125907.fb2 Proxima - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Proxima - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

DŻDŻOWNICA

Urpa, 18 marca 2537

Daisy!

Już drugi tydzień mija od dnia, w którym wylądowałam na Urpie, Wciąż jeszcze nie mogę przyzwyczaić się do tego zamarłego świata i spotykanych tu na każdym kroku niezwykłych zjawisk przyrody. Ale tym razem nie będę Ci opisywała mych przygód na powierzchni i w głębinach morza ciekłego powietrza ani wypraw poprzez lodowe pustynie czy obszary wiecznej zmarzłosci. Teraz, w ostatnim dniu przed startem Dżdżownicy, chcę Ci napisać o odkryciu, które, jak nam się wydaje, może mieć niezwykle doniosłe znaczenie dla postępu prac badawczych na Urpie. Chodzi tu o zagadkę tzw. Ciemnej Plamy.

Otóż na zdjęciach rozkładu pola magnetycznego dokonanych przeze mnie z powietrza jeszcze w ubiegłym tygodniu Igor zauważył w miejscu odległym zaledwie o 35 kilometrów od naszej bazy bardzo charakterystyczną anomalię. Wskazywała ona na obecność dużych złóż rud magnetycznych. Zainteresowało go to jako geologa. W czasie, gdy ja kończyłam swe prace na Morzu Centralnym, a J aro i Zina przygotowywali Dżdżownicę do drogi, Igor tam poleciał, zabierając ze sobą kilka sond iglicowych i inne przyrządy.

Wrócił dopiero po pięciu godzinach, niezwykle podniecony. Okazało się, że w — miejscu tym widzi się już z samolotu ciemną plamę. Obejmuje ona obszar około jednego hektara i jak wykazały pierwsze badania, ciemny kolor lodu spowodowany jest domieszką jakiejś brunatnej metalicznej substancji. Miejsce to wykazywało bardzo poważną anomalię magnetyczną, choć badanie pyłów dowiodło, że jest to jakiś złożony stop, bynajmniej nie posiadający właściwości magnetycznych.

Igor zapuścił więc automatyczne sondy geologiczne. Ta, która nastawiona była tylko na dotarcie do poziomu gleby, powróciła przywożąc próbki lodu zanieczyszczone nie tylko pyłami metalicznymi, ale również- innego rodzaju substancją, której ilość rosła wraz z głębokością. Przeprowadzona w bazie analiza chemiczna tych pyłów ujawniła, ze są to drobne okruchy jakiejś masy plastycznej.

Na próżno jednak^czekaliśmy. do wieczora na powrót choćby jednej spośród sześciu innych, zapuszczonych głębiej sond. Żadna nie wróciła. Postanowiliśmy więc odroczyć wyprawę podziemną na kilka dni.

Rano Igor uruchomił w okolicach Ciemnej Plamy najpierw 12 sond, z których wróciły trzy, i to tylko wysiane na głębokość mniejszą niż 80 metrów. Wysłaliśmy wówczas jeszcze cztery sondy, nastawiając je na zatrzymanie się i powrót z chwilą, gdyby ostrza ich natrafiły na próżnię lub ciecz.

Wróciły wszystkie. Przywiozły próbki owej tajemniczej substancji plastycznej, tworzącej niezwykłej grubości skorupę. Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że mniej więcej na. głębokości 85. metrów (ok. 15 metrów pod powierzchnią, gleby) istnieje skorupa (skała?) z plastyku, a pod nią puste przestrzenie, prawdopodobnie groty. Igor twierdzi, że plastyk mógł powstać w wyniku jakichś nie znanych nam jeszcze naturalnych procesów chemicznych, ale nie wyklucza również, że wytworzyły go jakieś rośliny czy zwierzęta. Może nawet jest on dziełem istot rozumnych.

Postanowiliśmy jednak wyruszyć w drogę podziemną. Badania Ciemnej Plamy z powierzchni lodowca zajęłyby zbyt wiele cennego czasu na konstruowanie specjalnych przyrządów lub budowę szybu. Znacznie prościej i szybciej będzie zbadać Ciemną Plamę niejako od spodu za pomocą naszego statku podziemnego.

Igor opracowuje przez cały dzisiejszy dzień nowy plan wyprawy, zmieniając trasę w ten sposób, aby objąć nią również i Ciemną Plamę. Kończę, bo i ja mam jeszcze sporo roboty przed startem.

Suzy

Lodowa pustynia tonęła w mroku. Tylko na wschodnim niebie, nad dalekimi wzgórzami, unosiła się bladoczerwona poświata zorzy polarnej. Na jej tle błyszczała — jako jutrzenka — promienna Tema, zbliżająca się w tych dniach do apastronu.[23]

Pierwsze, słabe jeszcze światła poranku mieszały się z blaskiem lamp zawieszonych nad baza.

W odległości kilkudziesięciu metrów od hali montażowej, po rozległym polu lodowym posuwał się wolno długi stwór, podobny do gigantycznej gąsienicy. Wydawał się szary w porównaniu z olśniewającą białością lodu. Tylko niektóre płyty segmentów, znikające kolejno w tylnej części statku, błyskały srebrzyście w blasku reflektorów.

Suzy wsunęła walizeczkę do stojących w bramie sań motorowych i piechotą ruszyła ku Dżdżownicy.

Dopiero teraz spostrzegła ciemną sylwetkę w skafandrze, która postępowała krok w krok za oddalającym się od hali statkiem.

— Jak tam, Jaro? Czy wszystko w porządku?

Jarosław Brabec zatrzymał się i skierował obiektyw kamery w stronę Suzy.

— Świetnie! Świetnie działa. Chodź tu, zobacz sama!

Suzy dopiero pierwszy raz widziała Dżdżownicę przy pracy na wolnym powietrzu. Dotychczas zapoznawała się z konstrukcją i zasadami pilotowania statku w hali montażowej. Ale choć nie był dla niej tajemnicą żaden szczegół złożonego mechanizmu, dopiero teraz mogła w pełni ocenić jego sprawne działanie.

Statek przypominał w tej chwili wielki, zaostrzony z obu stron ołówek o przekroju foremnego dwunastokąta. Ponad 80 % powierzchni Dżdżownicy pokrywało dwanaście pasów gąsienicowych, złożonych z wąskich płytek, niezwykle odpornych na działanie mechaniczne i chemiczne oraz wysoką temperaturę. Pasy te biegły przez całą długość statku. W ten sposób w czasie ruchu podziemnej machiny niemal cała jej powierzchnia pozostawała pozornie nieruchoma względem ośrodka otaczającego statek, podobnie jak stykająca się z ziemią powierzchnia gąsienic czołgu.

Suzy i Jaro przyglądali się przez chwilę znikającym we wnętrzu statku płytkom gąsienic, wymieniając przez radio uwagi i spostrzeżenia. Wkrótce jednak konstruktor przyśpieszył kroku, gdyż pragnął zapisać obraz Dżdżownicy od czoła, gdzie zainstalowane były potężne narzędzia kruszące i topiące skały.

Suzy wróciła do sań, a tymczasem Brabec, wyprzedziwszy posuwające się wolno cielsko machiny, nawiązał łączność z Kondratiewem.

— Halo! Igor! Możesz teraz zwiększyć szybkość? Czy mnie widzisz?

— Tak. Widzę cię. Suzy już jest?

— Od dziesięciu minut.

— A więc jadę na stanowisko. '

Czub Dżdżownicy lekko się wykrzywił i dotychczasowy „ołówek" począł się przeobrażać w wygięty rogal. Statek zmieniał kierunek nabierając prędkości. Po chwili, znów wyprostowany, sunął ku północy, podnosząc za sobą tumany lodowego pyłu.

Konstruktor filmował jeszcze kilka minut oddalający się statek, po czym zawrócił w kierunku zabudowań bazy.

Suzy i Zina czekały już na niego.

Sanie pomknęły.

Minęli niewielki pagórek i zaczęli zjeżdżać w głgb rozległej kotliny. Na jej dnie rysował się wyraźnie czarny kadłub Dżdżownicy. Dziób jej był już na kilka metrów pogrążony w lodzie, za rufą zaś wznosił się kopiec śniegu. Maszyna drążyła tunel w lodzie, przerzucając skruszony materiał poza siebie transporterem, rurą biegnącą wewnątrz jej metalowego cielska. Naraz z rury wylotowej wystrzeliła fontanna wody, rozrzucając na wszystkie strony lodowe okruchy. Śnieżny obłok wzbił się w górę. Widocznie Kondratiew włączył na próbę urządzenie topiące.

Statek szybko pogrążał się w lód.

— Siedem!… — zawołał Jaro nawiązując łączność radiową z Igorem. — Co ci się tak śpieszy?! Czyżbyś chciał nam zostawić Suzy?

— Może…

Dżdżownica zamarła w bezruchu.

Suzy, Jaro i Zina wyszli z sanek i podążyli ku rufie statku.

— Nie zapomnijcie przywieźć dla mnie zęba jakiegoś urpiańskiego mamuta — zaśmiała się Zina.

Ale Jaro nie miał już ochoty do żartów.

W dolnej części rufy podniosła się nieduża klapa włazu i w otworze zabłysnął hełm Kondratiewa. Brabec ujął geologa za ramiona, pomagając przyjacielowi wydostać się z otworu.

Po chwili Igor stanął na lodzie.

— No, już czas! — rzekł krótko.

Podszedł do Ziny, objął ją wpół i przycisnął mocno do siebie. W oczach córki zobaczył łzy.

— Powiedz mamie… — zaczął i urwał. — Zresztą… nic… Zobaczymy się za dwadzieścia dni.

Jaro kręcił się nerwowo, patrząc w ziemię. Również Suzy nie umiała ukryć wzruszenia. Przekładała z ręki do ręki walizęczkę, wreszcie podeszła do włazu i postawiła ją w otworze. Myśli jej były w tej chwili przy Władzie… Czy ujrzy go kiedykolwiek?… Wszak za chwilę rozpoczyna wraz z Igorem najniebezpieczniejszą fazę badań. Dotychczas, pomijając wypadki Zoe i Renego, wszystkie prace odbywały się w warunkach względnego bezpieczeństwa, przy stałej łączności z innymi członkami ekspedycji. Teraz mieli się opuścić głęboko pod ziemię, poza zasięg łączności radiowej i ultradźwiękowej, zdani wyłącznie na własne siły.

— Wsiadajmy! — przerwał milczenie Igor. Suzy uścisnęła Jaro i Zinę.

— Do zobaczenia za dwadzieścia dni w okolicy Ciemnej Plamy.

Na czworakach wpełzła do wnętrzna długiej i ciasnej rury prowadzącej w głąb statku. Po przebyciu kilku metrów, popychając przed sobą walizęczkę, dotarła do śluzy.

Tu musiała poczekać na Igora, który zjawił się po kilku minutach. Bez słowa przesunął dźwignię, zamykając klapę włazu i włączając urządzenia regulujące ciśnienie i skład powietrza.

W chwilę później, już bez kombinezonów i hełmów, ruszyli w głąb machiny, przeciskając się wśród niezliczonych urządzeń energetycznych, chemicznych i mechanicznych. Doszli wreszcie do pomieszczeń laboratoryjnych i mieszkalnych. Składały się one tylko z czterech wąskich kabin. Ściany, sufity i podłogi były tak zapełnione przyrządami i najniezbędniejszym sprzętem, że przypominały raczej zatłoczony magazyn niż wnętrze statku. Zresztą trudno mówić o swobodnym poruszaniu się w kabinach, których wysokość rzadko gdzie przekracza półtora metra. Na głowach trzeba tu było nosić elastyczne hełmy, chroniące czaszkę przed ciągłymi uderzeniami.

Jedyne przestronniejsze pomieszczenie, choć tak samo niskie, stanowił magazyn przeznaczony na próbki skał i skamieniałości, które spodziewano się znaleźć. Magazyn nie był jednak zupełnie pusty, bo umieszczono tam zapas kilkudziesięciu sond iglicowych do przesyłania meldunków w okresie, gdy głębokość osiągnięta przez Dżdżownicę uniemożliwi kontakt radiowy i ultradźwiękowy.

W miarę zbliżania się do przedniej części statku, pogrążonej już w lodzie, pomieszczenia przybierały położenie coraz bardziej ukośne. Schodzenie w dół po pochyłych podłogach ułatwiały specjalne przyssawki, wzmagające przyczepność butów, oraz liczne klamry i poręcze. Niemniej gimnastyczne wyczyny przy wchodzeniu do wnętrza statku dawały przedsmak trudów, jakie czekały Igora i Suzy. Wszak Dżdżownica znaczną część swej podziemnej drogi miała przebywać w takim właśnie położeniu, nierzadko posuwając się nawet zupełnie pionowo w dół lub w górę.

Kabina kierownicza przybrała już w tej chwili pozycję niemal „nurkującą". Pięć ekranów, umieszczonych ukośnie w przedniej ścianie, świeciło nisko w dole. Tylko dwa obrotowe fotele z pulpitami kierowniczymi znajdowały się w normalnej pozycji, gdyż samoczynnie przybierały one położenie zgodne z kierunkiem ciążenia.

Igor, który niejednokrotnie kierował tego rodzaju statkami jeszcze na Ziemi, szybko usadowił się w fotelu. Po chwili i Suzy zajęła miejsce obok.

W niewielkim, jasnym prostokącie ekranu telewizora rysowały się wyraźnie sylwetki Jara i Ziny, zajętych montażem przywiezionej na saniach podręcznej stacji przesyłowej.

Wyżej, na dwóch dużych ekranach, pokrytych siatką współrzędnych, widoczne było położenie przestrzenne Dżdżownicy. Statek podziemny symbolizowała mała czerwona kreseczka w centrum ekranów. Na prawym ekranie, dającym obraz przekroju pionowego wzdłuż osi statku, koniec kreseczki wygięty był łukiem w dół. Nad nią rozciągał się czarny obszar symbolizujący atmosferę. Lewy ekran był jeszcze całkowicie ciemny, gdyż więcej niż połowa statku znajdowała się na powierzchni.

Suzy wskazała ręką na dolną część prawego ekranu. W pobliżu kreski oznaczonej liczbą 120, poniżej ciemnego pasa wyobrażającego lód, rozciągał się jaśniejszy obszar o wyraźnie warstwowej strukturze.

— To już skała?

— Ta cienka, szara warstwa to zamarznięta gleba. Niżej piasek i zlepieńce[24] — odrzekł Igor. — No, ruszamy!

Położył Jłoń na pulpicie kierowniczym i nacisnął guzik. Rozległ się przytłumiony szum i strzałki mierników zadrgały. Igor ujął pewnie gałkę dźwigni ruchu i przesunął ją o kilka centymetrów w dół. Wskazówka szybkościomierza zmieniła położenie z zera na 10 cm/s.

Czwarty, nawiększy ekran jakby ożył. Na jego białej powierzchni, poprze-tykanej z rzadka ciemnymi plamkami, zaczął się ruch. W polu widzenia podziemnego oka przesuwały się warstwy lodu. Na ekranie widniał obraz jakby przekroju ośrodka, który mieli przebyć. Przekroju dokonanego w płaszczyźnie prostopadłej do kierunku ruchu i oddalonej o trzy metry od dzioba statku. Plamki znikały, ukazywały się nowe, znów znikały, aby za moment pojawić się w innym miejscu.

Od czasu do czasu ekran nieznacznie szarzał. Widocznie lądolód narastał stopniowo, z przerwami, w których na jego pokrytej firnem powierzchni gromadziły się miejscami cienkie warstwy naniesionych wiatrem pyłów mineralnych. Później znowu nowe opady śnieżne pokrywały grubym całunem te ciemniejsze warstwy. Śnieg pod ciśnieniem zmieniał się w firn, którego powierzchnię przy-sypywały nowe pyły.

W miarę jak Dżdżownica pogrążała się coraz głębiej, ciemniejsze warstwy powtarzały się częściej. Igor zmniejszył prędkość statku do 5 cm/s, przechodząc z topienia na mechaniczne kruszenie lodu, aby pobierać próbki w możliwie naturalnej postaci i kolejności.

Statek zagłębił się już w lód zupełnie i ekran z sylwetkami ludzi w skafandrach wygasł.

Na pulpicie zapłonęło zielone światełko.

— Igor! Suzy! Jak tam odbiór? — rozległ się głos Brabca.

— Bardzo dobry! — odpowiedziała Suzy. — Już zmontowaliście stację przesyłową?

— Tak. W tej chwili skończyliśmy. Na jakiej głębokości jesteście? Suzy spojrzała na tablicę kontrolną.

— Dziewięćdziesiąt trzy metry!

— Czy spotkaliście już coś ciekawego? — zabrzmiał dźwięczny głos Ziny. Uśmiech pojawił się na ustach geologa.

— Spieszy ci się, co?

— Oczywiście.

— No, za dwie godziny może dowiesz się czegoś ciekawego — rzekł tonem, z którego trudno było wnioskować, czy żartuje, czy też dokonał już jakiegoś odkrycia,

— A więc jednak… — rozpoczęła Zina, lecz przerwał jej okrzyk Suzy:

— Patrz! Igor! Co to?!

Na szarym w tej chwili ekranie podziemnego oka ukazała się ukośna, ostro odgraniczona, jaśniejsza powierzchnia.

Kondratiew zmarszczył brwi. Błyskawicznym ruchem przesunął dźwignię szybkości do 5 mm/s.

Linia styku dwóch warstw przesuwała się teraz znacznie wolniej, ale mimo to po krótkiej chwili zniknęła z pola widzenia i ekran świecił równym, jasnym blaskiem czystego lodu.

Igor znów zwiększył prędkość do 5 cm/s.

— Co to było? — powtórzyła pytanie Suzy.

— Nic ważnego. Przesunięcie — odrzekł Igor szybko i jakby obawiając się, ażeby Suzy nie zadała nowego pytania, zwrócił się do córki:

— Słuchaj, Zina, jedźcie zaraz z Jaro do bazy i wynajdźcie w archiwum zestaw materiałów sondy numer 12. Za dwie godziny połączę się z wami. Wówczas podacie mi niektóre szczegóły. Sami się nie zgłaszajcie, gdyż to odwraca uwagę.

— Już dochodzicie do dna? — wtrącił Brabec.

— Tak. Pozostało nam około 201metrów.

Zielone światełko zgasło.

Geolog przez chwilę trwał w zamyśleniu, wreszcie rzekł:

— Teraz musimy oboje skupić uwagę na tym ekranie — wskazał na podziemne oko. — Za chwilę wkroczymy w epokę, w której zamarło życie na tym globie. Nie jest to zbyt gruba warstwa, a trzeba ją zbadać bardzo dokładnie.

Nacisnął dźwignię zmniejszając szybkość do 2 cm/s. Na ekranie sytuacyjnym jasny pas zamarzniętej gleby, sięgający już niemal czerwonej kreseczki, zdawał się nie poruszać.

— Co to było za przesunięcie? — Suzy od chwili, gdy zwróciła uwagę geologa na linię rozgraniczającą dwie płaszczyzny, wyczuwała wyraźnie jakieś napięcie. Czyżby Igor ukrywał coś przed nią?

— Uskok — odrzekł krótko.

— Uskok w lodowcu?

— Nastąpiło pęknięcie i przesunięcie większych mas lodu. Igor wyjaśnił pozornie naturalnym tonem. A jednak…

— Jaka może być tego przyczyna?

— Zobaczymy… — odparł wymijająco.

Wiedziała, że na razie niczego więcej od niego się nie dowie. Tymczasem statek zbliżał się coraz bardziej do dna lodowca.

Mimo niedużej prędkości ciemniejsze i jaśniejsze warstwy lodu zmieniały się teraz znacznie częściej. Wkrótce Igor przesunął rączkę steru kierunkowego. Dżdżownica zmieniła położenie, zataczając szeroki łuk, aby tuż pod samą powierzchnią gruntu przejść niemal do pozycji poziomej.

W tej chwili statek przedzierał się jeszcze przez lód. Suzy raz po raz kierowała wzrok na ekran sytuacyjny, to znów śledziła z napięciem obraz zmieniający się w polu widzenia podziemnego oka.

Dawna powierzchnia globu była coraz bliżej. Kabina kierownicza wróciła niemal do normalnego położenia. Jeszcze cztery, jeszcze dwa, jeszcze półtora metra dzieliło dolne gąsienice statku od dna lodowca. '-

Na dole ekranu podziemnego oka ukazał się ciemny pas, wędrujący wolno w górę. Już zakrył trzecią część fluoryzującej tafli… Mimo że ekran sytuacyjny, w przeciwieństwie do podziemnego oka, nie dawał zbyt wyraźnego obrazu, można było zauważyć, że statek począł wgryzać się w łagodne zbocze jakiegoś niewielkiego wzgórza…

Na okrągłej tarczy podziemnego oka mieniły się teraz jak w kalejdoskopie czerwone, stwardniałe grudki gliny wśród żółtawych, lessowych warstw gleby. Błyskały cienkie żyłki wody, zakrzepłej w gruncie, to znów czerniały rozrzucone z rzadka kamienie.

Nagle… Suzy w pierwszej chwili nie zrozumiała, co się właściwie stało.

Pamiętała tylko, że na granicy lodu i gleby zamajaczył na chwilę jakiś cień, złożony z postrzępionych, cienkich nitek.

Ukazał się i znikł.

Ale w tej samej chwili przytłumiony szum silnika ucichł.

Spojrzała na Igora. Trzymał rękę na dźwigni ruchu.

A więc to on zatrzymał statek.

Teraz ujął palcami pokrętło kierownicze podziemnego oka, zmieniając odległość „przekroju".

Na ekranie pojawił się znów tajemniczy cień.

Suzy nie miała już wątpliwości: była to roślina. Roślina zamknięta w krysztale lodu.

Igor ujął w dłonie drążki kierownicze zespołu narzędzi służących do wydobywania znalezisk. Po kilku minutach wokół rośliny pojawił się czarny pierścień, otoczony delikatną siatką pęknięć w kryształach lodu. Suzy wstrzymała oddech. Dotychczas znała tego rodzaju pracę tylko z opisów technicznych.

Roślina ujęta w czarny pierścień drgnęła i wraz z nim zrobiła półobrót, potem skurczyła się i znikła. Na jej miejscu pozostała biała, okrągła plama, jaśniejsza od otaczającego lodu.

Igor nacisnął dźwignię ruchu. Ekran podziemnego oka ożył. Dżdżownica pogrążała się coraz głębiej w grunt. Znów na granicy lodu i gleby zamajaczyły jakieś kępki niskiej polarnej roślinności, potem wąska warstewka mchów czy porostów.

Igor nie zatrzymywał już jednak statku, zwiększając tylko obszar pobieranych próbek.

W dole ekranu, w warstwie brunatnoszarego piasku zmieszanego ze żwirem i gliną, ukazywały się raz po raz większe głazy — znak przechodzącego tu kiedyś lodowca górskiego. Wkrótce warstwa lodu i gleby zniknęła z pola widzenia: kierowany wprawną ręką geologa statek zaczął schodzić pod niedużym kątem na większą głębokość.

Coraz to nowe formacje skalne przesuwały się wolno na ekranie. Przedarłszy się przez czarne, gruboziarniste piaskowce, potem żółtobrunatne, zbite wapienie i ciemne, zwięzłe łupki — Dżdżownica natrafiła na grubsze pokłady kalcytu.[25] Tu Igor oddał pilotowanie Suzy, a sam przeszedł do laboratorium, aby dokonać wstępnych badań pobranych dotychczas próbek.

Prowadzenie Dżdżownicy nie było zadaniem trudnym, gdyż ograniczało się do kontroli położenia oraz obserwacji ekranu podziemnego oka.

Po dwudziestu minutach na ekranie sytuacyjnym ukazała się nowa, ciemniejsza warstwa.

Dziewczyna zaczęła wahać się, czy nie zatrzymać statku. Może trzeba będzie zmienić kierunek?

Spojrzała na zegar. Już blisko trzy godziny przebywali pod ziemią. Minąl wyznaczony przez Igora termin nawiązania łączności z bazą. Czyżby geolog zapomniał o tym, że Zina i Jaro czekają?

Położyła dłoń na dźwigni ruchu, gdy naraz za nią rozległy się kroki.

— Próbki bardzo ciekawe. — W głosie geologa wyczuwało się podniecenie. Spojrzał na ekran sytuacyjny i siadając obok Suzy rozkazał: — Wyłącz silnik. Zrobimy małą naradę.

Suzy szybko przesunęła dźwignię i szum motoru ustał. Teraz dopiero spojrzała na geologa. Na kolanach Igora spoczywały dwie przezroczyste rureczki. W jednej znajdowało się kilka łodyżek jakiejś rośliny, w drugiej coś brunatnego, podobnego do ziarnka fasoli lub żwiru.

— Przyjrzyj się dobrze. — Igor podał Suzy rurki i sięgnął do pulpitu. Zapłonęła zielona lampka.

—. Zina! Jaro! — zawołał geolog spoglądając spod oka na Suzy, która przez lupę przyglądała się znaleziskom. W kącikach jego ust błądził zagadkowy uśmiech.

— Jesteśmy! — rozległ się nieco przytłumiony głos Brabca.

— Jak tam odbiór?

— W porządku. Jeszcze dobrze słychać. Jak głęboko jesteście?

— Siedemdziesiąt pięć metrów plus warstwa lodowca. Linia przesyłowa działa nieźle.

— Co nowego? — zabrzmiał głos Ziny.

— Zdaje się, że będzie tu sporo roboty dla Mary i Allana.

— Znaleźliście jakieś skamieniałości?

— Jeszcze nie, ale za to zakonserwowane w lodzie rośliny i… — Igor urwał spoglądając na Suzy.

— I co?

— Czyżby to było… jajko? — wyszeptała niepewnie fizyczka, przyglądając się z uwagą maleńkiej kuleczce,

— W każdym razie coś zbliżonego do jajka, i to z rozwiniętym embrionem.

— Ach, jak wam zazdroszczę! — zawołała Zina.

— Nie martw się. Przyślemy ci to jajko sondą na górę.

— Czy możesz już skonkretyzować jakieś wnioski? — wtrącił Brabec.

— W zasadzie tak, ale na razie bardzo ogólne. Trzeba będzie jeszcze przejść parę razy przez warstwę powierzchniową.

— Wspomniałeś o jakimś odkryciu — rozległ się znów głos Ziny. — Czy już wówczas znalazłeś to jajko?

— Nie. Jajko znaleźliśmy w próbce gleby, wśród resztek jakichś roślin przypominających mchy.

— A więc to jeszcze nie wszystkie rewelacje? — Zina nie ukrywała ciekawości.

— Rośliny, a nawet to jajko trudno nazwać rewelacją. Przecież już wstępne sondowania wykazały, że kiedyś kwitło tu bogate życie. Istnieją co prawda pewne fakty… — zamyślił się na chwilę. — Ale może najpierw spróbuję podsumować ogólne wnioski.

— Jesteś nieznośny. Geolog uśmiechnął się.

— Trochę cierpliwości. Na podstawie zdobytych dziś.materiałów, jak i poprzednich wyników sondowań w różnych punktach globu, można w ogólnych zarysach odtworzyć obraz, że tak powiem, czwartorzędu Urpy. Ściślej — okresu, w którym zamarło życie na tej planecie. W przybliżeniu okres ten rozpoczął się około 800 tysięcy lat temu, przy czym są dane, że następowało po sobie kilka epok lodowych, przedzielonych okresami ocieplenia. Ale przed kilkoma tysiącami lat temperatura dość gwałtownie zaczyna spadać, glacjały[26] stają się znacznie częstsze, a cofanie się lodowców w interglacjałach — jeśli oczywiście można tak nazwać te krótkie, trwające kilka lat okresy ocieplenia — jest w efekcie coraz mniejsze. Jak w tej sytuacji kształtował się i przeobrażał świat roślin i zwierząt, trudno w tej chwili mówić. Zbyt mało mamy danych. Prawdopodobnie jednak znalezione przez nas mchy i drobne krzaczki nie dają właściwego wyobrażenia o życiu, jakie tu kwitło w dawniejszych okresach ociepleń.

Urwał i zamyślił się.

— Klimat całej planety stawał się ze stulecia na stulecie coraz bardziej surowy i zimny — podjął po chwili. — Działanie ogromnych mas lodu zniszczyło życie na wielkich obszarach. Utrzymywało się ono jednak, zwłaszcza w pasie równikowym, do okresu sprzed około 3–4 tysięcy lat. Wówczas to nastąpiło dość gwałtowne obniżenie temperatury. Procent promieniotwórczego węgla w znalezionych roślinach wskazuje, że liczą one nie więcej niż 3 tysiące lat. Niewykluczone zresztą, że w okolicach jakichś ciepłych źródeł życie przetrwało jeszcze kilka wieków.

— Więc kiedyś, przed tysiącami lat, Urpa mogła być światem podobnym do ziemskiego? Może nawet…

— Jak wysoki stopień rozwoju osiągnęło tu życie, trudno na razie powiedzieć. Za mało materiałów zebraliśmy. Tyle że mamy już niezbity dowód istnienia na Urpie zwierząt zbliżonych stopniem rozwoju do gadów czy ptaków.

— Jeśli istniały tu istoty na poziomie Temidów… — .wtrącił Brabec.

— Zginęły również wraz z całym światem roślin i zwierząt.

— A Temianie?

— Wiemy o nich bardzo niewiele. Tak niewiele, że chwilami wydają mi się gośćmi z innego układu planetarnego. Może jakaś próba kolonizacji Temy… Chociaż… ile dziesiątków lat trzeba było grzebać w ziemi, aby odnaleźć pełny łańcuch form pośrednich między światem zwierząt a człowiekiem. Badania nasze trwają jeszcze zbyt krótko.

— Chyba nie wierzysz, aby Temianie wymordowali się wzajemnie? — spytała Zina.

— Dotąd zbyt mało wiemy o Układzie Proximy. Sądzę jednak, że gdyby podobna cywilizacja istniała na Urpie w okresie nadejścia zlodowacenia, powinna była do dziś utrzymać się przy życiu. Dlatego raczej wykluczam możliwość odkrycia śladów wysokiej cywilizacji na tej planecie.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Wreszcie przerwał ją głos Ziny:

— Mówiłeś jeszcze o jakimś ważnym odkryciu?

— Tak. Chodzi o pewien zagadkowy fakt — zaczął tajemniczo. — Są dane, że nie tylko Nokta, ale i Urpa przeżyła przed dwoma tysiącami lat wzrost temperatury. Nagrzewanie było tu jednak znacznie mniej intensywne, a za to długotrwałe i jakby powtarzające się w regularnych odstępach czasu. Już podczas wstępnych sondowań i próbnego zanurzania Dżdżownicy zwróciło to moją uwagę. Są ślady dość intensywnego topnienia lodowca na pewnej określonej głębokości w zewnętrznej warstwie. Tajanie odbywało się z nieregularnymi przerwami. Spływająca woda osadzała w zagłębieniach i szczelinach pyły, układając je warstwami. Dzisiejsze wyniki badań całkowicie potwierdziły moje domysły: lód topił się w równych odstępach czasu. Trudno dociec, czy były to zmiany dzienne, czy roczne, ale niewątpliwie proces ten miał charakter cykliczny. A przecież — jak wynika z badań promieniotwórczości — odbyło się to prawie przed dwoma tysiącami lat, już w okresie, gdy życie powinno zamrzeć na tej planecie.

— Na innych planetach, poza Noktą, nie stwierdziliśmy jednak wzrostu temperatury — wtrąciła Suzy. — Nawet na Sel, choć jest ona satelitą Urpy.

— Właśnie. Dlatego musimy jeszcze dokładnie zbadać powierzchniową warstwę. Oczywiście zasadniczego planu nie zmieniamy — mniej więcej za dwadzieścia dni wyjdziemy na powierzchnię w pobliżu Ciemnej Plamy. Zboczymy jednak nieco na północ, do długiego wąwozu. Pozwoli nam to, nie zmniejszając głębokości, zbadać jeszcze jedną warstwę powierzchniową. A teraz powiedzcie mi, jaki stopień geotermiczny wykazała sonda numer 12 poniżej 500 metrów.

Przez chwilę panowała cisza, po czym rozległ się głos Brabca:

— Jeden stopień Celsjusza na 19 metrów. Brwi Igora ściągnęły się.

— Dziękuję. W porządku — powiedział beznamiętnie, ale Suzy wyczuła, że spokój jego jest tylko pozorny.

Spojrzała odruchowo na termometr, gdzie świecące cyfry wskazywały 202 kelwiny.

— Za chwilę ruszamy — odezwał się Igor. — Będziecie teraz z nami w stałej łączności. Oczywiście — uśmiechnął się — odpowiadamy na każde pytanie, ale tylko w wolnych chwilach. A teraz, Suzy, chodźmy coś przekąsić.

Przeszli do małego pomieszczenia między kabiną kierowniczą a laboratorium. W ścianach znajdowało się kilka przezroczystych zbiorników z owocowym płynem, duża szafka ze skondensowaną żywnością oraz podręczna apteczka. Przełknąwszy odżywczą pastylkę Igor nalał sobie pomarańczowego płynu do szklanki. Wypił kilka łyków i odsunąwszy szklankę od ust rzekł z powagą:

— Nie chciałem cię niepotrzebnie niepokoić, ale obawiam się, że obszar ten jest obszarem sejsmicznym. Stosunkowo niedawno nastąpiło tu trzęsienie ziemi.

— Ten uskok w lodzie? — przypomniało się Suzy.

— Tak — skinął głową. — Możliwe, że nawet nastąpiło to nie dawniej niż rok temu. Musimy się zdecydować, czy będziemy kontynuować badania, czy też powrócimy na powierzchnię.

— I co?

— Trzeba by wówczas rozpocząć poszukiwania innego, spokojniejszego terenu.

— Mówiłeś, że obszar ten jest bardzo dogodny do badań…

— Właśnie — westchnął geolog. — Nie wiem, czy prędko znajdziemy tak korzystne warunki. Ułożenie skał w znacznej części obszaru zgodne,[27] duże złoża wapieni o cechach wapieni numulitowych, a nieco głębiej starsze od nich o blisko 100 milionów lat piaskowce. Niewykluczone, że możemy tu dotrzeć nawet dość płytko do skał ogniowych, na co wskazuje bardzo znaczny przyrost temperatury w miarę zwiększania się głębokości.

— Przecież mamy tu 202 kelwiny, czyli 71 stopni mrozu! Czyżby ten stopień geotermiczny, który ci podał Jaro, odpowiadał tutejszemu terenowi?

— Tak. Ale dotyczy to znacznie większej głębokości. Przemarzanie gruntu sięga tu na kilkaset metrów w głąb planety. Ale wracając do sprawy: poszukiwanie innego, odpowiedniejszego miejsca opóźniłoby poważnie pracę. Nie wiemy jednak, czy wolno nam ryzykować poruszanie się w terenie sejsmicznym. Oczywiście prawdopodobieństwo trzęsienia ziemi w najbliższych dniach jest bardzo małe, ruch statku może jednak przyśpieszyć proces dojrzewania wstrząsu. Z drugiej strony, nasze aparaty określają stan napięcia w skałach i mogą nas ostrzec przed katastrofą. Mówiąc szczerze, nie wiem, co robić…

— A gdybyś był tu sam? — Suzy zajrzała mu głęboko w oczy. Kondratiew spuścił wzrok. Przez kilka sekund obracał w palcach stojącą na półce szklankę, potem spojrzał na Suzy jakoś ciepło.

— Ja? Chyba… nie zrezygnowałbym z dalszych badań.

— Więc nie ma o czym mówić — powiedziała stanowczo. — Ruszamy w dalszą drogę!

BAZALTY…

Jednostajny, usypiający szum silnika umilkł raptownie.

Suzy uniosła głowę i rozejrzała się dokoła. Wyrwana znienacka ze snu, wodziła przez chwilę błędnym wzrokiem po ścianach kabiny, nim uświadomiła sobie, gdzie się znajduje.

Kabina tonęła w półmroku. Tylko ekrany odcinały się jasnymi plamami na tle pogrążonych w cieniu ścian, a kilka lampek kontrolnych mrugało rytmicznie.

— Co się stało?

Cień Igora pochylonego nad ekranem podziemnego oka poruszył się i wyprostował. W słabym blasku bijącym z ekranów ujrzała twarz geologa.

— Zatrzymałem statek — powiedział spokojnie. — Ale jeśli nie śpisz, to spójrz. O, tu! — wskazał na ekran podziemnego oka.

Suzy nacisnęła guzik. Wąski tapczan, na którym spała, przybrał kształt fotela.

Na ekranie rysowała się wyraźnie warstwa żwiru i gliny morenowej pomieszanej z większymi odłamkami skał. Suzy przyglądała się dłuższą chwilę obrazowi, ale nie mogła dostrzec nic niezwykłego.

— Gdzie? O czym mówisz? — zapytała niepewnie.

Geolog wyciągnął rękę i wskazał palcem jeden z większych kamieni. Dopiero teraz Suzy zauważyła, że kamień ten różnił się znacznie kształtem i barwą od innych. Nie był wygładzony tarciem o podłoże skalne i otaczające kamienie, lecz przypominał czarną kostkę o nieco poszczerbionych krawędziach.

— I co?

Igor wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Zaraz się przekonamy.

Ujął kierowniczą dźwignię przyrządu służącego do wydobywania okazów i po chwili czarny pierścień wgryzł się w żwir wokół znaleziska.

— Gdzie my teraz jesteśmy? — spytała Suzy. — Czyżby to już był rów tektoniczny?[28]

— Tak. Spałaś trzy godziny, a ponieważ nieco zwiększyłem szybkość, przebyliśmy w tym czasie przeszło kilometr.

Suzy spojrzała na ekran sytuacyjny, potem, zapaliwszy światło, na wykres drogi statku. Przebywali pod ziemią już blisko 40 godzin i czerwona, falista linia oddaliła się znacznie od czarnego punktu, który oznaczał miejsce startu. Podobna linia na drugim wykresie wskazywała, iż znajdowali się 1100 metrów pod powierzchnią planety. Od warstwy lodowej dzieliło ich jednak tylko 30 metrów. Statek podziemny, przebijając się przez rozległy zrąb, na którym stała baza, dotarł do dna długiego rowu tektonicznego, wypełnionego po brzegi przeszło kilometrową warstwą lodowca.

Tymczasem Igor zdążył już wprowadzić kamień do wnętrza statku.

— Chodźmy — rzucił zsuwając się z fotela.

Po chwili znaleźli się w kabinie-laboratorium. Na dnie dużej skrzynki, połączonej transporterem z aparaturą wydobywczą, wśród żwiru, kamieni i gliny pomieszanej z piaskiem, leżała duża czarna kostka. Miała kształt regularnego graniastosłupa o podstawie foremnego sześciokąta. Niemal wszystkie ściany były gładkie, tylko jedna porysowana.

Igor wyjął kostkę ze skrzyni, ale widocznie zbyt ziębiła mu palce, bo położył ją pośpiesznie na podręcznym stoliku.

— Co to? — zapytała Suzy podniecona.

— Bazalt[29] — odrzekł krótko, jakby nie rozumiejąc, co dziewczyna ma na myśli.

— No tak. Ale ten kształt?…

— Nie wiem. Za wcześnie na wnioski.

Począł mierzyć długość poszczególnych krawędzi graniastosłupa. Wreszcie przerwał i zamyślił się.

— No i?

— Nie wiem — powtórzył. — Wymiary krawędzi są identyczne.

— A więc jednak tu, na Urpie…

— Nie, moja droga — przerwał jej łagodnie. — Na wnioski za wcześnie. Gdybyśmy znaleźli jeszcze jeden identyczny kamień, wówczas dopiero można by wysunąć jakąś hipotezę.

— To beznadziejna sprawa.

— Tak sądzisz?

— Prawdopodobieństwo jest przecież takie małe…

— A mimo to wydaje mi się, za warto poszukać drugiego podobnego graniastosłupa.

Oczy Suzy rozszerzyło zdziwienie.

— Ale gdzie?

— Tam — geolog wskazał ręką ku lewej ścianie statku.

— Już teraz nic nie rozumiem! — Suzy spojrzała jeszcze bardziej zdziwiona.

— To bardzo prosta sprawa. Zaraz ci wytłumaczę. Chodźmy, bo szkoda czasu.

Geolog włączył silnik i zaczął zmieniać kierunek ruchu statku.

— No, powiedz wreszcie! Jesteś naprawdę nieznośny! — Suzy nie ukrywała zniecierpliwienia.

— A więc dobrze. Jak myślisz? Skąd się tutaj wziął ten kamień?

— Przyniósł go z pewnością lodowiec wraz z innymi kamieniami.

— Słusznie. Z rozkładu moren widocznych na ekranie sytuacyjnym, jak i ukształtowania całego terenu, można dość łatwo ustalić kierunek ruchu lodowca. Sprawa jest jeszcze prostsza w tym rowie tektonicznym, gdyż jęzor lodowcowy posuwał się jego dnem. Możemy więc określić kierunek, z którego przywędrował ów zagadkowy bazalt. Właśnie tam skierowałem statek.

— No dobrze — przerwała Suzy trochę rozczarowana. — Ale i tak prawdopodobieństwo znalezienia drugiego kamienia jest bardzo niewielkie.

— Nie zgadzam się z tobą. Porównaj ten kamień z innymi. Wędrowały one, spychane przez lodowiec, setki kilometrów. Są wygładzone, obtoczone, co jest zrozumiałe, gdyż lodowiec ten zawiera duże ilości materiału skalnego. A jaki kształt ma ów bazaltowy ośmiościan? Wątpliwe, aby przewędrował on w tym towarzystwie więcej niż kilka kilometrów.

