125819.fb2
— Po prostu trzymaj tego Araba z dala od mojego hangaru! — warknął Niles Muhamed.
Dan oparł się wygodnie i spojrzał na rozzłoszczonego technika. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz Muhamed pokonał sto metrów z hangaru B do jego biura.
— W czym problem, Niles?
— Nie ma problemu — odparł Niles, stojąc twardo przed ozdobnym biurkiem Dana. — Tylko nie chcę, żeby mi się plątał przy zero dwa.
— Był w kokpicie?
— Jeszcze czego! — prychnął Muhamed. — Nie pozwalam nikomu dotykać ślicznotki, z wyjątkiem Gerry’ego i jego ekipy naziemnej. Nikt inny nie podejdzie bliżej niż na pięć metrów.
— Więc dlaczego al-Baszyr tak cię martwi?
Wyraz twarzy Muhameda zmienił się z podejrzliwego na zamyślony.
— Nic, do czego mógłbym się konkretnie przyczepić. Jest jakiś taki… podejrzany, zawsze zadaje pytania i próbuje wyszperać, o co chodzi.
Dan rozłożył ręce i próbował wytłumaczyć.
— Niles, on jest naszym workiem z forsą. Z forsą, dzięki której nadal działamy. To naturalne, że chce wiedzieć, co się dzieje.
— Naturalne, hę?
— Dałem mu wolną rękę, jeśli chodzi o oglądanie wszystkiego, co zechce — przyznał Dan. — Był już wszędzie.
— Tak, świetnie, tylko powiedz mu, żeby się trzymał z dala hangaru B. Nie chcę nikogo obcego plączącego się przy zero dwa.
Mogę powiedzieć al-Baszyrowi, że zamykamy hangar ze względów bezpieczeństwa, pomyślał Dan. Z powodu zbliżającego się uruchomienia satelity. Powinien zrozumieć.
— Dobrze — rzekł niezadowolonemu technikowi. — Powiem mu. Właściwie sam możesz zamknąć hangar dla wszystkich poza załogą wahadłowca.
Muhamed skinął krótko głową, odwrócił się i wyszedł, zostawiając Dana dumającego nad kwestiami bezpieczeństwa. Przydałoby się zamknąć hangar B, pomyślał. Al-Baszyr może się kręcić po centrum kontroli lotów, ale w przypadku wahadłowca powinny obowiązywać ścisłe zasady bezpieczeństwa. To nasze czułe miejsce. Będziemy go trzymać z daleka. Pewnie nie jest to konieczne, ale Niles ma racje: nikt nie powinien kręcić się koło wahadłowca. Jedna katastrofa wystarczy.
Parę godzin później Dan tkwił w centrum kontroli lotów, próbując wyglądać na spokojnego i pewnego siebie, ale z trudem opanował chęć, by zacząć podskakiwać jak mały dzieciak albo kręcić pokrętłami w całym rzędzie konsoli. Skończyło się na rozluźnieniu krawata. Koło niego stała Lynn Van Buren, która jak zwykle miała na sobie ciemny żakiet ze spodniami i sznur pereł.
Stojąc przy podwójnych drzwiach do pomieszczenia, Dan i jego główny inżynier patrzyli z mieszaniną zachwytu i podniecenia, jak inżynierowie wykonują po kolei procedury kontrolne pod ścianą pozbawionego okien centrum kontroli lotów. Wielki ekran pokazywał mapę południowo-zachodnich Stanów, północnego Meksyku i Zatoki Kalifornijskiej oraz kawałek Oceanu Spokojnego. Na zachód od wysp Galapagos, dokładnie nad równikiem, na długości geograficznej 106 stopni, lśniła pojedyncza czerwona kropka: satelita, 35 000 kilometrów nad oceanem.
— Wszystko przebiega gładko — rzekł Dan, pocierając nerwowo dłonie.
— Gładko jak na pupie niemowlęcia — zgodziła się Van Buren. Była poważna, wręcz zasępiona; ani śladu uśmiechu.
— W White Sands wszystko gra? — spytał. Van Buren skinęła głową.
— Są gotowi do odbioru.
