125872.fb2 Problem s?u?by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Problem s?u?by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Był to dzień całkowitej kontroli…

Garomma, Sługa Wszystkich, Uosobienie Mozołu Ludzkości, Niewolnik Cywilizacji, dotknął czoła delikatnie pachnącymi opuszkami palców, przymknął oczy i z rozkoszą upajał się poczuciem najwyższej władzy, władzy absolutnej, o jakiej do tej pory żaden człowiek nie ośmielił się marzyć.

Całkowita kontrola. Całkowita…

Nad wszystkimi, z wyjątkiem jednego człowieka. Tego jednego ambitnego i niepokornego. A przy tym bardzo przydatnego. Czy mają go zadusić dzisiaj przy biurku, oto było pytanie, czy też należało dać mu jeszcze parę dni, parę tygodni starannie sprawdzanej przydatności? Jego zdrady, jego spiski nieodwołalnie miały się ku końcowi. Ale o tym Garomma zadecyduje później. W wolnej chwili.

Bo teraz nad wszystkimi innymi pod każdym względem sprawował kontrolę. Kontrolę nie tylko nad umysłami ludzi, ale i nad ich hormonami. Jak również nad hormonami i umysłami ich dzieci.

A także, jeśli Moddo nie myli się w swoich ocenach, nad dziećmi ich dzieci.

— Tak — mruknął Garomma pod nosem, nagle przypomniawszy sobie fragment tradycji mówionej, której nauczył go przed laty jego ojciec. — Tak, aż do siódmego pokolenia.

Był ciekaw, z jakiej to starożytnej księgi spalonej wieki temu pochodziły te słowa. Ani ojciec, ani jego przyjaciele i sąsiedzi nie mogli mu już tego powiedzieć. Wszystkich wybito podczas Powstania Chłopskiego w Szóstym Okręgu trzydzieści lat temu.

Takie powstanie już się więcej nie wydarzyło i nie wydarzy. On sprawował całkowitą kontrolę.

Ktoś delikatnie dotknął jego kolana i umysł zaprzestał bezpłodnych rozważań. Moddo. Sługa Edukacji, siedzący w głębi pojazdu niżej od niego, uniżonym gestem wskazał na przezroczystą kuloodporną kopułę chroniącą wodza.

— Ludzie — stwierdził, jak zawsze lekko się zacinając. — Tam. Na zewnątrz.

Rzeczywiście. Tłum przelewał się przez bramy Szopy dla Służby i wypełniał ulice miasta. Po obu stronach, gdzie okiem sięgnąć, szumiała rzeka ludzi, czarna, gęsta i niespokojna jak mrówki na dżdżownicy. Garomma, Sługa Wszystkich nie mógł zbytnio obnosić się ze swoim zamyśleniem, musiał pokazać się tym, którym tak łaskawie służył.

Skrzyżował ręce na piersi i kłaniał się na prawo i lewo, stojąc wewnątrz świątyńki wyrastającej niczym wieża z podwozia niskiego, czarnego pojazdu. Ukłon w prawo, ukłon w lewo, zawsze z pokorą. W prawo, w lewo, i pamiętaj: z pokorą. Pamiętaj, jesteś Sługą Wszystkich.

Wiwaty przybrały na sile i kątem oka zauważył, jak Moddo z aprobatą kiwa głową. Stary, dzielny Moddo. To był dzień również jego triumfu. Osiągnięcie całkowitej kontroli było szczególną i bezsprzeczną zasługą Służby Edukacji. Ale Moddo siedział w głębokim cieniu anonimowości tuż za plecami kierowcy, obok goryli Garommy. Siedział i smakował triumf tylko językiem swego wodza, tak jak to czynił już od dwudziestu pięciu lat.

Na szczęście dla Moddo wystarczał mu ten smak. Niestety, byli też inni — przynajmniej jeden inny — którzy domagali się czegoś więcej…

Garomma kłaniał się na prawo i lewo, a miedzy ukłonami zaciekawiony spoglądał poprzez ruchomą pajęczynę policjantów na motocyklach otaczających jego pojazd. Patrzył na lud Stolicy, jego lud, tak jak jego było wszystko na tej ziemi. Stłoczeni na chodnikach ludzie rozkładali szeroko ramiona, gdy pojazd znalazł się naprzeciwko nich.

— Służ nam, Garommo — zawodzili. — Służ nam! Służ nam!

