125819.fb2 Powersat — satelita energetyczny - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 58

Powersat — satelita energetyczny - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 58

WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Nigdy nie pozwól kobiecie zostawić szczoteczki do zębów w swojej łazience, przypomniał sobie Dan, opierając się o nad-burcie promu i wdychając przesycone solą powietrze. To jak pozwolić piechocie morskiej zająć przyczółek na wybrzeżu.

Słońce stało już nisko; ostatni tego dnia prom sunął po falach w stronę wyspy Matagorda. Dan spędził poprzednią noc i całą sobotę z Vicki Lee, która przyjechała zrobić z nim wy-wiad-rzekę, z powodu uwieńczonego sukcesem lotu próbnego wahadłowca. „Wywiad-rzeka”, pomyślał Dan i uśmiechnął się. Vicki była sympatyczna i bardzo energiczna w łóżku. Kiedy jednak zaproponowała, że zostanie w mieszkaniu Dana zamiast wracać do hotelowego apartamentu, który wynajmowała w Lamar, system nerwowy Dana włączył wszystkie możliwe dzwonki alarmowe.

Odwiózł ją więc do Lamar swoim nowo odrestaurowanym Jaguarem. Hotel nie był o wiele lepszy niż motel Astro, ale Dan był zadowolony, że zdecydowała się wrócić. Spędzili razem noc i większą część ciepłej, wilgotnej soboty, włócząc się po skromnych sklepach w mieście. Zjedli wczesną kolację w jej pokoju — a tak naprawdę w łóżku — po czym Dan pocałował Vicki na pożegnanie i pojechał do domu. Mam nadzieję, że nie spieprzyłem tego wywiadu, pomyślał, patrząc, jak słońce dotyka wierzchołków sosen na wyspie. Ayiation Week to najważniejsze źródło w branży. Cóż, pomyślał, przypominając sobie namiętne dyszenie Vicki, przynajmniej zapewniłem solidne pieprzenie dziennikarce.

Kiedy zaparkował na swoim miejscu, hangar był ciemny i pusty. Jego mieszkanko było wysprzątane i czyste. Toma-sina wykorzystała moją nieobecność, pomyślał Dan. Boże, nawet zapełniła lodówkę, dodał, wyciągając puszkę napoju imbirowego. Usiadł przy komputerze, włączył go i wlał trochę brandy do musującego napoju. Jak Australijczycy nazywają taki napój? Ekran rozjarzył się, a Dan przypomniał sobie: „brandy dry”.

Gdy zobaczył listę czekających na niego wiadomości, zapomniał o drinku. Na trzecim miejscu było nazwisko Jane Thoraton. Jej wiadomość sprawdził w pierwszej kolejności.

Była na swoim ranczu w Oklahomie, a przynajmniej tak przypuszczał, patrząc na jej luźną dżinsową koszulę i spięte na karku włosy.

— Dan, muszę z tobą porozmawiać na osobności. Przylecę zrancza jutro, startujemy o siódmej. Mógłbyś poinformować wasze lotnisko, że będziemy lądować? Nie oddzwaniaj, chyba że byłby jakiś problem. Do zobaczenia, jak jutro wyląduję.

To wszystko. Równie ciepłe jak list z towarzystwa ubezpieczeniowego, pomyślał Dan. Ale co z tego? Jane tu przylatuje! Jutro! W niedzielę!

Zerwał się na równe nogi i ruszył w stronę łazienki. Lepiej będzie, jak wezmę długi prysznic, powiedział sobie.

Dan czuł się jak nastolatek czekający na ukochaną na pierwszej randce. Spacerował wzdłuż muru miniaturowej wieży kontrolnej lotniska Astro i patrzył, jak jednosilnikowy samolocik Jane wykonuje ostatni zwrot, a słońce odbija się w jego czaszy. Chłopcy z wieży powiedzieli mu, że samolot to turbośmigłowiec TBM 700: szybki, hermetyczny, z możliwością lotu na dużych wysokościach, ale o prędkości lądowania na tyle małej, że mógł lądować na małych lotniskach.

Silnik zawył, a samolot o nisko osadzonych skrzydłach wylądował lekko na betonowym lądowisku i podkołował do wieży. Dan wyłamywał niecierpliwie palce, czekając, aż klapa się otworzy i pojawi się w niej Jane. Nie bądź głupi, powiedział sobie w duchu. Przyleciała tu w interesach, nic innego. Między nami wszystko skończone, przynajmniej z jej strony.