— Więc przypuszczasz, że ten bazalt nie pochodzi z daleka?

— Tego nie twierdzę. Nigdzie w pobliżu nie stwierdziłem odsłoniętych ani nawet płytko położonych złóż bazaltu. Prawdopodobnie ta kostka przywędrowała tu z innych okolic Urpy. Ale kiedy? W tym tkwi istota zagadnienia. Spróbujmy oprzeć się na faktach. Jak już powiedziałem, ten kamień nie mógł wędrować wraz z moreną denną setek kilometrów. Po drugie, jedna z jego ścian jest mocno porysowana, inne raczej bardzo słabo. Zgodny kierunek rys pozwala z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że kostka ta tkwiła w jakimś skalnym podłożu i zanim została z niego wyrwana, przesuwał się po niej lodowiec wraz z morenami'. Po trzecie, nie mogła wystawać powyżej podłoża, gdyż wówczas niszczące działanie spowodowałoby zaokrąglenie krawędzi, a tego nie widzimy. Najprawdopodobniej została niejako wyorana przez lodowiec wraz z częścią podłoża.

— No, a kształt?

— Bazalt rozpada się często na słupy sześcioboczne. Co prawda ten gra-niastosłup ma dziwnie regularny kształt, zważywszy zwłaszcza kwadratowe powierzchnie boków, ale nie można wykluczyć przypadkowego splotu naturalnych czynników.

— A jednak spodziewasz się, że znajdziemy więcej takich kostek?

— Nie wolno lekceważyć faktów — odparł krótko geolog, nie spuszczając wzroku z ekranu.

— To znaczy? — nie ustępowała Suzy.

— Otoczenie naszego graniastosłupa musiało być nie mniej twarde od niego. Nie widzę w tych okolicach materiału, w którym mógłby on tkwić. A sześciokątami foremnymi, można zakryć bez reszty powierzchnię.

— A więc jednak podejrzewasz?…

— Patrz! — przerwał Igor gwałtownie.

Tuż przy krawędzi ekranu podziemnego oka zamajaczył czarny kamień. Nim zniknął z pola widzenia, geolog zatrzymał statek.

— Czy to?… — zapytała Suzy.

— Również bazalt.

— Ale ten jest jakiś mniejszy?…

Geolog nic nie odpowiedział, tylko w skupieniu manipulował zespołem narzędzi wydobywczych.

Suzy zeskoczyła pośpiesznie z fotela i pobiegła do laboratorium.

Nowego znaleziska w skrzyni nie było. Ale fizyczka nie czekała długo. Za chwilę na taśmie transportera ukazały się kamienie, wśród których czernił się tajemniczy bazalt. Suzy pochyliła się nad skrzynią, lecz w tym samym momencie usłyszała za sobą kroki Igora.

Geolog pośpiesznie pochwycił kamień. Mimo iż na twarzy jego nialował się zwykły spokój, nieznaczne drżenie rękawicy, w której trzymał znalezisko, wskazywało, jak ogromną wagę przywiązuje do tego niepozornego odłamka bazaltowej kostki.

Milczeli oboje. Słowa nie były tu zresztą potrzebne. Już na pierwszy rzut oka mogli stwierdzić, że kamień ten był po prostu ukruszonym fragmentem takiego samego graniastoslupa jak poprzedni.

Igor przypatrywał się chwilę znalezisku. Naraz zmarszczył brwi. Podszedł do mikroskopu i włączywszy aparaturę podsunął kamień pod obiektyw. Na ekranie ukazał się powiększony obraz kryształów.

Geolog kilkakrotnie obracał kamień różnymi stronami, wreszcie wyłączył aparat i spojrzał na Suzy.

— Te cegiełki nie są naturalnym produktem — powiedział powoli.

— Więc to nie bazalt?

— Bazalt, ale sztucznie topiony i odlewany w formie płaskich graniasto-słupów — odrzekł geolog ruszając ku drzwiom.

Znów wnętrze statku wypełnił jednostajny szum silnika. Posuwali się teraz ze stosunkowo dużą prędkością 27 centymetrów na sekundę,- co nie było trudne, gdyż ośrodek należał do sypkich, a większe głazy zdarzały się rzadko. Na dyskusję brakowało czasu. W skupieniu obserwowali teraz oboje ekran podziemnego oka, wypatrując nowych bazaltów.

Nie czekali długo. Już po dwunastu minutach pojawiła się i zniknęła następna ośmiościenna cegiełka. Wkrótce przez mieniący się obraz przebiegła czwarta czarna bryła, w której Igor znów rozpoznał bazalt. Potem piąta, szósta, siódma i ósma…

Częstość pojawiania się bazaltowych cegiełek stale rosła. W ciągu pierwszej godziny Suzy naliczyła ich 29. Geolog odwracał głowę raz po raz, obserwując na przemian migocącą taflę podziemnego oka, to znów ekrany sytuacyjne.

Minęła jeszcze jedna godzina. Przebyli już blisko dwa kilometry nie zmniejszając prędkości. Częstość napotykanych cegiełek rosła, to znów malała. Igor dokonywał co pewien czas poprawek kierunku, trzymając statek ściśle na szlaku, po którym posuwał się lodowiec.

Suzy ogarniało znużenie. Zaczynały boleć oczy zmęczone nieustanną obserwacją ekranu, migocącego rojem przesuwających się szybko plam. Już dawno przestała liczyć czarne cegiełki. Coraz częściej spoglądała na ekran sytuacyjny.

A jeśli tajemnicza budowla z bazaltowych cegiełek uległa całkowitemu zniszczeniu? — Ta myśl nie dawała dziewczynie spokoju.

Próby nawiązywania rozmowy z Igorem spełzły na niczym. Geolog zdawał się nie słyszeć, co Suzy mówi, pochłonięty całkowicie obserwacją przyrządów.

W okienku miernika przebytej drogi wolno zmieniały się cyfry. Nagle Igor szybkim, zdecydowanym ruchem przesunął dźwignię kierunkową. Statek, posuwający się dotąd poziomo, począł z wolnna schodzić głębiej pod ziemię.

Spojrzała na ekran sytuacyjny, ale poza zwykłym, poziomym ułożeniem warstw skalnych, piasku i żwiru nie spostrzegła niczego, co mogłoby usprawiedliwiać zmianę kierunku.

— Czyżbyś coś zauważył? — przerwała nerwową ciszę.

Geolog skinął głową i wskazując na ekran sytuacyjny, odpowiedział pytaniem:

— Czy widzisz tę jaśniejszą, postrzępioną warstwę przed nami?

Rysunek 12. Planowana i rzeczywista droga Dżdżownicy — na mapie okolic Ciemnej Plamy

— A więc to już?

— Nie zapominaj, że ciała o jednolitej, zwartej strukturze są bardziej przenikliwe dla naszego podziemnego radaru niż sypkie.

— Wiem o tym, ale myślałam, że to jakaś zwykła warstwa skalna… O! Patrz! — gwałtownie przerwała rozpoczęte zdanie.

Przez ekran przesunęło się teraz równocześnie kilka większych i mniejszych brył bazaltu.

— Będzie ich coraz więcej — odrzekł spokojnie geolog, manewrując dalej statkiem.

Dżdżownica powoli przyjmowała znów położenie poziome. Widoczna na ekranach^ sytuacyjnych warstwa bazaltu nabierała ostrości. Suzy nie miała już wątpliwości, iż jest to cienka płyta zestawiona z graniastosłupów. W miarę jak statek zbliżał się do krawędzi płyty, coraz większe jej partie, przeważnie nadkruszone działaniem lodowca, zajmowały powierzchnię górnego ekranu sytuacyjnego. Radar ultradźwiękowy kreślił podobny do negatywu obraz przestrzenny warstw otaczających statek.

Igor stał się nad podziw rozmowny.

— Już w tej chwili można wysunąć szereg wniosków. Przyjrzyj się uważnie warstwom otaczającym płytę. Górna warstwa to po prostu piasek i żwir oraz większe kamienie naniesione przez wodę i częściowo lodowiec. Dolna dzieli się na kilka równo ułożonych warstw materiału skalnego o różnym składzie mineralnym i różnej ziarnistości. Jeśli się nie mylę, ta płyta bazaltowa była czymś w rodzaju wybrukowanego placu czy ulicy. Ciekawe, jaki teren pokrywa ona obecnie w porównaniu ze stanem pierwotnym?

— Jak dotąd, końca nie widać — stwierdziła Suzy patrząc na ekran. Jasna plama zakryła już blisko jedną trzecią jego powierzchni. Wkrótce

czerwona kreseczka wyobrażająca statek miała zetknąć się z postrzępioną

krawędzią płyty bazaltowej.

— Czy możesz już choć w przybliżeniu określić, kiedy zbudowano tę płytę? — podjęła Suzy. — Mogłabym zbadać też wiek bazaltowych cegiełek.

— W tej chwili nie ma na to czasu. Zajmiesz się tym później. Oczywiście nie potrafię na oko określić, kiedy powstała płyta, ale jasne, że budowla ta wyprzedza znacznie ostatnie zlodowacenie.

Na ekranie podziemnego oka ukazało się nagle kilkanaście czarnych brył, bezładnie rozrzuconych, poziomo przez środek pola widzenia. Liczba ich szybko rosła i po chwili jednolita, czarna warstwa przecinała ekran. Igor zmniejszył prędkość do 4 cm/s, potem do l cm/s, wreszcie zatrzymał statek. W milczeniu badał układ i budowę poszczególnych warstw, manipulując gałką podziemnego oka, to znów pobierając próbki.

W końcu polecił Suzy, aby przygotowała dwie sporządzone uprzednio mapy terenu. Na mapach tych mieli wykreślić położenie płyty bazaltowej i jedną z nich wraz z próbkami przesłać sondą iglicową na powierzchnię.

Znów zagrał silnik. Igor wyprowadził Dżdżownicę tuż ponad bazaltową warstwę i przekazał stery fizyczce. Zajęty całkowicie obserwacją ekranów i obliczeniami, tylko od czasu do czasu wydawał krótkie polecenia dotyczące zmiany kierunku lub prędkości.

Podobny teraz do prawdziwej dżdżownicy, statek sunął wolno, niemal ocierając się dnem o bazaltowe graniastosłupy ułożone równo, jeden przy drugim, przez tych, którzy kiedyś, przed wiekami, zamieszkiwali tę niegościnną planetę.

— B-2! Halo! B-2! Zina! Jaro! Czy nas słyszycie? Jak tam odbiór?

— Bardzo dobry! Gdzie jesteście?

— Na głębokości 1123 metrów pod powierzchnią lodowca. Według mapy IV w kwadracie F9. Zboczyliśmy z kursu blisko 5 kilometrów na północo-zachód.

— Dlaczego tak długo nie dawaliście znaku życia? Co się stało?

— Nie było czasu — odrzekła Suzy. — Zresztą czternaście godzin to jeszcze nie tak długo.

— Tym bardziej że nowiny są warte czekania… — dorzucił Igor.

— Ogromnie jestem ciekawa — rozległ się głos Ziny. — Może naprawdę znaleźliście w lodzie urpiańskiego mamuta?

— Coś znacznie ciekawszego!

— Co? Mów wreszcie!

— No to słuchajcie — tym razem Igor nie dawał się długo prosić. — Nie tylko planeta X i. Tema, ale również Urpa była kiedyś zamieszkana przez istoty rozumne. Czy tu należy się doszukiwać pierwotnego ogniska życia owych legendarnych Temian, czy też chodzi o próby kolonizacji przez mieszkańców planety X — na odpowiedź jeszcze za wcześnie. W każdym razie odkryliśmy nowe źródło niezwykle interesujących materiałów archeologicznych, które niewątpliwie rzucą nowe światło na przeszłość Układu Proximy.

— Może powiesz wreszcie, coście odkryli? — zniecierpliwił się Brabec.

— Właśnie próbuję się streszczać — Igor mrugnął z uśmiechem do Suzy. — W zasadzie nasz podziemny szlak miał biec prosto od miejsca startu ku Ciemnej Plamie. Pierwsze sześć kilometrów przebyliśmy zgodnie z planem w powierzchniowych warstwach. Następnie weszliśmy do rowu tektonicznego o szerokości około 5 kilometrów, badając pokrywające jego dno najmłodsze osady. Stwierdziliśmy tam przynajmniej trzykrotne działanie większych mas lodu. Na dokładne analizy próbek nie było jeszcze czasu, ale w przybliżeniu, opierając się na analogicznych zjawiskach ziemskich, można powiedzieć, że spośród kilkudziesięciu zlodowaceń, -jakie przeżyła Urpa, trzy ostatnie dotarły aż do tej doliny. Otóż w okresie między pierwszym a drugim zlodowaceniem, w czasie znacznego ocieplenia klimatu, powstała tu, na dnie tej doliny, jakaś budowla, wzniesiona przez istoty cywilizowane, stojące na szczeblu rozwoju technicznego odpowiadającego mniej więcej XIX czy XX wiekowi na Ziemi. Nie chciałbym zresztą zbyt pochopnie wysnuwać wniosków. W każdym razie istoty te opanowały w znacznym stopniu technikę topienia minerałów, produkując w ten sposób to, co można nazwać materiałem budowlanym.

— A więc raczej niższy poziom techniczny od budowli tajemniczych Temian? — wtrącił Brabec.

— Tak sądzę. Ale też przypuszczam, że tutejsze budowle są znacznie starsze od temiańskich.

— Co to za budowle?

— Otóż podejrzewam, że była to wysoka wieża otoczona kilkoma budynkami w kształcie spłaszczonych walców. Trudno zresztą powiedzieć, czy skupisko budowli było tylko jedno, gdyż zbadaliśmy Dżdżow.icą bardzo wąski pas. Trzeba zająć się specjalnie tym terenem. Sądzę, że warto wezwać Szu. Niech przynajmniej da nam wytyczne jako archeolog. Teren jest, jak sądzę, niemnły. Siady budowli znajdują się w kwadracie F8, na wschodnim, łagodnym zboczu doliny. Kilkadziesiąt metrów niżej dno doliny zostało wyrównane i pokryre na przestrzeni przynajmniej kilku kilometrów sześcioboczną kostką bazaltową, podobnie jak na Ziemi brukowano niegdyś place lub układano parkiety. Do czego służył mieszkańcom Urpy ten ogromny płaski plac i czym był on otoczony — trudno odgadnąć.

— No, a wieża? — zapytała Zina.

— Pozostały z niej tylko żałosne szczątki fundamentów. W stosunkowo dobrym stanie znajdują się tylko niektóre fragmenty owego placu. Nawet ta płyta ocalała tylko dzięki splotowi okoliczności. Prawdopodobnie jeszcze przed zakończeniem budowy dolina ta objęta została wielką powodzią. Właściwie przeszło tędy kilka czy kilkanaście powodzi, które w stosunkowo niewielkim stopniu nadgryzały bazaltową płytę, ale za to pokryły ją grubą warstwą mułu. Prawdopodobnie w związku z jakimś okresem bardzo dużych wahań blasku Proximy — powstaniem wielkich opadów śnieżnych, to znów upałów i ulewnych deszczów. W okresie tym plac pokryła 20—35-metrowa warstwa naniesionej powodzią gleby. Widocznie Urpianie — jeśli można ich tak nazwać — nie byli w stanie opanować żywiołu i oddali swe dzieło na jego pastwę. Krótko mówiąc, poziom nowej gleby, na której poczęło się krzewić życie typu polarnego, sięgał w tym czasie powyżej podstaw budowli na wschodnim zboczu. Ale wkrótce nastąpiła nowa katastrofa: spadek temperatury i nadejście wielkiego lodowca. Wypełnił on niemal całą dolinę, zmiótł wieżę i otaczające ją budowle, a nawet miejscami sięgnął do bazaltowej płyty. Na szczęście dla nas lodowiec cofnął się, nim zdążył zniszczyć płytę. Potem do doliny wtargnęły jeszcze raz lody, pogłębiając szczerby w płycie, ale to już był koniec. Po krótkim okresie gwałtownego topienia się lodu wielkie mrozy znów chwyciły, aby już nigdy nie wypuścić tej ziemi ze swych szponów. Co prawda, możemy i tu, podobnie jak na Nokcie, stwierdzić w pewnym okresie cykliczny wzrost temperatury, ale ponieważ jest to dolina, warstwa lodów była tu stosunkowa gruba. Później spływająca z innych okolic woda zwiększyła jeszcze bardziej grubość lodowca.

— W jaki sposób wpadliście na ślad tej budowli? — dopytywała się Zina.

— Natrafiliśmy na bazaltową cegiełkę przyniesioną przez lodowiec i ojciec twój, jak nowoczesny Sherlock Holmes, wyczytał z niej, gdzie i co znajdziemy — żartowała Suzy.

— Niemożliwe?

— Tak było naprawdę! Igor…

— Suzy przesadza — przerwał geolog. — Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Zresztą opowiem wam szczegółowo po powrocie na powierzchnię. Teraz są ważniejsze sprawy. Część materiałów, próbek, kopie notatek i map wysłaliśmy na powierzchnię dwiema sondami. Chciałbym, abyście natychmiast przystąpili do zbadania terenu. Sądzę, że trzeba rozpocząć od szczegółowych prześwietleń warstwy powierzchniowej.

— A wy?

— My schodzimy zaraz w głąb. Po pierwsze, Dżdżownica jest zbyt niewygodnym i mało dokładnym narzędziem do badań archeologicznych. Po drugie, chcemy wykonać cały plan prac, a więc dotrzeć do warstw najstarszych, aby zdobyć choć ogólny pogląd na kształtowanie się życia na Urpie. Po trzecie, wobec odnalezienia śladów cywilizacji sprawa Ciemnej Plamy nabiera szczególnej wagi. A przecież najlepszy sposób to dotarcie do niej statkiem od spodu.

— Więc już teraz chcecie zejść niżej? Czy nie możecie poczekać jeszcze dwa dni?

— Dlaczego? — zdziwił się Igor.

— Dziś rano nadeszła depesza od Włada — odezwała się niepewnie Zina. — Przylatuje jutro do nas i pytał o ciebie, Suzy.

— No i co z tego? — przerwała Suzy niechętnie.

— Chciał z tobą porozmawiać. A przecież jeśli zejdziecie niżej, stracimy z wami łączność.

— No i co z tego? — powtórzyła Suzy i pochyliła głowę nad tablicą rozdzielczą.

Igor chwilę patrzył na dziewczynę i naraz pchnął dźwignię ruchu ku przodowi tak szybko, że aż przez ściany statku przebiegło krótkotrwałe drżenie, spowodowane gwałtownym zrywem silnika.

— Szkoda czasu. Ruszamy! Od tej chwili co 15 minut będę się łączył z wami, aby ustnie przekazywać najważniejsze informacje, aż do zupełnej utraty łączności. Potem będziecie otrzymywać materiały co drugi dzień sondami iglicowymi. A teraz: sza! Wkraczamy w inną epokę…

POPRZEZ EPOKI(Notatnik Suzy)

Dżdżownica, 7 kwietnia 2537

Po raz pierwszy po dwudziestodniowej przerwie wracam do swego notatnika.

Dwadzieścia dni… Cóż to znaczy dwadzieścia dni w życiu planety…

Dla nas w tych dwudziestu dniach tysiąclecia liczyły się sekundami… W kilkunastu godzinach dźwigały się w niebo i rozsypywały w proch masywy górskie, a opadające na dno mórz szkielety wodnych żyjątek tworzyły grube pokłady nowych skał wapiennych.

Teraz od powierzchni planety dzieli nas ponad siedmiokilometrową skorupą skalną 3200 milionów lat. Taki właśnie czas upłynął od zakrzepnięcia skał głębinowych, wśród których w tej chwili porusza się nasz statek.

Słusznie nazywa Igor warstwy skalne kartkami pamiętnika, w którym zapisane są dzieje planety. Niełatwo jest jednak odczytać te zapiski. Niektóre z tych kart są tak cienkie i zniszczone, że trudno je dostrzec. Inne są podarte i zmięte, czasem przeobrażone działaniem przedzierającej się przez nie magmy. A przecież Igor wybrał specjalnie dogodny do badań teren, sprawdzony licznymi sondo-waniami… Warstwy są tu przeważnie ułożone zgodnie, a pokłady skał osadowych osiągnęły grubość kilku kilometrów.

Wyobrażam sobie, jak trudno odtwarzać przeszłość, gdy teren jest bardzo pofałdowany, a warstwy pomieszane.

Początkowo obawiałam się, że nie na wiele przydam się Igorowi. Teraz mam pełne ręce roboty i naprawdę odczuwam ogromną radość, że bezpośrednio uczestniczę w odczytywaniu księgi dziejów Urpy.

Moim zadaniem jest określanie wieku poszczególnych warstw drogą analizy przemian promieniotwórczych. Wszak grubość osadów nie może być bynajmniej miarą czasu. Jedne powstawały prędzej, inne wolniej; również tempo niszczącego działania wody, lodu i wiatru może być różne.

Niemal każda z tych warstw to inny rozdział w pamiętniku Urpy, inne epoki, okresy, ery…

Przesadą byłoby twierdzić, że w miarę jak nasz statek przebija się przez coraz to nowe pokłady skał, poznajemy coraz to dalsze karty dziejów tej planety. Zbyt mało jest czasu, aby tę księgę czytać. My ją zaledwie przerzucamy, gromadząc tysiące nie tkniętych jeszcze próbek i zdjęć. Zresztą Igor jest zdania, że wyprawa ta da nam co najwyżej bardzo fragmentaryczny zarys dziejów Urpy, że trzeba będzie jeszcze kilkunastu podobnych ekspedycji, zwłaszcza z udziałem Renego, Allana i Mary, aby odtworzyć z tych drobnych śladów historię życia, jakie tu kwitło.

A było ono naprawdę bardzo bogate, nie mniej bogate niż na Ziemi. To już nie ulega wątpliwości.

W ostatnich dniach coraz częściej zastępuję Igora w pilotowaniu statku. Igor przesiaduje teraz w laboratorium, szukając w próbkach śladów życia drogą prześwietleń i badań mikroskopowych. Z podziwem przyglądam się, jak on szybko klasyfikuje minerały, jak niemal w jednej chwili odkrywa coraz to nowe zarodniki, pyłki i bakterie, jak w nic nie znaczących dla mnie chropowatościach i zgrubieniach znajduje odciski zwierząt i roślin.

Znaleźliśmy również kilka większych skamieniałości, przeważnie coś w rodzaju muszli. Największym znaleziskiem jest fragment płyty kostnej jakiegoś potwora, zbliżonego rozmiarami do ziemskiego stegozaura.[30]

Gdybym ja w tym czasie pełniła dyżur na fotelu pilota, z pewnością nie zauważyłabym tego znaleziska na ekranie. Muszę się jednak pochwalić i własnym odkryciem. Otóż wśród utworów fliszowych,[31] pochodzących ze szlamistego dna jakiegoś słonego zbiornika wodnego (morza?), znalazłam kamień z wyraźnym odlewem pełzających zwierząt, prawdopodobnie robaków. Odlew ten pochodzi z wczesnych osadów, ewolucyjnie odpowiadających w przybliżeniu pierwszej połowie ziemskiej ery paleozoicznej. Wiek odlewu obliczyłam na 320 milionów lat.

Rozwój roślin i zwierząt przebiegał tu nieco inaczej niż na Ziemi i poszczególne osobniki różniły się prawdopodobnie całkowicie od ziemskich. To, że wygląd niektórych skamieniałości zdaje się odpowiadać określonym okazom ziemskim, niczego jeszcze nie dowodzi, bo „oko człowieka wszędzie szuka Ziemi" — jak mówi Nym, i podobieństwo może być tylko zewnętrzne, pozorne. Mimo to Igor stwierdza wiele analogii w rozwoju świata roślin i zwierząt na Ziemi i na Urpie. W szczególności układ epok odpowiada w zasadzie podobnemu układowi w życiu Ziemi.

Wysłaliśmy dotychczas na powierzchnię dziewięć sond z materiałem. Już od przeszło dwóch tygodni nie docierają do nas żadne sygnały z bazy. Znajdujemy się na głębokości 7600 metrów. Temperatura sięga tu 305 stopni Celsjusza. Ciśnienie 2750 atmosfer.

W zasadzie główne zadanie obecnej wyprawy podziemnej zostało wykonane. Od jutra ruszamy w górę, aby wyjść na powierzchnię w okolicach Ciemnej Plamy.

W tej chwili Dżdżownica stoi w miejscu. Igor zajęty jest segregacją materiałów. Chodzi o to, aby w powrotnej drodze uzupełnić niektóre luki w zbiorach, nie tracąc zbyt wiele czasu w warstwach, które dostarczyły nam dostatecznej ilości materiałów dla nakreślenia w ogólnym zarysie historii Urpy. I tak wynurzymy się prawdopodobnie z blisko tygodniowym opóźnieniem. Powrotną drogę chcemy przebyć ze znacznie większą prędkością.

8 kwietnia

Za dwie godziny ruszamy w górę. Rano dyskutowałam z Igorem o dotychczasowych wynikach badań. Spróbuję je zestawić w odwrotnej kolejności, zgodnej z chronologią dziejów planety.

Stare granity, które nas w tej chwili otaczają, zakrzepły przeszło 3 miliardy lat temu. Pokrywają je pokruszone warstwy najstarszych osadów (gnejsy);

wśród nich spotykamy ślady działalności bakterii. Jak wynika z analizy przemian promieniotwórczych, życie na Urpie istniało już około 2 miliardów lat temu. W tym czasie często występowała w tutejszych okolicach działalność wulkaniczna. Wyżej rozciągają się grube, blisko trzyipółkilometrowe warstwy, w których ślady życia są już liczniejsze, i. to zarówno roślinnego, jak i zwierzęcego. Formy jeszcze dość prymitywne, ale niewątpliwie, zwłaszcza wyżej, bardzo bujne. Odpowiada to z grubsza ziemskiej erze paleozoicznej, tylko że czas jej trwania jest nieco dłuższy niż na Ziemi, gdyż sięga miliarda lat. W tym czasie kilkakrotnie tworzyły się tu oceany. Do młodszej warstwy należą właśnie znalezione przeze mnie odciski robaków.

Następna z kolei warstwa odznacza się silnym rozwojem życia lądowego, przynajmniej w naszym rejonie. Znaleźliśmy tu zwłaszcza dużo okazów roślinnych. Epoka ta zaczęła się około 250 milionów lat temu i trwała aż do pierwszych większych zlodowaceń, które nastąpiły około miliona lat temu. Era ta odpowiada łącznie naszemu mezozoikowi i kenozoikowi. W przeciwieństwie do poprzednich er Igor nie stwierdził tu jakiegoś wyraźnego podziału, przynajmniej na razie. Interesujące jest, iż znaleziona płyta kostna liczy l 200 000 lat. Gdyby założyć, że płyta ta należała istotnie do jakiegoś urpźańskiego stegozaura, wynikałoby stąd, że na Urpie epoka wielkich gadów (?) sięgała niemal do czasu powstania istot rozumnych. Nie jest to wykluczone, gdyż oziębienie klimatu musiało przynieść zagładę zwierzętom zbliżonym do gadów, ale mogło jednocześnie stać się dźwignią przekształcania się istot typu małpiego w istoty rozumne. Wszak jeśli na tej planecie istniały istoty cywilizowane (a mamy tego dowód) i jeśli nie przybyły one z innej planety — to z pewnością właśnie trudności walki z przyrodą były czynnikiem kształtującym ich rozwój.

W związku z tym, że analiza bazaltowych cegiełek wykazała, iż zostały one wyprodukowane 3200 lat temu, a więc są znacznie starsze od budowli na Temie, nasunęła mi się nowa hipoteza: można by przyjąć, że Urpa jest kolebką istot, które zwiemy Temianami (oczywiście trzeba by zmienić ich nazwę na Urpianie). Gdy Proxima przygasła i na Urpie warunki stały się niemożliwe do życia, istoty te przeniosły się na planetę X, tworzącą wraz z Temą podwójną planetę krążącą najbliżej Proximy. Część istot przeniosła się na Temę i próbowała tam osiąść, ale nie znalazła dogodnych warunków. Tymczasem na planecie X doszło do walk i wreszcie do katastrofy. Resztki Urpian pozostały jeszcze na Temie przez kilka stuleci, aż wreszcie wyginęły.

Igor w zasadzie uważa tę hipotezę za możliwą do przyjęcia. Wysunął tylko jedną obiekcję natury społecznej. Twierdzi, że istoty, które osiągnęły tak wysoki stopień rozwoju, jak opanowanie techniki jądrowej, nie powinny ulec całkowitej zagładzie. Jeśli istniały ich kolonie na Temie, mogły przetrwać również na Urpie (tworząc mikroklimat). Przecież nawet nasza ziemska wyprawa byłaby w stanie stworzyć warunki do osiedlenia się ludzi w Układzie Proximy, a cóż dopiero mówić o tubylcach, stojących technicznie wyżej od nas.

„No, a jeśli toczyli oni ze sobą wojny aż do całkowitej zagłady?" — zapytałam Igora.

„Nie wierzę, aby istota rozumna — odpowiedział mi — mogła świadomie dążyć do swej zagłady".

I ja też chwilami łudzę się, że oni są gdzieś blisko. Czasami, gdy zasypiam, wydaje mi się, że jutro obudzi mnie radosna wieść o nich. Skąd ta wieść nadejdzie — nie wiem. Może stąd, z Urpy, może z Temy, a nawet z Nokty. Zresztą nie wiem już sama, skąd. Wierzę, że tu, w Układzie Proximy, spotkamy ich żywych, tak jak spotkaliśmy Temidów…

9 kwietnia

Za chwilę wysyłamy sondę, więc do poprzednich notatek chcę jeszcze załączyć kilka ostatnich nowin.

Ruszyliśmy wczoraj w dalszą drogę, kierując się ukośnie w górę. I oto wkrótce zaczęły się niespodzianki. Temperatura i ciśnienie powinny rosnąć, im niżej statek schodzi, a maleć, im wyżej się wznosi. Dotychczas wszystko odbywało się normalnie: temperatura rosła wraz z głębokością, różnice przyrostu obracały się w granicach odpowiadających różnemu przewodnictwu skał. A więc po przebyciu powłoki lodowej i kilkusetmetrowej warstwy przemarzniętego gruntu, gdzieś mniej więcej na głębokości 1500 metrów, termostat przeszedł z ogrzewania na chłodzenie, chcąc utrzymać wewnątrz statku normalną temperaturę 18–20 °C. Na głębokości 7,6 kilometra temperatura osiągnęła 305 °C (oczywiście na zewnątrz statku). Odpowiadało to mniej więcej przewidywaniom. Sądziliśmy więc, że wracając na powierzchnię, będziemy obserwować normalny spadek temperatury, i dlatego nie zwracaliśmy specjalnej uwagi na wskazania termometru.

Ale oto ku naszemu zdziwieniu po godzinie, przebywszy 700 metrów, co przy 27-stopniowym nachyleniu drogi odpowiada mniej więcej wzniesieniu o 300 metrów, stwierdziliśmy, że temperatura zamiast spaść o 12 stopni, podniosła się o 30. W rachubę wchodzą trzy ewentualności: może być to intruzja[32] wulkaniczna, większe pokłady skał zawierających pierwiastki promieniotwórcze, wreszcie trzecia możliwość — bardzo frapująca, choć mało prawdopodobna — sztuczne źródło ciepła w rodzaju grzejników temiańskich. Oczywiście postanowiliśmy sprawdzić, co jest źródłem ciepła, i nie zmieniając trasy ruszyliśmy w dalszą drogę, pilnie obserwując instrumenty pomiarowe.

Po przebyciu dalszych 700 metrów temperatura wynosiła już ponad 400 °C, potem szybko doszła do 500°, a w górze na ekranie sytuacyjnym ukazał się spód zakrzepłej już wprawdzie, ale jeszcze bardzo gorącej żyły magmowej.

A więc wzrost temperatury wiąże się z bliskością większych zbiorników magmy, która w ostatnich stuleciach usiłuje tu przedrzeć się na powierzchnię.

Licząc się z tym, że nad spotkaną przez nas żyłą pokładową mogły nagromadzić się gazy o wysokiej prężności, postanowiliśmy ominąć to niezbyt bezpieczne miejsce, wybierając szlak p malejącej temperaturze. Zeszliśmy więc nieco w dół i suniemy teraz z prędkością 20 cm/s poziomo na głębokości 8 kilometrów. Temperatura wynosi 355 stopni, a więc tylko o 30 stopni przekracza wartość obliczoną dla tej głębokości.

Igor pracuje w tej chwili w laboratorium, ja pilotuję, ale zaraz pójdę wysłać sondę.

Za dwa dni ciąg dalszy wiadomości z urpiańskiej Plutonii.

W PAŃSTWIE WULKANA

Suzy stanęła w drzwiach laboratorium.

— Znów wzrasta!

Igor przeniósł wzrok z notatnika na dziewczynę.

— Co wzrasta? — zapytał machinalnie.

— Temperatura.

— Dlatego zatrzymałaś statek?

— Tak.

— Ile stopni?

— Trzysta dziewięćdziesiąt.

— Możesz jeszcze statek trzymać na kursie. Zadzwoń po mnie, gdy temperatura przekroczy 700 °C albo gdybyś coś zauważyła na ekranie sytuacyjnym.

Suzy zniknęła za drzwiami i geolog znów pogrążył się w obliczeniach. Po chwili jednostajny szum wypełnił ciszę. Igor wyjął z szafy nieduży okaz jakiegoś minerału i podszedł do mikroskopu, siadając na taborecie.

Ostry dźwięk dzwonka poderwał go z miejsca. W ciągu kilku sekund znalazł się w kabinie pilota. Jednym spojrzeniem obrzucił tablicę kontrolną i skoczył gwałtownie na fotel.

Szarpnął dźwignię ruchu, przesuwając ją niemal do końca.

Szum motoru przeszedł w ryk, a strzałka szybkościomierza przesunęła się z 12 na 33 cm/s.

Raz po raz poprzez ściany statku przechodziło drżenie. Dżdżownica zmieniała kierunek.

Ekran podziemnego oka stał się wiśniowoczerwony.

— Dziewięćset osiemdziesiąt stopni! — oznajmiła Suzy.

Igor nic nie odpowiedział. Jego pochylona nad pulpitem kierowniczym postać wydawała się w tej chwili nieodłączną częścią mechanizmu Dżdżownicy.

Suzy wstrzymała oddech. Temperatura na zewnątrz statku przekraczała już tysiąc stopni. Tuż przed dziobem rysowała się na ekranie duża, ciemna plama.

— Tysiąc sto! — zawołała Suzy.

Podziemne oko świeciło teraz pomarańczowym światłem. Na ekranie sytuacyjnym wielka, ciemniejąca ku środkowi plama otaczała już Dżdżownicę, Dziób statku znajdował się w obszarze krzepnącej lawy.

— Tysiąc sto pięćdziesiąt! — wyjąkała fizyczka. — Dlaczego nie zmieniasz kierunku?

— Nie widzę innego wyjścia — rzekł krótko Igor i wskazał wzrokiem wykres rozkładu ciśnienia wokół statku.

Suzy zadrżała. Obserwując wzrost temperatury zapomniała o ciśnieniu. Teraz jeden rzut oka. wystarczył, aby zrozumieć niebezpieczeństwo. Pionowy nacisk na rufę statku był w tej chwili o przeszło 50 atmosfer większy niż na dziób.

Ryk silnika przechodził stopniowo w wycie. Widocznie ośrodek stawał się coraz bardziej miękki. Malała różnica ciśnień. Jeszcze pięć metrów, jeszcze metr…

Ekran podziemnego oka z pomarańczowego stał się żółty. Temperatura przekraczała 1400 stopni. Dżdżownica pogrążała się w żyle ciekłej magmy.

Igor odetchnął ciężko i przetarł czoło wierzchem dłoni. Pochylił się nad dźwigniami kierowniczymi, zmniejszył nieco prędkość statku i zaczął ostrożnie zmieniać kierunek. Dżdżownica znów opadała w dół.

Poruszali się teraz w ośrodku o konsystencji gęstego błota i silnik napędowy pracował znacznie ciszej. Ale ponad jego szum przedzierał się teraz inny, nieprzyjemnie świszczący dźwięk. Zdawał się on potęgować z minuty na minutę.

— Co to tak świszczę? — przerwała milczenie Suzy.

— Aparatura chłodząca jest nieco przeciążona — odrzekł Igor z pozornym spokojem.

— Tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt stopni!

— W zasadzie statek wytrzymuje temperaturę do 2000 stopni Celsjusza, ale tylko na krótki okres: 15–20 minut.

Nagle statek zadrżał i zakołysał się tak gwałtownie, że Suzy i Igor chwycili odruchowo za poręcze foteli. Kabina przybrała ukośną pozycję, potem znów bardziej pionową. Jednocześnie temperatura podskoczyła do 1600 stopni.

Szum motoru zagłuszył świst aparatury chłodzącej. Strzałka szybkościomierza przesunęła się z 25 na 50, potem na 80 cm/s. Statek opadał szybko w dół, otoczony ze wszystkich stron roztopioną masą skalną.

Krople potu wystąpiły na czoło Suzy. Spojrzała na termometr. Temperatura powietrza wewnątrz statku podniosła się z 20 na 26 stopni Celsjusza.

Minuty wlokły się wolno. Temperatura przekraczała już 30 stopni. Upał stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.

Suzy wpatrywała się teraz w ekrany sytuacyjne, ale nie potrafiła nic z nich wyczytać. Temperatura w sterowni dochodziła do 42 stopni.

— Zdaje się, że już — usłyszała jak przez watę głos Igora. Na ekranach, z boku i w dole, ciemna plama zaczęła mętnieć i przybierać szarą barwę.

Suzy zastygła w oczekiwaniu.

— Uwaga! — geolog raptownie zmniejszył prędkość silnika.

Znów statek zakołysał się. Odczuli nagłą zmianę przyśpieszenia, jak w-chwili hamowania sań.

Igor zwiększył obroty silnika, ale prędkość nie przekraczała teraz 30 cm/s i zmiejszała się nieustannie. Szum motoru coraz wyraźniej przechodził w ryk. To statek wdzierał się w głąb coraz to gęściejszego ośrodka.

1530… 1500… 1450… 1400… 1300… 1200… 1100… 1000… 900… — Suzy śledziła wskazania termometrów zewnętrznych. Również wewnątrz statku temperatura wyraźnie spadała.

Ekran podziemnego oka przybrał już ciemnowiśniowy kolor, potem wrócił niemal do zwykłego wyglądu, przestając świecić.

Wielka plama żyły magmowej pozostała już poza statkiem. Wykres drogi Dżdżownicy wskazywał, że blisko półtora kilometra posuwali się w długim, pionowym kominie, wypełnionym lawą. Od powierzchni planety dzieliło ich 9500 metrów. Ciśnienie przekraczało 3800 atmosfer.

Po 800 metrach poziomej drogi Igor zaczął wznosić Dżdżownicę w górę. Temperatura dotąd utrzymywała się stale blisko 650 stopni Celsjusza — widocznie znajdowali się w okolicach większych zbiorników magmy. Teraz temperatura znów poczynała wolno rosnąć. Wreszcie po trzech godzinach, gdy osiągnęła 730 stopni, Igor przeszedł do ruchu poziomego, wymijając duży pień częściowo zakrzepłej lawy.

Ponownie spróbowali przedrzeć się w górę, ale i tym razem plan spełznął na niczym. Temperatura znów rosła. Przypuszczalnie nad nimi znajdowała się większa intruzja, zbliżona kształtem do lakkolitu.[33]

Postanowiono więc posuwać się poziomo, aż temperatura wróci do przewidzianej wykresem dla tej głębokości, to jest do około 380 stopni.

Przebyli jednak dalsze trzy kilometry drogi, a temperatura utrzymywała się ciągle powyżej 600 stopni.

Igor kazał Suzy położyć się spać. Gdy po godzinie ją obudził, twarz miał poważną i skupioną.

— Przygotuj trzy sondy z najważniejszymi materiałami. Minerały i kry-stalogramy znajdziesz w trzecim pojemniku, ułożone osobno. Suzy spojrzała na wskazania manometrów.

— Różnice w ciśnieniu nie przekraczają dopuszczalnych wartości.

— W tej chwili. Ale już dwukrotnie wystąpiły dość znaczne wahania i wstrząsy.

— Nie zauważyłam.

— Były bardzo słabe. Zarejestrował je tylko sejsmograf, a przede wszystkim aparaty akustyczne. Występują również znaczne wahania przewodnictwa elektrycznego.

— I sądzisz, że za chwilę…

— Nic jeszcze nie sądzę — przerwał spokojnie. — Trzeba jednak zabezpieczyć zbiory. To nasz obowiązek. Materiały muszą wyjść na powierzchnię.

Suzy zeszła z fotela i skierowała się do laboratorium. W drzwiach zatrzymała się jeszcze. Już otwierała usta, aby o coś zapytać geologa, gdy krzyknął rozkazująco:

— Prędzej!

Suzy skoczyła w głąb laboratorium i w tej samej chwili podłoga zakołysała się pod jej stopami. Ogłuszający trzask i zgrzyt wstrząsnął Dżdżownicą. Grad kamieni posypał się na dziewczynę. Padła na podłogę, uderzając o jakiś przedmiot.