Przyglądał się ich wykrzywionym twarzom, pianie pojawiającej się w kącikach ust, na wpół przymkniętym oczom i ekstatycznym grymasom, kołyszącym się mężczyznom, spazmującym kobietom, od czasu do czasu komuś, kto niezauważony dostawał napadu euforii. I kłaniał się. Krzyżując ręce na piersiach, kłaniał się. Na prawo i na lewo. Z pokorą.

Tydzień temu, kiedy Moddo przyszedł, żeby poznać jego opinię na temat ceremoniału i protokołu związanego z dzisiejszą paradą, był bardzo z siebie zadowolony i przewidywał nadzwyczaj częste przypadki zbiorowej histerii na widok twarzy szefa. I wtedy Garomma zapytał o coś, co intrygowało go od bardzo dawna.

— Moddo, co się dzieje w ich umysłach, kiedy na mnie patrzą? Wiem, że mnie czczą, że wpadają w entuzjazm i tak dalej. Ale jak wy fachowo nazywacie to uczucie, gdy mówicie o nim w laboratoriach albo w Centrum Edukacji?

Wysoki mężczyzna przesunął ręką po czole gestem, który Garomma w ciągu tylu lat dobrze poznał.

— Doświadczają efektu naciśnięcia cyngla — odrzekł powoli, patrząc ponad głową Garommy, jakby odczytywał odpowiedź z umieszczonej za jego plecami elektronicznej mapy świata. — Wszystkie napięcia, jakie zbierają się w nich w ciągu dnia, te wszystkie drobne zakazy i ciągłe przymusy, wszystkie frustracje związane z „tego nie rób, tamtego nie rób, rób to”. Służba Edukacji zorganizowała tak, aby uwalniały się wybuchowo w chwili, gdy widzą twój obraz lub słyszą twój głos.

— Efekt cyngla. Hm! Nigdy o tym nie myślałem w ten sposób.

Moddo z powagą podniósł dłoń.

— W końcu to twoje życie upływa rzekomo w skrajnym posłuszeństwie, którego nie są w stanie sobie nawet wyobrazić. Jesteś tym, który trzyma pogmatwane losy świata w swoich cierpliwych, niestrudzonych rękach, który najwięcej i najciężej pracuje, jesteś… kozłem ofiarnym dla mas!

Garomma uśmiechnął się wtedy, słuchając uczonych wywodów Moddo. Teraz jednak, patrząc na rozkrzyczany lud spod skromnie opuszczonych powiek, uznał, że Sługa Edukacji miał całkowitą rację.

Czyż na Wielkiej Pieczęci Państwa Świata nie było napisane: „Każdy musi komuś służyć, ale tylko Garomma jest Sługą Wszystkich”?

Wiedzieli, i to nieomylnie, że bez niego oceany przerwałyby tamy i zatopiły ziemię, pojawiłyby się choroby zakaźne i szybko rozwinęły w epidemie dziesiątkujące całe okręgi, że załamałaby się sieć podstawowych usług, tak że całe miasto mogło w ciągu tygodnia umrzeć z pragnienia, i że urzędnicy lokalni uciskaliby ludzi, wzniecając obłąkańcze i krwawe wojny pomiędzy sobą. Tak by się stało, gdyby nie on — Garomma — który dniami i nocami pracuje, aby wszystko toczyło się gładko, aby gigantyczne siły natury i cywilizacji utrzymać w ryzach. Dobrze o tym wiedzieli, ponieważ wszystko to zdarzało się, gdy tylko „Garomma nie wytrzymywał trudów służenia”.

Czymże było ich marne życie w porównaniu z jego nie mającym końca, ponurym — ale jakże niezbędnym! — znojem? Tu, w tym szczupłym, poważnym mężczyźnie pokornie kłaniającym się na prawo i na lewo, na prawo i na lewo, nie tylko uosobiona była boskość, dzięki której Człowiek mógł wygodnie żyć na tej ziemi, ale też znajdowały w nim swój cel wszystkie gatunki niższe, dzięki którym wyzyskiwany lud widział, że mógł go spotkać gorszy los, że w porównaniu z tymi odpadkami cywilizacji byli, mimo swoich cierpień, niczym panowie i władcy.

Nic więc dziwnego, że z zapamiętaniem wyciągali ramiona do niego, do Sługi Wszystkich, Uosobienia Mozołu Ludzkości, Niewolnika Cywilizacji, i jednym tchem wyrzucali z siebie pełne triumfu błagania wraz z bojaźliwą wymówką: „Służ nam, Garommo! Służ nam, służ nam, służ nam!”