Kiedy Jane wyłoniła się z samolotu i stanęła na skrzydle samolotu, zapomniał o wszystkim. Miała na sobie kwiecistą koszulę i dopasowane dżinsy. Dan podbiegł, by pomóc jej zejść.

— Cześć! Jak miło cię widzieć! Jane uśmiechnęła się do niego.

— Możesz mnie już puścić, Dan.

— Ach, tak. — Zdjął ręce z jej talii.

Pilot przecisnął się przez klapę i zeskoczył lekko na ziemię. Dan rzucił mu kluczyki od samochodu i machnął w stronę firmowej furgonetki zaparkowanej przy wieży kontrolnej, obok jego własnego Jaguara.

— Jakieś pięć kilometrów stąd jest motel — rzekł Dan pilotowi. — Zarezerwowałem panu miejsce. Oczywiście, wszystko na koszt firmy.

Pilot podziękował mu, skinął głową Jane i ruszył w stronę furgonetki. Dan zaprowadził Jane do Jaguara i zawiózł ją, samochodem z nowym dachem, do hangaru A.

— Nigdy tu nie byłam — powiedziała, przekrzykując wiatr.

— Wiem.

— Jak tu cicho.

— To niedziela. Większość firmy odpoczywa.

— Rozumiem.

Zbliżali się do hangaru. Dan spojrzał na Jane.

— Powinnaś zobaczyć jakiś start. Wtedy roi się tu od ludzi. — I o tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać — rzekła nagle, poważniejąc.

Dan poprowadził ją w półmrok hangaru, a następnie schodami na górę, do swojego biura.

— Nikogo tu nie ma? — upewniła się Jane, krocząc po podeście.

— Nikogo.

Dan wiedział, że Niles Muhamed jest w hangarze B, przygotowując swój zespół do odbioru wahadłowca numer dwa, który miał przypłynąć frachtowcem do GaWeston. W okolicach jego biura cały kompleks wyglądał jednak na opuszczony.

— Ty i ja, Jane, praktycznie sami, na tropikalnej wyspie.

Jane przysiadła na krześle przy jego biurku.

— W najlepszym razie półtropikalnej.

Dan przysiadł na krześle naprzeciwko niej.

— Dokładnie tego mi trzeba, lekcji geografii.

— Dan, proszę, bądź poważny.

Dan nie miał ochoty być poważny. Chciał wziąć ją w ramiona i zatańczyć z nią walca w biurze. Ale odparł:

— Dobrze. O czym chcesz rozmawiać?

— Po Waszyngtonie krążą plotki, że przyczyną katastrofy pierwszego wahadłowca był sabotaż.

A więc o to chodzi, pomyślał Dan. Wyłącznie interesy.

— Jestem absolutnie pewien, że tak było — odparł. — Mój główny inżynier został zamordowany parę dni później i wtedy też zaaranżowali wszystko tak, żeby wyglądało na wypadek.

— Masz jakieś dowody?

— Żadnych. Kompletnie nic. Ale jednym z powodów, dla których chciałem wykonać próbny lot drugim wahadłowcem, było udowodnienie, że konstrukcja wahadłowca jest poprawna. Jeśli nikt mu nie przeszkadza, lata doskonale.

— To wszystko ma słabe podstawy, Dan.

— Wiem. Nikt mi nie wierzy, a ja nie mogę nawet zmusić przeklętego FBI, żeby się tym zajęło na poważnie.

— Rozumiem — odparła Jane i umilkła.

Dan odczekał chwilę, zastanawiając się, co robić dalej. W końcu spytał:

— Czy tylko o tym chcesz rozmawiać?

— Nie. Nie tylko.

— O czym jeszcze?

— O tobie.

— O mnie?

— I Morganie.

— Znowu on — mruknął Dan.

— Dan, to jest jedyny człowiek, który może zapewnić temu krajowi niezależność energetyczną.

— A księżyc jest z zielonego sera!

— Przecież to prawda!

Próbując utrzymać uczucia na wodzy, Dan rzekł:

— Jane, Scanwell może i jest jedynym kandydatem na prezydenta, który myśli o niezależności energetycznej, ale…

— I potrzebna mu twoja pomoc.

