125819.fb2
Gilly Williamson zabijał już kiedyś ludzi. Po raz pierwszy, gdy głupi policjant wpadł do kryjówki, w której właśnie przygotowywał samochodową bombę. Zanim zdołał o tym pomyśleć, wpakował durniowi w pierś cztery kule kaliber dziewięć milimetrów.
Powinien czuć się z tego powodu winny. Powinien z tego powodu przeżywać koszmary. Ale nic takiego nie nastąpiło. Wiedział, że z tego spotkania wyszedłby żywy tylko jeden z nich. Pieprzony idiota zawahał się, aja nie. Takajest różnica między życiem a śmiercią.
Oczywiście, bomby, które konstruował, zabijały dziesiątki ludzi, czasem setki. Nigdy tego nie liczył. Ale zabijanie bezpośrednie, twarzą w twarz, to co innego. Raz spotkał donosiciela, który chciał wydać całą komórkę Brytyjczykom. Był na tyle głupi, że wygadał się Gilly’emu w londyńskim pubie nad kuflem piwa. Gilly podziękował mu z całego serca, a potem poszli do samochodu tego łajdaka, zaparkowanego w bocznej ulicy, Gilly rozwalił mu łeb jego własną latarką. Kiedy pierwszy cios rozpłatał mu czaszkę, facet wyglądał na zaskoczonego. Po paru sekundach jego twarzy nie dało się rozpoznać.
Wtedy Gilly musiał opuścić Wielką Brytanię, zostawić żonę z dziećmi i pojechać do pieprzonej Afryki Północnej. Casablanka. Odkrył, że to miejsce nie ma nic wspólnego z filmem. Potem Oran, dziura pełna trajkoczących Arabów. W Tunisie został zrekrutowany przez Dziewiątkę, choć nigdy nie spotkał grubych ryb, tylko same płotki.
Wiedział, że ma raka, wiedział od chwili, gdy lekarz publicznej służby zdrowia w Londynie przekazał mu diagnozę. Mówili, że to z powodu papierosów. Albo złych genów. Albo pecha. Co za różnica? Wiedział, że umrze, i martwiło go tylko jedno: jak zabezpieczyć byt żonie i dzieciom?
Rozwiązaniem była podróż na satelitę: w jedną stronę. Wiłliamson wysłał żonie bankowy dowód wpłaty, zanim udał się na szkolenie do odludnej bazy w ponurych, granitowych górach na północy Chin.
A teraz wisiał na uwięzi między potężnym satelitą a rakietą transferową, gdzie Nikołajew czekał, aż skończą pracę. W dole lśniła niebieska, upstrzona bielą Ziemia. Za nią widział Księżyc, malutki i wąski jak symbol na arabskiej fladze. Były tam też gwiazdy, ale przez ciemną szybkę hełmu Wiłliamson widział tylko najjaśniejsze z nich i nie zwracał na nie uwagi.
Skończył zakładanie okablowania prawie pół godziny temu. Satelita już nie przesyłał energii za pośrednictwem anteny. Kiedy zdjęli starą antenę i zamocowali nową, specjalną, którą ze sobą przywieźli, ich zadanie było wykonane. Skierowanie anteny na odpowiednie miejsce na Ziemi należało już do załogi naziemnej.
Wcześniej jednak przed Williamsonem było jeszcze jedno zadanie. Nikołajew. Rosjanin był najemnikiem, profesjonalnym kosmonautą, który miał przewieźć dwóch mężczyzn na satelitę. Nie wiedział, co tam mieli zrobić, i nie obchodziło go to. Miał poczekać, aż skończą pracę, bez względu na to, na czym polegała, a potem zabrać ich z powrotem do Kazachstanu.
Ale plan zakładał, że nie będzie świadków. Wszystko musiało wyglądać tak, jakby doszło do awarii satelity. Williamson i Buczaczi miali nawet przyczepić z powrotem oryginalną antenę, otrzymawszy wiadomość z Ziemi, że cel został osiągnięty. Mieli odlecieć w kosmiczną dal, gdzie nikt nie miał szans ich znaleźć. I tam umrzeć.
Nikołajew nie miał pojęcia o tej części planu. Myślał, że wróci do domu.
Trzeba go pozbawić złudzeń, powiedział sobie Williamson, przesuwając się wzdłuż liny łączącej go z rakietą transferową.
— Wchodzę — powiedział Nikołajewowi przez radio.
— Wchodź — rozległ się znudzony głos kosmonauty. — Właz jest otwarty.
W nieważkości wszystko wymagało dodatkowego wysiłku. Williamson przedtem myślał, że w takich warunkach wszystko będzie łatwiejsze, ale odkrył, że nawet wyciągnięcie ramion jest trudne. To pewnie ten cholerny skafander, pomyślał. Sztywny jak trup.
Powoli, pocąc się z wysiłku, przełożył buty przez brzeg otwartego włazu i wsunął się do środka. Nikołajew był przypięty do środkowego fotela, w zapiętym skafandrze i hełmie.
— Zamknij klapę — rzekł kosmonauta — to wpuścimy powietrze i trochę odpoczniemy, zdejmiemy hełmy.
— Już nie — rzekł Williamson. Sięgnął po nóż, który miał w kieszeni na nogawce spodni i wyjął go z pochwy. Ostrze było wąskie, czyste i ostre.
Nikołajew wyglądał na zdumionego.
— Po co to?
— Dla ciebie.
Williamson uderzył jednym ciosem, który rozdarł skafander kosmonauty na piersi. Oczy Nikołajewa rozszerzyły się tak bardzo, że Williamson miał wrażenie, iż źrenicę otaczają wyłącznie białka. Materiał skafandra był wytrzymały, kilka warstw plastiku i tkaniny. Williamson uderzył mocno jeszcze raz, i jeszcze raz. Rosjanin próbował sparować ciosy, ale w skafandrze poruszał się bardzo nieporadnie. I było za późno.
— Co robisz? — wrzasnął Nikołajew.
Williamson milczał. Rosjanin próbował zaczerpnąć powietrza, złapał za hełm oboma rękami w rękawicach i nagle rzucił się prosto na Williamsona. Gilly odepchnął go bez trudu i patrzył, jak dygocze w niewygodnym skafandrze, z którego uciekało powietrze jak z pękniętego balonika. Wrzaski i machanie rękami szybko ustały i Nikołajew opadł na fotel martwy. Cóż, powiedział Williamson w duchu, zrobiłem tylko to, co zaraz zrobię samemu sobie.
— Przykro mi, chłopie — szepnął Williamson. — Żadnych świadków, wiesz.