Czyż łagodne owce, które pasał jako chłopiec w północno-zachodniej części Szóstego Okręgu, czyż te owce również nie uważały go za swego sługę, gdy je prowadził, zapędzał ku lepszym pastwiskom i chłodniejszym strumieniom, gdy strzegł je przed wrogami i wyciągał kamyki spomiędzy racic, a wszystko po to, żeby ich uwędzone mięso lepiej smakowało na ojcowskim stole? Ale te, o ileż bardziej pożyteczne, dwunogie, obdarzone umysłem owce, były tak samo udomowione. W dodatku na bardzo prostej wpojonej im zasadzie, że rząd jest sługą ludu i że najwyższy władca w tym rządzie jest sługą najpodlejszym.

Jego owce. Kłaniał się im z uśmiechem ojca i zarazem właściciela, w miarę jak jego pojazd przemierzał długą na kilometr drogę pomiędzy Szopą dla Służby a Centrum Edukacji, wypełnioną morzem wiwatujących głów. Jego owce. A policjanci na motocyklach i policjanci odgradzający go od tłumu łańcuchem własnych rąk to były jego owczarki pasterskie. Jeszcze jeden gatunek udomowionych zwierząt.

Właśnie tak wyglądał, gdy trzydzieści trzy lata temu wylądował na tej wyspie świeżo po wiejskiej szkole Służby Bezpieczeństwa, żeby objąć swoją pierwszą rządową posadę jako policjant w Stolicy. Niezgrabny, przejęty swą rolą pies pasterski. Chyba najmniej ważny spośród psów służących poprzedniemu reżimowi.

Ale w trzy lata później rewolta chłopska w jego własnym okręgu postawiła go przed szansą. Wiedząc dokładnie, o co w niej chodzi, jak również znając nazwiska prawdziwych przywódców, mógł odegrać ważną rolę w stłumieniu powstania. A potem, gdy już zajął nowe, ważne stanowisko w Służbie Bezpieczeństwa, zetknął się z innymi obiecującymi młodzieńcami — zwłaszcza z Moddo, pierwszym i jak na razie najbardziej przydatnym człowiekiem, którego udomowił. Mając do dyspozycji doskonałe umiejętności administracyjne Moddo, stał się specjalistą we wdzięcznej sztuce politycznego podrzynania gardeł, tak że kiedy jego przełożony zapragnął najwyższego urzędu na świecie, Garomma zajmował na tyle dobrą pozycję, aby móc go wydać i samemu zostać Sługą Bezpieczeństwa. A z tego miejsca, przy pomocy Moddo, który wciąż dotrzymywał mu kroku i ustalał strategię do najdrobniejszych szczegółów, musiał już tylko poczekać parę lat, aby móc święcić własny sukces po rozbiciu w puch poprzednich władców Szopy dla Służby.

Ale stwierdził, że nauczki, którą dał mieszkańcom tego zbombardowanego i zrównanego z ziemią pałacu, nigdy nie wolno mu zapomnieć. Nie mógł wiedzieć, ilu Sług Bezpieczeństwa przed nim skorzystało ze swego urzędu, aby osiągnąć drewniany stołek Sługi Wszystkich: wszystkie podręczniki do historii i w ogóle wszystkie książki starannie przeredagowywano na początku każdego nowego reżimu. Tradycja Mówiona zaś, choć zazwyczaj stanowiła dobre źródło, jeśli umiało się przesiać nieistotne fakty, milczała na ten temat. W każdym razie było oczywiste, że to, co jemu się udało, mogło się udać innym, że Sługa Bezpieczeństwa był logicznym następcą Sługi Wszystkich.

Kłopot w tym, że nie można było nic na to poradzić, tylko cały czas być czujnym.

Pamiętał, jak ojciec zawołał go od dziecięcych zabaw i poprowadził w góry, żeby powierzyć mu owce. Jakże nienawidził tej samotnej, nużącej pracy! Ojciec zauważył to i ten jeden raz zmiękł na tyłe, aby spróbować coś mu wyjaśnić.

— Widzisz, synu, na owce mówi się, że są zwierzętami domowymi. Tak samo na psy. No i możemy udomowić sobie owce i możemy udomowić psy, żeby pilnowały owiec, ale żeby mieć mądrego, czujnego pasterza, który będzie wiedział, co robić, gdy coś się nagle przydarzy, i który przyjdzie nam o tym powiedzieć, cóż, do tego potrzebny jest człowiek.

— O rany, tato — jęknął wtedy niepocieszony, kopiąc ze złością laskę pasterską, którą dostał — to czemu — jak się to mówi — nie UDOMOWIĆ człowieka?