— Ja mu już pomagam! I doceniam tę niewielką pomoc, jakami oferuje.

— Pracujemy nad tym. Program ustawy, która zapewni ci finansowanie, został już złożony w Senacie.

— Jane, ja tu stąpam po linie grubości sznurowadła. Zachichotała.

— Zawsze miałeś talent do zgrabnych powiedzonek, Dan. Odwzajemnił uśmiech.

— To jeden z moich licznych talentów.

— Tym lotem narobiłeś sobie wielu wrogów, Dan — rzekła już poważniej. — NASA sądzi…

— Wiem. Że jestem stuknięty.

— Gorzej, Dan. Że jesteś zagrożeniem dla ich programu.

— Mnie to nie przeszkadza.

— Ale oni będą ci rzucać kłody pod nogi. — I co z tego? Nie potrzebuję ich pomocy.

— Nic nie rozumiesz. Agencje rządowe, takie jak FML, potrzebują ekspertów, którzy zaopiniują twój plan dalszych lotów wahadłowcem. Jak myślisz, do kogo się zwrócą?

Dan znał odpowiedź.

— A kiedy zwrócisz się do prywatnych inwestorów, prosząc o fundusze, jak myślisz, kogo poproszą o opinię?

— Tę przeklętą agencję — mruknął.

— Otóż to.

— Cóż, nie będę musiał się o to martwić, jeśli sprzedam udziały w firmie Tricontinental lub Yamagacie.

— To dla nas niedopuszczalne! — rzekła ostro.

— Dla was? Dla Scanwella.

— Tak. Morgan nie może wskazać twojej firmy jako biorącej udział w jego programie niezależności energetycznej, jeśli jej właścicielem będzie międzynarodowa korporacja albo Japończycy.

— Scanwell nie wskaże mojej firmy, jeśli nie zdołam zdobyć jakichś funduszy, i to szybko, bo tej firmy po prostu już nie będzie.

— Próbujemy, Dan. Ale musisz z nami współpracować.

— Przecież współpracuje! Robię co mogę, żeby skończyć budowę satelity i uruchomić go.

— Tylko nie możesz grać na nosie FML, tak jak to zrobiłeś teraz. I nie możesz sobie robić wrogów w NASA.

— Dwakroć do piekła i z powrotem! — wrzasnął Dan. — Lot próbny zrobił lepszą reklamę idei niezależności energetycznej niż jakiekolwiek działanie Scanwella! Piekło i szatani! Dzięki temu lotowi będę miał na odsetki dla prywatnych inwestorów.

— Takiej reklamy akurat nam nie trzeba — rzekła Jane. — Robisz z siebie bohatera, wiem, ale przez to zyskujesz więcej wrogów niż przyjaciół.

— Chcesz powiedzieć, że ściągam na siebie uwagę, którą powinien zdobyć Scanwell?

— Nie, nie to mam na myśli.

— On wygłasza mowy, a ja coś robię. Może to ja powinienem kandydować na prezydenta?

Patrząc na sufit, jakby szukając boskiego wsparcia, Jane odparła:

— Dan, ty po prostu nie rozumiesz, co to jest polityka. Trzeba zyskiwać sobie przyjaciół, a nie robić wrogów.

— Nie jestem politykiem, Jane. Jestem tylko biznesmenem, który próbuje ratować swoją firmę.

— Mógłbyś bardzo pomóc Morganowi, gdybyś tylko…

— Nie chcę pomagać Morganowi ani komukolwiek innemu! — warknął. — Chcę tylko uruchomić satelitę energetycznego.

— A przyszłość kraju?

— Przyszłość kraju będzie jeszcze bardziej świetlana, jeśli będziemy mieli działającego satelitę energetycznego i tanią energię z kosmosu.

— Dan, gdybyś tylko współpracował z Morganem, zamiast próbować załatwiać własne interesy…

— A co mi z tego przyjdzie?

Opuściła na moment głowę i Dan pomyślał, że płacze, ale po chwili spojrzała na niego i oczy miała suche.

— Moglibyśmy doprowadzić do tego, żeby został wybrany na prezydenta. To wielki człowiek. I mógłby być wielkim prezydentem.

Dan poczuł wściekłość, ale próbował utrzymać nerwy na wodzy.