Niemal w tym samym momencie nowy wstrząs szarpnął statkiem. Znów posypały się kamienie. Potem zapanowała dzwoniąca w uszach cisza. Suzy ostrożnie uniosła głowę, rozglądając się po laboratorium. Światło paliło się normalnie. Przyrządy również znajdowały się na swoich miejscach. Jedynie podłoga zasypana była odłamkami skał — oczywiście Igor zapomniał zamknąć któryś z pojemników wypełnionych próbkami i zostawił bałagan'ha stoliku laboratoryjnym!

Wytężyła słuch. Silnik nie pracował. Tylko od tylnej części statku dochodziło przytłumione buczenie aparatury chłodzącej.

Teraz uczuła, że coś spływa jej po twarzy. Przetarła ręką czoło i spojrzała na dłoń. Wzdrygnęła się. Dłoń była zakrwawiona. Widocznie padając skaleczyła się w głowę.

Ale czy to w tej chwili ważne — pomyślała. — Jeśli statek jest uszkodzony… Przede wszystkim trzeba sprawdzić, co się stało z Igorem…

Wstała z podłogi i ruszyła z powrotem ku drzwiom.

Igor siedział jak poprzednio w fotelu pilota, śledząc pracę przyrządów kontrolnych. Gdy usłyszał za. sobą kroki, nie odwracając głowy spytał krótko:

— Sondy załadowane?

— Nie zdążyłam…

— Zajmij się tym natychmiast. Szkoda każdej sekundy.

— Czy statek jest uszkodzony?

— Jeszcze nie. Pospiesz się!

Wróciła do laboratorium i otworzyła pojemnik numer 3. Na jego dnie leżało kilkanaście podłużnych puszek termoochronriych, przygotowanych do umieszczenia w sondzie. Widocznie Igor już od kilku dni spodziewał się trzęsienia ziemi, uporządkował zasadnicze materiały i przygotował je do wysłania na powierzchnię w razie katastrofy Dżdżownicy.

Załadowanie iglic zajęło Suzy nie więcej niż kwadrans. Ale te piętnaście minut, kiedy każdy szmer wydawał się zapowiedzią nowych wstrząsów, kosztowało dziewczynę niemało wysiłku woli.

— Wszystko przygotowane — zameldowała wreszcie Igorowi.

— Co ci się stało, Suzy? — dopiero teraz zauważył krew na jej twarzy.

— Skaleczenie. W czasie tych wstrząsów. Nic groźnego…

— Trzeba zrobić opatrunek.

Zeskoczył pośpiesznie z'fotela i otworzywszy umieszczoną w ścianie apteczkę, wyjął butelkę ze środkiem dezynfekcyjnym i plaster opatrunkowy.

— Nachyl się! Tak. Dobrze. A teraz słuchaj — mówił oczyszczając ranę. — Sytuacja nie jest najlepsza, choć statek, jak sądzę, uniknął szczęśliwie większych uszkodzeń. W najbliższych godzinach należy spodziewać się dalszych wstrząsów. Przyrządy stwierdzają istnienie znacznych napięć w skałach. Gorzej, bo odbiorniki akustyczne rejestrują trzaski charakterystyczne dla zbliżającego się trzęsienia ziemi. Miejmy nadzieję, że będą to wstrząsy słabsze niż ten ostatni.

— Dlaczego stoimy w miejscu? Czy nie możemy tak jak przedtem wydostać się z niebezpiecznej strefy?

— Niestety nie. Wówczas układ warstw, jak i struktura mineralna skał, a ponadto bliskość półpłynnej magmy stwarzały poważne szansę wydostania się z zagrożonego terenu. Rozwinięcie jak największej szybkość było konieczne, aby wyprzedzić prędkość osuwania się warstwy skalnej. Teraz mamy do czynienia nie z powolnym przesuwaniem się skał, lecz z gwałtownymi wstrząsami. Wokół otaczają nas pokruszone, olbrzymie bloki granitu. Jeśli w chwili wstrząsu będziemy przekraczać szczelinę między blokami i bloki się przesuną — statek zostanie rozcięty. W tej chwili znajdujemy się wewnątrz bloku, w znacznej odległości od. szczeliny — dodał spostrzegłszy lęk w oczach Suzy.

— Sądzisz, że obecne trzęsienie ziemi jest typu wulkanicznego czy też są to jakieś ruchy górotwórcze? — zapytała.

— Niewątpliwie typu wulkanicznego. Ale to, iż wystąpiło właśnie teraz, nie jest przypadkiem.

— Co przez to rozumiesz?

— Przyczyną jesteśmy my, nasza Dżdżownica. Oczywiście przyczyną pośrednią, ściślej mówiąc, przyśpieszającą kataklizm. Wstrząsy na tym terenie w ostatnich kilku tysiącleciach występowały wielokrotnie. Miałaś przykład z tym uskokiem w lodzie. Magma przeciska się powoli w górę, gromadzą się gazy, rosną napięcia w warstwach. Ale naprężenia, jakie tu zastaliśmy, mogłyby jeszcze narastać kilkadziesiąt lat. Nasza działalność, kruszenie i topienie, to wprawdzie kropla, ale właśnie przysłowiowa kropla, która przepełnia czarę. Wystarczyło, że podcięliśmy przypadkowo oparcie dla skał w jakichś czułych miejscach, a proces wzrostu napięć spotęgował się niepomiernie. Dlatego rozsądniej będzie w tej chwili nie poruszać się, gdyż moglibyśmy sami ściągnąć na siebie katastrofę. Boję się nawet wysyłać sondy.

— No, a jak się stąd wydostaniemy?

— Musimy poczekać przynajmniej kilka dni, aż uspokoi się obecne ognisko wstrząsów.

— Gdzie ono jest?

— Dwa kilometry stąd. W pobliżu tego wielkiego zbiornika magmy, który omijaliśmy przed pięcioma godzinami.

— Jeśli wybuch nastąpiłby wówczas, gdy byliśmy w pobliżu tego miejsca…

— Daj spokój z tym, co by było, gdyby… — uciął dyskusję geolog.

Minęły cztery dni, jakże ciężkie i męczące dla dwuosobowej załogi statku, uwięzionego wśród warstw skalnych na głębokości 9 tysięcy metrów pod ziemią.

Jedyne wydarzenia to czterokrotne powtórzenie się wstrząsów. Wprawdzie stawały się one coraz słabsze, ale to, że wyczekiwali na nie w nerwowym napięciu, było jeszcze jedną torturą długich godzin.

Suzy, mniej odporna psychicznie od Igora, łatwiej ulegała atmosferze niepewności. Próbowała pójść w ślady geologa i zająć się systematycznym opracowywaniem zebranych materiałów, ale jakoś nie mogła nawet na krótko zapomnieć o rzeczywistości. W miarę jak czas upływał, coraz trudniej było jej się skupić. Opadały ją ponure myśli i refleksje.

Igor zdawał sobie sprawę ze stanu psychicznego Suzy. Obserwując ją od dłuższego czasu, jeszcze w okresie wspólnych badań planetoid, wiedział, jak ciężko przeżywa rozłąkę z Władem. Próbował nawet skłonić ją do poczynienia jakichś kroków, które prowadziłyby do rozwiązania męczącego konfliktu, ale Suzy wyraźnie unikała rozmowy na ten temat. Potem wypadek Zoe skomplikował wszystko. /

Teraz, w ostatnich dniach, zrozumiał, że spokój Suzy był tylko pozorny, że nadal tęskni do Kaliny, choć stara się to ukryć nawet przed ssmą sobą. Rozumiał też, że zwłaszcza w obecnej sytuacji szczera, otwarta rozmowa jest konieczna. Jeśli przymusowy postój przeciągnie się jeszcze tydzień albo i dwa… Nie wolno mu było dopuścić do całkowitego załamania się dziewczyny. W nocy z czwartego na piąty dzień postoju, gdy Suzy długo przewracała się na swoim tapczanie nie mogąc zasnąć, Igor postanowił jasno postawić sprawę.

— Ciągle myślisz o nim? — powiedział półgłosem, jakby kontynuując jakąś rozpoczętą rozmowę. Zamarła w bezruchu. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedziała cicho:

— Skąd wiesz?…

— Wczoraj przez sen powtarzałaś jego imię. Bardzo ci ciężko? — zapytał zaskakująco ciepło.

— Bardzo…

— A jednak tak nie można. Pomyśl. Zastanów się, czy to ma sens?… — wrócił do swego zwykłego,' rzeczowego tonu.

— Ja już się z tym pogodziłam… — powiedziała bez przekonania.

— Widocznie jednak…

— To nie takie proste. Nie wiedziałam, że tak trudno zapomnieć… Jeszcze kiedy jest więcej pracy, lżej człowiekowi, ale teraz… Poza tym nie wiem, czy… czy to wszystko nie było pomyłką. Boję się o Zoe — dodała z westchnieniem.

— O Zoe? — Igor spojrzał zdziwiony. Suzy poruszyła się niespokojnie.

— Nic… Tak mi się wyrwało. Pomyślisz jeszcze, że mówię to przez zazdrość. Ale tak nie jest.

— Nie pomyślę, bo nic z tego nie rozumiem — odparł szczerze. — Mów jaśniej.

— Boję się, czy Wład potrafi pokochać Zoe tak, jak ona na to zasługuje.

— Jeszcze nie bardzo rozumiem.

— Nie wiem, jak ci to powiedzieć… On nie może odejść od Zoe. Teraz, gdy nie ma szans na to, aby w najbliższych lacach odzyskała wzrok… To byłby dla niej straszny cios. Ja wiem, co to znaczy…

Zapanowała cisza.

— To dlatego nie chciałaś czekać, aż Wład przyleci na Urpę? — odezwał się Igor po długim milczeniu. Skinęła głową.

— Skomplikowana sprawa — podjął geolog. — Trudno tu coś radzić. Ale sądzę, że trochę przeceniacie wagę problemu. Życia nie należy sobie gmatwać. Przyznaj się, że czekasz teraz ode mnie na jakąś iskierkę nadziei.

Odpowiedział mu blady uśmiech Suzy.

— Może… Człowiek lubi się łudzić… A przecież wiem, że to już teraz nie ma sensu. Za późno.

— Nie lubię określenia „za późno". Nigdy, dopóki człowiek żyje, nie ma sytuacji bez wyjścia. Może to frazes, czy ja wiem… Czasami samo życie przynosi rozwiązanie.

Wyprostował się na fotelu i, nasłuchując, przez chwilę obserwował tablice kontrolne.

— Znowu? — zapytała Suzy.

— Tak. Ognisko daje znać o sobie. Ale bardzo słabo. — Gwałtownie wychylił się naprzód. — Zdaje się… że…

Suzy nacisnęła guzik i tapczan zmienił się w fotel. Wstrzymując oddech wpatrywała się w twarz geologa.

— Naprężenia pionowe zmalały niemal do normalnego stanu. Zmniejszyły się również trzaski. Rozumiesz? Jeśli chcemy się stąd wydostać, to zdaje się, że teraz! Teraz przesunięcia mogą być tylko poziome, równoległe! To znacznie zmniejsza niebezpieczeństwo katastrofy statku. Nie wiadomo, czy następny wstrząs nie pogorszy sytuacji. A więc jak? Ruszamy?

— Jest szansa?

Igor opuścił dłoń na dźwignię ruchu.

— Może ostatnia.

Nacisnął guzik i przesunął dźwignię.

Obraz na ekranie podziemnego oka drgną^ i zaczął się wolno przekształcać.

Posuwali się z szybkością 3 mm/s.

Igor nie spuszczał oka z przyrządów sygnalizujących zmianę napięć w skałach.

Znów przesunął dźwignię dalej, jeszcze dalej.

4… 5… 6… 10 mm/s.

Obraz na ekranie ściemniał, potem znów pojaśniał. Czoło geologa pokryły krople potu. Znów zwiększył prędkość. Posuwali się teraz cztery centymetry na sekundę.

Metr po metrze Dżdżownica oddalała się od ogniska wstrząsów. Wolno, z rozmysłem Igor wybierał miejsca jak najmniej zagrożone katastrofą, zwiększał, to znów mniejszał prędkość. Byle dalej, byle dalej…

W pierwszej godzinie, która wydała się wiekiem, przebyli 120 metrów. Zaledwie o dwie długości statku oddalili się od pułapki…

Dopiero po przeszło siedmiu godzinach Igor odważył się zwiększyć prędkość do 20 cm/s. Schodzili w dalszym ciągu dość stromo w dół, ale temperatura jakoś nie wzrastała, lecz spadała. Widocznie oddalali się od zbiorników magmy.

Po godzinie, klucząc wśród spękanych płyt skał ogniowych, na głębokości 9800 metrów napotkali niespodziewanie warstwy starych osadów, przesunięte uskokiem. Temperatura spadła już do 380°, a wkrótce nawet do 360°. Warstwy osadów spoczywały równo jedne na drugich. Były to przeważnie piaskowce i zlepieńce, głębiej gnejsy.[34] Statek zszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów niżej, po czym ruszył poziomo na północo-wschód.

— Kierunku na razie nie będziemy zmieniać — zadecydował Igor. — Co prawda oddalamy się znacznie od dawnego szlaku prowadzącego ku Ciemnej Plamie, ale mamy czas. Podejdziemy pod nią w warstwach powierzchniowych. Tak będzie bezpieczniej.

— Ile kilometrów dzieli punkt na powierzchni planety, pod którym w tej chwili jesteśmy, od Ciemnej Plamy?

— Blisko dziewięć.

— Czy wyślemy dziś sondę? Ostatnia była z dziewiątego. Chyba już nie ma obaw?

— Lepiej jeszcze poczekać. Skoro wytrzymaliśmy tak długo, to jeden czy dwa dni nie mają znaczenia. Wyślemy jutro rano. O, patrz! — wskazał na ekran sytuacyjny. — Zdaje się, że nasza warstwa prowadzi w górę. Temperatura…

— 350 stopni — dokończyła Suzy.

— Dobrze. Nawet za dobrze jak na głębokość 9900 metrów przy tutejszym stopniu geotermicznym.

Sięgnął do drążków sterowych.

— A więc pójdźmy za przykładem naszej warstwy — powiedział z — uśmiechem i przesuwając drążek zawołał: — W górę! Chyba już dość mamy przygód!

W POSZUKIWANIU ŹRÓDŁA

Zoe przesunęła palcami po guzikach. Chciała raz jeszcze upewnić się, czy wszystkie przyrządy są włączone.

Pierwsze, drugie, trzecie, czwarte, piąte, szóste stanowisko — liczyła w myślach. — W porządku.

Do uszu niewidomej dobiegł przytłumiony odgłos kroków na korytarzu. Po lekkim, przyśpieszonym chodzie poznała Daisy.

Zoe odwróciła głowę w kierunku rozsuwanych drzwi i przebiegła palcami po płytce plastycznego ekranu. Przywykła już do tego ruchu. Przez wiele miesięcy ćwiczeń czuła, jak niemal z każdym dniem koniuszki jej palców odkrywały coraz większe bogactwo wrażeń dotykowych i termicznych, przetwarzanych w mózgu w zwarty przestrzenny obraz otaczającego ją świata. I choć był to obraz bardzo ubogi w porównaniu z wrażeniami wzrokowymi, jednak wzbogacała go wyobraźnią, malowała wspomnieniem barw.

Teraz na ekranie dermowizora pod palcami wyraźnie wyczuła czworokąt rozsuniętych drzwi i drobną, poruszającą się postać. Z odległości kilku metrów nie potrafiła jeszcze odróżnić rysów twarzy, ale wyczuwana dotykiem sylwetka i znajomy odgłos kroków sprawiły, że rozpoznała Daisy.

Uśmiechnęła się do przybyłej i spytała nie ukrywając podniecenia:

— No i?…

— Wszystko gotowe — odrzekła Daisy siadając obok Zoe w fotelu. — Przełączyłam już oba zespoły na naszą podcentralę. Przed chwilą nadszedł meldunek od Kory. Zainstalowała dodatkowo czwarte stanowisko z koloniami bakterii. Czuwa tam Zoja. Nadeszła też wiadomość od Deana i Włada. Są gotowi.

— Mamy więc ogółem jedenaście stanowisk — ucieszyła się Zoe. — To powinno wystarczyć.

— Jeśli znów nie nastąpi jakaś zmiana — westchnęła Daisy.

— To nie była żadna zmiana. Po prostu wyszłam z błędnych założeń, że źródłem emisji jest Proxima. Teraz mamy w zasięgu całe niebo i jestem niemal pewna, że nie tylko uda się nam zaobserwować gdzieś zaburzenia, ale również określić położenie ich źródła.

— 'Więc jednak jakieś promieniowanie?

— Tak sądzą Kora i Andrzej. Niekoniecznie muszą to być fale elektromagnetyczne.

— A więc cząstki?

— Bardzo możliwe. Zresztą nośnik to kwestia wtórna.

— Co przez to rozumiesz? Czyżby?…

— Czekaj — przerwała Zoe, ruchem dłoni nakazując milczenie. Chwilę nasłuchiwała.

— Nym idzie — wyjaśniła krótko.

— Nym? — zdziwiła się Daisy.

— Słyszę jego kroki.

Teraz i Daisy usłyszała ciche stąpanie za'drzwiami. Po chwili w progu stanął astrofizyk.

— Nie przeszkadzam? — zapytał niepewnie.

— Ależ nie! — zawołała Zoe. — Na. razie jedyną moją robotą jest czekanie. Jeszcze się nie zaczęło.

— Wobec tego pozwól, że i ja tu coś wtrącę. Otóż dziś rano wpadła mi do głowy pewna hipoteza, która chyba was zainteresuje. Co prawda nie jestem zwolennikiem mnożenia bytów bez wyraźnej potrzeby, ale od wylądowania na Temie namnożyło ich się więcej niż ktokolwiek z nas mógł się spodziewać, więc jeszcze jeden pomysł, choćby nawet okazał się wariacki, nie będzie chyba obrazą dla nauki. A jeśli moja hipoteza znajdzie jakieś konkretniejsze oparcie w wynikach waszych eksperymentów, być może warto będzie rozważyć ponownie sprawę instrukcji nr 4. Dlatego przyszedłem z tym do was…

— Zadziwiasz mnie. Czyżbyś przeszedł na naszą stronę?

— Jestem po stronie prawdy, jak by powiedział Szu. A z tym nie jest wcale najłatwiej. Te same fakty mogą być przecież różnie interpretowane. Rzecz w tym, że instrukcja nr 4 może wymagać przeformułowania, jeśli nie będzie odpowiadać sytuacji. Nie spodziewajcie się jednak zbyt wiele: do swojej hipotezy odnoszę się bardzo sceptycznie i nikła jest szansa, aby się potwierdziła. Niemniej nawet najbardziej niedorzeczne przypuszczenie warte jest rozwagi i sprawdzenia, jeśli to możliwe.

— Powiedz wreszcie, o co chodzi! — zniecierpliwiła się Daisy. — Po co ta cała retoryka?

— Poczekaj. Najpierw odpowiedzcie mi na parę pytań. Przede wszystkim: czy zakłócenia łączności radiowej zawsze były skorelowane z zaburzeniami w funkcjonowaniu żywych organizmów — zwierząt i ludzi? Zoe uniosła głowę i wyciągniętą ręką dotknęła ramienia Nyma.

— Usiądź tu bliżej — powiedziała wskazując wolne miejsce obok Daisy. — Wiesz przecież, że niedowidzę na większą odległość — uśmiechnęła się blado. — Niestety, nie jestem w stanie odpowiedzieć w sposób kategoryczny na twoje pytanie. Nie było systematycznej rejestracji parametrów bio. W pełni udokumentowany jest tylko 27-dniowy cykl zmian w warunkach łączności radiowej. Oparłam się tu na analizie zapisu przekazów telemetrycznych i rozmów radiotelefonicznych, dokonywanego na Sel automatycznie od dnia wylądowania. Ale te zmiany bywają różne. Może to być kilkugodzinne pogorszenie się odbioru, krótkotrwałe, powtarzające się co kilkanaście minut zakłócenia, gwizdy, szumy, trzaski o różnym nasileniu, a niekiedy całkowity zanik łączności. Dotyczy to przede wszystkim dość szerokiego zakresu fal krótkich, na których pracują nasze nadajniki. Pokażę ci, jak to wygląda — sięgnęła do klawiatury i na ekranie pojawił się wykres. — Niestety, nie mamy takich danych dotyczących funkcjonowania organizmów żywych. System bezpieczeństwa sygnalizuje tylko poważniejsze zaburzenia i w takich przypadkach włącza się zapis. W czasie mojej choroby, Will rejestrował systematycznie niektóre parametry fizjologiczne mego organizmu. Stwierdził wówczas 27-dniowy cykl odchyleń od normy, ale nie były to żadne poważniejsze zaburzenia i wiązał te zmiany z cyklem menstruacyjnym. Teraz, gdy się okazało, że był on skorelowany z cyklem zakłóceń łączności, rozpoczęliśmy stały zapis u wszystkich uczestników eksperymentu i oczywiście zwierząt doświadczalnych. Pierwsza próba dokonana 27 dni temu, była jednak niezbyt udana. Pogorszenie się odbioru nastąpiło zgodnie z przewidywaniami, ale odchylenie od normy parametrów bio wystąpiło tylko u mnie, i to w niewielkim stopniu, u zwierząt zaś i Zoi na stanowisku zainstalowanym w zwierciadle parabolicznym radioteleskopu zwróconego ku Proximie nie było znaczących zmian. Co prawda w tym czasie nie było żadnego rozbłysku. U mnie zaś cykliczność może mieć przyczyny naturalne. Ale czy może być tylko zbiegiem okoliczności fakt, że omdlenie Hansa, pojawienie się pierścienia i to, co widziałam na Nokcie, a także „cud te-miański" i choroba Allana w Mieście Temian odpowiadają datom pogarszania się łączności radiowej? Chyba nie. I dlatego tak bardzo liczymy na wyniki dzisiejszych obserwacji.

— Słyszałem, że zwiększyłyście liczbę stanowisk.

— Do jedenastu. Sześć na Sel, w różnych punktach, tak rozstawione, aby się dublowały dla obszaru całego nieba. Obsługują je Rita, Wiktor, Suń, Mei i Czin. Dalsze cztery stanowiska, obsługiwane przez Korę, Allana, Zoję i ojca, znajdują się na Temie. Ponadto Wład i Dean mają dokonać próby zlokalizowania źródła ewentualnej emisji falowej lub korpuskularnej z labdżeta w drodze na Noktę. Będą wówczas oddaleni od nas ponad 520 milionów kilometrów i od nich wiadomość nadejdzie, rzecz jasna, z blisko półgodzinnym opóźnieniem.

— Wiem. To przecież dla mnie robią mapę neutrinową nieba. Mają niezły zestaw instrumentów. Widzę, że bardzo solidnie przygotowałaś tę operację.

Daisy w zamyśleniu patrzyła na Zoe. Jakże bardzo zmieniła się ona w ostatnich kilkunastu miesiącach. Ile hartu i wytrwałości, a zarazem energii i wewnętrznego optymizmu było w tej dziewczynie. Była w tym z pewnością również wielka zasługa Kory, która potrafiła dowieść jej, że mimo kalectwa może stać się pełnowartościowym członkiem ekspedycji. Niemniej — Zoe raz po raz zaskakiwała wszystkich zarówno swymi umiejętnościami jak i siłą charakteru. To już nie była tamta nieco lekkomyślna i impulsywna dziewczyna, która ważyła się na szaleńczy skok z Bolidu na powierzchnię Nokty. Zoe spoważniała i wysubtelniała. Jej spojrzenie na życie nabrało ostrości i wnikliwości. Zdobywana przez nią w trudzie wiedza stawała się coraz bardziej gruntowna i systematyczna.

Kiedy na początku tego roku przyszła do Andrzeja z projektem przeprowadzenia analizy, zapisu danych telemetrycznych, odbieranych przez stacje na Sel od dwóch lat, dla stwierdzenia, czy nie występuje jakaś cykliczność zakłóceń — powierzył jej to zadanie, traktując je raczej jako pożyteczne ćwiczenia rehabilitacyjne niż teren jakichś znaczących osiągnięć, zwłaszcza w porównaniu z rewelacyjnymi odkryciami na Temie. Wykrycie 27-dniowego cyklu i uzasadnione podejrzenia, iż wywiera on wpływ również na ludzi i zwierzęta, otwarły drogę do podjęcia szerszych badań pod patronatem Kory, która zresztą pozostawiła Zoe pełną inicjatywę. Pierwszy, jakkolwiek jeszcze nieudany eksperyment dostarczył wielu cennych doświadczeń. Teraz powierzono Zoe koordynowanie pracy trzech zespołów, obejmujących jedenaście stanowisk badawczych. Co prawda, zdanie Kory, siłą rzeczy, decydowało we wszystkich ważniejszych sprawach, niemniej funkcja była bardzo odpowiedzialna i Zoe odczuwała zarówno dumę, jak i obawę, czy potrafi wywiązać się w pełni z trudnych zadań. Traktowała je zresztą jako wielki egzamin swego życia, który pokaże jej, czy słusznie uwierzyła w swoje siły.

— Jeszcze dwa pytania — podjął Nym. — Ucieczce Robota I i zniknięciu twojego torusa też towarzyszyły zakłócenia radiowe?

— Tak, nawet dość silne gwizdy i trzaski.

— A w czasie schwytania meteorytu węglowego?

— Niestety, nie — Daisy wyprzedziła Zoe z zaprzeczeniem. — Sprawdzałam jeszcze raz sama, bo nie wiem, czy pamiętasz, że miałam wtedy takie dziwne halucynacje.

— Wiem. Właśnie dlatego pytam. Podobne zresztą halucynacje przeżyłem przed 133 laty jeszcze w Układzie Słonecznym.

— Czytałam-twoje wspomnienia z tego okresu. Czy przypuszczasz, że może być jakiś związek?… To chyba niemożliwe.

— Raczej: mało prawdopodobne.

— Chyba że chodzi tu o podobne zaburzenia postrzegania wywołane odmiennymi przyczynami — wtrąciła Zoe.

— Bywa i tak, że ten sam czynnik wywołuje bezpośrednio lub poprzez reakcje wtórne cały wachlarz bardzo różnych zjawisk. Burze magnetyczne; zakłócenia w łączności radiowej, wzrost napięcia nerwowego u ludzi i podatności na infekcje, jako następstwa wzrostu aktywności słonecznej, a zwłaszcza większych rozbłysków, były od dawna obserwowane na Ziemi. Nie zdziwi mnie, jeśli stwierdzicie pełna korelację między okresowym pogarszaniem się łączności i jakimiś wahaniami parametrów fizjologicznych, wzrostem nerwowości czy nawet zaburzeniami w postrzeganiu. Zastanawia mnie jednak, dlaczego zjawiska te powtarzają się w cyklu 27-dniowym. Gdyby to było na Ziemi, można by to powiązać z okresem obiegu Księżyca czy okresem syno- dycznym obrotu Słońca wokół osi. Ale czas obiegu Sel jest krótszy, zaś obrotu Proximy dłuższy od nich, i to znacznie. Jeśli zresztą uda się wykryć jakąś cy-kliczność aktywności tego czerwonego słońca, w co nie wątpię, nie będzie ona wynosiła 27 dni. Myślę zresztą, że wasze obserwacje w połączeniu z poszukiwaniami Deana i Włada powinny dostarczyć materiałów dostatecznie bogatych, aby wątpliwości dotyczące korelacji zostały ostatecznie rozstrzygnięte. Dziś rano przekazałem Deanowi zalecenie, aby nie ograniczał się do fal krótkich, ale przebadał całe widmo elektromagnetyczne, a także korpuls-kularne promieniowanie kosmiczne aż do neutrino. Was proszę o natychmiastową wiadomość, jeśli choć w przybliżeniu uda się zlokalizować źródło. Będę w obserwatorium przy pantoskopie.

— To znaczy, że włączasz się w naszą robotę! Jesteś wspaniały! — radośnie klasnęła w dłonie Zoe. — Czyżbyś coś podejrzewał? Nym nie podjął tematu.

— Wczoraj rozmawiałem z Allanem — powiedział jak gdyby mimochodem. — Jego hipoteza nie jest wcale tak niedorzeczna, jak by to wynikało z tego, co usłyszałem od Ziny.

— Ciągle się jeszcze z Ziną kłócicie? — wtrąciła Daisy kpiącym tonem.

— Tylko w tak zwanych pryncypialnych kwestiach — uśmiechnął się niepewnie. — Wiecie zresztą dobrze, jak to jest z tą wariatką…

— Wiemy i liczymy, że wkrótce zaprosicie nas na wesele. No, ale niepotrzebnie ci przerwałam. Co sądzisz o hipotezie Ala?

— Sam nie wiem… Nie bardzo trafia mi do przekonania. Hipoteza dziwna, chyba w twoim, Zoe, stylu…

— Nie w moim. Tu się mylisz. Różnimy się tu poglądami.

— Czyżby rozłam w waszych szeregach?

— Tylko zwykła różnica zdań.

— Z tego, co mi mówiła Zina, nie wszystko dla mnie jest jasne. Ale odniosłem wrażenie, że owe różnice zdań są poważne, a może wręcz zasadnicze. Czyżbym się mylił?

Oko mikrokamery wpatrywało się nieruchomo w twarz Nyma, lecz palce Zoe nerwowo gładziły plastyczny ekran.

— Nie wiem, co ci powiedziała Zina — podjęła po chwili, niezbyt pewnie. — Nie wiem zresztą, czy dobrze ją zrozumiałeś. Nie różnimy się poglądami w kwestii zasadniczej: że w Układzie Proximy nie tylko działała, ale i obecnie działa wyżej od nas rozwinięta cywilizacja, chociaż jej aktywność, w panujących tu trudnych warunkach, wydaje się ograniczona. To znaczy, że obowiązuje instrukcja czwarta.

— Z tym poglądem godzi się już dziś większość kolegów, w tym i ja również. Oczywiście traktując to jako wielce prawdopodobne wyjaśnienie stwierdzonych faktów — zastrzegł się Nym.

— Bardzo nam miło… Pytałeś jednak o różnice zdań. Nie mam zamiaru ich bagatelizować. Dotyczą one właśnie hipotezy Allana, że Temianie próbują dać nam do zrozumienia, że nie życzą sobie penetrowania przez ludzi ich dawnych siedzib i cmentarzysk. Rzecz jasna, różnice poglądów dotyczą również intencji Temian i naszego postępowania w tej sytuacji.

— Zina w ogóle odrzuca hipotezę Allana. Tak przynajmniej zrozumiałem jej wywody.

— Chyba niezupełnie prawidłowo. Zina zgadza się z Alem, że Temianom może nie podobać się to, że grzebiemy się w ich przeszłości. Odrzuca jednak jego tezę, że próbują nam to zasygnalizować, a zwłaszcza wpływać na nasze uczucia i myśli.

— A jednak… Jeśli rzeczywiście nie dyskutowaliście szerzej na ten temat przed wrześniową naradą, ta niechęć do odkryć Szu całej waszej szóstki jest zastanawiająca. Co prawda u każdego z was to wygląda trochę inaczej: Allan choruje i stał się podejrzliwy, Zina obraża się na Szu o jakieś głupie jedno słowo, ty, Zoe, niby chcesz zobaczyć te miasta, ale ciągle odkładasz to z błahych powodów, ty, Daisy, i Dean jesteście stale bardzo zajęci, co zresztą zgodne jest z prawdą, ale nie przeszkodziło wam w odwiedzeniu wszystkich oaz ciepła, Mary — już sam nie wiem, co ją wstrzymuje… Przyczyny różne, a efekt podobny.

— Gotów jesteś powołać się na opinię Zoi, że zostaliśmy „naznaczeni" — Daisy spojrzała z gniewem na Nyma.

— Zoja wcale tego nie twierdzi. Próbuje tylko wyjaśnić zwiększoną wrażliwość wzmożonym oddziaływaniem promieniowania kosmicznego w chwili waszego poczęcia.

— Sens jest ten sam!

— Nawet jeśli tak jest rzeczywiście — powiedziała pojednawczo Zoe — to nie znaczy, że jesteśmy psychopatami lub działamy w hipnozie.

— Allan ujął to w ten sposób, że tworzycie grupę nie dlatego, że tak sobie życzą Temianie, lecz dlatego, że jesteście ludźmi wyczuwającymi lepiej od innych istnienie obcego Rozumu w tym świecie i potrzebę szanowania jego środowiska. Temianie w ogóle mogą nie zdawać sobie sprawy z istnienia waszej grupy i oddziaływać na wszystkich przybyszów z kosmosu.

— Nie wiem, czy Al ma rację i Temianie naprawdę manifestują swe niezadowolenie, lecz ja myślę, że nie wolno ich podejrzewać o złe intencje. Dlaczego obce istoty, stojące od nas wyżej technicznie i intelektualnie, miałyby ukrywać prawdę o sobie i traktować nas jak wrogów?

— Ty, Zoe, zawsze skłonna jesteś idealizować — Daisy objęła niewidomą ramieniem i serdecznie uścisnęła. — Mnie życie nauczyło ostrożności. Dlatego nie byłabym tak pewna, że intencje Temian są czyste, że nie mają nic do ukrycia przed nami i nie chcą nam niczego sugerować. Nie znaczy to, że posądzam ich od razu o złe zamiary. Jeśli ktoś jest ode mnie silniejszy, a nie czyni mi krzywdy, to znaczy, że nie mam powodu traktować go jak wroga. Być może nie interesuje się mną, ale nie jest też wykluczone, że okaże się przyjacielem. Jeśli Te-mianie są rzeczywiście w stanie wpływać na nasze uczucia i myśli, jak podejrzewa Al, nie sądzę, aby ich zdolności były skuteczne tylko wobec naszej szóstki. Gdyby zresztą naprawdę chcieli nam uniemożliwić badania, mogliby również zastosować środki fizyczne. A tego nie czynią. Znaczy to,'że nie mają wobec nas złych intencji.

— Właśnie tak! — podchwyciła Zoe.

— Inna sprawa… — Daisy spojrzała na Nyma i zawahała się. — Inna sprawa — powtórzyła — jak pomyślę, że mogliby kierować moimi uczuciami i myślami, robi mi się zimno. Z drugiej jednak strony już sam fakt, że sobie to uświadamiam, trochę mnie pociesza. Chyba można to traktować jako dowód, że nie jest ze mną tak źle. Myślę, że… — rozpoczęła i urwała.

— Co chciałaś powiedzieć? — zapytała po dłuższej chwili oczekiwania Zoe.

— Już nic. Niech teraz Nym powie, co o tym naprawdę sądzi. Mówiłeś o jakiejś hipotezie.

— Mam wątpliwości, czy wam się spodoba — zastrzegł astrofizyk. — Ale po kolei: przede wszystkim powiem wam, co mi się nie podoba w hipotezie Allana i w ogóle w waszych tezach. Zbyt antropomorfizujecie ten obcy rozum.

— Pałace temiańskie świadczą… — wtrąciła Daisy, lecz Nym nie dał jej dokończyć.

— Nie chodzi mi o Temidów i Temian. Być może w jakimś stopniu przypominają ludzi wyglądem i trybem życia, chociaż to jeszcze chyba nie jest dowodem podobieństwa psychicznego, mentalności, zasad rozumowania, etyki, kultury w pełnym tego słowa znaczeniu, a nie tylko twórczości wynalazczej, naukowej czy artystycznej. Z historii wiemy, że ludzie, istoty tego samego gatunku, tworzyli bardzo odmienne struktury społeczno-kulturowe. Jeśli mówiłem o obcym rozumie, to nie miałem na myśli ani Temidów, którym chyba daleko jeszcze do poziomu umysłowego neandertalczyka, ani też Temian, o których nie wiemy ani skąd przybyli, ani co się z nimi stało. Moim zdaniem, jedyne konkretne, rzeczywiste przejawy aktualnej działalności wyższej inteligencji w Układzie Proximy to Torus Karlsone, beznapędowy manewr Robota I i „cud temiański". Tego nie da się wytłumaczyć ani wadliwymi wskazaniami przyrządów, ani sugestią czy halucynacją, ani też działaniem nieznanych sił natury. To mnie przekonało, że macie rację twierdząc, że w Układzie Proximy działają istoty rozumne na wyższym od nas poziomie rozwoju technicznego. Ale wcale to nie oznacza, że istotami tymi są budowniczowie miast temiańskich. Równie, a może bardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza, że są to istoty przybyłe do Układu Proximy z zewnątrz, z innych rejonów kosmosu, a ich pojawienie się ma jakiś związek z zagładą cywilizacji Temian.

— Myślisz, że te torusy mogły wymordować Temian? — zapytała Daisy i spojrzała niepewnie na Zoe, która ze skamieniałą twarzą słuchała wywodów astrofizyka.

— Nie wiem. Ale i tę możliwość trzeba brać pod uwagę. Jeśli ten Rozum potrafi czynić genetyczne cuda…

— Dlaczego jednak nie zniszczył Temidów? Dlaczego nie atakuje nas?

— Nie wiem. Może Temidzi są im do czegoś potrzebni, a my nie stanowimy niebezpieczeństwa? Czy zresztą tego rodzaju pytania mają jakiś sens? Byłby to przecież rozum całkowicie różny od naszego, o sposobie myślenia i motywacjach całkowicie nam obcych i niezrozumiałych. Nie wolno nam antropo-morfizować… — spojrzał na Zoe. — To są, rzecz jasna, tylko hipotezy, w które nie bardzo sam wierzę — począł się zastrzegać, widząc jak silne wrażenie wywierają jego słowa na dziewczynie. — Nie można też wykluczyć, że te pierścienie i wirujące pyły to tylko zwiadowcy i obserwatorzy, działający nie tylko tu, ale także w innych układach planetarnych zgodnie z programem opracowanym w jakichś odległych obszarach Galaktyki. Wszystko to brzmi jak fantastyczno-naukowa bajka, ale cóż my właściwie wiemy o wszechświecie?

— Czy myślisz, że to, co widziałeś w Układzie Słonecznym przed 133 laty…

— To tylko hipoteza — powtórzył astrofizyk. — Próbuję powiązać w niej różne zdarzenia, ale nie wiem, czy to ma sens. Wasz eksperyment być może zresztą rozstrzygnie od razu niektóre kwestie. Jeśli się na przykład okaże, że źródło zakłóceń zlokalizowane zostało na Primie, w okolicach którejś z gwiazd Tolimana, na jakichś podczerwonych karłach, czy może w jądrze Galaktyki…

Zoe podniosła się z fotela i podeszła dość pewnym krokiem do dużej świetlnej mapy nieba.

— Prima i Toliman są tu — wskazała prawidłowo położenie obiektów. — A tu chyba jądro Galaktyki. Pokaż mi, gdzie są te podczerwone karły! Nym stanął obok mapy.

— O, tu. W konstelacji Panny — powiedział wskazując palcem jakiś niewidoczny punkt między dwiema jaśniejszymi gwiazdami. — Drugi obiekt znajduje się w okolicach Krzyża Południa — przesunął rękę w dół. — Trzeci w Feniksie, między gwiazdami Achernar i Fomalhaut. W końcu na północnej półkuli…

Dźwięk^dzwonka nie pozwolił mu dokończyć.

— Zaczyna się! — ucieszyła się Zoe.

Wróciła szybko do ustawionych w podkowę tablic kontrolnych i usiadła w fotelu. Prawą rękę oparła o klawiaturę, lewą błądziła po czworokątnej płycie plastycznego ekranu.

— Idę do obserwatorium. Nie zapomnijcie dać mi znać — powiedział Nym kierując się ku drzwiom.

Zoe zdawała się nie słyszeć słów astrofizyka. Twarz jej wyrażała skupienie i napięcie.

Daisy zajęła miejsce obok mapy nieba, przy niedużym pulpicie. Jej zadaniem było utrzymywanie łączności ze stanowiskami na Sel i Temie. W tej chwili nie miała jeszcze nic do roboty. Niewielkie ekrany sygnalizowały tylko pogotowie obserwacyjne.

W okienku chronometru cyfry zmieniały się szybko. Od stołu kierowniczego dobiegały urywane, krótkie piski i dzwonki o różnych tonach i sile. Chwilami przypominało to bezmyślne bębnienie — po klawiszach fortepianu. Czasami wśród tych dźwięków nagle wyrywał się i gasł jakiś rytmiczny stukot.

Prawa ręka Zoe biegała po tablicy rozdzielczej, naciskając coraz to inne guziki.

Daisy znów spojrzała na chronometr: minęło już osiem minut od schwytania pierwszych zakłóceń.

— Uwaga, Daisy! — odezwała się Zoe. — Trzecie stanowisko. Sprawdź, jaki obszar nieba ono obejmuje w tej chwili, i podaj dane Nymowi. Niestety… Nie jestem pewna, czy to naprawdę okolice plus 30° i 161'. Jednak… nie daję sobie rady…

Opanowała się zaciskając wargi.

— Trzecie stanowisko? — Daisy spojrzała na mapę nieba. — Jesteś przewrażliwiona. Określiłaś dobrze. To są okolice Korony Północnej i Herkulesa.

Połączyła się z obserwatorium, polecając Nymowi szukać w promieniu 45° od Korony Północnej.

— Jeszcze nie było meldunku od Kory — wtrąciła Zoe. W tej samej chwili rozległ się sygnał i na ekranie wideofonu pojawiła się twarz Renego.