Ojciec się roześmiał, po czym ruszył w dół po zarośniętym zboczu.

— Podobno są tacy, którzy tego próbują — zawołał na pożegnanie — i podobno coraz lepiej im to idzie. Kłopot w tym, że jak się człowieka udomowi, to nie wart jest funta kłaków jako pasterz. Gdy go ujarzmisz, traci polot i zacięcie do pracy. Nie zależy mu na niej i staje się bezużyteczny.

Na tym pokrótce polegał problem, uświadomił sobie Garomma. Sługa Bezpieczeństwa, aby dobrze spełniał swoje obowiązki, nie mógł być udomowiony.

Próbował używać tych owczarków jako szefów Bezpieczeństwa, próbował wciąż na nowo. Ale zawsze okazywało się, że są do niczego i że trzeba ich zastąpić ludźmi. A ludzie — po roku, trzech latach, pięciu latach na stanowisku — wcześniej czy później sięgali po najwyższą władzę i trzeba było ich z żalem zlikwidować.

Podobnie jak obecny Sługa Bezpieczeństwa właśnie miał zostać zlikwidowany. Tylko że… ten człowiek był tak cholernie przydatny! Trzeba było idealnie zgrać te sprawy, żeby rzadka, pełna polotu osobowość, jakby stworzona na to stanowisko, służyła jeszcze jak najdłużej, a jednocześnie żeby zniszczyć go w chwili, gdy zagrożenie weźmie górę nad użytecznością. A ponieważ w wypadku właściwego człowieka takie zagrożenie istniało od samego początku, trzeba było bezustannie, uważnie obserwować…

Garomma westchnął. Ten problem stanowił właściwie jedyną niedogodność w świecie nastawionym na spełnianie jego zachcianek. Ale był to problem, przed którym nie dało się uciec, nawet w snach. Ostatnia noc była rzeczywiście okropna.

Moddo znów dotknął jego kolana, przypominając mu, że jest na widoku. Otrząsnął się ze złych myśli i uśmiechnął z wdzięcznością. W końcu sny to tylko sny, nic więcej.

Tłumy zostawili już za sobą. Przed nimi wielkie żelazne wrota Centrum Edukacji rozchyliły się powoli i pojazd wtoczył się do środka. Gdy tylko policjanci jednym sprawnym manewrem odjechali na boki, uzbrojeni strażnicy Centrum Edukacji, ubrani w sztywne białe szaty, stanęli na baczność. Garomma, niezgrabnie podtrzymywany przez Moddo, wspiął się na szczyt pojazdu w chwili, gdy Orkiestra Centrum wspomagana przez Chór buchnęła grzmiącym, wstrząsającym credo Hymnu Ludzkości:

Pracuje Garomma za dnia i w nocy,Zastąpić Garommę nie w naszej mocy,Garomma służy ze wszystkich sił,Bym szczęście miał ja, byś szczęście miał ty…

Odśpiewawszy pięć linijek, by uczynić zadość protokołowi, orkiestra zaczęła Pieśń Edukacji, a Wice-Sługa Edukacji, prosty jak trzcina, dobrze odżywiony młodzieniec, zszedł po schodach prowadzących do wnętrza budynku. Jego rozpostarcie ramion i zwyczajowe „Służ nam, Garommo”, mimo iż niedbałe, były całkiem poprawne. Odsunął się na bok, aby Garomma i Moddo mogli wejść na schody, po czym, sztywno wyprostowany, ruszył za nimi. Chór z czcią zawodził w wysokich tonach. Przeszli pod olbrzymim łukiem z wyrytą sentencją: „Niech wszyscy uczą się od Sługi Wszystkich” i ruszyli długim korytarzem w głąb olbrzymiej budowli. Szare suknie Garommy i Moddo powiewały w takt ich kroków. Wzdłuż ścian tłoczyli się niżsi urzędnicy, wykrzykując: „Służ nam, Garommo! Służ nam! Służ nam! Służ nam!”

Może nie były to aż tak szalone podrygi jak tłumów na ulicy, stwierdził Garomma, ale te okrzyki uwielbienia były całkiem zadowalające. Ukłonił się, rzucając szybko okiem na Moddo. Omal się nie roześmiał. Sługa Edukacji jak zwykle kroczył nerwowo i niepewnie. Biedny Moddo! Po prostu nie był stworzony na tak wysokie stanowisko. Wysoki, krzepki mężczyzna, poruszał się z gracją znużonego zbieracza jagód. Przypominał wszystko, tylko nie jednego z najważniejszych urzędników w państwie.