— Moglibyśmy włączyć ptaszka już teraz, nie? Van Buren zawahała się przez ułamek sekundy.
— Szefie, daj nam jeszcze te dwa dni, żeby sprawdzić wszystko po trzy razy. Nie chcemy chyba wpadki w niedziele, na oczach wszystkich?
— Nie chcemy — przytaknął Dan. — Ale chciałbym wykonać wstępny rozruch w sobotę po południu.
— Wiem. Mamy to w planach. Dziesięciominutowy test.
— Niech będzie pól godziny. Rzuciła mu niechętnie spojrzenie.
— Szefie, magnetrony i wszystko inne osiąga pełną moc w czasie krótszym od minuty. Dziesięciominutowy test naprawdę wystarczy, żeby się upewnić, że wszystko gra.
— Pół godziny — powtórzył.
— To nie jest konieczne.
Dan wyszczerzył się w jej stronę.
— Zrób to dla mnie, dobrze?
Ze zrezygnowaną miną inżyniera, który jest skazany za zaspokajanie głupich zachcianek kierownictwa, Van Buren wzruszyła kanciastymi ramionami i uległa.
— Dobrze, pół godziny.
— W porządku.
Dan miał ochotę tańczyć w centrum kontroli lotów i na parkingu oddzielającym budynek od hangaru A. Na rusztowaniach ekipa malarzy w maskach ochronnych malowała pustaki na szarobłękitno. Dan chciał, żeby cały teren firmy wyglądał na nowy i czysty, kiedy w niedzielę zaczną go pokazywać ekipy telewizyjne.
Był nadal w wyśmienitym nastroju, gdy przemknął koło April i wszedł do swojego gabinetu. Weszła za nim z palmto-pem w dłoni.
— Właśnie dostaliśmy wiadomość z biura gubernatora Scanwella — oznajmiła, gdy Dan usiadł za biurkiem. — Przyjedzie tu w niedzielę na uroczystość uruchomienia.
Dan poczuł, że serce mu zamiera. To znaczy, że Jane tu będzie, pomyślał natychmiast. Może przyleci w sobotę. Nie, ostrzegł się w duchu, tego się nie spodziewaj. To za wiele, by mieć jakąkolwiek nadzieję.
— Przylatuje z Austin z sześcioma albo siedmioma gośćmi — dodała April.
— Doskonale — odparł Dan. — Im więcej, tym raźniej.
— I pewnie w niedzielę przy bramie będzie więcej pikietujących — rzekła April.
— Więcej niż dziś?
Szef ochrony, Mitch O’Connell, powiedział Danowi, że ekoświry machają tablicami do przyjeżdżających rano do pracy i wywrzaskują sprośności do kierowców.
— Pan O’Connell mówi, że będzie ich więcej. Martwi się, że mogą próbować przedrzeć się przez bramę i zakłócić uroczystość.
Dan zastanowił się przez moment.
— Muszę porozmawiać o tym z Mitchem. Może wynajmiemy na parę dni oddział ochroniarzy.
— Gubernator Scanwelł przylatuje, więc nie będzie musiał przejeżdżać przez bramę — powiedziała.
— Taaa. Tylko że kiedy te świry zobaczą wozy telewizyjne podjeżdżające pod bramę, dostaną obłędu. Będą mieli wielką szansę na pokazanie się w telewizji.
April zrobiła zmartwioną minę.
— Ale chyba nie zamierzają niczego rozwalać ani niszczyć?
— Może powinniśmy zatrudnić brygadę antyterrorystyczną? — prychnął Dan.
Po południu tego samego dnia Asim al-Baszyr wkroczył do biura Dana bez zapowiedzi; po prostu uśmiechnął się do April, mijając jej biurko, stuknął raz w witrynę otwartych drzwi Dana i wszedł.
Dan uniósł głowę znad komputera, bardziej zdziwiony niż zły.
— Chciałem tylko powiedzieć — rzekł al-Baszyr, nie bawiąc się we wstępy — że wyjeżdżam z miasta na jakieś dwa dni.
— Do Houston? — spytał Dan. — Co, czyżby sam Garrison miał przyjechać na uroczystość uruchomienia satelity?