— Zoe! Wstępny meldunek. Na stanowiskach VIII i X widać wyraźne zmiany w zachowaniu się zwierząt. Szczególnie silne podniecenie u psów. Odchylenie parametrów fizjologicznych nieznaczne, głównie pH. Gwałtowny wzrost jonizacji powietrza, zwłaszcza na stanowisku VIII. Zakłócenia radiowe najsilniej zaznaczają się w pasmach 18 i 38 metrów. Namiar źródła zakłóceń nie dał jednoznacznego wyniku. Stanowisko VIII — plus 10° i 271', a więc niemal dokładnie w zenicie nad stacją. Stanowisko X — minus 64° i 41’ w początkach pomiaru, potem powolny ruch w kierunku północnym. To na razie wszystko. Jakie meldunki ze stanowiska na Sel?

— Zakłócenia radiowe bardzo słabe. Jedynie w pobliżu bazy silniejsze. Charakterystyczna rytmiczność trzasków. Położenie źródła — plus 32° i 161', a więc jeszcze inne niż wasze. Na stanowiskach II i V jeszcze inne wyniki, a na III, IV i VI — niemal zupełna cisza. Danych biologicznych jeszcze nie otrzymałam, ale na I, II i V coś tam mają.

— Dziękuję. Wyłączam się! Twarz zoologa zniknęła z ekranu.

— Dziewiętnasta minuta — oznajmiła Zoe. Daisy podeszła do pulpitu.

— Długo jeszcze?

— Wszystkie poprzednie zakłócenia trwały ponad 25 minut.

— Co sądzisz o tych rozbieżnościach w namiarach? To nie mogą być tylko błędy.

— Ciszej! Znów zaczynają się trzaski!

Zoe wzmocniła odbiór i Daisy usłyszała narastające dudnienie, podobne do rytmicznych uderzeń pięścią w metalowe drzwi.

— Więc Dean i Wład twierdzą, że to neutrino z Tolimana B? — Nym zapytał w taki sposób, jakby podejrzewał, że się przesłyszał.

— Z Tolimana B — potwierdziła Zoe. — Przez ponad dziesięć minut liczba zarejestrowanych cząstek wzrosła ponad tysiąc razy. Powiedz, co to znaczy? I jak to pasuje do twojej hipotezy? A przede wszystkim siadaj, bo nie lubię, jak ktoś kręci się po sali. —

— Wzmożona emisja oznacza gwałtowne nasilenie się reakcji jądrowych we wnętrzu gwiazdy…

' — To wiemy — przerwała mu Daisy, sadowiąc astrofizyka w miejscu wskazanym przez niewidomą. — Chodzi nam o co innego. Przecież neutrino nie może powodować zakłóceń radiowych.

— Nie może. Oddziaływanie neutrino na materię jest tak słabe, że jego strumienie przenikają niemal bez przeszkód przez wnętrza gwiazd i planet. Detektor Kawabaty, który utorował drogę współczesnej astronomii neutri-nowej, działa na zasadzie wzbudzenia przez te cząstki tachiopola o ujemnej masie spoczynkowej, czego nasza przyroda samorzutnie nie jest w stanie stworzyć. Jeśli więc wzmożona emisja tego promieniowania skorelowana jest z zakłóceniami radiowymi, można to tłumaczyć albo wspólną przyczyną obu zjawisk…

— To znaczy?

— Powiedzmy, jednoczesną emisją promieniowania radiowego powodującego zakłócenia.

— Takiej emisji Dean i Wład nie zaobserwowali — zaoponowała Zoe. — Skąd zresztą ten wzrost jonizacji powietrza w pobliżu kilku stanowisk na Temie? Czy krótkofalowe promieniowanie radiowe mogło wywołać takie zjawisko?

— Raczej nie. Pozostaje więc druga możliwość: neutrino jest tylko nośnikiem sygnałów przekazywanych komuś działającemu w Układzie Proximy. I ten ktoś jest właśnie źródłem zakłóceń radiowych, jonizacji i odziaływań biologicznych.

— Tych „ktosiów" musi być chyba ograniczona liczba, bo przecież tylko część stanowisk zarejestrowało odchylenie od normy — wtrąciła Daisy.

— Otóż to. Co więcej, tłumaczy to również, dlaczego tak sprzeczne były wyniki lokalizacji źródła.

— Myślisz, że owo źródło to właśnie ONI? — zapytała Zoe, unosząc głowę znad wykresów rozłożonych na stole.

— W czasie następnej obserwacji spróbujmy ich odnaleźć i dokonać zdjęć w różnych zakresach promieniowania.

— A więc wstępujesz do naszego zespołu! To dopiero ucieszy się Zina.

— Muszę w pełni sprawdzić swoją hipotezę.

— To już chyba nie jest hipoteza?

— Nie wiem. Stajemy wobec nowych zagadek, a więc rodzą się i nowe hipotezy.

— O czym myślisz?

— Toliman nie jest gwiazdą zmienną. Co się tam dzieje w jego wnętrzu i z jakiej przyczyny? A może nie tylko we wnętrzu. Neutrino biegnie stamtąd blisko 55 dni. Połowa tego czasu to właśnie cykl zakłóceń…

Przez chwilę panowała cisza. Słychać było tylko rytmiczne dzwonienie. To Zoe w zamyśleniu uderzała końcem trzymanego w palcach pisaka w stojącą na biurku szklankę.

Naraz odwróciła głowę, kierując obiektyw na Nyma.

— Wpadł mi do głowy nieco dziwaczny pomysł — rozpoczęła z wahaniem. — Może będziesz się śmiał ze mnie, bo tu chodzi o „kocią muzykę".

Nym spojrzał na nią z niekłamanym zaciekawieniem.

Zanim jednak Zoe zdążyła wyjaśnić, co ma na myśli, rozległ się sygnał i na ścianie ukazała się twarz Rity.

— Przyjdźcie zaraz do centrali! Musimy się naradzić nad sytuacją. Sejsmografy na Urpie zanotowały znów trzęsienie ziemi. Właśnie tam, w okolicach bazy.

Nym bez słowa ruszył ku drzwiom, za nim Daisy.

W centrali radiotelewizyjnej na ekranie widoczna była zaczerwieniona od płaczu twarz Ziny.

— Nie wiemy już sami, co robić!… — odezwała się spostrzegłszy przybyłych. — Przed godziną wróciła trzecia sonda z aparaturą nadawczo-odbiorczą. Niestety, taśmy są czyste.

— Kiedy wysłaliście tę sondę? — Nym z trudem usiłował zachować spokój.

— Dziewiętnastego. Przebywała blisko dziewięć dni pod ziemią. Nastawiona była na głębokość przeszło dziesięciu kilometrów.

— Już 20 dni… — westchnęła Daisy. — Notatki Suzy z ostatniej iglicy wysłanej ze statku miały datę 9 kwietnia, a dziś jest już 28.

— Ognisko to samo? — spytał Nym.

— Niestety…

— Kiedy przylatuje Mary?

— Pojutrze rano. Przed chwilą nadałam jednak depeszę z prośbą, aby ze względu na sytuację przyśpieszyła swój przylot.

— Istotnie, sytuacja jest groźna, a środki bardzo ograniczone. Zęby choć udało się zlokalizować miejsce, gdzie znajduje się Dżdżownica.

— Ostatecznie w razie uszkodzenia statku można rozpocząć drążenie szybu ratunkowego.

— A jeśli statek uległ zagładzie? Jeśli przesuwające się w czasie trzęsienia ziemi warstwy skalne rozerwały Dżdżownicę? Zapanowało milczenie.

10 kwietnia sejsmografy w bazie na Urpie zarejestrowały płytkie trzęsienie ziemi. Tak się jakoś złożyło, że wcale nie zwrócono na nie uwagi. Jaro był w tym czasie na Sel, a Zina robiła z powietrza prześwietlające zdjęcia bazaltowej płyty. 11 kwietnia wyszła na powierzchnię ostatnia iglica wysłana z Dżdżownicy. Igor i Suzy donosili pod datą 9 kwietnia, że znajdują się na głębokości 8 kilometrów, w pobliżu większych zbiorników płynnej magmy. Następny meldunek miał nadejść trzynastego, ale jedno- czy dwudniowe spóźnienia zdarzały się dość często, więc brak meldunków nie wydawał się czymś groźnym. Po sześciu dniach zaczęto się niepokoić. Zina połączyła się z Mary, która przebywała na Temie. Uczona pocieszyła ją, że żyły magmowe mogą znacznie opóźnić powrót sond, poleciła jednak przestudiować sejsmogramy. Okazało się, że słabe trzęsienie ziemi zarejestrowano 18 kwietnia. Dalsze badania taśm wykazały, że również 10 kwietnia nastąpił poważny wstrząs, a słabsze powtarzały się przez kilka dni.

Natychmiast wysłano cztery specjalne sondy w okolice, gdzie w dniu 9 kwietnia przebywała Dżdżownica. Sondy te zaopatrzone były w urządzenia odbiorczo-nadawcze do automatycznego nawiązania łączności ze statkiem. Nadajnik nieustannie wysyłał wezwania radiowe i ultradźwiękowe, które powinna odebrać załoga statku, jeżeli znajdował się on w niedużej odległości od sondy. Odbiornik mógł zarejestrować na taśmie odpowiedź. Gdyby sondy nie odebrały sygnałów w ciągu pięciu dni od osiągnięcia wyznaczonej głębokości, same miały wrócić na powierzchnię.

Minęło znów kilka dni pełnych niepokoju. Igor i Suzy nie dawali znaku życia. Na wszystkie sposoby usiłowano sobie tłumaczyć przyczynę milczenia. Brak dalszych sond z Dżdżownicy dawał zarazem pewnego rodzaju gwarancję, że statek nie jest zniszczony. W razie katastrofy bowiem specjalne urządzenia wysyłały automatycznie trzy tak zwane sondy alarmowe. Raczej należało przypuszczać, jak sądziła Mary, że statek w wyniku trzęsienia ziemi znalazł się w niebezpiecznym położeniu i dopóki nie wygasną wstrząsy, Igor obawia się wysyłania sond.

Jednak minął drugi tydzień, a statek podziemny milczał. Wreszcie 27 kwietnia wyszły na powierzchnię dwie iglice, a 28 trzecia z aparatem nadawczo-od-biorczym, i okazało się, że nie można nawiązać łączności ani drogą radiową, ani też ultradźwiękową. Czyżby statek znajdował się daleko poza terenem objętym trzęsieniem ziemi? Dlaczego wobec tego nie wysyła sond? Jeśli zaś znajduje się jeszcze w rejonie objętym bezpośrednio wstrząsami, to czyżby miał uszkodzone aparaty nadawczo-odbiorcze? Może w tej chwili Igor i Suzy, śmiertelnie zagrożeni, bezskutecznie oczekują pomocy?

— Czy wysłałaś dalsze iglice? — przerwała milczenie Zoe. — Może trzeba zbadać większy teren?

— Już nie wiemy sami, co robić — rozległ się głos Brabca, który pojawił się na ekranie obok Ziny. — A jeśli nasze sondy wywołują te wstrząsy? Mary ma przylecieć dopiero 30 kwietnia, aby przejrzeć części Dżdżownicy II przed ich transportem z Sel na Temę. Trzeba by…

— Uwaga, sygnał! — zawołała Daisy wskazując na czerwoną lampkę, która zapłonęła nagle nad jednym z pulpitów centrali.

— To z Temy!

Rita pośpiesznie włączyła drugi ekran. Ukazała się na nim twarz Mary.

— Przed chwilą otrzymałam waszą depeszę — rozległ się głos uczonej. — Istotnie, sprawa wygląda poważniej, niż sądziłam. Wylatuję za pół godziny. Powinnam być u was nad ranem. Niech Jaro rozpocznie wysyłkę części Dżdżownicy II, ale nie na Temę, lecz na Urpę. Natychmiast przystąpcie do montażu. Trzeba będzie rozpocząć systematyczne poszukiwania. Boję się, że ulegli jakiemuś poważniejszemu wypadkowi.

OSTATNIA SONDA

Dokładna analiza sejsmogramów wskazywała, że ognisko wstrząsów znajduje się nie dalej niż w odległości kilometra od miejsca, z którego wysłana była ostatnia sonda Dżdżownicy. Po przybyciu na Urpę Mary natychmiast przystąpiła do montażu i wysłania specjalnych trzech sond automatów poszukiwawczych, których zadaniem było dotarcie do zaginionego statku. Każdą z tych sond zaopatrzono w specjalne fotoelektryczne „oczy", automaty kierownicze zaś trzymały tę podziemną „torpedę" na kursie wyznaczonym śladem pokruszonych skał, pozostawionych przez sondę wysłaną ze statku 9 kwietnia. W ten sposób sonda poszukiwawcza powinna dotrzeć do szlaku, którym posuwała się Dżdżownica, a następnie podążyć jej śladem. Po zetknięciu się z powierzchnią statku sonda miała zmienić położenie i skierować się pionowo w górę, wyznaczając w ten sposób miejsce przypuszczalnej katastrofy.

Minął jednak tydzień, a żadna z trzech sond nie powróciła na powierzchnię, mimo iż nastawione były na maksymalną prędkość. Wyjaśnienie mogło być tylko jedno: ślad urywał się w jakimś zbiorniku płynnej magmy. Żyła magmowa mogła być niezbyt gruba i istniało prawdopodobieństwo odnalezienia dalszej drogi, tu jednak automat już nie wystarczał. Co prawda, można było wyprodukować bardziej uniwersalny przyrząd, a nawet rozpocząć budowę specjalnej linii przesyłowej do kierowania sondą, ale odwlekłoby to poszukiwania o parę tygodni, co uznano za zbyt ryzykowne. Mary liczyła się zresztą od początku z koniecznością wysłania na pomoc drugiego statku podziemnego, nawet gdyby sondy odnalazły miejsce katastrofy. Wszak budowa szybu ratowniczego na głębokość 8—10 kilometrów zajęłaby kilkakrotnie więcej czasu niż wysłanie nowej Dżdżownicy. Dlatego polecono Brabcowi, by zgromadził na Urpie elementy Dżdżownicy II, przygotowane do wysyłki na Temę, i natychmiast przystąpiono do montowania statku podziemnego.

Tydzień oczekiwania na powrót trzech automatów poszukiwawczych nie był więc bynajmniej stracony dla akcji ratowniczej. Obawa o życie Igora i Suzy ustokrotniała siły Jarosława, Ziny i Mary. Zażywając zwiększone dawki hiperolu, pracowali dzień i noc w hali montażowej. Drugiego maja przylecieli na Urpę Nym, Wiktor i Wład — ten ostatni wprost z wyprawy, w czasie której dokonano odkrycia wzmożonej emisji neutrino. Następnego dnia przybyli z Temy Heng i Ast.

Tempo budowy Dżdżownicy II wzmogło się teraz jeszcze bardziej. Podczas gdy pierwszy statek podziemny budowany był blisko dwa miesiące; drugi rósł dosłownie w oczach z dnia na dzień, z godziny na godzinę.

8 maja pod wieczór statek czekał gotowy do drogi. Wszyscy byli wyczerpani do ostatnich granic, ale nikt nie dopuszczał nawet myśli o zwłoce w rozpoczęciu dalszych poszukiwań.

— Jaro i Wiktor skierują statek tam, gdzie wyszła ostatnia sonda z datą 9 kwietnia — mówiła Mary, gdy zebrali się na krótką naradę. — Przy maksymalnej prędkości na powierzchni przebędzie te 22 kilometry w ciągu godziny. Ja się w tym czasie prześpię, aby trochę wypocząć przed drogą, i przyjadę saniami.

— Czy naprawdę chcesz sama opuścić się pod ziemię? — wtrąciła Ast z niepokojem. Mary spojrzała z powagą wtoczy córki.

— Tak będzie najlepiej — powiedziała wymijająco, ale wszyscy zrozumieli, co ma na myśli.

— Dlaczego jednak ty? — odezwał się Wład. — Jesteś najbardziej przemęczona z nas wszystkich. Słaniasz się po prostu z wyczerpania. Ja na przykład w tej chwili nie odczuwam zupełnie zmęczenia.

— Widać to po tobie — Nym patrzył w podkrążone oczy i ziemistą twarz Włada. — Ja spałem dziś dwie godziny…

— Kiedy? Cały czas widziałem cię w hali.

— Najlepiej będzie, jeśli ja… — rozpoczął Wiktor, ale Nam przerwał:

— Nie zapominaj o Ricie.

— Nic mi się nie stanie.

— Ale niebezpieczeństwo istnieje. Teraz, gdy Rita spodziewa się dziecka, nie ma sensu, aby niepokoiła się o ciebie.

— Właściwie nie Mary, nie Nym ani Wik, ale ja! — Zina podniosła się z fotela. — Tam jest mój ojciec. Chyba wszyscy rozumiecie… Zresztą przemawia za tym również to, że ja znam konstrukcję i obsługę Dżdżownicy niewątpliwie lepiej od Mary.

— Ty nie pojedziesz! — Brabec gwałtownie schwycił Zinę za rękę.

— Myślę, że ja, jako geolog… — rozpoczął Heng, lecz Jaro nie dał mu dokończyć.

— W rachubę wchodzę tylko ja. Ast i Heng nie kierowali nigdy statkiem podziemnym. Nym chyba też nie… Wiktor odpada, to jasne, Mary, Zina i Wład ledwo trzymają się na nogach. Wobec tego nie ma co dyskutować…

— Tak — odezwała się Mary kategorycznym tonem. — Nie ma co dyskutować. Szkoda czasu. Tu nie jest ważne, kto więcej czy mniej zmęczony. Decyduje tylko jedno: trzeba jak najszybciej dotrzeć do Igora i Suzy, a przy tym zachować maksymalną ostrożność. Nie zapominajcie, że chodzi tu o obszar sejsmiczny. Ponadto bardzo możliwe, że trzeba będzie szukać śladów w żyłach płynnej magmy. Nikt z was nie ma przygotowania do tego rodzaju poszukiwań. Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że nie tylko nie wyszlibyście żywi z tej wyprawy, ale ginąc wraz z Dżdżownicą II przekreślilibyście szansę uratowania Igora i Suzy.

W ciszy, jaka zaległa po tych słowach, słychać było tylko dalekie tykanie jakiejś nie wyłączonej maszyny w hali montażowej.

— Ja jednak z tobą pojadę — odezwał się Wład. — Pozwól mi… Mary pokręciła przecząco głową.

— Powiedziałam już, że to nie ma sensu. Idę się przespać. Wstała z fotela. — Ast — zwróciła, się do córki. — Sprawdź zapasy wody i skondensowanej żywności. Za godzinę będę na stanowisku.

Szmer rozsuwanych drzwi poderwał Zinę z miejsca. Nie zauważyła sama, kiedy zasnęła przy pulpicie centrali radiowej w oczekiwaniu na kolejną sondę. Za nią stała Ast.

Zina spojrzała na zegar. Dochodziła pierwsza po północy.

— Dlaczego nie śpisz, Ast? — zapytała.

Nie otrzymała odpowiedzi. Uniosła głowę j przecierając powieki ponowiła pytanie.

— Czemu nie śpisz, Ast?

Spojrzała na twarz przybyłej. Była dziwnie zmieniona.

— Co się stało?

Ast jakby przełknęła coś z wysiłkiem.

— Teraz… teraz tam znowu…

— Co?!

— Teraz… tam wstrząsy — wyjąkała wreszcie Ast i zaniosła się płaczem. Zina wstała z fotela i podeszła do przyjaciółki, i

— Uspokój się — powiedziała obejmując ją ramieniem. — Przecież jeszcze nic nie wiadomo.

W tej chwili rozległo się buczenie i nad pulpitem zapłonęła żółta lampka. Zina podeszła do aparatury.

— Sonda! Jedziemy obie — zwróciła się do Ast.

Pośpiesznie ubrały się w skafandry i wyszły. Sanie motorowe stały przygotowane do drogi. Po chwili mknęły przez lodową pustynię. Proxima wisiała nisko nad horyzontem, rzucając ostatnie czerwone refleksy na lekko pagórkowaty teren.'

Dwadzieścia parę kilometrów dzielących bazę od miejsca, w którym pojawiła się iglica, przebyły w niespełna sześć minut. Odnalezienie sondy nie nastręczało żadnych trudności, gdyż wysyłała ona nieustannie sygnały radiowe, chwytane przez automatycznego pilota kierującego saniami.

Zapadł mrok.

Nad bazą jarzyła się już zawieszona na wirolocie lampa, gdy przywiozły iglicę do hali montażowej. Zina odkręciła głowicę sondy i wyjęła puszkę z meldunkiem.

11 maja, godzina 15 — zaczęła głośno czytać. — Znajduję się na głębokości 8100 metrów! Posuwam się już od trzech godzin siadem ich statku. Temperatura wzrasta dość gwałtownie, co wskazuje na bliskie zbiorniki magmy.

— Gdzie jest epicentrum?[35] — zapytała Zina.

— Cztery kilometry na wschód od wyjścia tego meldunku na powierzchnię — odparła geofizyczka.

— Powinna więc być już daleko poza niebezpiecznym terenem. — Zina usiłowała dodać otuchy Ast, choć sama nie była pewna, czy się tylko nie łudzi.

— Jeszcze trzydzieści cztery godziny nie będziemy nic wiedziały — wstchnęła ciężko Ast.

— Za trzy, najdalej cztery godziny wyjdzie następna sonda. To pozwoli ustalić, jak szybko statek posuwa się naprzód. Ast skinęła głową.

— Czy teraz zawiadomimy Nyma i innych o tym, że znów było trzęsienie ziemi? — zapytała nieco spokojniej.

— Chyba nie ma sensu. Po co ich przedwcześnie niepokoić.

— I ja tak myślę — zgodziła się Ast.

Przeszły znów do centrali. Zina usiadła przy pulpicie ukrywając twarz w dłoniach. Ast zdawała się drzemać w fotelu.

Około godziny czwartej żółta lampka zasygnalizowała nową sondę. Położenie jej wskazywało, iż statek Mary przesunął się blisko półtora kilometra ód ostatniej pozycji. Dostarczony przez sondę meldunek mówił co prawda o gwałtownym wzroście temperatury, jednak Dżdżownica II posuwała się szybko naprzód. Jeśli nie natrafiła na jakieś przeszkody, powinna być już daleko poza terenem wstrząsów.

O piątej przybył do centrali Brabec. Wiadomość o trzęsieniu ziemi przyjął dość spokojnie, ale Zina czuła, że tylko usiłuje ukryć strach. Wkrótce też zjawili się Nym, Heng, Wład i Wiktor. Oczekiwano teraz wspólnie na kolejny meldunek Mary.

Minęło pięć godzin. Następna sonda nie pojawiła się. A przecież Mary, zgodnie z umową, miała wysyłać iglice co trzy—cztery godziny.

Niepokój rósł. Nie ulegało wątpliwości, że Mary musiało się cos przytrafić.

Dopiero wieczorem, około godziny 21, znów zapłonęła żółta lampka. Sonda wyszła na powierzchnię w odległości 700 metrów od poprzedniej. Mary donosiła, że poruszając się-śladem statku Igora i Suzy, natrafiła na żyłę płynnej magmy. Poszukiwanie dalszego szlaku zajęło jej ponad 16 godzin. W chwili wysłania sondy posuwała się dalszą drogą na wschód z szybkością 35 cm/s. Meldunek nosił datę: 12 maja, godzina 11.

Jak wynikało z obliczeń Ast, jeśli znów coś nie zatrzymało Mary w drodze, powinna była w chwili trzęsienia ziemi znajdować się już poza jego terenem. Wszak od wysłania ostatniej sondy do pierwszych wstrząsów upłynęło blisko 14 godzin.

A jednak…

W dwie godziny po wydobyciu ostatniej sondy w ciszę centrali wdarł się jęczący sygnał sondy alarmowej.

W centrali radiowej czuwali wówczas Ast, Nym i Wład. Z nich trojga jedynie Nym nie stracił panowania nad sobą. Szybko podszedł do pulpitu i nacisnął jeden z guzików.

— Uwaga! Uwaga! Wiktor! Jaro! — zawołał przekrzykując dźwięk syreny. — Odebraliśmy sygnał sondy alarmowej! Przygotujcie natychmiast wszystko do drążenia szybu ratowniczego!

Powtórzył kilkakrotnie polecenie i wyłączając aparaturę zwrócił się do Włada:

— Połącz się z Sel. Niech Rita natychmiast zawiadomi bazę na Temie o wypadku. Will lub Zoja muszą tu być na miejscu. Trzeba również zawiadomić Hansa. Chociaż… — zawahał się, spojrzawszy na płaczącą Ast. — Nic jeszcze nie wiadomo — powiedział, usiłując za wszelką cenę zachować spokój. — Może to sonda Igora i Suzy?

Wybiegł z pokoju.

W hali montażowej zastał już Henga, Wiktora, Jarosława i Zinę, którzy za pomocą dźwigu pośpiesznie ładowali na szeroką platformę elementy maszyny wiertniczej.

— Czy sondy alarmowe wyszły już na powierzchnię?! — zawołał Wiktor.

— Czy wyszły? — Nym spojrzał zdumiony.

— W razie poważniejszej awarii statek wysyła trzy sondy alarmowe, które emitują sygnały radiowe o dużej mocy, odbierane jeszcze spod ziemi — wyjaśnił Brabec. — Kiedy usłyszeliście pierwszy dźwięk syreny?

— Nie wcześniej niż 10 minut temu — odparł Nym.

— Sondy powinny więc wyjść najdalej za pół godziny.

— Czy będziesz mógł stwierdzić, z którego statku były wysłane? Konstruktor poruszył niezdecydowanie ręką.

— Boję się, czy czasem znaki nie uległy zatarciu przy przejściu przez magmę. Cechy znaczyliśmy tylko zewnętrznie; nie było czasu. A przecież wszystkie części i urządzenia Dżdżownicy II są bliźniaczo podobne do Dżdżownicy I. Uniwery dublowały produkcję. W razie czego trzeba będzie poczekać na zwykłe sondy. Poruszają się znacznie wolniej od sond alarmowych. Do chwili trzęsienia ziemi Mary powinna była wysłać przynajmniej jeszcze trzy.

— Zdaje się, że wszystko załadowane — przerwała Zina, która obsługiwała dźwig. — Czy zabrać również ten mały, składany pawilon?

— Oczywiście. Wiercenia potrwają parę dni — Brabec mówił to z takim spokojem, jakby chodziło o zwykłe prace geologiczne. Tylko chwilami ruchy rąk i mięśni twarzy konstruktora mówiły o tym, że całą siłą woli usiłuje zapanować nad nerwami. Przecież zadanie, które ich czekało, wymagało jak największego skupienia umysłu i precyzji działania.

Sondy alarmowe wyszły na pochylonym zboczu lodowego garbu, w odległości. 800 metrów od epicentrum trzęsienia ziemi. Odnaleziono jednak tylko dwie iglice. Oznaczało to, że statek musiał ulec poważnej katastrofie i jedna z wyrzutni rozmieszczonych w trzech punktach kadłuba została zniszczona.

Obawy Jaro potwierdziły się. Cechy były tak zatarte, że nie udało się ustalić, z jakiego statku sondy pochodziły.

Brabecj..Sokolski przystąpili natychmiast do instalowania aparatury wiertniczej. Nym i Heng pozostali w hali montażowej, przygotowując surowiec do odlewania pierścieni szybu. Zina i Wład zajmowali się transportem materiałów. Praca posuwała się szybko naprzód mimo nieustannego zalewania urządzeń przez wodę z topiącego się lodu.

O godzinie pierwszej po północy wyszła z ziemi kolejka sonda z meldunkiem Mary z dnia 12, godzina 15. Była więc wysłana na dziewięć godzin przed trzęsieniem ziemi. Treść meldunku nie wskazywała na to, że Dżdżownicy II zagraża niebezpieczeństwo. Następny meldunek był wysłany 12 maja o godzinie 18, Mary znajdowała się wówczas o 500 metrów przed hipocentrum.[36]

Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Było już niemal pewne, że Dżdżownica II w chwili trzęsienia ziemi musiała znajdować się w niebezpiecznej strefie.

W tym samym czasie Ast odebrała przekazaną przez Ritę depeszę od Hansa. Bolid wyruszył już w powrotną drogę ku Urpie.

Około godziny dziewiątej wyszła na powierzchnię jeszcze jedna sonda. Mary znajdowała się na obszarze hipocentrum i donosiła o znacznych napięciach w skałach. Treść meldunku była spokojna i rzeczowa. Tylko na samym dole kartki znajdował się dopisek:

„Pozdrówcie ode mnie Hansa, Ast i Ala”.

Ast nie była już w stanie obsługiwać centrali. Siedziała wtulona w fotel i tylko raz po raz rzucała błędne spojrzenie na zegar.

W najbliższych trzech—czterech godzinach powinna wyjść na powierzchnię następna sonda.

— Czy jednak wyjdzie? — pytanie to zadawali sobie wszyscy.

Nadzieja, iż statek Mary uniknął katastrofy, zmalała niemal do zera.

Sokolski i Brabec czynili nadludzkie wysiłki, aby zwiększyć szybkość drążenia. W ciągu niecałych dziesięciu godzin zbudowano już ponad trzy tysiące osiemset metrów szybu. Im głębiej się posuwano, tym praca była trudniejsza.

Powoli zbliżał się krytyczny termin. Nie tylko Ast, ale także Nym i Heng nie opuszczali teraz centrali.

Na ekranie widniała twarz Hansa, oczekującego wiadomości o losie żony. Oczywiście o bezpośredniej rozmowie nie było mowy, gdyż Bolid dzieliło jeszcze od Urpy blisko pół godziny biegu fal elektromagnetycznych.

Nym krążył po centrali, jakby nie mógł sobie znaleźć miejsca w małej salce. Ast nie spuszczała oczu z chronometru.

— Minęło 34 godziny i 36 minut — przerwał milczenie chemik. — Sonda już powinna być.

— Jeżeli…

W tej samej chwili lampka zamigotała i zapłonęła żółtym światłem.

— Jest! Jest! — zawołał Heng przyskakując do pulpitu. Ale uprzedził go Nym. Jego palce szybko przebiegły po guzikach.

— Halo! Wład! Zina! Wyszła sonda!

— Wiemy już! Czekaliśmy w saniach. Sonda wyszła tu, niedaleko szybu! — usłyszeli radosny okrzyk Ziny. — Jedziemy po nią!

— 15 minut po terminie! Rozumiecie? — cieszył się Nym. — Została wysłana w 15 minut po trzęsieniu ziemi! A więc Mary żyje!

Ast stała nieruchomo przed pulpitem. Uśmiechnęła się przez łzy.

— O! Już mamy iglicę! — rozległ się znów głos Ziny. — Rozmontujemy iglicę w pawilonie.

Trzask w głośniku oznajmił, że Zina weszła do wnętrza budynku.

— Więc jednak statek Mary został uszkodzony — zauważył nieco drżącym głosem Nym.

— Trzeba przyśpieszyć wiercenie szybu — dorzucił Heng. — Sytuacja może być groźna.

— Tak. Budowa, nawet przy tak szybkim tempie jak obecnie, potrwa przynajmniej dwa i pół dnia. Zaraz zresztą dowiemy się, jak wygląda sytuacja. Zapanowała cisza. Minuty płynęły. Ast poruszyła się niespokojnie.

— Dlaczego oni milczą?

Podeszła do pulpitu i nacisnęła parę razy duży czarny guzik. Głośnik milczał uparcie.

— Dlaczego to trwa tak długo?! — zawołała Ast histerycznie. Upłynęło znów kilka minut męczącego oczekiwania. Wreszcie rozległ się

charakterystyczny trzask, a potem nierówny, przyśpieszony oddech któregoś

z mężczyzn.

— Czy Ast jest w centrali? — rozległ się dziwnie zmieniony głos Sokolskiego. Ast przyskoczyła do pulpitu.

— Mów! Co się stało?! — zawołała. — Chcę wiedzieć! Wszystko!

— Twoja matka nie żyje. Zginęła 33 godziny temu… Ast osunęła się na ręce Henga.

— Przeczytaj — powiedział Nym.

Usłyszał szelest rozkładanej kartki, a potem głos Sokolskiego:

12 maja, godzina 23.58. Przed dziesięcioma minutami nastąpiło trzęsienie ziemi związane z przeciskaniem się płynnej magmy poprzez warstwy skalne.

Statek uległ rozerwaniu. Urządzenia chłodnicze nie działają. A więc jest jasne, że to koniec. Pozostaje mi jeszcze najwyżej kilkadziesiąt minut życia.

Niestety, nie udało mi się odnaleźć Igora i Suzy. Zdaje się, że to beznadziejna sprawa. Nie drążcie również szybu po mnie. Nie ma sensu. Hans! Ucałuj ode mnie Ast i Ala. Będę z Wami mysią do końca.

Żegnajcie wszyscy.

Mary

Pozdrówcie ode mnie Ziemię!

ŻYWA SKAŁA

— Od jak dawna?

— Pierwsze ślady pojawiły się 25 minut temu. Nie chciałam cię budzić. Byłeś tak zmęczony. Igor spojrzał z wyrzutem na Suzy.

— A gdyby ta warstwa się skończyła? — zapytał tonem subtelnej wymówki.

— Nie przypuszczałam, że to coś niezwykłego — usprawiedliwiała się dziewczyna. — Bloki przypominają kalcyt.

— Kalcyt — skinął głową geolog.

— A ta sinofioletowa masa?… Może jakieś sprasowane popioły wulkaniczne? Zresztą przecież aparat wszystkie obrazy utrwalił. Dla pewności pobrałam kilka większych próbek.

— A więc jednak coś cię zainteresowało? — uśmiechnął się geolog.

— Owszem, zwłaszcza barwy, ale przyznaję, że nie przywiązywałam do tych minerałów większej wagi. Przepraszam.

— Nie masz za co przepraszać — przerwał pośpiesznie. — Jeszcze nie wiadomo, może ja się mylę. Gdy zauważysz coś nowego albo warstwa się skończy, to dzwoń. I co pewien czas pobieraj próbki. Ja pójdę do laboratorium.

Zsunął się z fotela i po klamrach dotarł do drabiny. Dżdżownica wspinała się w górę niemal pionowo. W tym położeniu kabina pilota stawała się jakby najwyższym piętrem wysokiej wieży, a dotychczasowe ściany działowe wraz z drzwiami laboratorium przybrały pozycję poziomą. Igor zszedł w dół po drabinie i odsunąwszy płytę włazu, zniknął w głębi statku.

Suzy znów zatopiła wzrok w mieniącej się płaszczyźnie ekranu. Tylko od czasu do czasu odwracała głowę, śledząc działanie przyrządów kontrolnych.

Przez pole widzenia podziemnego oka przesuwały się w dalszym ciągu wielkie, żółte, to znów białe bloki wtopione w ciemnoszarą, chwilami przechodzącą w fiolet masę skalną. Jeśli jednak początkowo zmetamorfizowane wapienie zajmowały niemal cały ekran, ciemna masa zaś wypełniała tylko wąskie szczeliny między blokami, teraz rozmiary brył kalcytu znacznie zmalały i tajemnicze lepiszcze pokrywało w sumie blisko 20 procent powierzchni ekranu.

Upłynęło znów pół godziny, a Igor nie wracał. Zagadkowa warstwa wypełniała już całkowicie oba ekrany sytuacyjne. Widocznie grubość pokładu była ogromna. Najdziwniejsze, iż, jak dotychczas, Suzy nie mogła znaleźć śladu warstwowej struktury, tak charakterystycznej dla wielu skał. Skała przypominała raczej jakiś gigantyczny zlepieniec, powstały drogą przemieszania się oraz zakrzepnięcia stałych i ciekłych substancji mineralnych.

Ilość szarofioletowej masy zwiększała się powoli. Jednocześnie malało ciśnienie i temperatura, co było zrozumiałe wobec pionowego kierunku ruchu. Właśnie strzałka głębokościomierza minęła 7000 metrów, gdy w dole kabiny zabrzmiał przytłumiony trzask i we włazie ukazała się.głowa geologa'.

— Bardzo ciekawe — rzekł wspinając się po szczeblach w górę.

— Więc to nie tui?" — zapytała Suzy.

— Nie. Więcej: takiego minerału, przynajmniej powstałego drogą naturalną, nigdy nie znajdziesz na Ziemi. Nie jest to zresztą, wyrażając się ściśle, ciało stałe.

— Ciecz?

— Tak. Ciecz przechłodzona. Coś w rodzaju szkła, jeśli brać pod uwagę konsystencję.

— A chemicznie?

— Na tym polega cała rewelacja. Jest to substancja podobna do organicznej, ale nie oparta na węglu, lecz na krzemie.

— Silikon?

— Właśnie. I to bardzo skomplikowany.

— Czy mógł powstać w wyniku jakichś naturalnych procesów? Geolog wzruszył ramionami.

— Trudno powiedzieć. W każdym razie na Ziemi tego rodzaju silikony wytwarzamy tylko sztucznie. Niemniej ciekawe, że nie jest to jeden związek, lecz mieszanina kilku. I jeszcze jedno: skład tej mieszaniny ulega zmianom, w miarę jak wznosimy się coraz wyżej.

— A końca warstwy nie widać — dorzuciła Suzy. Igor spojrzał na wykres drogi.

— Już ponad półtora kilometra?

— Tak. Ośrodek nie jest zbyt twardy i rozwijamy w tej chwili prędkość 37 cm/s. — Suzy spojrzała na szybkościomierz. — O! Nawet tylko, 34 centymetrów — powiedziała nieco zdziwiona.

— Dawno przeszłaś z kruszenia na topienie?

— Osiem minut temu.

— Spróbuj jeszcze zwiększyć prędkość.

Suzy przesunęła dalej dźwignię ruchu. Szum silnika wzmógł się i strzałka szybkościomierza doszła do 54 cm/s. Przebiegając szybko przez pole widzenia podziemnego oka ciemne i jasne plamy sprawiały wrażenie pieniącego się roztworu. Już ponad połowę powierzchni ekranu wypełniła ciemna substancja. Z fioletowego odcienia przechodziła teraz w niebieski, a nawet zielonkawy.

— Przygotowałem sondę z próbkami tej skały. Czy chcesz coś dołączyć do przesyłki?

— Nie. Trzeba jak najśpieszniej wysłać sondę, bo się już na pewno bardzo niepokoją o nas.

— Wszystko gotowe. Możesz włączyć.

Suzy nacisnęła guzik. W ścianie zapłonęło niebieskie światełko. Po chwili tylko ciemna, cienka smuga na ekranie sytuacyjnym znaczyła drogę wysianej w górę sondy.

— Którego dziś mamy?

— 16 kwietnia… Już blisko miesiąc jesteśmy pod ziemią — westchnęła Suzy. Wielkość i liczba jasnych kryształów kalcytu malała z minuty na minutę.

— Zdaje się, że… Tak! Koniec warstwy!

W górze ekranu sytuacyjnego, odtwarzającego pionowy przekrój ośrodka, przez który przedzierał się statek, wykwit! jaśniejszy pas.

— Przejdź na kruszenie — polecił Igor.

Nowa warstwa zbliżała się szybko. Kryształy kalcytu znikły już niemal zupełnie i cały ekran wypełniała niebieskoseledynowa substancja. Znajdowali się na głębokości 6000 metrów. '

Tuż przed wejściem w nową warstwę Suzy zmniejszyła prędkość do 5 cm/s. Skała miała kolor brudnobrązowy. W miarę jak statek pogrążał się w niej, szybkość jego poczęła samorzutnie rosnąc. Widocznie ośrodek stawiał mniejszy opór narzędziom kruszącym.

Igor przez chwilę obserwował przyrządy kontrolne, po czym rzekł włączając pobieracz próbek:

— Wygląda na to, że warstwa ta niewiele różni się konsystencją od smoły w temperaturze pokojowej.

— Ale to przecież nie jest smoła? — zastanawiała się Suzy. — No i temperatura przekracza tu 200 stopni Celsjusza.

— Zaraz się tym zajmę.

Geolog znów ruszył po drabinie w dół. Zanim jednak dotarł do drzwi, zatrzymał go okrzyk Suzy:

— Igor! Chodź tu prędko!

— Co się stało?.,

— Patrz — fizyczka wskazała na tablicę kierowniczą, potem na ekran sytuacyjny.

Twarz geologa przybrała wyraz ogromnego zdziwienia.

— Jak to możliwe? Może głębokościomierz uszkodzony? Nie, to nonsens! Przecież i ekran sytuacyjny potwierdza, że się cofamy!

— Tak. Cofamy się. Mimo że szybkościomierz wskazuje 9 cm/s.

— Zwiększ prędkość — rozkazał Igor.

Strzałka szybkościomierza przesunęła się do 20 cm/s. Cofająca się wolno na ekranie sytuacyjnym czerwona kreseczka statku ruszyła znów w górę. Ale nie trwało to długo. Uczeni odczuli wyraźnie, jak statek się zakołysał i znów wolniutko zaczął opadać ku widocznej jeszcze w dole warstwie fioletowonie-bieskiej.

— Przekaż mi na chwilę stery — zwrócił się Igor do Suzy i sięgnął po drążki kierownicze.

Geolog wyłączył silnik. Statek szybko przemieszczał się w dół. Igor znów włączył motor, powoli zwiększając prędkość, potem ją zmniejszając. Dżdżownica posuwała się naprzód, to cofała, to znów wznosiła się w górę, jakby walcząc przeciw spychającemu ją prądowi jakiejś podziemnej rzeki.