— Posłuchaj. Lubię Scanwella. Naprawdę. Może i będzie niezłym prezydentem, jak zostanie wybrany. Ale to jego problem, nie mój. Ja mam swoje problemy. I to całe mnóstwo.

— Wiem, Dan, ale ty nie rozumiesz, że…

— Jane, czy wiesz, że jesteś jedyną osobą na całym świecie, która mnie obchodzi?

Zaparło jej dech. Potrząsnęła wolno głową.

— Dan, jeśli o mnie chodzi, to czuję to samo do ciebie. Poczuł, jakby nagle został wyrzucony z samolotu.

— Żałuję, że tak jest — mówiła Jane cicho, jakby do siebie. — Jesteś dla mnie tylko problemem. Aleja nigdy nie przestałam cię kochać. Nawet kiedy byłam na ciebie wściekła. Kochałam cię.

— Ja też cię kocham, Jane — powiedział głosem zachrypniętym od zdumienia.

Wstała i spojrzała mu prosto w oczy.

— I co my z tym robimy?

Dan wziął ją w ramiona i pocałował. Objęła go, jakby te wszystkie lata spędzone osobno i wszystkie kłótnie nie istniały. Po długiej chwili złapał wreszcie oddech, objął ją w pasie i pociągnął w kierunku drzwi biura.

W jej oczach pojawiło się coś na kształt zwątpienia. Uśmiechnął się głupio i rzekł:

— Uwierzyłabyś, że moje mieszkanie jest o dwa kroki stąd?

Uśmiechnęła się z głową na jego ramieniu.

— Och, jak cię znam, to nic w tym dziwnego.

Dan poczuł ogromną wdzięczność wobec Tomasiny.

Kochali się szaleńczo, jakby nigdy się nie rozstawali, jakby poza nimi na Ziemi nie było nikogo. Później, kiedy popołudniowe słońce sączyło się przez drzwi mieszkania, Jane usiadła na łóżku.

— Obawiam się, że muszę już wracać — powiedziała.

— Nie — szepnął Dan. — Zostań ze mną.

— Żałuję, ale nie mogę, Dan.

Skinął głową niechętnie, wiedząc, że to już koniec.

— Dobrze. Zadzwonię do motelu i powiem im, żeby wysłali twojego pilota z powrotem na lotnisko.

Obrzuciła go łobuzerskim spojrzeniem.

— Jeszcze nie.

— Nie?

— Nadal lubisz długo sterczeć pod prysznicem? Zdjął rękę z telefonu i wstał.

— Włączę bojler — powiedział, idąc w stronę malutkiej łazienki. W tej kabinie prysznicowej ledwo mieści się jedna osoba, pomyślał. To będzie niezła zabawa.

I była. Śliskie nagie ciała w mydlinach. Dan parę razy uderzył łokciem o wyłożoną kafelkami ścianę, walnął się w kolano tak mocno, że o mało nie zawył z bólu, ale to było bez znaczenia. Nic nie miało znaczenia poza tym, że byli razem i cała reszta świata się nie liczyła.

Dopóki nie zaczęła się lecieć zimna woda.

— Mam mały bojler — rzekł Dan przepraszającym tonem.

— Trzeba kończyć — odparła Jane, wychodząc z kabiny i sięgając po ręcznik.

Dan wycierał ją najwolniej, jak potrafił, ale w końcu poszła do sypialni i sięgnęła po ubranie rozrzucone na podłodze.

Kiedy skończyła się ubierać, Dan zadzwonił do motelu i poprosił, żeby pilot Jane stawił się na lotnisku za pół godziny.

Wyszli z budynku, prosto w ciepłe i wilgotne powietrze późnego popołudnia.

— Co teraz, Jane? — spytał Dan. Zawahała się na sekundę.

— Muszę wracać do Waszyngtonu, a ty musisz uruchomić swojego satelitę.

— I do Scanwella?

— Muszę porozmawiać z kimś z FML o twojej sprawie — odparła Jane, jakby go nie usłyszała. — Nie sądzę, żeby udało mi się udobruchać NASA, ale może przynajmniej nie będą cię publicznie krytykować.

— A Scanwell? — powtórzył.

Otworzyła w Jaguarze drzwi po stronie pasażera i wsiadła. Dan obszedł samochód i zajął miejsce kierowcy, nie spuszczając z niej oczu.