Al-Baszyr zachichotał.
— Nie, Garrison nie jest zainteresowany. Po prostu muszę lecieć na spotkanie do Europy.
— A wróci pan w niedzielę?
Jego uśmiech nie zbladł ani odrobinę, ale wyraz oczu trochę się zmienił.
— Och, tak — odparł. — Oczywiście, że będę tu w niedzielę. Nie przegapiłbym takiej okazji za skarby świata.
— Nie denerwujesz się ani trochę? — spytał Gilly Williamson.
Malfud Buczaczi zamknął szufladę, do której włożył kilka sztuk przywiezionego ze sobą ubrania.
— Nie — odparł Algierczyk. — Jestem dziwnie spokojny. Williamson potrząsnął głową z podziwem. Obaj mężczyźni znajdowali się w pokoju, w którym mieli mieszkać aż do chwili startu. Za jedynym oknem w pokoju rozciągały się spieczone słońcem stepy Kazachstanu, aż do brązowych wzgórz na pyli-stym, nagim horyzoncie.
— Dziwne miejsce na śmierć — mruknął Williamson.
— Nie umrzemy tutaj — rzekł Buczaczi.
— Wiem. Mimo to… — Williamson nabrał w płuca suchego, pełnego pyłu powietrza i zakaszlał. — Lepiej niż w jakimś pieprzonym szpitalu.
— Osiągniemy więcej, niż moglibyśmy kiedykolwiek osiągnąć. Nasza śmierć wyda owoce.
Williamson usiadł na materacu łóżka i gorzko się uśmiechnął.
— Żadna śmierć nie wydaje owoców, przyjacielu.
— Jesteś chrześcijaninem?
— Byłem katolikiem.
— A teraz?
— Nic. Kompletnie nic.
Buczaczi pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Ach, rozumiem. Mnie obiecano nagrodę męczennika w raju.
— Wierzysz w to?
— Czasem. To bez znaczenia. Tylko czasem to sobie powtarzam, kiedy moja wiara słabnie.
— Pieprzyć to — mruknął zapalczywie Williamson. — Wszyscy kiedyś umrzemy, bez względu na to, co robimy. Lepiej prędzej niż później.
— Jeśli twoja śmierć pozwoli na osiągnięcie czegoś.
— Och, coś osiągniemy. Zabierzemy ze sobą pół miliona ludzkich istnień.
— Aż tyle?
— Co najmniej.
Dwóch mężczyzn trenowało oddzielnie przez sześć miesięcy. Buczaczi w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą, Williamson w chińskim ośrodku kosmicznym koło Pekinu. Żaden z nich nie potrafił pilotować statku kosmicznego; to miało być zadanie Nikołajewa. Oni mieli dolecieć do satelity i uczynić go narzędziem masowej zagłady. Misję finansowano z pieniędzy przekazanych przez Dziewiątkę: al-Baszyr i jego ludzie wydali dziesiątki milionów starannie wypranych dolarów w Rosji, Chinach i Kazachstanie. Rodzina Williamsona dostanie wiał domość, że zginął w wypadku samochodowym w prowincji Hubei, niedaleko Tamy Trzech Wąwozów; otrzymają wysoką rentę od firmy budowlanej, której właścicielem był al-Baszyr. Buczaczi, którego rodzina zginęła trzy lata wcześniej podczas ataku algierskiego wojska na wioskę zamieszkaną przez funda-mentalistyczną sektę, nie potrzebował podobnych ustaleń.
Williamson wstał z trzeszczącego łóżka i podszedł do zasłoniętego okna. Buczaczi wrócił do starannego układania ubrań i przeniósł swój dywanik modlitewny z dolnej szuflady komody do górnej. Stojąc przy oknie i przekrzywiając szyję, Williamson widział wysoką, pomalowaną na biało rakietę startową, stojącą na jednym ze stanowisk.
— Zobacz — zwrócił się do towarzysza. — Przygotowują naszego ptaszka.
Buczaczi odwrócił się i spojrzał przez okno.
— Nasza droga do raju — mruknął.