Geolog manipulował tak kilka minut dźwignią prędkości oraz sterami, nie zmieniając kierunku ruchu. Tajemnicza siła nie ustawała jednak w próbach wyrzucenia statku z półpłynnej warstwy.

Dżdżownica przybrała pozycję pionową. Igor gwałtownym ruchem przesunął dźwignię ruchu aż do końca. Statek poderwał się w gorę. Szum silnika przeszedł w ogłuszający ryk.

Szybkościomierz wskazywał 130 cm/s.

Czerwona kreseczka na ekranie sytuacyjnym prędko wznosiła się teraz w górę. Igor raz po raz naciskał guzik pobieracza próbek.

Niespodziewanie zza krawędzi ekranu wysunęła się nowa warstwa i dążyła naprzeciw czerwonej kresce wyobrażającej statek. Tajemniczy prąd zdawał się słabnąć. Istotnie, przed samą nową warstwą zniknął zupełnie. Czyżby prądy powstawały i krążyły tylko wewnątrz brunatnej warstwy?

Przechodząc do następnej, tym razem czerwonawej warstwy, znów zmniejszyli prędkość. Warstwa ta przypominała gęstą oliwę i Igor wyłączył zupełnie narzędzia kruszące, przechodząc na pompowanie. Szybki przepływ niezwykłej cieczy przez rurę transportera działał jak silnik odrzutowy.

Zdążyli się jednak oddalić od poprzedniej warstwy zaledwie o 70 metrów, a już ciekła dotąd substancja zaczęła gwałtownie krzepnąć. Nim Igor i Suzy mogli zrozumieć, co się stało, ciecz wokół statku przybrała konsystencję asfaltu, a w końcu zakrzepłego gipsu.

Transporter stanął. Igor sięgnął do tablicy rozdzielczej i położył dłoń na przełączniku aparatury kruszącej. Już miał nacisnąć guzik, gdy niespodziewanie Suzy przechyliła się w fotelu i powstrzymała go za ramię.

— Poczekaj jeszcze!

Na ekranie sytuacyjnym można było zauważyć bez trudu, jak wokół statku narasta coraz grubsza warstwa zakrzepłej skały. Po kilku minutach Dżdżownicę otaczała skorupa, podobna kształtem do kokona gąsienicy jedwabnika.

— Te skały zachowują się jak żywa substancja. Oczywiście ta możliwość jest zupełnie wykluczona, ale czy nie uważasz, że mogą tu działać… — Suzy spojrzała pytająco na Igora.

— Może… Zróbmy eksperyment.

Nacisnął przełącznik, uruchamiając narzędzia kruszące. Przesunął dźwignię ruchu. Znów rozległ się przytłumiony szum silnika. Statek powoli wgryzał się w ściankę otoczki. Ale w miarę jak czub Dżdżownicy sięgał powierzchni kokona, w miejscu tym narastała nowa warstwa krzepnącej substancji. Dopiero przy znacznej intensywności kruszenia udało się statkowi wydostać z pułapki.

Wznosili się teraz szybko w górę, pozostawiając poza sobą czerwone skrzepy niezwykłej substancji.

— A gdyby tak zobaczyć, co się stanie, jeśli… — odezwała się naraz Suzy.

— Jeśli nie zniszczymy otoczki?. — Właśnie.

— Spróbujmy — zgodził się Igor i wyłączył silnik.

Po kilku minutach Dżdżownicę pokrył nowy kokon. Zmniejszywszy odległość pola widzenia, obserwowali teraz uważnie jego narastanie na ekranie podziemnego oka. Proces krystalizacji przebiegał równomiernie, ale jakby w kilku fazach. Jednocześnie Suzy zwróciła uwagę na występujące wahania w przewodnictwie elektrycznym otaczającej ich cieczy, co niewątpliwie wiązało się z okresowym wzrostem jonizacji i powstawaniem kryształów.

Wreszcie proces narastania otoczki ustał. Igor i Suzy skupili teraz całą uwagę na wskazaniach głębokościomierza. Co się stanie z otoczką i zamkniętym w jej wnętrzu statkiem?

Powoli, ledwie dostrzegalnie, wskazówka poczęła przesuwać się z liczby 5430 na 5440. Spojrzeli na ekrany sytuacyjne, ale były nieczytelne — czerwoną kreseczkę zamkniętą w białej „muszelce" otaczał ze wszystkich stron jednostajnie szary obszar.

— 5450 — wyszeptała Suzy. — A więc opadamy w dół.

— To było do przewidzenia — odezwał się geolog. — W poprzedniej warstwie prądy również usiłowały nas zepchnąć w dół. Ponadto statek nasz jest prawdopodobnie nieco cięższy od wypieranej przezeń cieczy. Zwiększanie się objętości przy krzepnięciu, jak to się dzieje z lodem, należy do rzadkich zjawisk.

— Pójdę i choć pobieżnie zbadam próbki — powiedziała Suzy schodząc z fotela.

Statek zakołysał się lekko. Suzy zatrzymała się na szczeblach drabiny.

— Czyżby i tu działały jakieś prądy? — zauważył geolog.

— Tak to wygląda. Pchnięcie, zdaje się, było poziome. Kondratiew od kilku minut manipulował pokrętłami i przyciskami na tablicy nawigacyjnej. Teraz uniósł dłoń wskazując na ekran.

— Najbliższa stała powierzchnia, od której odbijają się fale ultradźwiękowe, znajduje się w odległości 458 metrów na zachód. Najdalsza — na północo-wschód, w odległości blisko 6 kilometrów. Warstwa ta jest więc ogromnych rozmiarów.

— Czy nie stwierdziłeś poziomych ruchów statku?

— Zaraz zobaczymy — geolog znów pochylił się nad tablicą. — Istotnie — powiedział po chwili. — Nie tylko opadamy, lecz posuwamy się również poziomo w kierunku wschodnim. Spróbuję zmierzyć prędkość, a ty zajmij się próbkami.

W kwadrans później Suzy znalazła się znów na górze.

— Potwierdzają się twoje przewidywania. Statek opada na dno, gdyż jest cięższy od wypieranej cieczy.

— Już nie opada. W tej chwili wznosimy się, i to dość szybko.

— Oczywiście przyczyną jest pionowy ruch cieczy?

— Tak. Niestety, nie udało mi się dotąd stwierdzić, jak szeroki jest ten strumień. Czy badałaś skład chemiczny?

— Bardzo pobieżnie. Jest to jakiś skomplikowany roztwór. Skoncentrowałam się głównie na własnościach fizycznych. Najciekawsze, że nie udało mi się wywołać procesu krystalizacji ani przez obniżenie temperatury czy też podgrzewanie, ani drogą wprowadzania zanieczyszczeń. Dopiero przy przepływie zmiennego prądu elektrycznego nastąpił proces osadzania się kryształów w miejscach styku cieczy z naczyniem. Aby więc doszło do reakcji, konieczne jest wprowadzenie obcego ciała i przepływ prądu. A co ty sądzisz o tych strumieniach?

Geolog zrobił niezdecydowany ruch dłonią.

— Nie wiem nic. A ściślej — nie potrafię wytłumaczyć faktów.

— Mamy tu niewątpliwie do czynienia z ruchem cieczy — zastanawiała się Suzy. — Można by przyjąć, że na skutek różnic w temperaturze otaczających skał występuje zjawisko krążenia ciepłych prądów.

— Tak. Ale dlaczego ruch cieczy występuje dopiero wówczas, gdy nasz statek w niej się znajdzie? Dlaczego im większa była nasza prędkość, tym gwałtowniejszy był prąd? Zresztą wydaje się, że w ogóle poprzedni ośrodek wykazywał nadspodziewanie szybki ruch w porównaniu z dużą lepkością substancji. Powiedzmy, że prądy w cieczy, która nas teraz otacza, istniały stale i po prostu statek nasz dostał się w ich zasięg przypadkowo, opadając na dno własnym ciężarem. Ale tego, co się działo w poprzedniej warstwie, nie potrafię wytłumaczyć. Oczywiście nie ma żywych skał, ale w zjawiskach tych można istotnie doszukiwać się ingerencji żywej istoty.

Oboje myśleli w tej chwili o jednym, ale wszelkie kiełkujące w głowie hipotezy wydawały się zbyt śmiałe.

— Oto i nowa warstwa — przerwała chwilowe milczenie Suzy. Na ekranie sytuacyjnym ukazał się ciemniejszy pas, dążący szybko na spotkanie czerwonej kreseczki. Od powierzchni planety dzieliło statek jeszcze 5 kilometrów.

— Warstwy są dość wyraźnie rozgraniczone — zauważył Igor. — Strumienie muszą tu zataczać koło i powinniśmy być zepchnięci w bok.

Przewidywania nie sprawdziły się. Co prawda, przed samym wejściem w nową warstwę prędkość zmalała, ale tylko nieznacznie. Statek wszedł w niebieskawy, mętny płyn, jakby ciągnięty w górę jakąś tajemniczą siłą.

Tym razem warstwa miała zaledwie dwadzieścia parę metrów. Przebyli ją wkrótce. Ekran podziemnego oka zmienił barwę — ciecz była żółtawa i niemal przezroczysta. Ale uwagę Igora i Suzy przykuwało teraz nowe zjawisko. Wytworzona poprzednio otoczka zaczęła się szybko rozpływać. Po paru minutach nie pozostało z niej ani śladu. Szybkość wznoszenia się statku zmalała znacznie, niemniej dążył on nadal w górę.

Suzy zauważyła, że na twarzy Igora pojawił się niepokój. Przesunął jedną z dźwigni i oko podziemne zgasło.

— Co się stało?

Geolog nie odpowiedział. Manipulował jeszcze przez kilka sekund guzikami, potem pośpieszył do laboratorium.

— Włącz silnik! — rzucił jeszcze od drzwi.

Poprzednia warstwa znikła już w dole górnego ekranu sytuacyjnego, a powierzchnię jego pokrywała w tej chwili jednostajna szarość.

Głębokościomierz wskazywał 4800 metrów.

Znów spojrzała na ekran sytuacyjny. Pokrywała go martwa czerń. Rzut oka na tablice z przyrządami kontrolnymi potwierdził najgorsze obawy: aparatura umożliwiająca ocenę położenia statku przestała działać. Mrugająca rytmicznie lampka wskazywała na jakieś poważne uszkodzenie. /

Suzy sięgnęła pośpiesznie do dzwonka alarmowego, gdy we włazie ukazała się głowa Igora.

— Maksymalna prędkość!

Pchnęła dźwignię i statek, podobny teraz do odrzutowej łodzi podwodnej, pomknął w górę z szybkością ponad dwa metry na sekundę. Nim zdążyła się obejrzeć, geolog siedział już obok niej w fotelu.

— Musimy jak najszybciej wydostać się z tej warstwy! — wołał przekrzykując wycie motoru. — Ten płyn ma bardzo silne własności żrące!

— Ekrany sytuacyjne nie działają!

— Zniszczone! — odkrzyknął geolog. — " Niestety, tylko podziemne oko można było schować.

— Czy pancerz i gąsienice wytrzymają?

Igor nie odpowiedział.

Suzy patrzyła teraz z napięciem na wskazówkę chronometru.

A jeśli nad tą warstwą znajduje się twarda powłoka skalna? Przecież podziemne pieczary muszą się wreszcie skończyć. Spojrzała na Igora. Obracał pokrętła aparatury ultradźwiękowej.

— Czy nie zderzymy się ze skałą?

— Właśnie chcę sprawdzić. Na szczęście echosonda jest odporniejsza na działanie tego żrącego płynu.

— Czy ta pieczara się nie skończy?

— To raczej komin[37] niż pieczara. Właśnie badam jego kształt i długość.

— Może żrąca warstwa skończyła się? Przebyliśmy już blisko kilometr.

— Włącz na chwilę podziemne oko.

Suzy przesunęła dźwignię, potem szybko ją cofnęła. Ekran zapłonął żółtą barwą i zgasł. Otaczał ich w dalszym ciągu żrący płyn.

— Jeszcze przeszło 1100 metrów płynu nad nami — stwierdził geolog. — Potem prawdopodobnie gazy.

— Pozostało więc osiem minut. Czy komin jest szeroki?

— W ostatnich dwu minutach bardzo się zwęził. Średnica nie przekracza 80 metrów.

Wsłuchali się oboje w szum motoru, jakby chcieli z niego wyczytać, co przyniosą im najbliższe minuty. Strzałka chronometru posuwała się powoli, ale wytrwale naprzód. Na ekraniku sondy ultradźwiękowej wydłużała się jasna wstęga wykresu.

240, 220, 200, 180, 160, 140, 120, 100, 80, 70 metrów — liczył w myślach Igor.

— Uwaga! j Wyłącz silnik!

Cisza nastała tak nagle, że wydało się, jakby ktoś dłonią zatkał uszy.

— Trzymaj się poręczy!

W tej samej chwili odczuli gwałtowne szarpnięcie w górę, w dół, znów w górę. Na szczęście Suzy zdążyła chwycić się poręczy fotela; inaczej uderzyłaby głową o ekran podziemnego oka.

Dżdżownica przybrała na chwilę położenie poziome, potem ukośne, wreszcie wróciła do pionowego. To rufa cięższa od dziobu jak balast ustawiała statek kabiną pilota do góry.

Kołysanie ustało. Strzałka głębokościomierza wskazywała 3050 metrów, ale już poczynała się cofać ku 3100. Widocznie tajemniczy strumień przestał już działać i statek własnym ciężarem opadał w głąb komina wypełnionego żrącym płynem.

— Włącz silnik. Prędkość 15 cm/s. — Igor wydał nowe polecenie.

Znów silnik zagrał, ale już cichym, przytłumionym szumem. Geolog sięgnął do tabliczki kierowniczej podziemnego oka. Widocznie włączył aparaturę w chwili, gdy czub statku wynurzał się ponad powierzchnię żrących odmętów, bo na ekranie błysnęła białożółta piana i natychmiast tafla jego przybrała mleczną, nieczytelną barwę. Ponad Dżdżownicą nie było już ani płynnego, ani stałego ośrodka. Znajdowali się w podziemnej pieczarze, wypełnionej gazami o wysokim ciśnieniu.

Echosonda odmawiała tu posłuszeństwa, gdyż fale ultradźwiękowe tej długości nie były w stanie przenikać zbyt głęboko poprzez gaz. Za to otwierały się możliwości obserwacji optycznych. Po raz pierwszy od miesiąca ręka Igora spoczęła na przełączniku aparatury telewizyjnej. Zapłonęła niebieska lampka kontrolna. W tej chwili z dziobu Dżdżownicy powinna była wysunąć się na długim pręcie kamera połączona z silnym reflektorem.

Nacisnął guzik. Mały, kwadratowy ekran zamigotał i po chwili ukazała się na nim czarna, chropowata powierzchnia sufitu groty. Jak dotąd, aparat działał bez zarzutu.

Igor wolno obracał pokrętła, zmieniając położenie reflektora i kamery. Grota była rozległa i miała kształt owalny. Oceniając na oko, powierzchnia podziemnego jeziora nie przekraczała czterech hektarów. Wysokość pieczary, licząc od poziomu żrącego płynu, wynosiła nie mniej niż 150 metrów.

— Spróbuj opłynąć przy ścianie całą grotę. Może znajdziemy jakąś większą i nisko położoną półkę skalną. Wgryzienie się w ścianę bez oparcia statku na stałym podłożu byłoby bardzo trudne. A czasu mamy niewiele.

Wyginając dziób lub ogon statku w jedną to w drugą stronę, Suzy podprowadziła Dżdżownicę pod najbliższą ścianę groty. Początkowo manewrowanie wydawało jej się bardzo skomplikowane, wkrótce jednak nabrała wprawy. Statek począł okrążać grotę, raz po raz ocierając się płytami gąsienic o ściany. Towarzyszył temu głuchy odgłos uderzeń i nieustanne wstrząsy.

Igor nie spuszczał wzroku z ekranu telewizora.

Dżdżownica przebyła już blisko czwartą część drogi pod ścianami, gdy naraz Kondratiew odezwał się:

— To nie jest grota. To sztuczny zbiornik.

— Więc jednak…

— Zaczynam wierzyć, że może spotkamy ICH tam — geolog wskazał ręką w górę. — Jeśli potrafimy się stąd wydostać… — dorzucił półgłosem.

— Przecież musi byś jakieś wyjście — powiedziała Suzy z uporem.

— Patrz! — geolog wskazał na ekran telewizyjny. W chropowatej, nadgryzionej przez kwasy powierzchni zbiornika widać było owalny, czarny otwór.

— Tędy?

Igor przecząco pokręcił głową.

— Ten otwór, choć wystarczająco szeroki, aby weszła weń Dżdżownica, znajduje się 80 metrów nad powierzchnią płynu; nie możemy się tam dostać. Przecież przy ciśnieniu 1200 atmosfer nie wyjdziemy na zewnątrz w skafandrach. Poza tym ten płyn bynajmniej nie nadaje się do kąpieli.

— Może niżej są też jakieś otwory?

— Dotychczas zauważyłem tylko jeden.

— Gdyby choć jakieś wzniesienie…

— Mało prawdopodobne — westchnął geolog. — Ten zbiornik ma kształt elipsoidy obrotowej i raczej zdziwiłbym się, gdybyśmy znaleźli jakiś wąski występ. Praktycznie widzę tylko dwie możliwości.

— Jakie?

— Zbadać sondą Ultradźwiękową, czy w dolnej części zbiornika, poniżej linii cieczy, nie ma jakichś otworów — powiedział wyłączając aparaturę telewizyjną.

— Albo?

— Samemu spróbować zrobić otwór.

— A jeśli tam za ścianą są ONI?

— Właśnie myślałem o tym samym — pokiwał głową. — Nie wolno nawet za cenę życia uszkodzić tych urządzeń. Wyłącz silnik.

Suzy przesunęła dźwignię i statek, utrzymywany dotąd na powierzchni ruchem gąsienic, opadał w głąb zbiornika. Geolog, patrząc na ekran, obracał wolno gałki echosondy. Twarz jego przybierała coraz bardziej posępny wyraz.

— Nic nie możesz znaleźć?

Zawahał się.

— Zdaje się, że… coś jest — powiedział dość spokojnym tonem, tylko prawa dłoń, którą obracał gałkę aparatu, zadrżała lekko. Suzy wstrzymała oddech.

— Tak — powiedział Igor. — Jest jeszcze jeden otwór. Dokładnie pod tamtym górnym. Uwaga! Przejmuję pilotowanie!

Znów przytłumiony szum silnika wypełnił kabinę. Statek przybrał teraz położenie poziome. Niewielki „ząb" w białej kreseczce brzegów widocznych na ekranie sondy ultradźwiękowej rósł w oczach, wreszcie objął cały ekran.

Igor zmieniał raz po raz prędkość i położenie statku. Widocznie chciał trafić dziobem w otwór.

Głuchy łomot wstrząsnął ścianami Dżdżownicy. Na ekranie widniała teraz linia paraboliczna, zwrócona ramionami w dół. Igor pokręcił gałką i parabola rozsunęła swe ramiona. Suzy wydało się, że przez twarz geologa przebiegł uśmiech.

— To było do przewidzenia — mruknął pod nosem.

— Co?

— Ten przewód wznosi się.

— Więc to jest rura?

— Coś w tym rodzaju.

Kabina przybrała położenie ukośne. Statek wspinał się jakby sztolnią w górę.

Minęło kilka minut.

— Niezła rura. Chyba ze cztery metry średnicy — odezwała się Suzy.

Zaczęła nasłuchiwać. Wydało jej się, jakby szum motoru zmienił wysokość tonu. Może Igor zmniejszył prędkość? Ale geolog siedział dalej nieruchomo.

Była już teraz pewna, że zmiana dźwięku wiąże się ze zmianą ośrodka otaczającego statek. Widocznie wydostali się powyżej poziomu groźnej topieli.

Igor sięgnął do tablicy rozdzielczej i włączył podziemne oko. Ukazał się wąski, szary sierp. Wewnętrzny jego brzeg zarośnięty był lasem dużych, bru-natnozielonkawych i żółtych kryształów.

— Kryształy zdają się wskazywać — przerwał milczenie Igor — że ta piekielna ciecz długi czas płynęła w górę lub w dół tym przewodem. No, całe szczęście, że wydostaliśmy się z kąpieli.

— Gdzie nas ten przewód zaprowadzi?

— Obawiam się, że niezbyt daleko.

— To znaczy?

Geolog, zamiast odpowiedzieć na pytanie, rozpoczął głośno snuć ogólne domysły:

— To niewątpliwie jakaś potężna fabryka chemiczna, czerpiąca surowce bezpośrednio z głębi planety. Przewód ten może służyć bądź do czerpania rozpuszczonych surowców chemicznych, bądź też doprowadzany jest nim ten niebezpieczny dla nas rozpuszczalnik. Niewykluczone zresztą, że rura ta pełni obie funkcje. Jak przypuszczasz, w którym kierunku płynęła ostatnio ta ciecz?

Suzy wzruszyła ramionami.

— To nie jest zagadka geologiczna, lecz fizyczna — uśmiechnął się. — Pomyśl, w jaki sposób odbywa się przepływ tej cieczy.

— Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz. Oczywiście, ciśnienie panujące w komorach podziemnych podnosi płyn w górę. Rozpuszczalnik musi być wtłaczany pod ciśnieniem.

— Przewód ten nie może prowadzić aż na powierzchnię planety, lecz musi być w jakiś sposób zamykany. Jeśli ciecz płynęła z dołu do góry, to z chwilą zamknięcia przewodu powinna wypełniać go aż do zaworu. Zgoda?

Suzy kiwnęła głową.

— Chcesz przez to powiedzieć, że jeśli ciecz była niedawno czerpana z dolnych zbiorników, to nie powinno być gazu w przewodzie?

— Właśnie! Ciecz w rurze sięgała niewiele ponad wylot przewodu. Skąd się tu wziął gaz? Chyba tylko wtłoczony z góry w czasie wprowadzania rozpuszczalników do zbiornika.

— Zupełnie o tym nie pomyślałam — Suzy z podziwem pokiwała głową. — Skłonna byłam raczej przypuszczać, że gazy wydzielają się z tego żrącego roztworu.

— Niewątpliwie zachodzi i ten proces, ale na to, aby mogło się zebrać tak wiele gazu, przewód musiałby być nieczynny bardzo długo.

Suzy chciała jeszcze o coś zapytać, ale w tej chwili statek zaczął zmieniać położenie. Przewód stał się jeszcze bardziej stromy.

— Zdaje się, że koniec jazdy — odezwał się Igor i zmniejszył prędkość do kilku centymetrów na sekundę.

Na ekranie podziemnego oka sierp zmienił się w pierścień. W jego środku rósł szybko czarny punkcik.

Geolog zatrzymał statek, po czym zaczął manipulować gałkami podziemnego oka. Czarny krążek zlał się z pierścieniem, potem znów ukazał się, ale jakiś mniejszy i o barwie błękitnawej.

— To chyba zawór? Suzy przytaknęła/

— Wydaje mi się nawet, że to zawór stożkowy — powiedział Igor z wahaniem.

Geolog cofnął pole widzenia podziemnego oka.

— Tak, stożkowy. Tylko jakoś dziwacznie skonstruowany — stwierdziła Suzy, ale zaraz zmarszczyła czoło. — Twoja hipoteza upada! Zawór stożkowy wyklucza przepływ cieczy w obu kierunkach. Położenie stożka wskazuje, że tym przewodem czerpano ciecz z podziemnych komór.

— Skąd się wziął gaz w rurze?

— Może przewód był bardzo długo nieczynny?

— Ażeby zebrać tak dużą ilość gazu, trzeba czekać chyba setki lat. Może się mylę. Rozstrzygnie to analiza. Ale w tej chwili to nieważne. Obawiałem się…

Urwał i pogrążył się w myślach.

— Czego się obawiałeś?

— Widzisz… Obawiałem się właśnie, że nasza podróż w tym przewodzie zbyt szybko się skończy. Miałem nadzieję, że gaz dostał się do przewodu z jakiegoś górnego zbiornika i że może łatwiej znajdziemy wolną drogę. Zawsze to dalszy krok do wydostania się z pułapki, a tak… Niestety, sytuacja wygląda niewesoło. Nawet gdyby zawór był otwarty, nie przedostalibyśmy się przez tę przeszkodę. O zniszczeniu zaworu nie ma mowy, bo poza nim może być niskie ciśnienie i czeka nas pewna katastrofa. Ponadto należy się liczyć z tym, że ONI są gdzieś niedaleko.

— Czy w ogóle wolno w tej sytuacji używać narzędzi niszczących?

— Właśnie!

— Co robić? Gdyby udało się zwrócić na siebie uwagę tych istot… Ale czy one w ogóle wiedzą, że istniejemy?

— Trzeba spróbować. Wprawdzie nie wiemy, kim są, ani jak zareagują na nasze pukanie, ale cóż, niewiele środków nam pozostaje.

Wolno zbliżył statek do przeszkody i głuchy odgłos uderzeń wstrząsnął powietrzem.

Po godzinie przerwali pukanie. Rejestratory akustyczne nie pochwyciły żadnej odpowiedzi. Po trzech godzinach oczekiwania Suzy podjęła nowe próby. Były jednak tak samo bezowocne jak poprzednie. Ponawiano je raz po raz, aż do nastąpnego dnia, z coraz mniejszą nadzieją na odpowiedź.

Geolog przez kilka godzin przebywał w tylnych, maszynowych pomieszczeniach statku, badając stan uszkodzenia gąsienic przez żrącą ciecz.

— To pukanie chyba na nic się nie zda — mówiła Suzy, gdy Igor znów się zjawił w kabinie pilota. — Poza tym ciągle obawiam się, czy nie uderzam za mocno. Jeszcze nastąpi jakaś katastrofa. Niektóre części zaworu są poważnie nadgryzione przez te ciecze.

— Masz słuszność, ale jakie widzisz inne wyjście?

— Nie wiem… Może cofnąć się i szukać nowej drogi?

— Jakiej?

— A gdyby wrócić do warstwy poniżej pięciu kilometrów i spróbować wgryźć się w skałę?

— Niestety… — rzekł geolog z westchnieniem. — Po jeszcze jednej takiej kąpieli Dżdżownica może nie wytrzymać przedzierania się przez twardsze warstwy.

— A więc?

— Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma mowy o odwrocie.

— A więc? — powtórzyła Suzy. Igor opuścił głowę.

Delikatny dźwięk dzwonka przerwał ciszę. Na pulpicie z przyrządami badawczymi zapłonęła żółta lampka.

D—ProKima 289

Geolog zeskoczył z fotela i znikł w drzwiach laboratorium. Za nim biegła Suzy.

Igor gwałtownym ruchem otworzył szafę sejsmografów i pochwycił długą taśmę.

Suzy nie pytała. Wyraz twarzy Igora starczył za odpowiedź.

To nie były sygnały Urpian, wykres ten nie niósł Igorowi i Suzy wybawienia…

Gdzieś daleko trwało trzęsienie ziemi. Ogniskiem jego były bloki granitu i zbiorniki magmy, które przed ośmiu dniami o mało nie stały się grobem dwojga ziemskich przybyszów.

PODZIEMNE MIASTO(Notatki Suzy dla Daisy)

19 kwietnia 2537

Nie wiem, kiedy będziesz czytać moje notatki. Już dziesięć dni mija od chwili, gdy wysłaliśmy ostatni meldunek, który mógł dotrzeć do was. Sonda z 16 kwietnia, jeśli nie została zniszczona żrącym działaniem cieczy, to krąży gdzieś pośród bezdroży „żywej skały". O wysłaniu następnej sondy nie ma na razie mowy.

Przez te dziesięć dni przeżyliśmy z Igorem wiele. Tak wiele, że już dziś nie potrafię dzień po dniu odtworzyć wrażeń tego krótkiego okresu. Zresztą tutaj, we wnętrzu naszego metalowego smoka, czas nabiera zupełnie innych, nienaturalnych wymiarów. Nieraz biegnie tak szybko, że zda się przeskakiwać lata całe, to znów wlecze się w jakimś potwornie zwolnionym tempie.

Były dni ciężkie, kiedy wydawało nam się, że nigdy już nie ujrzymy światła, że na zawsze ciała nasze pozostaną w podziemnej pułapce. Były chwile, w których może po raz pierwszy w życiu poznałam, co to strach, zwykły, ludzki strach przed śmiercią. Zdarzały się też jakże często godziny niepewności, bezradnego szukania po omacku wyjścia, choć powinno być i było tuż obok nas…

A jednak tych przeżyć nie oddałabym za żadną cenę… Żałuję teraz, że nie prowadziłam stałego dzienniczka, aby móc chwytać na gorąco każdą ważniejszą myśl, każdą chwilę, tak jak ją przeżywam bezpośrednio, nie zniekształconą odstępem czasu ani przytłoczoną nowymi wrażeniami.

Dlatego postanowiłam, że od dziś będę opisywała systematycznie swe przeżycia i spostrzeżenia, chociaż myślę, że chyba nieprędko znajdą się one w Twoim ręku. Powiem szczerze: przyzwyczaiłam się do pisania notatek dla Ciebie i — może się zdziwisz — pomagają mi one w pracy. Gdy przelewam na papier swoje myśli, jakoś inaczej na nie patrzę; porządkują mi się w głowie fakty, nasuwają nowe uwagi, wnioski, hipotezy.

Muszę chociaż godzinę wykroić z każdego dnia, aby stale prowadzić pamiętnik. Tym bardziej że w najbliższym czasie, jak wszystko wskazuje, posypią się na nas lawiną nowe dziwy świata, do którego zawędrowaliśmy niezwykłymi kolejami losu.

Bo oto, wyobraź sobie, dwa dni temu, usiłując wydostać się na powierzchnię, napotkaliśmy siec jakichś podziemnych urządzeń o nie wyjaśnionym dotąd przeznaczeniu, które są niewątpliwie dziełem mieszkańców tej planety. Więcej — urządzenia te są czynne. Wydaje się pewne, że Urpianie (bo tak przecież można ich nazwać) ukryli się pod ziemią przed tchnieniem lodowatej śmierci, która objęła we władanie ich planetę.

Teraz dążymy na ich spotkanie.

Wczoraj przeżyliśmy jeszcze raz ciężkie chwile zwątpienia i lęku. Przedzieraliśmy się przez parokilometrową warstwę żrącej cieczy. Wypełniała wielkie zbiorniki jakichś podziemnych zakładów przetwórczych. Niektóre urządzenia zewnętrzne Dżdżownicy uległy niebezpiecznym uszkodzeniom. Na szczęście, zanim uszkodzenia te mogły przynieść statkowi zagładę, udało nam się dostać do długiego przewodu wypełnionego gazami. Przewód ten jednak, jak to było do przewidzenia, był zamknięty od góry zaworem. Znaleźliśmy się niejako w pułapce. Przez długi czas nie widzieliśmy wyjścia z sytuacji. Nie chcieliśmy przecież używać narzędzi niszczących. Sądziliśmy, że nie ma sposobu wyrwania się z potrzasku.

A jednak znalazł się. Co prawda nie najszczęśliwszy, ale — zdaje się — jedyny. Cała zasługa spada tu na Igora i… Urpian. Przystąpiliśmy do badania ścian przewodu, analizując skład chemiczny i własności fizyczne materiału budowlanego. Okazało się, że nie są to rury, lecz jakby tunele i szyby, drążone i wytapiane wewnątrz jednolitego bloku odlanego z masy plastycznej. Masa ta topi się w temperaturze bliskiej dwu tysiącom stopni, a przy stygnięciu krzepnie nie zmieniając swych poprzednich cech fizycznych: ogromnej wytrzymałości na wstrząsy i zmiany rozkładu ciśnienia.

Te właśnie cechy sprawiły, że mogliśmy zdecydować się na śmiały projekt, jaki nasunął się Igorowi. Otóż postanowiliśmy wprowadzić Dżdżownicę w głąb tych bloków i zamiast szukać wyjścia z hal i przewodów, posuwać się wewnątrz ścian na wzór termitów, szukając dogodnego miejsca do wydostania się z pułapki bez uszczerbku dla budowli Urpian. Jest to stosunkowo prosty i bezpieczny sposób, zarówno dla nas, jak i dla gospodarzy tej podziemnej krainy.

Początkowo wgryźliśmy się w ścianę przewodu za pomocą narzędzi kruszących. Miał wyrzucany przez statek do wnętrza przewodu spłucze przepływająca nim ciecz, w razie gdyby Urpianie uruchomili te urządzenia. Będą co najwyżej zdziwieni i zaniepokojeni, skąd w płynie wzięły się okruchy wyprodukowanego przez nich tworzywa.

Gdy Dżdżownica pogrążyła się już do końca w głębi bloku, przeszliśmy z kruszenia na topienie, zalewając płynną masą powstałą za nami lukę. W ten sposób ani przewód, ani też bloki nie ulegają uszkodzeniu. Pozostanie co prawda sześćdziesięciometrowy tunel w miejscu naszego wyjścia, ale będziemy się starali załatać to uszkodzenie stopioną skałą — nie mamy przecież zamiaru wdzierać się siłą do tych zakładów wytwórczych, lecz poszukamy drogi z zewnątrz.

Nie znaczy to, że znalezienie tej drogi jest proste. Ekrany sytuacyjne nie działają, gdyż zewnętrzne urządzenia tego aparatu uległy zniszczeniu podczas przedostawania się przez warstwę żrącego płynu. Jesteśmy zdani wyłącznie na sondowanie ultradźwiękowe i podziemne oko, a przecież zasięg ich jest ograniczony. Widzimy tylko to, co znajduje się przed nami, i prawdę mówiąc, szukamy drogi niemal na ślepo.

Teraz posuwamy się w górę wzdłuż jakiegoś szybu, którego końca na razie nie widać. Według obliczeń Igora znajdujemy się obecnie w odległości sześciu kilometrów od Ciemnej Plamy. Do powierzchni planety ponad dwa i pół kilometra. Jest bardzo prawdopodobne, że w okolicach Ciemnej Plamy można znaleźć wyjście na zewnątrz z tej podziemnej fabryki. Ale, niestety, nie ma mowy, abyśmy potrafili tam dotrzeć. To zbyt skomplikowane i ryzykowne. Zobaczymy zresztą, co przyniesie nam jutrzejszy dzień.

20 kwietnia

Jesteśmy na głębokości dwóch kilometrów. Poruszamy się teraz poziomo. Tylko kilkunastometrowa warstwa masy plastycznej dzieli nas od jakichś pomieszczeń nad nami. Oddalamy się od Ciemnej Plamy, chcąc dotrzeć do zewnętrznych ścian podziemnej budowli.

Dziś niemal cały dzień przeprowadzałam analizy stopnia przeobrażeń izotopów promieniotwórczych masy plastycznej, z której zbudowany jest szkielet, a raczej mury urpiańskiej fabryki. To bardzo stara budowla — oczywiście według pojęć ludzkich. Górne partie liczą 2600 lat, dolne są o blisko dwa wieki młodsze. Ten pozornie absurdalny fakt można wytłumaczyć albo późniejszą przebudową dolnych pomieszczeń gmachu, albo też — co moim zdaniem jest prawdopodobniejsze — rozwój fabryki w głąb ziemi związany był z coraz to dalszą eksploatacją złóż mineralnych, podobnie jak w kopalniach ziemskich.

Istnieje jednak zasadnicza różnica w metodach i skali budownictwa podziemnego na Ziemi i Urpie. My wdzieramy się w głąb skorupy ziemskiej, mimo potężnych środków stworzonych przez naukę i technikę, jako intruzi. Ur-pianie wydają się władcami podziemi, niejako mitologicznymi bogami Plutonii. To są mistrzowie budownictwa podziemnego, przeobrażający dla swych celów środowisko obce żywej istocie. Im dokładniej poznajemy ten świat, tym częściej mam złudzenie, iż właśnie ciśnienie i temperatury liczone w tysiącach atmosfer i stopni są naturalnym żywiołem tych istot. Przecież urządzenia tej fabryki sięgają przynajmniej osiem kilometrów w głąb planety, jeśli zważyć pierwsze zetknięcie się ze śladami „żywej skały".

W pobliżu znajdują się żyły płynnej magmy i obszar ten należy niewątpliwie do nawiedzanych przez trzęsienia ziemi. Czyżby Urpianie w pełni ujarzmili i te siły przyrody? Igor sądzi, że zbyt przeceniam możliwości Urpian. Niemniej skłonny jest przyjąć, iż potrafią oni niemal całkowicie zabezpieczyć się przed katastrofalnymi skutkami trzęsień ziemi i wybuchami wulkanów, a nawet może eksploatują w pewnym stopniu żyły magmowe.

W dalszym ciągu intryguje nas sposób budowania murów tej fabryki. Są dane, że cała ta gigantyczna budowla (o rzeczywistych rozmiarach jej wiemy, niestety, jeszcze bardzo mało) to jednolity blok odlewany stopniowo, przy czym wszystkie pomieszczenia, korytarze, zbiorniki i przewody tworzą niejako sieć pieczar, kominów i sztolni. Jako podstawowego surowca do produkcji masy plastycznej użyto prawdopodobnie istniejących tu złóż granitu i późniejszych skał osadowych, oczywiście stosując pewne domieszki. W każdym razie dokonano gigantycznej pracy.

Im dłużej myślę o Urpianach, tym bardziej wydają mi się podobni do ludzi, nawet zewnętrznie. Przecież Temidzi też mają coś z ludzi. Nie mogę doczekać się, kiedy wreszcie ujrzymy Urpian. Chciałabym, ażeby byli inni niż my, a zarazem nie potrafię ich sobie wyobrazić.

Godzina 22

Przerwałam pisanie, gdyż Igor zawołał mnie do kabiny pilota. Natrafiliśmy na jakieś większe pomieszczenia przed nami i zastanawialiśmy się, w którym kierunku ruszyć dalej: na północ czy na południe. Czasu do namysłu niestety było mało, gdyż dłuższe zatrzymywanie silnika może być niebezpieczne ze względu na szybką krzepliwość masy plastycznej. Już kilkuminutowy postój grozi zablokowaniem transportera, a oczyszczenie ręczne byłoby bardzo skomplikowane.

Zdaje się, że będę musiała dzisiaj zrezygnować z dalszego pisania. Słyszę w tej chwili, że Igor wyraźnie zmniejsza prędkość — widocznie zauważył nową przeszkodę.

21 kwietnia

Sytuacja przybrała nieoczekiwany obrót. Znaleźliśmy się niemal dosłownie w ślepym zaułku — między dwoma pomieszczeniami w bloku o szerokości kilkunastu metrów. Myśleliśmy, że uda nam się tędy prześliznąć (sondowanie ultradźwiękowe wykazało, że ściana dalej się rozszerza), a tymczasem w najwęższym miejscu na ekranie podziemnego oka ukazała się jakaś dość gęsta sieć wtopionych w ścianę krótkich pręcików. Próbowaliśmy przedostać się powyżej tej instalacji, ale przebywszy ze trzydzieści metrów, spotkaliśmy podobne urządzenia. Podziemne oko można nastawiać na maksymalną odległość sześciu metrów. Tyle też dzieliło nas od pręcików, gdy je zauważyliśmy, Tymczasem górne pomieszczenia znajdowały się już o pięć metrów ponad nami. Jeśli znasz konstrukcję Dżdżownicy, wiesz, co to oznacza… Statek może cofać się, przerzucając z powrotem pozostawiany za sobą urobek, pod warunkiem, że jest on sypki lub osiadły, nie ma bowiem narzędzi kruszących i topiących w części rufowej. Tymczasem szlak, który przebyliśmy, był natychmiast wypełniany krzepnącą szybko sztuczną skałą, o zawróceniu zaś szerokim łukiem nie było mowy bez zaczepienia o sieć pręcików. Stanęliśmy w miejscu. Tymczasem w przewodzie transportera płynna masa zaczynała krzepnąć…

I wówczas Igor podjął decyzję. Nie ma wyboru. Przesunął dźwignię steru kierunkowego na maksymalny skręt w górę. W minutę później na ekranie podziemnego oka ukazał się pierwszy biały rąbek pustej przestrzeni.

W odległości trzech metrów od powierzchni ściany przeszliśmy na kruszenie. Statek zatrzymaliśmy wówczas, gdy dziób dzieliło od pomieszczeń nie więcej niż metr masy plastycznej.

W tej chwili Igor usiłuje rytmicznym włączaniem silnika zwrócić na nas uwagę Urpian. Na razie brak jakichkolwiek sygnałów w odpowiedzi.

A jeśli tam znajdują się jakieś automaty sterowane z odległości?…

22 kwietnia

Tyle mam do opisywania, że nie wiem sama, od czego zacząć.

Przez całą ubiegłą noc podejmowaliśmy bezskuteczne próby porozumienia się z Urpianami. Przesuwając pole widzenia oka podziemnego, mogliśmy obserwować, co się dzieje nad nami w promieniu kilku metrów. Niestety, nic się nie działo. Podłogę (?) górnego pomieszczenia tworzy warstwa jakiejś. porowatej, lecz twardej substancji, pokrytej, jak twierdzi Igor, pyłem. Żadnych przedmiotów na tej podłodze ani też istot żywych, które by się ruszały w polu widzenia podziemnego oka, nie spostrzegliśmy.