Gdy uruchomił silnik, Jane rzekła:

— Jeśli przestaniesz grać na nosie FML, będzie to dla nas ogromną pomocą przy kampanii prezydenckiej Morgana.

— Nie to miałem na myśli i doskonale o tym wiesz.

Nie odpowiedziała. Dan wrzucił bieg, wycofał z parkingu i ruszył w stronę lotniska.

— Jane, o co chodzi w twoim układzie ze Scanwellem? To znaczy, gdybyśmy tylko…

— Wyszłam za niego — odparła, patrząc prosto przed siebie.

— To mój mąż.

Dan poczuł się, jakby oblano go kubłem lodowatej wody.

— Mąż? — usłyszał własny jęk.

— Prawie dwa lata temu — odparła, głosem tak bezbarwnym, jakby toczyła jakąś wewnętrzną walkę. — Jest taki zasadniczy… cóż, wtedy wydało mi się to dobrym pomysłem.

— Pieprzony skurwiel — mruknął Dan.

— Utrzymywaliśmy to w tajemnicy. Nawet nasi najbliżsi asystenci nie wiedzą. Połowa moich wpływów w Waszyngtonie by się zdematerializowała, gdyby ktoś się dowiedział, źe jestem żoną Scanwella.

Dan patrzył na drogę i ściskał mocno kierownicę.

— Zostawiłeś mnie, Dan. Pojechałeś do Japonii.

— Ale wróciłem.

— Ale nie do mnie. Wróciłeś i założyłeś firmę. Bardziej interesowałeś się kosmosem niż mną.

— A ty bardziej interesowałaś się Kongresem niż byciem ze mną.

Wreszcie odwróciła się w jego stronę.

— Ależ z nas była para kompletnych durni, prawda?

— Nadal jest. — Zastanowił się przez moment. — Czy ty go kochasz? Pewnie go kochałaś, skoro za niego wyszłaś. Ale teraz…?

— Wydawało mi się, że go kocham. Uwielbiałam go. Nadal uwielbiam. To wielki człowiek, Dan. Wielki pod wieloma względami. On…

— Och, nie musisz mi opowiadać, jaki on jest wspaniały — mruknął Dan. — Pytanie brzmi: na czym stoimy, ty i ja, tu i teraz?

Po raz pierwszy od chwili, gdy się poznali, tyle lat temu, Jane miała niepewny wyraz twarzy i była bliska łez.

— Nie wiem, Dan. Nie mogę się z nim rozwieść, nie teraz, kiedy startuje do Białego Domu.

— A jeśli wygra, będziesz jego Pierwszą Damą. Jezu Chryste.

Dan miał ochotę zjechać na pobocze, przedrzeć się przez gęste zarośla sięgające ramienia i rzucić się w mętną wodę pobliskiej zatoki.

— Daj mi trochę czasu, Dan — prosiła. — Pozwól mi to jakoś ozplątać. To nie jest łatwe.

— Mnie to mówisz? Jane potrząsnęła głową.

— Żałuję, że cię kocham.

— Nie mów tak.

— Nie to miałam na myśli. To nie tak.

Skręcił w małą, boczną drogę i dostrzegli szklany bąbel wieży kontrolnej, błyszczący w zachodzącym słońcu.

— Co zrobimy? — spytał Dan. — Co zrobimy, na siedem kręgów piekieł?

— Nie wiem, Dan. Jeszcze nie wiem. Muszę to przemyśleć, jakoś uporządkować sobie w głowie.

Gdy Dan zatrzymywał Jaguara w chmurze kurzu i drobnych kamyków, czuł, jak kotłuje się w nim gniew.

Jane położyła mu rękę na ramieniu.

— Bez względu na to, co się stanie, kocham cię, Dan. Pamiętaj o tym.

— I wracasz do niego.

— Wracam do mojej pracy w Waszyngtonie. Morgan jest w Austin, kiedy nie podróżuje w związku z kampanią.

— Ale będziesz z nim.

— Muszę.

— A my?

— Nie rób niczego głupiego, Dan. Uruchom swojego satelitę, ale nie drażnij FML ani nikogo innego. I nie sprzedawaj firmy Tricontinental. Ani Yamagacie.

— Tak. Dobrze.

Chciał położyć głowę na kierownicy. Albo strzelić sobie w łeb.