Nad ranem postanowiliśmy wyświdrować wąski otwór do pomieszczenia, aby zbadać panujące tam ciśnienie, temperaturę oraz pobrać próbki gazu. Ponieważ jestem szczuplejsza od Igora, więc zadanie to przypadło mnie. Ubrałam się w skafander i wypełzłam, zaopatrzona w narzędzia, do wnętrza rury transportera. Po kilkunastu minutach osiągnęłam dziób statku. Aby dostać się do niewielkiej wolnej przestrzeni, „wygryzionej" przez zęby naszego smoka, musiałam rozmontować część urządzeń kruszących i topiących. Poszło to nadspodziewanie łatwo — Jaro przewidział, że możemy być zmuszeni do korzystania z przedniego wyjścia.

Wyniki pomiarów i analiz przeszły oczekiwania. Ciśnienie nie przekracza 2,5 atmosfery. Gaz okazał się powietrzem o nieco innym składzie niż ziemskie i bardzo różnym od składu obecnej atmosfery Urpy: 28 % tlenu, 4 % argonu, 2 % dwutlenku węgla, trochę pary wodnej, reszta azot. A więc w pomieszczeniach tych moglibyśmy poruszać się bez skafandrów, gdyby nie temperatura 52 °C.

Ogarnął mnie nastrój optymizmu. Należy się spodziewać, że Urpianie są istotami zbliżonymi fizycznie do ludzi.

Wszystko to zachęciło nas do podjęcia nowej próby: poszerzenia otworu i wprowadzenia do podziemi kamery telewizyjnej. Zapomnieliśmy o zmęczeniu;

o nie przespanej nocy, nie chciało nam się zażywać hiperolu.

Ręce mi drżały z emocji, gdy przesuwałam przełącznik uruchamiający długi pręt, na którym osadzone jest nasze telewizyjne oko. Otwór na Szczęście wywiercony był prawidłowo i po chwili sygnał niebieskiej lampki oznajmił nam, że kamera znajduje się już w odległości dwóch metrów od dzioba statku, a więc w tajemniczych podziemiach urpiańskiej fabryki.

Włączyliśmy aparaturę, ale na ekranie panowała ciemność. Dopiero po zapaleniu reflektora ujrzeliśmy w jego świetle wnętrze jakiejś nisko sklepionej, długiej piwnicy (?). Jest ona jednak zupełnie pusta; nigdzie w pobliżu nie zauważyliśmy ani jakichkolwiek urządzeń, ani też otworów choćby trochę przypominających drzwi. Możliwe, że „drzwi" schowane są za jakimś zakrętem. Zresztą orientację bardzo utrudnia fakt, że reflektor znajduje się tuż obok kamery i w ten sposób niemal zupełnie nie widzimy cieni, a tylko różnice w oświetleniu, związane przeważnie z odległością danego miejsca od kamery.

Naradzaliśmy się długo, co dalej począć. Urpian nigdzie w pobliżu nie ma. Warstwa pyłu zdaje się wskazywać, że nieczęsto zachodzą oni do tych pomieszczeń. Może i dla nich panuje tu zbyt wysoka temperatura.

Wobec tego, że nie ma mowy o dalszym posuwaniu się statku bez niszczenia po drodze tej podziemnej budowli, postanowiliśmy wykuć wąski tunel i dostawszy się do tej „piwnicy", ruszyć na własnych nogach na poszukiwanie Urpian. Nie wiem, czy to w pełni zgodne z instrukcją numer cztery, ale myślę że jest to przekroczenie dopuszczalne. Nie mamy wyboru.

W chwili, gdy piszę te słowa, Igor pracuje właśnie nad poszerzeniem otworu, abyśmy mogli przecisnąć się do podziemi w skafandrach.

23 kwietnia

To, co wzięliśmy początkowo za piwnicę, jest długim korytarzem wysokości 2,2 metra i szerokości 2,5 metra. W odległości 60 metrów od miejsca, gdzie znajduje się nasz „właz", napotkaliśmy skrzyżowanie tego korytarza pod kątem prostym z innym korytarzem o tym samym przekroju. Podobne skrzyżowanie istnieje również po przeciwnej stronie korytarza, w odległości około stu metrów od włazu. Dalej następują nowe rozwidlenia.

Obawiając się zabłądzenia w tym labiryncie, ograniczyliśmy badania tylko do najbliższego terenu. Oprócz korytarzy poziomych znaleźliśmy jeden wznoszący się pod kątem 45° w górę. Powierzchnia podłogi nie jest gładka jak w poziomych korytarzach, lecz regularnie żłobkowana. Widocznie te pochyłe korytarze są czymś w rodzaju naszych schodów. Można zauważyć znaczne wygładzenie żłobków w środkowej partii podłogi; przy ścianach są one kanciaste i chropowate. Widocznie przechodziło tędy wiele nóg. W tej chwili panuje tu jednak niczym nie zmącona cisza.

Zaraz zabieram się do montowania radioaktywnego „pióra". Jest to mój najnowszy wynalazek. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób zapobiec zabłądzeniu w podziemiach. Otóż wpadłam na pomysł, jak sądzę, dość dobry. Tak jak w dawnych wiekach poszukiwacze skarbów w grotach pozostawiali za sobą rozwijającą się nitkę, aby znaleźć drogę powrotu, tak my, za pomocą automatycznego urządzenia osadzonego na czubkach butów, będziemy kreślić radioaktywny ślad poprzez podłogi i schody tej budowli. Ponieważ w Dżdżownicy nie ma uniwerów, ta robota zajmie mi co najmniej dwa dni.

24 kwietnia

Cały niemal dzień upłynął mi na montowaniu aparatu do wykreślania śladu. Zrobiłam tylko niewielką wycieczkę po obiedzie i miałam małą przygodę.

W ścianie jednego z bocznych korytarzy zauważyłam ciemny, prostokątny otwór, podobny do wąskich, otwartych drzwi. Pobiegłam tam, zaciekawiona, i… o mało weń nie wpadłam. Okazało się, że otwór prowadzi do długiego, pustego szybu, prawdopodobnie wentylacyjnego. Nie rozumiem tylko, dlaczego Urpianie nie zabezpieczyli w jakiś sposób otworu. Przecież mogli go umieścić wyżej. Łatwo się pomylić i wpaść. Może to zresztą nie szyb wentylacyjny. W każdym razie trzeba uważać na przyszłość.

Igor natrafił w trzech miejscach na owalne płyty w ścianach korytarza, pokryte wypolerowanymi „cekinami". Trudno na razie orzec, czy to są drzwi, czy jakieś urządzenia kierownicze.

I jeszcze jedno odkrycie, a ściślej, znalezisko Igora: tuż u wejścia na schody znalazł on krótki, metalowy pręt oraz strzęp jakiegoś zbutwiałego materiału (?). W ogóle nie tylko gorąco tu, ale i wilgotno.

Jutro rano przypuszczalnie zakończę montaż wykrywaczy śladu radioaktywnego.

Igor próbował dziś nawiązać łączność z bazą za pomocą nadajnika ultradźwiękowego podłączonego do ścian. Niestety — bez skutku. Z pewnością niepokoicie się o nas coraz bardziej, a my jesteśmy bezsilni. Czeka nas jeszcze długa wędrówka w górę.

Urpianie też nie dają znaku życia…

7 maja

Złamałam postanowienie. Przez dwa tygodnie nie napisałam ani słowa. Jedynym usprawiedliwieniem może być to, że wracaliśmy do statku nie na każdą noc, i to przeważnie tak potwornie zmęczeni, że zasypialiśmy natychmiast.

W ciągu tych dwóch tygodni przeszliśmy dziesiątki kilometrów korytarzy, odkryliśmy niezliczoną liczbę sal i szybów różnej wielkości. Nigdzie jednak nie spotkaliśmy żadnej żywej istoty (nie licząc bakterii i pleśni) ani też nawet śladu ich niedawnej bytności. Wszystkie dotychczasowe badania wykazują, że nic się tu nie zmieniło od piętnastu wieków. Właściwie źle się wyraziłam: wiele przedmiotów i tkanin zbutwiało i rozsypało się w proch, rdza przeżarła żelazne części maszyn, mniej odporne tworzywa zwietrzały lub zostały stoczone przez bakterie i grzyby.

Czy spotkamy gdzieś na górnych piętrach gospodarzy tej gigantycznej budowli? Coraz bardziej zaczynam o tym wątpić. Te mury kryją w sobie jakąś ponurą tajemnicę. Chwilami ogarnia mnie nieprzyjemne uczucie i wydaje mi się, że jestem w jakimś ogromnym grobowcu. Gdy zasypiam, majaczą mi się stosy zwęglonych szkieletów, wraca uparcie obraz wstrząsającego odkrycia na pustyni w pobliżu Miasta Temian. Tylko że tamte szkielety widzę we śnie tu, wśród ścian wielkich sal, to znów korytarzy i małych, ciemnych komórek tego podziemnego miasta.

Bo to jest miasto. Nie zakład wytwórczy czy ich zespół, lecz całe wielkie miasto, wspinające się dziesiątkami pięter w górę, coraz to inne, coraz nie-zwyklejsze w odkrywanych co krok śladach jego dawnej świetności i bogactwa.

Jeszcze ciągle łudzimy się, że może tylko ta dolna część, te trzydzieści parę pięter, które przebyliśmy dotąd, są nie zamieszkane. Znaleźliśmy szereg niedużych komór, które mogły być czymś w rodzaju mieszkań. Niestety — są puste. Ale już może następnego dnia za jakąś nie znaną nam zaporą znajdziemy żywych Urpian.

Większość dolnych pomieszczeń to wielkie hale, pełne maszyn i skomplikowanych aparatur, których przeznaczenia trudno się nawet domyślać. Trzeba by na to specjalisty, na przykład Brabca. Przeważnie urządzenia te są nieczynne,* ale znaleźliśmy dwie hale, w których nasze przyrządy pod grubymi pokrywami stojących tam kolosów wyczuły pulsujące prądy. Automatyzacja jest tu bardzo daleko posunięta i centrale energetyczne mogą działać same przez, dziesiątki, a nawet setki lat, czerpiąc z nieprzebranych zapasów surowcowych, usuwając zanieczyszczenia i uszkodzenia, nim wreszcie wyczerpie się ich zdolność życiowa, tchnięta myślą nie znanych nam budowniczych sprzed stuleci. Może w którejś z tych hal jakiś skomplikowany sztuczny mózg kieruje ruchami owej niezwykłej „żywej skały", która przed paru tygodniami tak bardzo nas zadziwiła?…

Nie mamy zresztą czasu na szczegółowe badanie tych urządzeń. Przecież powrócimy tu jeszcze, i to nie tylko my sami. Trzeba będzie skoncentrować wszystkie siły na rozszyfrowaniu tajemnicy Urpy, która jest z pewnością kluczem do wyjaśnienia wielu zagadek Układu Proximy.

Prześwietlenia niektórych ścian w halach wykazały, że często mieszczą się tam zbiorniki jakichś gazów i płynów (prawdopodobnie również wody). Nie mniej ciekawego materiału badawczego dostarczyć mogą obszerne pomieszczenia, które nazwaliśmy magazynami, gdyż prawdopodobnie takie było ich przeznaczenie. Wskazuje na to znaczna liczba identycznych przedmiotów, przeważnie części maszyn, zwojów jakichś nici czy przewodów. Niestety, niektóre magazyny są zalane wodą, co utrudnia dostęp.

Intrygujące jest to, że nie spotkaliśmy niemal zupełnie magazynów zapełnionych. Liczba przedmiotów jest z reguły nieproporcjonalnie mała w porównaniu z rozmiarami hal i — co ciekawsze — nie widać w nich porządku. W tej chwili przyszło mi do głowy, czy czasem nie są to przedmioty pozostawione tam dlatego, że nie nadawały się do użytku. Jeśli tak, to można by przyjąć, że Urpianie, przenosząc się z dolnych pięter, zabierali z sobą planowo najwartościowsze rzeczy. Dowodziłoby to, że opuszczono tę część miasta w sposób zorganizowany. Muszę to zbadać.

Magazyny oraz hale produkcyjne są przeważnie otwarte i prowadzą do nich boczne odgałęzienia głównych korytarzy, bądź szyby o średnicy 3–5 metrów. Sądziliśmy początkowo, że są to szyby wentylacyjne. Zdaje się jednak, iż służyły one raczej do szybkiej komunikacji między poszczególnymi piętrami. Co prawda nie znaleźliśmy w nich niczego podobnego do wind, ale niewykluczone, że znajdziemy na wyższych piętrach. Jak dotąd, nie potrafimy jednak wytłumaczyć tego, że wszystkie otwory prowadzące do szybów są otwarte i zupełnie nie zabezpieczone. Czyżby Urpianie byli aż tak przytomnymi ludźmi (napisałam odruchowo „ludźmi" — widzę, że zaczynam uważać ich podświadomie za istoty podobne do nas) lub może natura wyposażyła ich w jakiś ostrzegawczy narząd zmysłowy, że nigdy nie zdarzają im się wypadki spowodowane nieuwagą?

Jeszcze o komunikacji: dokonaliśmy interesującego odkrycia — znaleźliśmy pojazd, w którym Urpianie poruszali się po swych „ulicach". Ten urpiański samochód zamiast kół ma sześć rozstawionych parami kuł, nad którymi umieszczona jest platforma o rozmiarach 87 na 263^ centymetry. Platforma najeżona jest 60-centymetrowymi słupkami. Odstępy pomiędzy słupkami, ustawionymi w trójkąty równoboczne, nie przekraczają 30 centymetrów. W środku osadzono, na nieco wyższym pręcie, gałkę o kształcie silnie spłaszczonej elipsoidy. Żadnej tablicy kierowniczej lub dźwigni nie zauważyliśmy. Czy pojazd ten przewoził „ludzi", czy też służył do transportu jakichś przedmiotów — trudno dociec. Nie wyjaśniliśmy też dostatecznie sprawy napędu.

Jak dotąd, chodzimy w skafandrach i — zdaje się — nie będziemy się mogli od nich uwolnić, mimo że temperatura powietrza tylko w niektórych okolicach przekracza 50 °C. Powodem jest ostrzegawcza choroba Igora. Otóż dziewiątego dnia po rozpoczęciu badań podziemnych Igor dostał silnej gorączki i wymiotów. Prawdopodobnie przyczyną były jakieś toksyny na znalezionych przedmiotach. Zachodzą tu analogiczne zjawiska jak na Temie. Na szczęście zatrucie nie było groźne i Igor po kilku dniach wrócił do zdrowia. Jest te jednak ostrzeżenie na przyszłość. Nie będziemy mogli zdjąć skafandrów i trzeba bardzo dokładnie oczyszczać i dezynfekować przynoszone do statku znaleziska.

W związku z tą przygodą wyłoniło się nowe zagadnienie: w naszych wędrówkach po podziemnym mieście jesteśmy właściwie bezbronni. A przecież nie można wykluczyć, że na wyższych piętrach, gdzie panuje prawdopodobnie nieco niższa temperatura i warunki są dogodniejsze do życia, nie spotkamy jakichś zw-ierząt, które będą nas napastować. Mogą to być na przykład zwierzęta pełniące u Urpian podobne funkcje jak psy u ludzi. Co prawda chronią nas skafandry, ale bywają różne zęby.

Wobec tego, że — jak dotąd — wszystkie zbadane przez nas pomieszczenia są nie zamieszkane i nie odwiedzane od kilkunastu wieków — zastanawiamy się, czy nie wprowadzić Dżdżownicy do podziemnych sal, i to przynajmniej o trzydzieści pięter wyżej. Tam właśnie znaleźliśmy owe interesujące pomieszczenia mieszkalne. Byłoby wygodniej i bezpiecznej. Jeśli chodzi o uzbrojenie, to ostatnio noszę z sobą nóż laserowy. Igor zaś cofnął się do czasów starożytnych i zaopatrzony jest w długi, zaostrzony pręt, który w naszym warsztacie przeobraziłam w coś w rodzaju miecza rzymskiego. Z takim uzbrojeniem lepiej się wszakże nie oddalać zbytnio od statku.

Istnieje jeszcze jeden ważki, może najistotniejszy, argument za ruszeniem Dżdżownicy. Nie jesteśmy w stanie przebywać w skafandrach dłużej niż dwa, trzy dni. W tym czasie nie ma mowy o dotarciu do górnych pięter i odnalezieniu drogi na powierzchnię. Ponadto w statku znajduje się aparatura do łączności z wami, która przecież wyżej powinna zacząć funkcjonować.

Coraz bardziej dokucza nam samotność. Wy tam na pewno myślicie, że już po nas. 28 kwietnia sejsmografy zarejestrowały nowe trzęsienie ziemi…

8 maja

Za godzinę ruszamy statkiem w górę. Pewnie Zoe i Zina będą miały nam za złe, że uszkodzimy po drodze niektóre sale i korytarze, ale nie ma rady. Jest to zresztą sprawa dyskusyjna. Wszystko wskazuje, że podziemia te nie tylko są od dawna nie używane, ale w ogóle nie odwiedzane od wielu wieków. Obowiązuje więc nas instrukcja nr 3. Przed chwilą wróciłam z wycieczki do magazynów. Moje podejrzenia zdają się potwierdzać. Przejrzałam uważnie 27 przezroczystych kloszy (naczyń?), których setki leżą w jednej z hal. Ponad 80 procent ma różne drobne pęknięcia i szczerby. Tam jednak, gdzie występuje większa różnorodność produktów, trudno jest stwierdzić, czy przedmioty są uszkodzone.

Moja hipoteza zakłada, że Urpianie nie opuścili tych pięter w popłochu. Igor również jest zdania, że — jak dotąd — brak tu śladów kataklizmu. Wobec tego, że temperatura na trzydziestym piętrze wynosi 43 °C, przyczyną wyludnienia dolnych części miasta mogą być złe warunki, jakie tam zapanowały z nieznanych przyczyn (może gdzieś w sąsiedztwie przedarła się magma). Trzeba by wówczas przyjąć, że Urpianom nie opłaciło się walczyć tutaj ze wzrostem temperatury. Co prawda, taka ucieczka nie zgadza się z naszym wyobrażeniem o Urpianach, ale kto wie… W każdym razie moja hipoteza nastroiła nas nieco optymistyczniej. Przestały mi się śnić szczątki Temidów.

9 maja

Dżdżownica znajduje się na trzydziestym piątym piętrze. Podróż trwała blisko 18 godzin, gdyż staraliśmy się unikać dewastowania ciekawszych pomieszczeń. Teraz chcemy się trochę przespać, a następnie zrobimy wypad do „mieszkań".

10 maja

Dzisiejszy dzień był chyba jednym z najruchliwszych dni, jakie spędziliśmy dotychczas w podziemnym mieście. Wczesnym rankiem (około godziny czwartej) wyruszyliśmy na zwiedzanie najbliżej położonych pomieszczeń, które, jak przypuszczamy, służyły Urpianom za mieszkania. Czy mam rację, czy też zbyt pochopnie doszukujemy się tu analogii z ludzkimi formami cywilizacji — trudno dociec.

Pomieszczenia te odkryliśmy stosunkowo niedawno, i to dopiero na dwudziestym ósmym piętrze. Może znajdują się również niżej, ale nie potrafimy znaleźć wejścia do nich.

Otóż na dwudziestym ósmym piętrze natknęliśmy się przypadkowo na kilka komór różniących się znacznie od dotąd spotykanych tak kształtem, jak i wielkością. Im wyżej wchodzimy, tym liczba tych pomieszczeń rośnie, przy czym zarówno wejścia do nich jak i rozmieszczenie „pokoi" są niemal identyczne. Z szerokiego, długiego korytarza biegną węższe odgałęzienia boczne, przechodzące po kilku metrach w stromą równię pochyłą o żłobkowanej powierzchni. Zdaje się, że słusznie uważamy takie korytarze za schody. Wspinając się nimi w górę, można dotrzeć do okrągłej salki o średnicy około 8 metrów. Wejście znajduje się w samym środku podłogi, otoczone z trzech stron niewysokim murkiem, prawdopodobnie spełniającym rolę balustrady.

Z salki tej prowadzi z reguły sześć, rzadziej pięć otworów wejściowych do podobnych okrągłych pomieszczeń, tylko nieco mniejszych. Pokoje te rozmieszczone są symetrycznie wokół głównej salki. Na ścianach wszystkich pomieszczeń można zauważyć resztki jakby obić, nieduże wnęki i wykute (?) w ścianach półki. W kilkunastu pokojach znaleźliśmy dość dobrze zachowane wytwory sztuki zdobniczej — coś w rodzaju sztukaterii i płaskorzeźb, opartych na motywach geometrycznych. Na ścianach niektórych salek zauważyliśmy dość duże chropowate wklęsłości o kształcie pięciokąta foremnego (czyżby przypadkowa zbieżność z Temą?). Są to prawdopodobnie ślady po jakichś usuniętych urządzeniach, wmurowanych kiedyś w ściany. Ani w halach przemysłowych i korytarzach, ani też w „mieszkaniach" nie znaleźliśmy jak dotąd śladów urządzeń oświetleniowych.

Okrągłe salki są na ogół puste, nie licząc drobnych przedmiotów, odłamków muru i resztek zbutwiałych tkanin. Dopiero dziś na trzydziestym czwartym piętrze odkryliśmy trzy pomieszczenia, w których znaleźliśmy znaczną liczbę większych przedmiotów nie przymocowanych do podłóg.

Już pobieżne oględziny zdają się sugerować, że są to sprzęty domowe. Co prawda trudno odgadnąć ich przeznaczenie i sposób używania. Weźmy jako przykład sprzęt wysokości 60 centymetrów, który nazwałam stolikiem. Na trzech nogach wspiera się tu płaski blat w kształcie półksiężyca, ponad nim drugi, nieco mniejszy. Igor mówi jednak, że tak samo dobrze może to być etażerka, krzesło lub instrument perkusyjny. To ostatnie przypuszczenie wydaje się zresztą mało prawdopodobne, gdyż wkrótce znaleźliśmy w innych pokojach cztery takie same sprzęty. Przecież to chyba nie składnica instrumentów… W każdym razie usiłuję bronić swej „hipotezy stolika". Cóż z tego, że jest on mały i niski — rozmiary wszystkich znalezionych w tych salkach przedmiotów nie są wielkie. Znacznie bardziej dziwi mnie, iż dotąd nie znaleźliśmy sprzętu, który mógłby służyć jakimś istotom „ludzkim" do wypoczynku. Czyżby Urpianie w ogóle nie sypiali? Wydaje się to niemożliwe. Raczej zbyt antropomorfizujemy ich tryb życia. Niewykluczone zresztą, że wśród niektórych bardzo poważnie zniszczonych przez czas przedmiotów znajdują się i takie sprzęty. Duży procent tlenu i pary wodnej oraz kwasowość środowiska bardzo sprzyjają rozkładowi mniej trwałych materiałów. Wiele śladów sprzętów znajdujemy w postaci szkieletów wykonanych z metali i plastyków. Krótko mówiąc — jeszcze za wcześnie na wnioski.

Podobnie przedstawia się sytuacja z przedmiotami znalezionymi na niższych piętrach. Nieduży trójząb, osadzony na odlanej z masy plastycznej płaskiej „rączce", mógłby od biedy służyć nam, ludziom, jako widelec. Do czego go używali Urpianie? Raczej chyba nie do jedzenia, bo w trzonku, jak wykazało prześwietlenie, biegnie wtopiony w plastyk spiralny drucik. Znaleźliśmy przeszło dziesięć takich „widelców".

Albo inny przedmiot: dwie identyczne wygięte rureczki, znalezione w dwóch różnych pokojach, na dwóch różnych piętrach. Czy nie mogły służyć na przykład do picia napojów? Kto to wie? Zbyt mało jest czasu na dokładne badania, a liczba znalezisk wciąż rośnie. Niemal codziennie przynosimy na statek kilkadziesiąt nowych przedmiotów, nie licząc setek zdjęć.

Wracając do „widelca" — zastanawialiśmy się nawet, czy nie jest on czymś w rodzaju klucza otwierającego zamknięte drzwi. Bo najwięcej kłopotu mamy z drzwiami. Do tej chwili nie potrafimy ich otwierać, a nierzadko i odnaleźć. Na szczęście większość pomieszczeń stoi otworem.

Muszę zaznaczyć, że owalne płyty z „cekinami", które spotkaliśmy na dolnych piętrach, nie są bynajmniej drzwiami, lecz — jak wynika z prześwietleń — czymś w rodzaju tablic rozdzielczych. Na pierwsze prawdziwe drzwi natknęliśmy się dopiero o cztery piętra wyżej. Są to otwory różnej wielkości, przeważnie nieduże i niskie, zamykane dwiema ruchomymi, zachodzącymi na siebie płytami, z gładkiego, jakby wypolerowanego plastyku. Niektóre drzwi znaleźliśmy otwarte lub uchylone, przy czym płyty rozsuwają się na kształt dwóch kotar. Inne są zamknięte i, niestety, na razie tak pozostaną, gdyż unikamy, jak możemy, niszczenia czegokolwiek. Znaleźliśmy ponadto wiele otworów zupełnie pozbawionych płyt zamykających bądź wykazujących ślady dawnych miękkich zasłon.

Cztery godziny temu, posuwając się głównymi schodami, dotarliśmy z Igorem na czterdziestym drugim piętrze do dużych, zamkniętych drzwi. Dotychczas nie spotkaliśmy drzwi, które zamykałyby schody lub korytarz. Badanie wykazało, że za drzwiami znajduje się powietrze o podobnym składzie. Aby nie tracić czasu na szukanie innego przejścia, postanowiliśmy otworzyć drzwi za pomocą laserowego „noża". Skrupułów nie mieliśmy, bo i tak wszystko wskazuje, że nikt tu nie był od piętnastu wieków. Urpiańskie drzwi poddały się laserowi jak masło. Za drzwiami ciągnie się poziomy korytarz, potem znów schody. Żadnych szczególnych różnic między piętrami nie ma. Jutro ruszamy dalej w górę.

11 maja

Zagadkowa sprawa. Czyżby jednak te podziemia były zamieszkane? Ale przez kogo?

Rano odkryliśmy na czterdziestym pierwszym piętrze, w pobliżu drzwi wczoraj otworzonych, wąską salkę pełną jakiejś miękkiej waty o różnych odcieniach. Wzięliśmy kilka próbek, ale Igor położył je w niszy przy schodach i zapomniał zabrać. Po południu znów idziemy w górę. Niespodziewanie znajdujemy naszą watę. Kawałki jej leżą rozrzucone na większej przestrzeni, od niszy do rozciętych drzwi i dalej, poza nie. W niszy waty ani śladu.

Zaczęliśmy się zastanawiać, czy przyczyną nie mógł tu być jakiś gwałtowniejszy przeciąg, ale Igor przypomniał sobie, że przycisnął watę ciężką płytką metalową, znalezioną w jednym z pomieszczeń. Płytka leżała w niszy, ą pod nią kilka pasemek waty. Poniżej, na żłobkowanej powierzchni schodów, leżały dalsze strzępki, jakby ktoś wyszarpywał watę spod płytki.

Wszystkie odnalezione strzępki nie obejmują nawet piątej części przygotowanych próbek. Może jednak istnieją tutaj jakieś zwierzęta? W ziemskich ciemnych jaskiniach spotykamy również pewną faunę. A jeśli są tu zwierzęta, to chyba wyżej znajdziemy i Urpian. Przecież oni muszą gdzieś być. Ta wielka, potężna cywilizacja nie mogła przecież ponieść klęski w walce z siłami przyrody…

12 maja

Światło! Rośliny! Zwierzęta! Żywy świat!

A jednak miasto to żyje. Tylko dolne piętra są opustoszałe i wymarłe. Szłam długim korytarzem czterdziestego szóstego piętra, gdy spostrzegłam w dali światło. W pierwszej chwili wydawało mi się ono otworem prowadzącym na zewnątrz; tak znakomicie przypominało pochmurny ziemski dzień. Oczywiście zrozumiałam, że to tylko złudzenie — przecież od powierzchni globu dzieli nas jeszcze blisko 1600 metrów.

Blask bił z boku, jakby zza zakrętu lub rozsuniętych drzwi. Gdy podeszłam bliżej, przekonałam się, że było to nieco węższe odgałęzienie korytarza. Znów ogarnęło mnie nieodparte wrażenie, że nie jestem w podziemiu. Zamiast sufitu korytarza ciągnął się w górze długi pas niebieskawoseledynowego, nieco zamglonego nieba. Gdzie ja widziałam podobne niebo?

Wezwałam Igora przez radio, ale mi nie odpowiadał. Widocznie był zbyt daleko (w mieście tym występuje w wysokim stopniu zanik fal elektromagnetycznych). Wahałam się chwilę, czy wejść w ów oświetlony korytarz, czy też najpierw odnaleźć Igora. Ciekawość zwyciężyła. Rozglądając się na wszystkie strony, ściskając w dłoni laserowy nóż ruszyłam w głąb pomieszczeń tonących w blasku.

„Niebo" było oczywiście złudzeniem, ale wystarczyło spojrzeć z bliska na sufit, aby przekonać się, że nie on wysyła ów niebieskawoseledynowy blask. System oświetlenia był tu bowiem zupełnie inny niż w Celestii, Astrobo-lidzie, czy w wybudowanych przez nas ostatnio pawilonach, gdzie pobudzona jest do świecenia cała powierzchnia sufitu lub fragmenty ścian. Tu jaśniała „atmosferyczną" poświatą cienka warstwa powietrza pod powierzchnią sufitu, nieco zmieniając barwę dopiero przy samych ścianach. Prawdopodobnie jest to ciche wyładowanie elektryczne w gazie lub pobudzenie go do świecenia strumieniem jakiegoś promieniowania, którego źródła ukryte są w ścianach. Trzeba będzie zbadać to później dokładnie.

Przeszłam owym korytarzem około 50 metrów, mijając z prawej strony dwoje zamkniętych drzwi. Naraz przede mną wyskoczyło zza niewidocznego zakrętu jakieś czarne zwierzątko wielkości królika, przypominające na pierwszy rzut oka ogromnego karalucha.

Cofnęłam się instynktownie. Zwierzę widocznie mnie spostrzegło, bo przebiegłszy kilka kroków zatrzymało się. Ujrzałam wyraźnie, jak uniosło w górę płaski ryjek i błysnęło ku mnie dwojgiem czerwonych oczu. Nie był to z pewnością żaden owad.

Niespodziewanie usłyszałam krótki, ostry pisk i zwierzę pomknęło w głąb korytarza. Puściłam się za nim w pogoń. To, że właśnie ono zapiszczało, wydało mi się w pierwszej chwili zupełnie oczywiste i naturalne. Wiele zwierząt temiańskich podobnie reagowało na nasze pojawienie się. Już biegnąc uświadomiłam sobie, że coś tu nie gra. Przecież ubrana byłam w skafander i hełm, przez które sygnały akustyczne przenikają z trudem. Czyżby pisk był aż tak głośny?

Wydało mi się, że zwierzę znikło za bocznymi, na wpół zasuniętymi drzwiami. Poszerzyłam je pchnięciem ramion i… stanęłam jak wryta.

W głębi korytarza ujrzałam kępki jakichś żółtawozielonkawych roślinek, wyrastających z podłogi, przeważnie pod ścianami, gdzie widocznie zgromadziło się więcej pyłu i wilgoci. W miarę jak posuwałam się dalej, ilość roślin rosła i choć nie ulegało wątpliwości, że są to okazy karłowate, należało się spodziewać, że gdzieś w głębi tego miasta powinny być większe okazy flory.

Nie szukałam ich długo. Poprzez pokryte trawiastym dywanem schody dostałam się na położonym wyżej piętrze do obszernej hali, tak zarośniętej zielem i krzakami, że trudno było się przedrzeć.

Ale nie tylko sam obraz, który odsłonił się nagle przed oczami, wywarł na mnie ogromne wrażenie. Gdy brnąc przez zarastające korytarz rośliny zbliżałam się do owej hali, usłyszałam potęgujące się piski i trzaski. Początkowo bardzo słabe, w miarę jak posuwałam się coraz dalej ku drzwiom, przybierały na sile, aż wreszcie na samym progu były już zupełnie wyraźne i głośne. Teraz nie miałam wątpliwości, że wydobywają się one ze słuchawek mego hełmu.

A więc usłyszany poprzednio pisk czarnego zwierzątka nie był ani złudzeniem, ani też dźwiękiem, lecz… falą elektromagnetyczną, która została pochwycona przez mój odbiornik radiowy. Wydaje się to niezwykłe, ale czyż nie można przyjąć, że istoty zamieszkujące te podziemia posiadają organa wysyłające właśnie fale radiowe? Może nawet owe narządy służą im do porozumiewania się między sobą?

Dalsze błądzenie w zaroślach było zarówno ryzykowne, jak i bezcelowe. Wróciłam więc do statku.

Igora zastałam w laboratorium, pochylonego nad mikroskopem. Okazało się, że on również znalazł w korytarzach karłowatą roślinność. Nie wiedział jednak o oświetlonych pomieszczeniach. W przeciwieństwie do mnie nie zapuszczał się dalej w głąb miasta, lecz rozpoczął systematyczne badania. Okazało się, że niektóre drobne okazy roślin zawędrowały niemal aż do drzwi na czterdziestym drugim piętrze. Zajęci przeszukiwaniem podziemi, nie zwróciliśmy na nie uwagi. Nie ma się zresztą co dziwić — pracowaliśmy dotąd stale tylko w świetle reflektorów, nie penetrując drobniejszych szczelin i zakamarków, gdzie głównie gromadziły się pyły i wilgoć.

Rośliny porastające ciemne pomieszczenia różnią się znacznie od roślin, które ja spotkałam — są białe i anemiczne. Większość można zaliczyć do grzybów i pleśni. Igor znalazł jednak kilka nasion i pyłków kwiatowych, jak również źdźbła czegoś w rodzaju trawy — widocznie przyniesione przez zwierzęta albo podmuch powietrza. Były stosunkowo świeże i ujawniały procesy fotosyntezy, co wprawiło go w zdumienie wobec braku światła. Zagadka wyjaśniła się dopiero po mym przybyciu, gdy mu powiedziałam, że wyższe piętra są oświetlone.

Dyskusja przeciągnęła się długo w noc. Igor wyklucza możliwość, aby czarne zwierzątka były istotami rozumnymi, niemniej intrygująca jest sprawa „zmysłu radiowego". Sądzę, że jutrzejszy dzień przyniesie rozwiązanie zagadki.

Około północy sejsmografy zanotowały niezbyt odległe — choć tu, w podziemnym mieście, słabe — trzęsienie ziemi. Igor sądzi, że może pochodzić z tego samego ogniska, które napędziło nam tyle strachu 32 dni temu.

Już blisko dwa miesiące przebywamy pod ziemią. Próbowałam nawiązać łączność z bazą — niestety bez rezultatu. Zaczynamy się coraz bardziej niepokoić, czy czasem Brabcowi nie przyszło do głowy szukać nas za pomocą drugiego statku. Co prawda części jego miały być przewiezione na Temę, ale kto wie… A przecież przed zbadaniem terenu nie możemy wprowadzać Dżdżownicy wyżej.

14 maja

Wprowadziliśmy statek na czterdzieste trzecie piętro i zamknęliśmy na powrót wszystkie zrobione przez nas otwory prowadzące w dół. Nie wiadomo, jakie przyczyny skłoniły Urpian do opuszczenia dolnych dzielnic miasta, i lepiej nie ingerować w ich sprawy, ażeby nie spowodować jakichś tragicznych następstw.

W ciągu dwóch dni odkryliśmy dziewięć oświetlonych hal z roślinnością. Dwie z nich były kiedyś z pewnością czymś w rodzaju ogrodów. Dziś — to gąszcz splątanych krzewów, drzew i chwastów wyrastających wśród spróchniałych pni i gnijących resztek organicznych. W jednej z sal odkryliśmy dziwacznie rzeźbiony basen — może była to fontanna lub akwarium. Niektóre;

pomieszczenia są zalane wodą.

Flora nie jest zbyt bogata. Wszędzie króluje niskopienna krzewiasta roślina o krótkich, drobnych igiełkach. Badanie gleby wykazało, że kiedyś roślinność była znacznie bogatsza, ale gatunki, gorzej przystosowane do tych bądź co bądź nienaturalnych warunków, zostały w stanie dzikim przytłoczone i wyparte przez owe krzewy.

Kwiatów nie ma tu wiele, ale odznaczają się bardzo silną i nieprzyjemną dla nas wonią.

Świat zwierzęcy jest jeszcze bardziej ubogi. Właściwie spotkaliśmy tylko czarne roślinożerne potworki, od'których aż się roi, i kilka zwierzątek latających, które zewnętrznie przypominają nieco archeopteryksy,[38] lecz o znacznie wyższym poziomie rozwoju. Prócz nich znaleźliśmy kilka gatunków zwierząt zbliżonych do mięczaków, pierścienic i owadów przypominających ważki.

Czarne potworki pokrywa cienki pancerz. To on upodabnia je do karaluchów. Zwierzęta te są bardzo ruchliwe i ciekawe. Udało nam się schwytać jedno, ale trzeba było je puścić w obawie przed bakteriami. Prześwietlenie wykazało, że mają mózg dość rozwinięty i umiejscowiony w głowie. Można by uważać to za wskazówkę, że rozwój życia na Urpie przebiegał drogą bardziej zbliżoną do ziemskiej niż rozwój świata zwierząt Temy. Intrygująca jest sprawa organu wysyłającego fale radiowe. Nie ulega wątpliwości, że narząd ten służy do porozumiewania się. W chwilach zaniepokojenia zwierząt nasilenie sygnałów rośnie.

Rozwój flory i fauny jest tu całkowicie dziki, choć niewykluczone, że kiedyś były to rośliny uprawne i zwierzęta hodowlane. Dochodzimy do przekonania, że to podziemne miasto zostało przed kilkunastu wiekami opuszczone przez Urpian.

Sprawa oświetlenia została już wyjaśniona. Nie ma tu centralnego źródła oświetleniowego. Świecenie warstwy powietrza wywołane jest promieniowaniem wysyłanym poziomo pod sufitem przez płaskie płytki zainstalowane w ścianach. Płytki umieszczone są w ten sposób, że promieniowanie, zresztą o natężeniu niezbyt szkodliwym dla człowieka, ogranicza się tylko do wąskiej przestrzeni pod samym sufitem.

Intryguje nas, dlaczego dolne pomieszczenia są ciemne. Może tego rodzaju oświetlenie było wprowadzone dopiero wówczas, gdy Urpianie zaczęli zmieniać swe podziemne siedziby w zakłady przemysłowe i magazyny?

22 maja

Znów przez tydzień nie napisałam ani słowa, ale mieliśmy masę roboty. Wprowadziliśmy statek na sześćdziesiąte trzecie piętro. Niemal wszystkie pomieszczenia są tu oświetlone. Odkryliśmy kilkadziesiąt hal z krzewiącą się bujnie i dziko roślinnością oraz cztery większe pomieszczenia produkcyjne, również częściowo zarośnięte. Wszędzie, gdzie Urpianie zapomnieli (?) zamknąć drzwi, wdarły się rośliny. Najbardziej żal nam pomieszczeń mieszkalnych, gdzie większość przedmiotów uległa zniszczeniu.

Zagadka inwazji roślin nie była zbyt trudna do rozszyfrowania. Niemal we wszystkich pomieszczeniach stwierdziliśmy znaczną ilość szlamu. Nie brak również mniejszych i większych zbiorników wody, a ściślej mówiąc — pomieszczeń, z których woda nie ma odpływu. Można to wytłumaczyć tym, że gdzieś w górze uległ uszkodzeniu jakiś ogromny zbiornik lub przewód i spływająca w dół woda zalała na pewien czas wszystkie niżej położone pomieszczenia, przynosząc z sobą glebę i pył z górnych korytarzy i hal-ogrodów. Woda spłynęła w dół szybami wentylacyjnymi czy komunikacyjnymi, a rośliny znalazły korzystne warunki rozwoju. Wiąże się to z faktem, że gdzieś w dole występuje intensywne parowanie (przecież pomieszczenia, które nazwaliśmy pierwszym piętrem, nie są bynajmniej najniższą częścią miasta) i para wodna krąży po całym mieście. W ogóle istnieje tu cyrkulacja powietrza związana ze znacznymi różnicami w temperaturze dolnych i górnych części podziemi.

Opisuję ciągle samo miasto — rośliny, zwierzęta, sprzęty i maszyny — a nic nie mówię o jego gospodarzach i budowniczych. Choć nie znaleźliśmy ich żywych ani martwych, możemy już na podstawie pewnych faktów określić w przybliżeniu niektóre cechy ich wyglądu i sposobu życia. Przeciętna wysokość otworów wejściowych wynosi 120 centymetrów (najmniejszych 105), szerokość najwęższych drzwi — 65 centymetrów. Trudno przypuszczać, aby istoty rozumne nie miały postawy wyprostowanej. Stąd wniosek, że Urpianie są wzrostu niewielkiego (około l metra). Potwierdzałoby to tezę, że im większa jest siła ciążenia panująca na planecie, tym istoty są raczej mniejsze (na Urpie ciążenie jest o 1/3 większe od ziemskiego). Oczywiście nie stanowi to bezwzględnie obowiązującej reguły.

O małym wzroście Urpian świadczą również nisko umieszczone przyrządy kierownicze maszyn i urządzeń. Co prawda niektóre tablice ż „cekinami" znajdują się na wysokości dwu metrów nad podłogą, ale niewykluczone, że są one kierowane na odległość.

Można chyba przyjąć hipotezę, że Urpianie także posiadają organa i zmysły wysyłające oraz odbierające fale radiowe.

Urpianie nie mogą być również zbyt ciężcy, a przynajmniej mają silnie rozwinięte mięśnie kończyn dolnych. Sugeruje to znaczny kąt nachylenia schodów. Poza tym ich kończyny dolne (również ewentualne „buty") muszą wykazywać znaczną zdolność przyczepiania się do stosunkowo niedużych wypukłości (żłobkowanie na schodach).

Nie spotkaliśmy dotąd przedmiotów, które przypominałyby choć w przybliżeniu nasze fotele, krzesła czy łóżka. Co prawda trudno przypuścić, aby Urpianie odpoczywali w pozycji nietoperzy, ale można sądzić, że ich sposób siedzenia znacznie różni się od naszego. Wydaje się, że cenili miękko, tkanin, których tak liczne ślady znajdujemy w mieszkaniach.

Resztek pożywienia, niestety, nie znaleźliśmy. Nie jesteśmy też pewni, czy pokoje z różnej wielkości wanienkami — to kuchnie, czy też urządzenia higieniczne.

Urpianie mają dość wysoko rozwinięte poczucie piękna. Ważną rolę w zdobieniu wnętrz odgrywają płaskorzeźby i różne elementy zdobnicze. Operują głównie motywami geometrycznymi, ale nie brak również roślin i zwierząt (bardzo zgeometryzowanych). Znaleźliśmy dwie płaskorzeźby dość realistyczne, ale… tylko dwie na kilkaset wytworów sztuki. Jedna z tych płaskorzeźb wyobraża rośliny i dziwne „ptaki". Na drugiej, również w otoczeniu liści i kwiatów, jakieś zwierzę łudząco podobne do naszego puchacza, tylko że zamiast dzioba ma ono jakby dwa nieduże kły, skierowane ku sobie.

O ile można zorientować się ze skromnych znalezisk w mieszkaniach — poziom życia Urpian był raczej wyrównany. W ogóle, jak dotąd, nie znaleźliśmy jakichś wyraźnych dowodów rozwarstwienia społeczeństwa, a przecież zagadnienia społeczno-ekonomiczne to druga pasja Igora.

Poziom rozwoju techniki urpiańskiej znacznie przekracza poziom techniki naszego społeczeństwa. Można więc przyjąć, że Urpianie, gdy żyli w tych podziemiach, znajdowali się już na dalszym od nas szczeblu rozwoju społecznego. Niemniej Igor ma tu poważne wątpliwości innego rodzaju. Po prostu trudno mu (i mnie też) pogodzić się z myślą, aby cywilizacja, tak wspaniale pokonująca nie sprzyjające życiu warunki fizyczne, mogła ulec zagładzie. Co się stało z Urpianami? Czy żyją gdzieś pod powierzchnią Urpy, czy zginęli w jakimś kataklizmie? Tajemnicę tę musimy rozwiązać! Gdy tylko wydostaniemy się na powierzchnię, trzeba będzie zmobilizować wszystkie zespoły. Urpa to klucz do zagadki Układu Proximy.

W tej chwili Igor znów próbuje nawiązać łączność z bazą.

30 maja

Dziś po raz pierwszy od przeszło dwóch miesięcy nasze odbiorniki zarejestrowały słabe sygnały z wewnątrz. Znajdujemy się na siedemdziesiątym dziewiątym piętrze, 1130 metrów pod powierzchnią planety. Sygnały są tak nikłe, że o łączności nie ma prawie mowy. Za godzinę ruszamy w górę, aż do osiągnięcia całkowitego połączenia.

KONIEC ZŁUDZEŃ

Śmierć Mary głęboko wstrząsnęła uczestnikami ekspedycji międzygwiezdnej. Trudno było pogodzić się z myślą, że jej, tak czynnej, tak bardzo związanej ze wszystkimi sprawami wyprawy, nie ma już wśród żyjących.

Zgodnie z ostatnią wolą uczonej, nie wydobyto jej ciała. Tylko w miejscu rozpoczętego szybu, na zboczu lodowego wzgórza ustawiono wysoki obelisk, na którym Jaro wyrył napis:

MARY SHEELDHORN

2370–2537

„Pozdrówcie ode mnie Ziemię"

Nie łudzono się już. Zdawano sobie jasno sprawę, że obok nazwiska Mary trzeba będzie wyryć dalsze dwa nazwiska. Nikt jednak nie potrafił otwarcie wypowiedzieć tego, o czym myśleli wszyscy — że los Igora i Suzy był przesądzony…

Czuwały co prawda automaty centrali sond, nastawione na pojawienie się nowego sygnału, ale nie wyłączono ich tylko dlatego, że nikt nie mógł zdobyć się na taką decyzję.

Tak minęły dwa tygodnie od tragicznego dnia, w którym ostatnia sonda Mary wyszła na powierzchnię Urpy. Żaden sygnał nie zapalił żółtej lampki w centrali sond. Jedynie Zina, jakby na przekór faktom, trwała jeszcze w oczekiwaniu, choć oczy jej z każdym dniem stawały się smutniejsze.

Utrata trojga towarzyszy była dla ekspedycji ogromnym ciosem. Prace geologiczne zostały w poważnym stopniu sparaliżowane. Heng był raczej chemikiem i mineralogiem niż geologiem. Daisy, uczennica Mary w ostatnich miesiącach, nie miała jeszcze dostatecznego przygotowania do samodzielnej pracy na większą skalę.

Hans pomagał Daisy, jak umiał. Ale przecież swą stosunkowo dużą wiedzę geologiczną zawdzięczał tylko temu, że stale i bezpośrednio uczestniczył w pracach Mary, tak jak ona w jego pracach geofizycznych.

Stratę żony przeżywał bardzo ciężko, choć zewnętrznie usiłował to ukryć. Początkowo ogarnęła go apatia. Zamknął się w sobie, był nieczuły nawet na słowa Allana i Ast, którzy mimo że śmierć matki była dla nich wstrząsającym przeżyciem, szybciej od Hansa wracali do równowagi psychicznej. Wreszcie coś przełamało się w nim i począł szukać ukojenia w pracy. Jakże jednak trudno było po latach wspólnych badań nie wspominać przeszłości.

Te ciężkie dni rozpaczy i żałoby jeszcze bardziej zbliżyły Zoe do rodziny Hansa. Przed wyruszeniem Mary pod ziemię Zoe wróciła z Sel na Temę, gdzie wspólnie z Korą i Andrzejem opracowywała materiały zebrane w czasie poszukiwań źródła zakłóceń. Gdy nadeszła wiadomość o tragicznej śmierci Mary, starała się, jak mogła, podnieść Allana na duchu. W okresie gdy apatia Hansa poczynała budzić coraz większe obawy, skłoniła Allana, by poleciał na Urpę po ojca i siostrę. Wychodziła ze słusznego założenia, iż ożywienie panujące na Temie jak również malowniczość krajobrazu tej planety mogą wpłynąć na nich dodatnio.

Zoe nie zapomniała również o Zoi, starając się okazać jej jak najwięcej serca. W przeciwiństwie do swej córki, lekarka straciła już zupełnie nadzieję, że ujrzy kiedykolwiek Igora. Nie okazywała zewnętrznie rozpaczy, ale wszyscy czuli, ile kosztuje ją ów pozorny spokój. Tak jak dawniej całymi dniami zajęta była zbieraniem materiałów do obszernej pracy o bakteriach i wirusach Temy, czuwała nad bezpieczeństwem współtowarzyszy, brała udział w codziennych naradach roboczych. Tylko czasami milkła nagle i zamyślała się.

Po 20 maja przybył na Temę Kalina. Zoe spotkała go przy drzwiach pracowni Andrzeja.

Wład był niezwykle wzburzony.

— To jest nieludzkie! — krzyknął jeszcze od progu w stronę astronoma, stojącego w głębi pracowni.

— Już ci mówiłem — usłyszała Zoe nieco podniesiony głos Krawczyka — że nie widzę szans, przynajmniej takich, które uzasadniałyby ryzyko.

— Będziesz odpowiedzialny za ich śmierć! Rozumiesz?!

— Rozumiem. Ale jestem również odpowiedzialny za los ekspedycji i dlatego nie zgadzam się. Nie możemy sobie pozwolić na stratę jeszcze jednego człowieka, a zwłaszcza fizyka.

— To nieludzkie! — powtórzył Wład.

— Istotnie, może się to wydawać nieludzkie, brutalne, na zimno wykal-kulowane, ale niestety… Chyba nie wątpisz, że poszedłbym pierwszy, gdyby wolno mi było to uczynić.

Drzwi zasunęły się z trzaskiem tak nagle, że Zoe nie mogła się zorientować, czy guzik nacisnął Wład, czy też Andrzej.

Kalina stał przez chwilę bez ruchu, patrząc ponuro w podłogę. Oddychał ciężko. Odwrócił się wreszcie od drzwi i ruszył przed siebie nie podnosząc głowy.

Zoe zauważył dopiero wówczas, gdy ją mijał. Spojrzał na nią jakoś niepewnie.

— Uspokój się, tak nie można — powiedziała serdecznie.

— Czy ty w ogóle wiesz, o co chodzi?! — przerwał jej gwałtownie.

— Domyślam się. Słyszałam koniec waszej rozmowy.

— To nic nie wiesz! Istnieją szansę ratowania Igora i Suzy — zapalał się coraz bardziej. — Na budowę nowej Dżdżownicy nie ma oczywiście czasu, ale można przecież zbudować długi szyb, a potem chodnik. Opracowałem konkretny plan. To nie potrwa dłużej niż pięć dni.

— Co sądzi o tym Jaro? — zapytała spokojnie, zatrzymując się przy drzwiach prowadzących do pokoju Włada.

— Ach! — machnął ręką. — Z nim nie można się porozumieć. Nawet Zina stała się jakoś głupio ostrożna, chociaż tu chodzi o jej ojca. Myśli, że wystarczy czekać na sygnały, których nie ma i nie będzie…

Weszli do pokoju.

— Czy ty wierzysz, że Igor i Suzy żyją? — odezwała się półgłosem Zoe, jakby w obawie przed tym pytaniem.

— Czy ja wierzę?! Jeśli nawet istnieje jedna szansa na tysiąc, że można ich uratować, to trzeba zbudować szyb! — zawołał nie dając wyraźnej odpowiedzi.

— A jeśli nastąpi nowe trzęsienie ziemi? — zapytała znów Zoe.

— No to co z tego?! — wybuchnął. — Czy dlatego, że brak stuprocentowego bezpieczeństwa, mamy skazywać Suzy i Igora na śmierć? Czy Mary wahała się, choć najlepiej wiedziała, co jej grozi?…

— I zginęła… Pozostaliśmy bez geologów. Bo przecież Daisy trudno jeszcze przynajmniej przez rok brać w rachubę.

— Powtarzasz za Andrzejem oklepane argumenty — spojrzał na Zoe z gniewem.

— Mylisz się. Nie jestem pewna, czy on ma rację. Słyszałam zresztą, że Zina opracowuje nowy typ sondy. Coś w rodzaju robota.

— Ale przecież na to nie ma czasu! — przerwał Kalina. — Trzeba natychmiast przystąpić do budowy szybu.

— Właściwie sama nie wiem, co o tym sądzić — podjęła Zoe w zamyśleniu. — To, co mówił Andrzej, nie jest pozbawione racji. Już dość ofiar pochłonęła Urpa…

Spojrzał na nią półprzytomnym wzrokiem.

— Wiem, dlaczego to mówisz! Chodzi ci o mnie! Wiem o tym. Gdyby chodziło o kogoś innego…

— Dlaczego sprawiasz mi przykrość? Wiesz, że cię kocham, ale chyba rozumiesz, że w tych sprawach…

— Chodzi ci o mnie — powtórzył z uporem, jakby nie słysząc słów Zoe. — Nie wytrzymam… To czekanie… A ja bym wolał… śmierć. Tam!…

— Wład!

Wyrwał się z obejmujących go ramion dziewczyny i bez słowa wybiegł z pokoju.

Następne dni potwierdziły w pełni obawy Zoe: Kalina przyzywał głęboką depresję. Andrzej zakazał mu opuszczać Temę. Po dłuższej rozmowie, przeprowadzonej przy udziale Kory i Zoi, wydawało się przez pewien czas, że wrócił do równowagi psychicznej. Było jednak inaczej. Stał się zupełnie niezdolny do systematycznej pracy. Godzinami przebywał w swoim pokoju, to znów włóczył się samotnie po puszczy. Nawet kolejne zakłócenia radiowe, których sprawców pilnie poszukiwali Zoe, Nym i Dean, nie przełamały jego obojętności. A przecież nie tylko potwierdzono niezbicie, że źródłem emisji neutrino jest Toliman B, ale dokonano jakichś podobno rewelacyjnych odkryć.

Po zakończeniu badań Zoe chciała podzielić się z Władem swymi odkryciami, ale nie zastała go w pokoju. Postanowiła jednak upewnić się. Ostatnio Kalina często nie reagował na czyjąś obecność. Przeszła więc wokół ścian pokoju, uważnie badając palcami obrazy ukazujące się na plastycznym ekranie.

Wydało jej się, że na biurku leży jakby duża karta papieru. Czyżby to była fotografia?

Zoe podeszła bliżej biurka.

Tak, to była rzeczywiście fotografia.

Sięgnęła po zdjęcie, aby zbliżyć je do obiektywu, lecz oto w ręce jej, zamiast całej karty, znalazł się tylko strzępek. Zoe stwierdziła ze zdumieniem, że fotografia była podarta i ułożona na powrót z kawałków.

Dziewczyna pochyliła głowę, aby rozpoznać, kogo przedstawia zdjęcie. Długo i uważnie przebiegała palcami po ekranie. Czuła, jak jej serce zaczyna bić coraz gwałtowniej.

Była to fotografia Suzy.

Powoli uświadamiała sobie związek pewnych niepokojących ją zdarzeń; stawało się dla niej jasne wiele niezrozumiałych spraw.

Oni się kochali…

Była wstrząśnięta odkryciem. Dotąd miłość przesłaniała jej rzeczywistość. Wład przez cały okres choroby Zoe był bardzo serdeczny i tylko czasami jego zamyślenie wskazywało, że go coś trapi.

Początkowo sądziła, że wiąże się to z pracami naukowymi, kiedy bowiem pytała go o powód zmartwienia, starał się kierować rozmowę na ten temat. Potem, gdy już rozpoczęła okres rehabilitacji i przyleciała na Temę, jakby jej unikał. Stale przebywał gdzieś daleko, zbierał materiały do jakiejś większej pracy naukowej, o której opowiadał jej mętnie i chaotycznie. Widywali się później dość często, lecz były to przeważnie krótkie chwile. Zawsze starał się okazywać jej wielką serdeczność. A jednak po spotkaniach pozostawało uczucie goryczy i zawodu. Coś mówiło Zoe, że Wład nie jest szczery, że ukrywa przed nią jakieś kłopoty i zmartwienia.

Coraz częściej nie mogła się oprzeć wrażeniu, że te kłopoty związane są z jej osobą. Wówczas Zoe ogarniał strach, iż czułość, jaką Wład jej okazuje, wypływa tylko ze współczucia, że nie miłość, lecz litość dyktuje mu ponawianie propozycji wyznaczenia terminu ślubu. Bolało ją to, a zarazem starała się go usprawiedliwić.

Gdybyż wcześniej wiedziała, jaki jest prawdziwy powód nieszczerości Włada… Wydawało jej się, że jest współwinna cierpieniu ukochanego.

W ciągu kilku następnych dni nieustannie myślała o tym. Teraz ona unikała spotkania z Władem. Nie wiedziała, jak ma postąpić.

Po czterech dniach samotnej rozterki zdecydowała się wreszcie porozmawiać szczerze z matką.

Powiedziała Ingrid o miłości Włada do Suzy, o znalezionej fotografii i niektórych zaobserwowanych wcześniej faktach.

— Nie wiem, co teraz robić — mówiła z wysiłkiem. — Czy mogę liczyć na to, że mnie naprawdę pokocha? Teraz, gdy Suzy nie żyje, czuję się tak, jakbym była temu winna. Jakie to męczące… Powiedz, mamo, jak mam postąpić?

Ingrid wysłuchała córki w milczeniu.

— Tylko czas może być lekarzem — powiedziała wreszcie, dodając jakby z wahaniem: — Zresztą jeszcze nic nie wiadomo… Trzeba czekać.

— Co nie wiadomo?

— Widzisz… jeszcze jest nadzieja, że Suzy i Igor nie zginęli…

— Jak to?

— Wczoraj wieczorem nadeszła z Urpy wiadomość, że Zina wykryła nowym aparatem odbiorczym jakieś bardzo słabe sygnały ultradźwiękowe. Dochodziły spod ziemi, w odległości czterech kilometrów na północ od Ciemnej Plamy. Wiadomość utrzymywana jest na razie w tajemnicy. Po co niepotrzebnie wzbudzać nadzieje, zwłaszcza u Zoi. Sygnały są bardzo słabe i mogą być związane z jakimiś drganiami w skorupie Urpy. Dziś w nocy Zina i Jaro mieli wprowadzić pod ziemię rodzaj sondy połączonej kablem z powierzchnią. Sonda ta zaopatrzona jest w aparaturę nadawczo-odbiorczą.

Niespodziewanie usłyszały melodyjny sygnał i na ekranie pojawiła się rozpromieniona twarz Czin.

— In! — rozległ się jej głos. — Odezwali się! Żyją! Żyją!

Ekran zgasł.

Ingrid i'Zoe stały oszołomione wiadomością. Naraz obie rzuciły się ku drzwiom.

Na korytarzu wpadła na nie Zoja, biegnąca co sił do centrali. Tam już czekali Andrzej, Kora, Nym i Allan. Na ekranie widniała twarz Rity.

— …i znajdują się 970 metrów pod powierzchnią Urpy — kończyła Rita rozpoczęte zdanie. — Obliczają, że nad nimi powinno być jeszcze sześćdziesiąt pięter.

— Sześćdziesiąt pięter?! — Ingrid szarpnęła Nyma za ramię. — Czego?

— Oni są w jakimś podziemnym mieście — wyjaśnił astrofizyk. Tymczasem Rita ciągnęła dalej:

— Trzeba będzie zorganizować większą ekipę. Jaro i Zina przystąpią jeszcze dziś do dalszych zdjęć okolic Ciemnej Plamy. Należy znaleźć dogodne wejście do podziemi, I jeszcze jedna ważna sprawa: Igor zwraca uwagę na niebezpieczeństwo jakichś toksyn. Ekipa musi być odpowiednio przygotowana. Najlepiej, jeśli weźmie w niej udział Zoja. Igor na pewno stęsknił się za nią.

— Czy oni już wiedzą o Mary? — zapytał Krawczyk i nie czekając odpowiedzi, która wobec odległości 30 milionów kilometrów mogła nadejść dopiero za przeszło trzy minuty, ciągnął dalej: — Wobec ogromnej wagi odkrycia postaramy się zorganizować kilka grup badawczych. Pierwsza wyleci z Temy jeszcze dziś.

Drzwi otwarły się i stanął w nich Kalina.

— Czy… to prawda?…

Nic więcej nie był w stanie wymówić.

— Żyją i są bezpieczni! Dziś wieczorem, gdy Renę, Ast, Hans i Szu powrócą do bazy, ustalimy na naradzie skład ekip. Igor i Suzy natrafili na miasto podziemne. Stoimy w obliczu nowych, na pewno rewelacyjnych odkryć.

Wieczorna narada trwała krótko. Do pierwszej ekipy weszło pięć osób:

Renę, Zoja, Szu, Ast i Wład. Poza tym, już na Urpie, miała dołączyć do ekipy Zina. Kierownictwo objął Szu, jako archeolog.

Po kolacji Wład poszedł do swego pokoju, by przygotować się do drogi. Wyjął podręczną walizeczkę i zaczął pakować drobiazgi, gdy naraz usłyszał nieśmiałe pukanie i drzwi rozsunęły się cicho.

Ujrzał w nich Zoe.

Dłuższą chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu.

— Lecisz na Urpę? — odezwała się wreszcie dziewczyna, nie wiedząc od czego zacząć.

— Tak… Przecież wiesz…

— Chciałam ci tylko powiedzieć, że… że… to wszystko było wielką pomyłką…

— Zoe… — wyszeptał.

— Nic nie mów… nie mów… — odwróciła głowę. Była blis" ka płaczu.

— Przebacz, Zoe… Ja nie chciałem… Opanowała się:

— Nie mówmy o tym, co było. Teraz można i trzeba wszystko naprawić. Powiedz Suzy… że… życzę wam szczęścia…

Odwróciła się gwałtownie i wyszła z pekoju, szukając po omacku wyjścia, jak to czyniła w pierwszym okresie po utracie wzroku.

Gdy drzwi zamknęły się za nią, zrobiła kilka kroków i oparła się ręką o ścianę. Nie mogła już dłużej wstrzymać łez.

W tej samej chwili uczuła delikatne dotknięcie. Czyjaś ręka ujęła jej dłoń łagodnym, serdecznym ruchem.

— Kto to? — poruszyła się niespokojnie.

— To ja — usłyszała obok siebie głos Allana. — Chcesz, żebym odszedł? Nie odpowiedziała, tylko poruszyła przecząco głową i wsparłszy czoło na ramieniu Allana, znów wybuchnęła płaczem. Gładził delikatnie jej włosy.

CZARNE POSĄGI

Trzeciego dnia po przybyciu zespołu Szu na Urpę odnaleziono w odległości 1800 metrów od Ciemnej Plamy zablokowany lodem, szeroki, dobrze zachowany szyb. Prawdopodobnie służył niegdyś za przewód wentylacyjny, doprowadzający powietrze do miasta.

Wydrążenie w osiemdziesięciometrowej warstwie lodowca długiej, pochyłe;

sztolni zajęło kilka godzin. Czwartego dnia, po częściowym oczyszczeniu szybu z lodu, ekipa archeologiczna dostała się do obszernej komory, również niemal całkowicie wypełnionej lodem. Tu odnaleziono bez trudu grube drzwi, za którymi przed oczami sześciorga przybyszów z Ziemi ukazało się wnętrze długiej hali, pełnej jakichś niezwykłych maszyn i urządzeń. Odnalazłszy następne drzwi i przeszedłszy kilkadziesiąt metrów szerokim korytarzem, naukowcy zeszli żłobkowanymi schodami w dół, do wielkiej sali.

Spod sufitu bił zimny, jednostajny blask. Kiedyś musiała tu krzewić się bujna roślinność. Teraz, na skutek niskiej temperatury w górnych dzielnicach miasta, gruba warstwa lodu pokrywała zamarzło przed wiekami pnie i gałęzie, wystające z gleby na kształt powykręcanych kikutów.

Badanie tych dwu sal zajęło cały dzień. Szu starał się zebrać jak najwięcej materiału, koncentrując uwagę na każdym szczególe.

Wieczorem Wład z Ziną powrócili na powierzchnię i wraz z Brabcem przetransportowali w głąb miasta przygotowane na górze plecaki ze składanymi częściami dwóch przenośnych pawilonów oraz przyrządy badawcze dla Zoi.

Następnego dnia ruszono dalej w dół. Tym razem Szu dal się przekonać, aby na razie nie przeprowadzać szczegółowych badań. Najpierw należało dotrzeć do pomieszczeń o temperaturze znośnej dla ludzi i założyć tam tymczasową małą bazę, tak aby Zoja mogła rozpocząć badania i przygotować środki chroniące człowieka przed toksynami produkowanymi przez bakterie urpiańskie. Bez tego nie mogło być mowy o zdjęciu skafandrów, które poważnie utrudniały ruchy.

Dogodne warunki znaleziono dopiero na dwunastej z kolei kondygnacji. Odkryto tu szereg pomieszczeń, które Szu, przystępując do systematycznych prac archeologicznych, uznał za izby mieszkalne.

Znacznie mniej zadowolony z takiego obrotu sprawy był Wład. Od początku wyprawy w głąb podziemnego miasta opanowała go jedna myśl: jak najprędzej ujrzeć Suzy. Zwłaszcza że mimo łączności Dżdżownicy z bazą dziewczyna wyraźnie unikała rozmowy.

Tak minął tydzień. Zoja ukończyła już swe badania i zaczęto wychodzić bez skafandrów również poza pawilony. Właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by przenieść bazę głębiej, gdyby nie Szu, który z ogromną drobiazgowością, niemal piędź po piędzi, badał pomieszczenia mieszkalne. Na uwagi Włada, że warto by już ruszyć dalej, uśmiechał się i powtarzał:

— Nie ma czego się śpieszyć. Zdążymy… zdążymy…

Wład miał jednak za sobą troje sprzymierzeńców: Zoję, Zinę i Renego.

Podobnie jak Wład nie mógł się doczekać spotkania z Suzy, tak lekarka i jej córka chciały możliwie najszybciej zobaczyć się z mężem i ojcem. Zoolog zaś tylko z trudem mógł usiedzieć na miejscu. Zdawał sobie zresztą sprawę z nastroju Włada, gdyż przed odlotem z Temy Zoe powiedziała mu, jak sprawy stoją, i prosiła, aby dyskretnie ułatwił Władowi wyjaśnienie zmiany sytuacji przy spotkaniu z Suzy.

Jedynie Ast, która nie odstępowała ani na chwilę archeologa, broniła stanowiska Szu, zresztą zupełnie słusznego z punktu widzenia jego zadań.

Ostatecznie ekipę podzielono na dwie grupy: Szu i Ast pozostali w dotychczasowej bazie, reszta zaś, pod przewodnictwem Renego, ruszyła w dół.

Już pierwszego dnia przebyto dalszych 18 pięter. Posuwano się głównie schodami i korytarzami, rzadko zbaczając z wytyczonego szlaku, by zwiedzić pobieżnie jakąś ciekawszą salę, przeważnie zarosła krzewami i chwastem. Na razie o zabłądzeniu nie było mowy, gdyż miasto podziemne budowano według dość przejrzystego schematu geometrycznego, który powtarzał się co sześć pięter. Schemat ten, bardzo ułatwiający orientację w podziemiach, odkryty został przez Igora i w ogólnych zarysach przekazany kolegom schodzącym w głąb podziemi.

Na początku drugiego dnia wędrówki lampki bezpieczeństwa zasygnalizowały znaczne natężenie promieniowania. Rosło ono dość gwałtownie. Założono więc skafandry, nie chcąc zbytnio oddalać się od szlaku wyznaczonego sygnałami z Dżdżownicy.

Wład ruszył pierwszy, a dopiero w większej odległości za nim reszta zespołu.

Szedł wolno, rozglądając się z uwagą na wszystkie strony. Korytarz biegł pochyło ku jakiemuś ciemnemu pomieszczeniu. Była to okrągła, zupełnie pusta salka. W środku podłogi widniała owalna płyta, z której wyrastał cienki pręt, sięgający aż do sufitu. Paląca się czerwono w hełmie lampka sygnalizowała dalszy wzrost natężenia niebezpiecznych promieni.

Kalina uczynił jeszcze jeden krok naprzód i zatrzymał się.

Płyta drgnęła i uniosła się wolno w górę.

Wład odczuł jakby gwałtowny podmuch wiatru. Z głębi otworu biło fioletowe światło. Kalina zbliżył się nieco do włazu, ale lampka w hełmie przybrała jaskrawożółtą barwę. Cofnął się więc pośpiesznie. W ułamku sekundy ujrzał w dole pęk przewodów czy prętów, wystających z żółtawej cieczy.

Wyszedłszy na korytarz obejrzał się. Płyta wolno opadała. Widocznie urządzenie działało automatycznie, z chwilą gdy ktoś wchodził do salki.

Wład uderzył silnie w podłogę obcasem metalowego buta. W tej samej chwili ujrzał, jak wokół niego wykwitły jasne płomyki i błyskawicznie popełzły ku salce.

Jakaś potężna siła rzuciła nim o ziemię. Ogłuszający huk wstrząsnął powietrzem. Ściany korytarza zawirowały przed oczami.

Potem już nie czuł nic…

Gdy otworzył oczy, ujrzał pochyloną nad sobą zapłakaną twarz Suzy. Znajdował się w przenośnym pawilonie.

— Suzy… — wyszeptał z wysiłkiem.

Spróbował unieść głowę, lecz przeszył go ostry ból w krzyżu.

— Suzy… — powtórzył. Znów próbował się poruszyć.

— Spokojnie, Wład,spokojnie — usłyszał obok siebie głos Zoi. Teraz dopiero spostrzegł, że leży na pneumatycznym materacu bez skafandra, a lekarka przygotowuje się do jakiegoś zabiegu.

Suzy klęczała tuż przy Władzie, wpatrując się z niepokojem w jego twarz.

— Trzeba zdjąć bluzę — rzuciła półgłosem Zoja. — No i ułożyć go plecami do góry.

Teraz zbliżył się Renę i wraz z Suzy wykonał pośpiesznie polecenie lekarki. Mimo że usiłowali jak najdelikatniej poruszać chorego, z ust Włada wyrwał się jęk. Zdawało mu się, że ma pogruchotany kręgosłup.

Poczuł dotknięcie chłodnego metalu w okolicach krzyża.

— Jeszcze trochę musisz pocierpieć — mówiła Zoja nachylając się nad nim. — Masz szczęście. Nic groźnego — po prostu lekka kontuzja.

Ostry, sięgający jakby szpiku ból przeszedł ciało fizyka. Z trudem opanował się, aby nie krzyknąć. Potem poczuł jeszcze dwa dotknięcia, ale już niemal bezbolesne.

— Teraz musisz poleżeć parę' minut spokojnie — powiedziała Zoja wstając. Przyjemne ciepło zdawało się rozlewać po mięśniach Włada.

— Suzy? — wyszeptał, jakby chciał się upewnić, czy dziewczyna nie wyszła.

— Słucham cię — dobiegł go zmieniony, jakby wahający się jej głos,

— Jak ja się cieszę… Milczała.

— Już wiesz?… — zapytał nieśmiało, odwracając ostrożnie głowę i szukając oczu Suzy.

— Wiem…

— Mówiłem Suzy, jak sprawy stoją — odezwał się z kąta Renę. Włada ogarnęła jeszcze większa radość. Jakże w tej chwili był wdzięczny Renemu.

— Nie gniewasz się już, Suzy?

— Ależ, Wład…

— Ja tylko… — rozpoczął i urwał. Oczy jego spotkały się ze wzrokiem'zoologa, smutnym i zamyślonym. Poczuł się głupio. Uprzytomnił sobie, że przecież Renę jest ojcem Zoe…

— No, Wład, opowiadaj — przerwał milczenie Petiot. — Chcielibyśmy usłyszeć wreszcie, jak.to było z tym wybuchem.

— Sam nie wiem. Eksplozja nastąpiła tak nagle…

— Miałeś szczęście — odezwał się znów Renę — mogło się skończyć fatalnie. Gdyby nie skafander, nie wiem, czybyś wyszedł żywy. Coś ty tam właściwie robił?

— Gdy doszedłem do jakiejś małej salki — przypominał sobie Kalina — otworzyła się nieduża klapa w podłodze. Sądzę, że automatycznie. Poniżej znajdował się z pewnością zbiornik gazu.

— Zbiornik gazu?

Wład zastanawiał się przez moment.

— Były tam jakieś urządzenia pogrążone w przezroczystej cieczy. Chyba uszkodzone. Dość duże natężenie promieniowania. Nad powierzchnią cieczy gaz pod ciśnieniem. Gdy otwierała się klapa, wyraźnie poczułem podmuch.

— I zaraz potem nastąpiła eksplozja?

— Nie. Cofnąłem się i wyszedłem na korytarz. Chciałem jednak sprawdzić, jak daleko sięga zbiornik, i tupnąłem nogą. Chyba w ten sposób spowodowałem wybuch tego gazu…

— Może te urządzenia były zalane wodą? — dorzucił Renć. Kalina gwałtownie uniósł głowę.

— To jasne! — zawołał. — Że też o tym nie pomyślałem. Usiadł zapominając zupełnie, że jeszcze przed chwilą taki ruch byłby dla niego torturą.

— Przecież to był gaz piorunujący! — wykrzyknął. — Urządzenia jądrowe zalane wodą… Promieniowanie alfa, beta i gamma.rozkładają wodę na tlen i wodór. Jeśli wybuch nastąpiłby w chwili, gdy zaglądałem do otworu…

— Nie mów tak, Wład — odezwała się cicho Suzy.

— Ależ Suzy, jestem zdrów i cały!

Rozpierała go radość. Usiłował zerwać się z ziemi, ale Zoja położyła mu rękę na ramieniu:

— Spokojnie. Musisz jeszcze odpocząć.

Usiadła przy Kalinie i zaczęła uważnie badać jego mięśnie i kości.

— Zdaje się, że większych obrażeń nie ma — powiedziała po kilku minutach, wstając.

Wład pochwycił Suzy za rękę:

— Usiądź tu przy mnie. Tak się cieszę.

Nie opierała.się. On objął ją ramieniem i przytulając do siebie, zapytał:

— Powiedz, jak to się stało? Skąd znalazłaś się tak nagle między nami?

— Niepokoiliśmy się trochę z Igorem, czy nie zabłądzicie w tym labiryncie. Co prawda podaliśmy wam schemat układu centralnych korytarzy, ale przecież nie mieliśmy pewności, czy na górnych piętrach nie następują jakieś znaczne zmiany. Chciałam to sprawdzić. Ruszyłam więc w górę naprzeciw was. Dżdżownica stoi obecnie na sto ósmym piętrze. Przed dwiema godzinami, gdy dotarłam do sto czterdziestego piętra, usłyszałam huk. Miałam prawo podejrzewać, że chodzi tu o.was, i mogłam spodziewać się najgorszego. Nie wiem sama, kiedy przebyłam te osiem pięter. Odnalezienie miejsca wybuchu nie było trudne, gdyż głównym korytarzem walił już gęsty dym, a miernik promieniowania wskazywał znaczny wzrost radioaktywności. Po paru minutach usłyszałam przez radio głos Renego. Odbiór był co prawda utrudniony jonizacją powietrza, ale mogłam zrozumieć, iż Renę woła do kogoś, że odnalazł ciebie i że… że ty nie żyjesz. Przetarła ręką czoło.

— To była straszna chwila — dorzuciła jeszcze i umilkła.

— Należy przypuszczać, że główna siła uderzenia gazów skoncentrowała się na niższym piętrze — wtrąciła Zina. — Widocznie ściany tej centrali energetycznej były cienkie, a podłoga w owej salce, o której wspomniałeś, wytrzymała eksplozję. Gdyby było inaczej…

Zoja spojrzała na zegarek, po czym ujęła rękę Włada.

— No, zdaje się, że już. wszystko dobrze — powiedziała klepnąwszy go po ramieniu. — Spróbuj wstać i przejść się.

Spełnił ochoczo polecenie. Nie odczuwał poważniejszych dolegliwości, tylko mięśnie były obolałe i przy chodzeniu dokuczało mu nieco lewe kolano.

— Pójdę zobaczyć, może dym już się rozszedł — Zina sięgnęła po hełm. — Trzeba zresztą sprawdzić, czy jeszcze gdzieś nie ma ognia.

— Rzuciłem cztery igmety — odrzekł Renę. — Powinno chyba wystarczyć, aby pożar wygasł.

— I ja tak myślę, ale trzeba sprawdzić.

Zina nasunęła hełm na głowę i wpełzła do miękkiego, przezroczystego worka, zastępującego w pawilonie przedsionek-śluzę.

Zjawiła się z powrotem po kilkunastu minutach oświadczając, że można już ruszyć w dalszą drogę. Złożono więc pawilon i załadowano do plecaka. Ze względu na niebezpieczeństwo promieniowania i jakichś trujących spalin, wszyscy pięcioro ubrali się w kombinezony ochronne.

Obawy okazały się zupełnie uzasadnione, gdy po przebyciu 150 metrów podeszli do miejsca katastrofy. Nisko ścielące się żółte gazy i ostrzegawcze światełka sygnalizowały niebezpieczeństwo.

Gdy zeszli schodami na niższe piętro, sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Główny korytarz, którym powinni byli przedostać się niżej, aby dotrzeć do Dżdżownicy, zalała na dużej powierzchni jakaś gęsta, oleista ciecz. Przejście przez tę przeszkodę było niepodobieństwem, gdyż ciecz wysyłała promieniowanie o stężeniu zabójczym nawet dla ludzi w skafandrach. Widocznie napłynęła ona ze zniszczonych eksplozją urządzeń energetycznych.

Pozostawało więc zboczyć z głównego salaku i okrążyć zniszczone pomieszczenia. Ślady eksplozji zaznaczały się tu jaskrawo. Wiele bocznych drzwi wyłamał podmuch gazu, podłogi pokrywał pył i drobne odłamki jakichś urządzeń. Przeważnie były to szczątki cienkich, różnokolorowych rureczek.

Minąwszy wreszcie obszerną halę z na wpół zwęglonymi pniami drzew, osiągnęli wąski boczny korytarz.

W przeciwieństwie do innych pomieszczeń nie był on oświetlony, tylko w głębi majaczył niebieskawosiny blask.

Nauczeni przygodą Włada, posuwali się teraz jak najostrożniej, w dużych odstępach jedno od drugiego. Renę, który szedł pierwszy, zatrzymał się w pobliżu światła. Postąpił krok naprzód i naraz cofnął się gwałtownie.

Przez chwilę trwał nieruchomo, patrząc w kierunku, skąd wydobywało się światło, potem zwrócił twarz do towarzyszy, dając, im jakieś znaki.

— Tam… ktoś stoi — usłyszeli pod hełmami jego szept.

Korytarz kończył się ślepym zaułkiem. Panowała tu wszędzie ciemność, tylko naprzeciw, w końcu zaułka, widniał nieregularny, szary otwór o poszarpanych brzegach. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że korytarz był uprzednio zamknięty bardzo cienką ścianą, którą wypchnął podmuch wywołany eksplozją.

Co innego jednak przykuwało uwagę wszystkich. W odległości nie większej niż 4 metry, niemal na wprost otworu, stała, a właściwie jakby czaiła się ciemna postać.

Była ona raczej podobna do ogromnej sowy niż do człowieka, ale patrząc na nią odczuwało się podświadomie, że nie jest to bynajmniej zwykłe zwierzę. Renę włączył kamerę holowizyjną i postąpił ostrożnie krok naprzód, lecz tajemnicza istota trwała dalej bez ruchu, odcinając się czarną plamą od widocznej za nią jaśniejszej ściany.

— Czy on… jest żywy? — spytała Zoja. Wszyscy myśleli w tej chwili o tym samym. Renę podszedł już do otworu w ścianie. Uniósł wolno latarkę. Snop białego światła ogarnął znienacka niezwykłą postać.

— To rzeźba! — zaśmiał się zoolog i jednym skokiem przesadził otwór. Po chwili wszyscy pięcioro otoczyli kołem duży, czarny posąg. Teraz z bliska, w świetle jarzącym się pod sufitem, można było stwierdzić, że składał się on z dwóch brył: większej, przypominającej tułów, i mniejszej, wyobrażającej przypuszczalnie głowę, o dużej, spłaszczonej czaszce. Dwa szerokie wgłębienia przy pewnej dozie wyobraźni mogły ujść za oczy tej dziwnej istoty.

— Wydaje mi się — rzekł po chwili Renę — że Urpianie uwielbiają kubizm. Nie wierzę, aby jakiekolwiek porządne zwierzę, a co dopiero istota rozumna, mogło mieć tak źle ociosaną głowę.

— Czy istotnie ten posąg wyobraża Uipianina? — zapytała z wahaniem Suzy. — Nie widać nawet śladu rąk.

— Te wyżłobienia można na upartego uznać za zarys skrzydeł — Wład wskazał na regularne rysy biegnące po powierzchni tułowia posągu.

— Może to jakiś latający potwór? — dorzuciła Zina. — Czy to nie wygląda na dziób?

Dotknęła palcem wypukłości w dolnej części głowy posągu, poniżej oczu.

— Urpiańskie zwierzaki latające nie mają dziobów — sprostowała Suzy — przynajmniej te, które spotkaliśmy.

— Ale ten może mieć dziób — upierała się Zina. — Przecież takiego dużego nie spotkaliście.

— Czy jednak nie jest to Urpianin? Spójrzcie na głowę: kilka razy większa od naszej — odezwała się Zoja.

— To jeszcze nie jest żaden dowód — zaprotestowała Suzy. — Gdyby przyjąć, że rozmiary posągu odpowiadają wielkości modelu, to raczej należałoby wykluczyć możliwość, że to Urpianin. Z wymiarów przejść i sprzętów można wnioskować, że wzrost tych istot nie może przekraczać 120 centymetrów, a ten posąg ma ponad dwa metry. Jeśli zaś założyć, że posąg jest nadnaturalnej wielkości, wówczas równie dobrze może on wyobrażać małego ptaszka.

Renę, Wład i Suzy oddalili się nieco, penetrując pomieszczenie. Był to jakby odcinek wąskiego korytarza, który — w przeciwieństwie do innych ulic urpiań-skiego miasta — nie biegł prosto, lecz zataczał regularny łuk, opadając wolno w dół, a z przeciwnej strony wznosząc się łagodnie w górę.

Przeszli kilkanaście kroków, gdy naraz zza zakrętu wyłonił się drugi czarny posąg, podobny do pierwszego.

— Ten jest trochę inny — zdziwiła się Zina. — Jakby siedział na trójnogu. Wyraźnie widzę trzy nogi stołka.

— A może to jego własne nogi — zażartował Renę.

— Takich nóg nie może mieć żadna żywa istota. Wyglądają zupełnie jak klocki.

— Jest i trzecia rzeźba — przerwał im głos Suzy, która wraz z Władem zeszła niżej.

Zoja, Zina i Renę przyśpieszyli kroku. Zoolog nie zatrzymał się jednak przy Suzy i Władzie, lecz począł schodzić jeszcze niżej, utrwalając w krystalicznej pamięci kamery obraz wnętrza korytarza. Twarz jego była w tej chwili skupiona i poważna.

— Chodźmy dalej!

Niezwykły korytarz skręcał nieustannie w prawo, opadając coraz niżej. Nie ulegało wątpliwości, że jest on czymś w rodzaju kręconych schodów. Brak bocznych drzwi nasuwał porównanie z wieżą średniowiecznego zamczyska.

Czarne posągi były rozstawione na wysokich ławach, w równych odstępach, pod jedną, to znów pod drugą ścianą korytarza. Każdy nieco inny, choć wszystkie wyobrażały te same istoty, podobne do ziemskich sów. Ściany tej „klatki schodowej" pokryte były na całej powierzchni wypolerowanymi kulkami wielkości orzechów włoskich.

— Z czego mogą być te kulki? — zwrócił się zoolog do idącej obok niego Ziny. Wzruszyła ramionami.

— Trzeba by przeprowadzić analizę. Zewnętrznie przypominają platynę.

— Może wydobyć jedną? — zaproponował niepewnie Wład. '

— Po co niszczyć. Sporo okruchów leży wyżej, w tym miejscu gdzie eksplozja rozbiła ścianę. Możemy zebrać kulek pod dostatkiem.

— Idę! — Kalina szybko zawrócił.

— Pójdę z tobą — powiedziała Suzy. — Zbierzemy trochę tych kulek i zaraz wrócimy — zwróciła się do Renego.

— Idźcie! My tu zaczekamy.

Renę wspiął się na ławę między posągami. Przeciwległa ściana, o większej krzywiźnie niż ta, pod którą stał obecnie, nie sięgała sufitu, oddzielona od

320

niego ciemną szparą. Zoolog poświecił latarką, ale snop światła nie napotkał przeszkody.

— Co o tym myślisz? — zwrócił się do Ziny, wskazując w górę.

— Chcesz, abym tam zajrzała? — zapytała domyślnie.

— Właśnie.

— Jeśli potraficie podnieść mnie tak wysoko. Ta ściana ma chyba ze trzy metry — Staniesz na głowie posągu.

— Racja! — Zina podeszła do czarnej statui. Renę oparł się o posąg rękami, a Zoja pomogła córce wspiąć się w górę. Po kilku sekundach jej hełm zniknął niemal cały w szczelinie.

Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko przyspieszonym oddechem Ziny.

— Co widzisz? — nie wytrzymał zoolog.

— To wprost fantastyczne — oznajmiła Zina. — Jakby jakaś głęboka okrągła studnia. Bez własnego oświetlenia. Światło przedostaje się tylko z korytarza.

— Mówisz, studnia?

— Oczywiście nie dosłownie. Korytarz, którym schodzimy, biegnie spiralą w jej ścianach.

— Czy widzisz dno?

— Chyba tak. Ale nie jestem pewna. To bardzo głęboki szyb. Najciekawsze, że i tu, niemal na brzegu, również stoją posągi. Nawet nieco większe.

— Czy ściany też są pokryte kulkami?

— Tak. Ale bardzo rzadko.

— Ciekawe…

Zza zakrętu wyłoniły się sylwetki Włada i Suzy. Oboje szli wolno, z pochylonymi głowami, jakby szukając czegoś na ziemi.

— Przyjrzyjcie się dobrze posadzce — powiedziała tajemniczo Suzy.

— Jakby mozaika — zauważyła Zoja.

— Tak to wygląda — skinął głową Renę. — Tylko bardzo zagmatwana, aż nieprzyjemna dla oka.

— Czy nie widzicie pięciokątów? O, tu! — Wład wskazał ręką. Istotnie, przy uważnym przyjrzeniu się posadzce można było zauważyć duże, foremne pięciokąty, otoczone ciemniejszą mozaiką. Cała powierzchnia pokryta była drobniutkimi plamkami czy ziarenkami, białymi, szarymi, czarnymi i brunatnymi. Łączyły się one w większe i mniejsze grupy, linie i jakby rysunki. Za każdym poruszeniem głowy plamy te zmieniały kształt, zdawały się migotać, oddalać, to znów zbliżać, a nawet chwilami znikały zupełnie, roztapiając się w czerni lub błyszczącej bieli.

— Pomóż mi zejść. Muszę to zobaczyć — powiedziała Zina.

— Co ty tam robisz? — zdziwiła się Suzy. Dopiero teraz ją spostrzegła. Zina w krótkich słowach wyjaśniła cel swojej wspinaczki i opowiedziała o odkryciach.

— Ten spiralny korytarz może biec wiele kilometrów — zakończyła relację i oparłszy nogę na ramieniu Renego zeskoczyła zręcznie na posadzkę.

— Nie wiadomo więc, czy idąc nim, znajdziemy jakieś boczne-drzwi — odezwał się Wład.

— Tak — powiedziała Suzy. — Warstwa pyłu na podłodze jest tu bardzo cienka, w przeciwieństwie do innych pomieszczeń, gdzie sięga nieraz kilku albo kilkunastu centymetrów. Należy stąd wnioskować, że pomieszczenia te były odcięte od innych i pozbawione wentylacji.

— Igor pewno się już niepokoi… — powiedziała Zoja.

— Podzielmy się na dwie grupy — zdecydował Renę. — Ty, Suzy, z Zoją i Ziną wrócicie i spróbujecie odnaleźć radioaktywny ślad, który pozostawiłaś idąc tutaj. Ja z Władem zejdę tym ślimakiem aż do dołu, jeśli nie napotkamy jakichś przeszkód. Potem wrócimy i dojdziemy po waszych śladach. Nie mam ochoty spać w skafandrze na podłodze.

— No, idziemy — zwróciła się Zoja do Suzy. Fizyczka spojrzała niepewnie na Renego. Żal jej było rozstawać się z Władem. Wahanie nie trwało jednak długo.

— Idziemy — powiedziała zdecydowanie.

Zina otworzyła torbę i wyjęła kamerę holowizyjną.

— Zrobię jeszcze parę zdjęć tych mozaik. Ciekawa jestem, co na to powie ojciec. Czy wiecie, że z góry to zupełnie inaczej wygląda? Mogłabym przysiąc, że w tych pięciokątach dostrzegałam chwilami jakby obrazy, niewyraźne, ale obrazy. O tu! — wskazała na jeden z pięciokątów. — Widziałam coś w rodzaju budowli.

ICH OCZAMI

Suzy, Zoja i Zina dotarły do Dżdżownicy nadspodziewanie szybko. Wyszedłszy ze „studni" — jak zaczęto nazywać szyb otoczony spiralnym korytarzem. — fizyczka już po przebyciu kilkudziesięciu metrów odnalazła drugie żłobkowane schody, oddalone zaledwie o 300 metrów od schodów zablokowanych promieniotwórczym płynem.

Rozkład sal i korytarzy powtarzał się co sześć pięter z matematyczną regularnością. Toteż dzięki dobrej orientacji Suzy bez trudu odnaleziono ślad prowadzący wprost do miejsca, gdzie tkwił podziemny statek.

Igora zastały przed Dżdżownicą. Gdy spostrzegł żonę i córkę, podbiegł do nich i w milczeniu przycisnął do siebie. Zazwyczaj opanowany, tym razem stracił zupełnie swą zwykłą sztywność i spokój. Słyszał huk eksplozji i blisko dziesięć godzin niepewności o życie Zoi, Ziny, Suzy, Renego i Włada wytrąciło go zupełnie z równowagi. Jak wynikało z kierunku wstrząsu zarejestrowanego przez sejsmografy, wybuch nastąpił w pobliżu trasy, którą miała poruszać się grupa. Niepokój Igora był tym większy, że przecież żywo jeszcze stała mu w pamięci niedawna wiadomość o śmierci Mary.

Suzy opowiedziała Igorowi o ostatnich odkryciach. Słuchał, kiwając w milczeniu głową.

— Macie te kulki przy sobie? — odezwał się wreszcie, gdy skończyła. Suzy sięgnęła do torby i podała geologowi garść błyszczących „orzechów".

— Istotnie, bardzo przypominają platynę — rzekł przyjrzawszy się im z uwagą. — Co prawda waga ich jest zbyt mała, ale przecież mogą być tylko z wierzchu pokryte platyną. Chodźmy do statku.

Gdy znaleźli się w laboratorium, już bez skafandrów, Zina włożyła jedną z kulek do analizatora. Na małym ekranie ukazały się trzy koncentryczne pierścienie.

— Miałeś rację — zwróciła się do ojca. — Widać wyraźnie dwie warstwy i lekkie jądro. Zaraz się dowiemy, z czego to zrobione. Zaczęła manipulować przyciskami.

— Nie bardzo rozumiem, jaki sens ma budowa takich krętych, jak mówicie, schodów bez drzwi — zastanawiał się Igor. — Pokażcie mi zdjęcia tych mozaik.

Suzy postawiła kamerę na stoliku i już miała wyjąć kryształ pamięci, gdy naraz spostrzegła w stojącym pojemniku trzy niebieskawe, przezroczyste krążki.

— Co to?

— Znalazłem te płytki zaraz po twoim odejściu w jednej z salek mieszkalnych. Przyjrzyj się dobrzę.tym krążkom.

Suzy wzięła jedną z płytek w palce. Była zrobiona z lekkiej masy plastycznej. Fizyczka wyjęła z kieszeni lupę i uważnie przyjrzała się powierzchni krążka.

— Jak myślisz? — zapytał Igor. — Co to może być?

— Nie wiem. Zupełnie nie wiem. Widziałam kiedyś, jeszcze na Ziemi, w muzeum, starodawne płyty gramofonowe. Te krążki są do nich podobne. Geolog mrugnął zachęcająco.

— Jesteś chyba bliska prawdy.

— Czyżby to były także… płyty.gramofonowe? Igor pokręcił przecząco głową.

— Na tych płytkach istotnie dokonano zapisu. Tylko że nie mechanicznego ani magnetycznego, lecz chemicznego.

— To może uda nam się usłyszeć głos Urpian? Czy próbowałeś przekodować cyfrowo zapis? — spytała Zina podchodząc do ojca.

— Tak. Ale na razie bez rezultatu. W ogóle wydaje się wątpliwe, aby to był zapis dźwięków.

— A może jest to pismo istot, które zamieszkiwały to podziemne miasto?

— Właśnie o tym myślę… — odrzekł Igor z wahaniem. Zina wróciła tymczasem do analizatora.

— Mam już wynik! — zawołała odrywając wystającą z aparatu taśmę. — Zgadliśmy! Zewnętrzna skorupa kulki zrobiona jest z platyny.

— A dalej? — zapytał Igor podchodząc do aparatu.

— Druga warstwa to chyba jakiś spiek ceramiczny. Skład dość zawiły. A w środku? — zastanawiała się.

Geolog wyjął z jej rąk kartkę, przyglądając się wydrukowanym cyfrom.

— Interesujące… — mruknął. — Druga warstwa jest na pewno ceramiczna, ale jądro?

— Ależ to chyba popiół! — zawołała nagle Zina.

— Słusznie. To jest popiół pochodzenia organicznego — stwierdził geolog. Zapanowała cisza. Stojąca przy stoliku Suzy położyła z powrotem trzymaną w ręku płytkę.

— Nie znajdziemy ICH chyba ani żywych, ani umarłych — powiedziała cicho. Igor w milczeniu skinął głową.

— Co przez to rozumiesz? — zapytała Zoja.

— Tamta studnia to… mauzoleum.

— Każda z tych kulek byłaby więc miniaturową urną?

— Chodźmy obejrzeć zdjęcia — przerwał Igor sięgając po leżącą na stole kamerę. Wyciągnął pospiesznie kryształ i wsunął w gniazdo fotolektora.

Zina sięgnęła do przycisku i na ekranie zaczęły migotać widoki jakichś korytarzy i sal, pełnych maszyn, zamarzłych krzewów i traw. Potem zwolniła tempo; ujrzeli jakieś zdemolowane eksplozją urządzenia, wreszcie cienką warstwę zielonkawej, oleistej cieczy.

Naraz w centrum ekranu pojawił się czarny posąg. Obracał się pozornie wokół osi, rosnąc szybko.

— Czekaj! — Igor chwycił córkę za rękę dając jej znak, by zatrzymała projekcję. Podszedł do szafki i wyjął stamtąd duże zdjęcie.

Cztery głowy pochyliły się nad błyszczącą kartką. Widoczna była na niej jakaś płaskorzeźba. W otoczeniu geometrycznie stylizowanych liści czy kwiatów widniała nieduża, wyryta jakby kilkoma uderzeniami dłuta, ptasia twarz. Podobieństwo z głową posągu było uderzające.

— Jedź dalej!

Posąg znikł. Po chwili na krótko ukazał się drugi.

Niespodziewanie centrum ekranu zajął duży, foremny pięciokąt.

— To jednak obraz… — powiedziała Zina zatrzymując projekcję. Istotnie to, co widziano na ekranie, nie stanowiło już zagmatwanego zespołu plam, jakie oglądali w korytarzach mauzoleum. Obraz co prawda nie był czysty — kontury przedmiotów zamazane, a przede wszystkim nieco przypominał kolorowy negatyw — barwy były jednakże soczyste i bez zbytniego wysiłku wyobraźni uczeni mogli domyślić się, co ów obraz przedstawia.

Na pierwszym planie widniała jakby wysoka wieża, zbudowana z prostokątnych płyt, obok mniejsza, o okrągłych, ciemnych otworach. Wokół tych budowli krzewiła się bujnie żółta roślinność. Czarne niebo przyprószone było czerwonym nalotem.

— Dlaczego gołym okiem nic nie mogliśmy rozróżnić? — wyszeptała Zoja. Igor zastanawiał się dłuższą chwilę.

— Częściowo da się to wytłumaczyć innym uczuleniem kamery na barwy, niż to zachodzi w wypadku naszego oka.

— Ale tamten obraz był zupełnie zamazany.

— Zamazany, mówisz?

Zina znów włączyła aparaturę. Obraz na ekranie sczerniał, zamigotał i naraz pojawiła się szeroka równina, porośnięta pojedynczymi krzewami. Niebo było tu jasnozielone. Biegła przez nie długa, rozszerzająca się ku dołowi, czerwona smuga. — Przecież to jest zdjęcie tego samego pięciokąta!

— Przesuń dalej — polecił Igor.

Znów ukazały się jakieś budowle, tylko liczniejsze i bardziej zwarte. Zza wyniosłej wieży wyglądał fragment białego krążka, podobnego do tarczy Proximy lub Sel.

Gdy Zina znów włączyła aparat, obraz zniknął i tylko czarny pięciokąt widniał w centrum ekranu.

— Czy to już wszystko? — zapytał geolog.

— Mam jeszcze tylko kilka ujęć ukośnych.

Tym razem obrazy okazały się bardzo niewyraźne i migocące.

— Czy mogłybyście w przybliżeniu określić, gdzie na tym piętrze, za którymi ścianami przebiega studnia-mauzoleum? — zwrócił się Igor do Suzy. — Chciałbym koniecznie tam się dostać.

— Sądzę, że nietrudno będzie odnaleźć jakiś korytarz przechodzący w pobliżu. Czy chcesz poprowadzić Dżdżownicę?

— To zależy od tego, czy dostęp do spiralnego korytarza będzie łatwy czy trudny.

Po dwóch godzinach znaleziono w głębi bocznego korytarza dogodne miejsce dla przebicia otworu do podziemnego grobowca. Pomiar ultradźwiękowy grubości ściany wykazał, że ma ona na odcinku paru metrów grubość nie większą niż 20 centymetrów. O tym, że po przeciwnej stronie znajduje się kręty korytarz, mówiły cienie kulek na ekranie.

Zina i Suzy zajęły się wycięciem kwadratowego otworu, tak aby można było wsunąć się do wnętrza mauzoleum. Zazwyczaj bardzo rozmowna Zina była tym razem milcząca i zamyślona. Tajemnica znikających obrazów nie dawała jej spokoju. Po głowie snuły się różne hipotezy.

Gdy wreszcie otwór był gotowy, przeczołgała się na drugą stronę i klęknąwszy na posadzce, poczęła z uwagą badać jeden z pięciokątów rozmieszczonych co parę metrów wzdłuż korytarza. Suzy pozostała jeszcze po drugiej Stronie otworu, czekając na Igora i Zoję, którzy wrócili do statku, by zawiadomić bazę o ostatnich odkryciach. Zjawili się zresztą wkrótce i po naradzie postanowiono, że Igor z Zina pozostaną w pobliżu otworu, Suzy z Zoją zaś wyruszą w dół, na spotkanie Renego i Włada.

Spiralny korytarz nie różnił się od tego, który już widzieli na sto pięćdziesiątym piętrze. Tylko posągi miały mniej kubistyczny kształt.

Zoja i Suzy szły szybkim krokiem, z rzadka zatrzymując się przy ciekawszej rzeźbie czy kompozycji zdobniczej. Tempo nadawała Suzy, która chciała jak najprędzej znów zobaczyć Włada.

325

Korytarz zdawał się nie kończyć. Już wyraźnie odczuwały wzrost temperatury w miarę głębokości. Wreszcie po blisko dwóch godzinach marszu wyjęły z plecaków skafandry, gdyż gorąco stawało się nie do zniesienia. Według obliczeń Suzy, znajdowały się na głębokości dwudziestego piętra.

— Przecież korytarz nie może biec w nieskończoność — denerwowała się fizyczka.

— Spróbuj wejść na tę ścianę tak jak Zina — zaproponowała Zoja. — Może uda się nawiązać z nimi łączność przez radio.

Po krótkiej chwili Suzy była już na szczycie i przechyliwszy się ku wnętrzu studni, zaczęła nawoływać:

— Wład! Renę! Wład! Halo! Halo! Odpowiedziało jej milczenie.

Głęboko w dole majaczyło w niebieskawej poświacie dno szybu. Suzy zawołała jeszcze kilkakrotnie, po czym zeskoczyła z trzymetrowej ściany wprost na posadzkę.

— Co ty robisz? — zganiła ją Zoja. — Możesz nogi połamać. Tu jest za duże ciążenie! To nie Sel albo nawet Tema.

— Chodźmy już dalej — przerwała niespokojnie Suzy zakładając plecak. — Pozostało nam chyba nie więcej niż 300 metrów szybu.

— A więc około trzech kilometrów korytarza.

Znów ruszyły w dół. Suzy coraz bardziej przyspieszała kroku, raz po raz spoglądając na zegarek. Zoja liczyła w myślach mijane posągi.

Po blisko półgodzinnym marszu korytarz począł się wreszcie rozszerzać. Suzy była niemal pewna, że dochodzą do dna „studni".

Nieoczekiwanie korytarz przybrał położenie poziome i ukazała się wielka, czarna płyta, zamykająca dalszą drogę. Suzy i Zoja podeszły do przegrody pokrytej pionowymi kolumnami jakichś znaczków. Nigdzie wokół nie było widać żadnego przejścia.

Renę i Wład zniknęli.

— Może jest tu jakiś ukryty mechanizm odsuwający tę płytę? — powiedziała Zoja.

— Może — Suzy rozejrzała się niepewnie wokoło.

Zoja wyjęła z torby niewielki przyrząd do badania składu atmosfery. Z płaskiego walca wysunęło się kilka cienkich igiełek. Niektóre z nich zaczęły szybko zmieniać barwę.

— Czad!

— Myślisz, że?…

— Może leżą gdzieś za tym murem, zaczadzeni? Jeśli choćby na parę minut zdjęli hełmy…

— Pomóż mi! — Suzy stanęła przy posągu, wskazując w górę. Ściana oddzielająca korytarz od „studni" była tu nieco niższa, tworząc półkę nad głową statui.

Po paru próbach przy pomocy Zoi udało się fizyczce wspiąć na mur.

— Można zejść — zakomunikowała Suzy. — Nawet niewysoko. Czekaj na mnie!

— Mów cały czas, co widzisz! Suzy zniknęła za murem.

— Jestem już na dole! Widzę pięcioro niskich, bardzo niskich drzwi. Właściwie bram. Za nimi wiele rzeźb!

— Uważaj na siebie!

— Bardzo tu widno! Świetlny zygzak na suficie! Jak wąż! Idę dalej… Włada na razie nie… Głos ścichł i urwał się.

— Suzy! — zawołała Zoja.

Nie było odpowiedzi. Co prawda krótkie fale, na których pracowały aparaty radiowe w hełmach, miały niezbyt duży stopień uginania, ale utrata łączności nastąpiła niepokojąco nagle.

Zoja ułożyła plecaki jeden na drugim i próbowała wspiąć się sama na posąg. Nie było to jednak możliwe.

Zaczęła nerwowo krążyć po korytarzu, co chwila spoglądając na zegarek.

Upłynął kwadrans, pełen męczącego oczekiwania. Zoja już zaczynała zastanawiać się, czy nie ruszyć z powrotem po pomoc, gdy niespodziewanie rozległ się pod jej hełmem głos Renego:

— Halo, Zoja! — zoolog siedział na murze i kiwał na lekarkę.

— Co się z wami stało?! — wybuchnęła Zoja. — Już myślałam, że znowu…

— Prosimy, księżno, do pałacu — Renę uśmiechał się niezbyt mądrze.

— Nie wygłupiaj się! Co tam macie?

— Zaraz zobaczysz! Trzymaj! — spuścił w dół drabinkę sznurową, którą widać odnalazł w swych przepastnych kieszeniach. W chwilę później Zoja znalazła się po drugiej stronie muru.

Dno „studni" przypominało rzeczywiście nieduży dziedziniec wewnętrzny jakiegoś ziemskiego pałacu. W jego środku ustawiona była czarna kula o blisko dwumetrowej średnicy, na okrągłym, płaskim postumencie. Posadzkę pokrywała gruba warstwa pyłu, na której buty Renego, Włada i Suzy pozostawiły wyraźne ślady. Prowadziły one do pięciu niskich, zdobionych ornamentami bram, wybiegających w różnych odstępach z dziedzińca.

Renę poprowadził Zoję poprzez jedną z tych bram i oto znaleźli się w jasno oświetlonej, trójkątnej sali. Po jej suficie, w odległości paru metrów od ścian, biegł jaskrawo świecący wąż. W centrum świetlistego kręgu stała Suzy z kamerą holowizyjną; w głębi przy ścianie klęczał Wład badając jej powierzchnię.

Zoja rozejrzała się po sali. Na pierwszy rzut oka nie było tu niczego nowego:

mozaiki ścienne i posągi różnej wielkości.

— Jak ci się podobają tutejsi realiści? — zapytał Renę, takim tonem jakby oczekiwał osobistego uznania.

Dopiero teraz spostrzegła, że zoolog bynajmniej nie żartuje, mówiąc o realizmie rzeźb. W przeciwieństwie do posągów w korytarzach, noszących znamiona kubizmu, stojące tu pod ścianami rzeźby tak plastycznie odtwarzały rzeczywistość, że Zoję przeszedł dreszcz. Zewsząd patrzyły na nią oczy jakże niezwykłych zwierząt, różniących się nie tylko kształtem i wielkością, ale ' i barwnością polichromowanej powierzchni. Były tam potwory przypominające ziemskie jaszczury, „ptaki" czy może „owady" o tęczowych skrzydłach i wąskich, błyskających zębami paszczach, stwory nie większe od wróbli, z głową osadzoną na długiej cienkiej szyjce, to znów grube, sześcionogie „ropuchy" o wyłupiastych oczach.

Zoja i Suzy szły teraz wolno przez to istne muzeum osobliwości, pilnie wypatrując urpiańskiej „sowy". Jednak pośród wielu zwierząt, pozornie do niej podobnych, nie znalazły żadnej istoty, którą mogłyby bez wahania uznać za pierwowzór tamtych rzeźb w mauzoleum.

— Szukacie starych znajomych — rzekł Renę — ale ich tu nie znajdziecie. Może są tam! — wskazał szerokim gestem mozaiki na ścianach. — Ale to, niestety, nie dla naszych oczu. Czy wiesz, co to jest? — zwrócił się do Zoi.

— Obrazy. Suzy wam mówiła…

— Mówiłam — potwierdziła fizyczka. — Ale już sami na to wpadli. Są to obrazy stereoskopowe. Tu jednak ich faktura jest niepomiernie bardziej skomplikowana niż tam na górze, w korytarzach.

Zoja chciała podejść do Włada, lecz sygnał lampki bezpieczeństwa zatrzymał ją w pół drogi.

— Emisja beta! — zaniepokoiła się lakarka. — Dobrze, że jesteśmy w kombinezonach.

— Źródło promieniowania znajduje się w podłodze — wyjaśniła Suzy. — Elektrony biją pionowo w górę, wywołując fluorescencję tego węża na suficie.

— Ale to przecież nie jest wcale obojętne biologicznie. Czyżby nie potrafili inaczej rozwiązać sprawy oświetlenia?

— Z pewnością potrafili. Może chodziło o stworzenie niewidzialnej ściany zjonizowanego gazu, która odbija fale radiowe?

— Dlatego straciliście z nami łączność. Teraz rozumiem. Ale po co im taka przegroda?

— Po co? Po prostu są to „barierki" ostrzegawcze w muzeum: nie dotykać eksponatów! — zażartował Renę.

— Czy wiesz, że tutejsze zwierzęta emitują i odbierają sygnały elektromagnetyczne? — wtrąciła Suzy. — Chyba cię to zainteresuje?

— Też pytanie! — zoolog aż podskoczył z wrażenia. — Dopiero teraz mi o tym mówisz?! Gdzie są te zwierzęta i skąd wiesz, że to łączność radiowa?

Nie otrzymał odpowiedzi. Suzy wydała okrzyk przestrachu i podbiegła do Włada, który zdjął hełm i przez kieszonkowy mikroskop zaczął badać powierzchnię mozaiki. Głos jej urwał się po przekroczeniu niewidzialnej przegrody, ale z gwałtownej gestykulacji łatwo było domyślić się, jak bardzo jest zdenerwowana.

Wład założył hełm z ociąganiem, wyraźnie przynaglany przez Suzy. Wreszcie wstał z klęczek i oboje wrócili na środek sali.

— Były zestawiane z pewnością za pomocą jakichś precyzyjnych instrumentów — Renę i Zoja usłyszeli jego pełen podniecenia głos. — Struktura bardziej złożona niż początkowo myślałem. Co więcej, wygląda na to, że co najmniej niektóre z tych mozaik zawierają nie jeden, lecz wiele obrazów stereoskopowych, nałożonych jak gdyby, na siebie. Dlatego tak trudno nawet jednym okiem dostrzec jakiś konkretny obraz. Chyba przeszkodą są tu mimowolne ruchy gałki ocznej.'

— Jak oni mogli oglądać te obrazy? Czy myślisz, że ich narządy wzrokowe miały jakieś szczególne właściwości? — zastanawiała się Suzy. — A może używali specjalnych przyrządów optycznych? Czytałam gdzieś, że w pierwszym okresie stereokina na Ziemi stosowano dwubarwne okulary.

— Na pewno nie chodzi tu o tak prymitywne środki.

— Oczywiście. Nie to miałam na myśli. Zastanawiam się, czy nie jest to tylko problem techniczny.

— Dla nas?

— Właśnie! Trzeba robić zdjęcia z kamer całkowicie nieruchomych. Szkoda, że nie wzięłam statywu.

— Jest tu jeszcze sprawa różnic w uczuleniu na barwy — zauważył Renę.

— Jeśli narząd wzroku Urpian tak bardzo różni się od naszego, to nigdy nie poznamy prawdziwego piękna tych mozaik — westchnęła Zoja.

— Piękna? Nie wiem. Ale poznamy świat w nich zapisany. Zobaczymy te obrazy! — powiedział Wład z przejęciem. — Musimy zobaczyć! To przecież kopalnia wiadomości o tym świecie — wskazał na ściany. Niemal od podłogi do sufitu mieniły się one bogactwem barwnych elementów. Tak samo jak „obrazy" na podłodze w korytarzach, za każdym poruszeniem głowy ściany zmieniały wygląd, nieprzyjemnie kłując wzrok interferencją plam.

— Zobaczymy te obrazy — powtórzył Wład. — Zobaczymy je oczami Urpian. I choć widoki przybiorą kształt- naszych wrażeń wzrokowych, będą tak samo wierne rzeczywistości, jak tego chciał urpiański artysta.

— O czym ty mówisz? — Renę zmarszczył brwi. — Nie bardzo rozumiem. Chociaż… Chyba masz rację.

— Jestem pewien, że potrafię zbudować takie oczy, które pozwolą nam zobaczyć świat, który te mozaiki odtwarzają. Zobaczyć, obraz przełożony na język naszych oczu, ale prawdziwy — Wład zapalał się coraz bardziej. — Bo przecież to, co zestawiono w obraz z drobnych, kolorowych kryształków, istniało naprawdę, było realne, miało kształt i cienie, a więc może być ujrzane każdym okiem. Każdym narządem, który odbiera wrażenia optyczne, dokonuje lokalizacji przestrzennej i wyczuwa różnice w promieniowaniu, podobnie do naszych oczu, czy to będzie oko'Urpianina, Temida czy Człowieka.

Zadanie skonstruowania „oczu Urpianina" nie należało w zasadzie do trudnych, jeśli zakładało się, że narząd wzroku tych istot pod względem budowy optycznej nie różnił się od ludzkiego. Na to, by można ujrzeć plastyczność obrazów Urpian, trzeba było na nie patrzeć dwojgiem oczu, oddalonych ód siebie na przeciętną odległość gałek ocznych tych istot. Oczywiście nie sposób zmienić rozstawu źrenic oczu ludzkich. Zbudowano więc przyrząd podobny do dwuocznego peryskopu, który za pomocą prostego zespołu luster pozornie te źrenice oddalał lub zbliżał.

Poważniejsze problemy konstrukcyjne stwarzał fakt, iż mozaiki urpiańskie były nie tylko obrazami stereoskopowymi, lecz również kinetoskopowymi. Już nieznaczna zmiana kąta widzenia wywoływała wrażenie ruchu: obraz ożywiał się — chmury przesuwały się po niebie, gałęzie drzew jakby poruszał wiatr, zwierzęta zmieniały pozycje.

Dla ludzi te zmiany, nawet przy nieznacznym ruchu głowy, następowały zbyt szybko, co wywoływało wrażenie przenikania i rozmywania elementów wizji. Trzeba więc było umieścić przyrząd na statywie i poruszać nim bardzo wolno za pomocą mechanizmu sterowanego zdalnie, tak aby mimowolne drgania mięśni nie powodowały zakłóceń. Rozwiązaniem tych problemów zajęła się Zina z Władem. Suzy, jako specjalistka od promieniowań, opracowała w tym czasie zespół przetworników rozszerzających zakres widzialności oka ludzkiego również na znaczny obszar podczerwieni i nadfioletu, odgrywających istotną rolę w „kolorystyce" Urpian.

Zasadniczą trudność stwarzały ograniczone możliwości technicznego warsztatu Dżdżownicy. Niemniej już po paru dniach Wład, Zina i Suzy przeprowadzili pierwsze próby ze skonstruowanym przyrządem. Odbyły się one w korytarzach w pobliżu Dżdżownicy, gdzie warunki do pracy były najbardziej dogodne.

Zina skierowała przyrząd obiektywem w dół na mozaikę podłogi i spojrzała przez wizjery. Teraz bardzo ostrożnie zaczęła obracać pokrętła, zmieniając rozstaw i kąt nachylenia luster.

— Obniż statyw — powiedziała Suzy. — Niżej… jeszcze niżej… Stop! Jaka odległość?

— 92 centymetry.

— Teraz z powrotem w górę, trochę w lewo… Tak. Jaki rozstaw obiektywów?

— 225 milimetrów. To samo co wczoraj.

— A więc zgadza się!

— Musi się zgadzać! — rzucił z naciskiem Wład podchodząc do przyrządu. — To jest szerokość rozstawu źrenic u Urpian.

— U nas wynosi 65 milimetrów. To dopiero muszą być olbrzymy!

— Olbrzymy? — zaoponowała Suzy. — Chyba chodzące na czworakach? Nie zapominaj o niskich otworach drzwiowych. Świadczą one raczej o tym, że Urpianie są karłami w porównaniu z ludźmi.

Zamilkli na dłuższą chwilę.

— Ciągle jeszcze widzę podwójnie — odezwała się Zina.

— Lewe pokrętło w prawo! Wobec niedużej odległości obiektu promienie widzenia są znacznie nachylone.

— Ach, prawda! O, teraz widzę wyraźnie! Jakie to dziwne i niezwykłe! Ustąpiła miejsca Suzy. Fizyczka chwilę patrzyła przez przyrząd.

— Zobacz, Wład — powiedziała prostując się. — Zwróć uwagę na księżyce.

— Sądzisz, że to Urpa? — odezwała się Zina.

Tymczasem Wład podszedł do przyrządu. Widok, jaki roztaczał się przed jego oczami, przypominał raczej makietę lub dekorację teatralną niż rzeczywisty krajobraz. W otoczeniu fioletowych, wysokich drzew podobnych do topoli, wznosił się szereg okrągłych bloków o żółtych matowych ścianach. Również ziemię, drzewa i krzaki pokrywał żółty nalot.

Zdawało się, że wystarczy sięgnąć ręką, by dotknąć tych niezwykłych budowli, rozstawionych tuż przed oczami niczym dziecięce zabawki. Nad budowlami i drzewami widniało ciemnozielone niebo, przechodzące ku krawędziom obrazu w czerń. Na niebie świeciły rzadko rozrzucone gwiazdy i dwa księżyce w fazie zbliżonej do kwadry; jeden większy, drugi nieco mniejszy.

— To chyba nie Urpa? — głos. Kaliny wyrażał zdumienie.

— Nie Urpa? — powtórzyła pytanie Suzy. — Więc może Tema w okresie, gdy jeszcze krążyła dalej od Proximy? Może jeden z'tych księżyców jest planetą X?

Zbudowanie „oczu Urpianina" stało się zwrotnym punktem w pracach badawczych. Codziennie zdobywano nowe dane o życiu Urpian. Góry, morza, rozległe, równiny i wzgórza, pokryte gęstą roślinnością i dziwnymi budowlami sięgającymi w niebo długimi iglicami wieżyc — wszystko to olśniewało bogactwem nieznanych kształtów i krajobrazów. W tych plastycznych obrazach pojawiały się często motywy czerwonego słońca i księżyców. Wielkość tych ciał niebieskich była na mozaikach z reguły jednakowa, co świadczyło, że konstruktorzy-artyści dążyli do wiernego oddawania rzeczywistości.

Obrazy na posadzkach korytarzy przedstawiały niemal wyłącznie krajobrazy, kompleksy budowli, rzadziej monumentalne wnętrza, również o bogatej roślinności. Zastanawiający był niemal całkowity brak wizerunków Urpian. Z rzadka tylko można było odnaleźć niewyraźne sylwetki, które przypominały w pewnym stopniu realistyczne posągi w „muzeum". Niestety, obejrzenie za pomocą „oczu Urpianina" podziemnej galerii na dnie studni trzeba było na razie odłożyć. Wobec panującej tam wysokiej temperatury i czadu ludzie nie mogli poruszać się bez skafandrów. Dopóki Zina nie wbudowała przyrządu do hełmu, poprzestano na samych zdjęciach, zresztą fragmentarycznych; zapowiadały one dużo interesującego materiału. Przede wszystkim odkryto kilka zbliżeń istot podobnych do posągów.

Było już niemal pewne, że posągi te wyobrażały Urpian w nadnaturalnych rozmiarach. Według obliczeń Renego i Igora przeciętny wzrost mieszkańca podziemnego miasta nie przekraczał metra; mieli oni nieproporcjonalnie duże i szerokie głowy, z dwojgiem daleko rozstawionych małych oczu. Otwór gębowy zaopatrzony był w dwa wyrostki, wysunięte ku dołowi. Niektórzy uważali je za kłyj. Renę jednak wykluczał tę możliwość i skłonny był raczej przypisywać im funkcję pośrednią między językiem a wargami.

Meldunki o odkryciach wysyłano teraz do bazy niemal nieustannie. Spodziewano się lada dzień przybycia Szu i Ast oraz wyprawy w dół nowej grupy pod przewodnictwem Krawczyka.

W przeddzień przybycia archeologa Igor, Renę, Wład i Suzy wyruszyli spiralnym korytarzem w górę, by zbadać najwyższe piętra mauzoleum.

W górnych pomieszczeniach skafandry nie były konieczne. Wobec większej niż na Ziemi zawartości tlenu powietrze' było tu czyste i orzeźwiające. Nie ulegało wątpliwości, że działał tu jakiś system wentylacyjny.

Po dojściu do otworu wyłamanego podmuchem eksplozji zwolniono kroku, zatrzymując się raz po raz nad ciekawszym obrazem.

Szyb nie sięgał już wysoko i korytarz powinien był wkrótce dobiec końca. Istotnie, po czterdziestu minutach wędrówki platynowe kulki, pokrywające dotąd zwartą masą powierzchnię ścian, znikły najpierw z jednej, potem z drugiej strony korytarza.

Igor zatrzymał się i do wyjętych z torby pudełeczek zeskrobał ze ścian scyzorykiem nieco tworzywa.

— Trzeba zbadać wiek tych urn. W ten sposób znajdziemy datę ostatecznego wyludnienia się tych podziemi.

— Sądzisz, że Urpianie po prostu wymarli? — zapytał Wład. Igor wzruszył ramionami.

— Najstarsza jest chyba środkowa część mauzoleum. Analiza przemian izotopów promieniotwórczych wykazała, że ta partia budowli liczy 2600 lat i była wielokrotnie restaurowana. Dolna galeria plastycznych obrazów jest o przeszło 300 lat młodsza. Widocznie miasto rosło w głąb. Tu budowa jest jakby nie dokończona. Myślę więc, że wiek tych ostatnich kulek można uważać za czas, jaki upłynął od śmierci ostatniego Urpianina w tych podziemiach.

— Więc jednak sądzisz, że oni wyginęli?

— Tego nie twierdzę — zaprzeczył żywo geolog. — Powiedziałem „w tych podziemiach". Urpianie mogli opuścić to miasto przenosząc się gdzie indziej.

— Ale dokąd?

,— Gdy się tego dowiemy, wówczas będziemy mogli zakończyć prace w Układzie Proximy — odrzekł geolog.

— Ilu mieszkańców mogło liczyć to miasto? — zapytał po chwili Wład.

— Próbowałem obliczyć — odezwał się Renę. — Urn jest około 100 milionów. To liczba ogromna, ale nie zapominajmy, że chodzi o ponad 1000 lat i że nie znamy rzeczywistych rozmiarów miasta. Może tu gdzieś jest drugie mauzoleum. A przede wszystkim nie znamy najważniejszego elementu: przeciętnego czasu życia Urpianina. Wydaje mi się jednak, iż miasto to przed opuszczeniem miało kilkakrotnie mniej mieszkańców niż dzisiejszy Paryż, który przecież liczy 18 milionów ludności.

Ruszyli znów dalej. Po kilkunastu metrach korytarz skręcił gwałtownie w lewo. Niespodziewanie znaleźli się w nisko sklepionej, okrągłej sali.

Tym razem nie sufit, lecz podłoga świeciła dość silnym blaskiem. Bił on z wnętrza szybu, poprzez grubą, mleczną płytę podłogi zakrywającą górny otwór „studni".

Ściany pomieszczenia były białe i gładkie. Po przeciwnej stronie sali czernił się drugi, niższy otwór drzwiowy.

W tej chwili uwagę uczonych przykuwał jednak przede wszystkim sufit. Widniał na nim nie zestaw stereoskopowy, lecz zwykłe malowidło plafonowe. Miało kształt regularnego koła i wyobrażało niebo, panoramicznie otoczone ze wszystkich stron widnokręgiem. Krajobraz był dość jednostajny i przypominał obszerne pole lodowe Urpy. Tylko w jednym miejscu ponad horyzont wznosiło się kilka wież i rzadko rozrzucone wielkie rośliny. Oświetlała je nie tylko Proxima, ale przede wszystkim potężna lampa, wisząca na niebie w samym centrum obrazu. Mówiła o tym długa, jasna smuga padająca z góry na budowle i drzewa.

— Gdyby nie ta jasna plama w środku tarczy, można by pomyśleć, że to księżyc — zastanawiał się Renę.

— Czy przypominacie sobie pierwszą odkrytą przez was podłogową mozaikę stereoskopową? — zapytał Igor. — Były tam dwa księżyce. A tu?… Zwróćcie uwagę na średnice kątowe i jasność wszystkich trzech ciał niebieskich!

— Trzech?

Wład, Suzy i Renę spojrzeli jednocześnie ku horyzontowi, zza którego wyłaniała się czy chowała jasna tarcza Proximy. Po przeciwnej stronie nieba widniał wąski sierp satelity, pozornie nieco większego od Proximy. Przenieśli wzrok na niezwykłą lampę.

i — Czyżby to było niebo Urpy? Ten rogal rzeczywiście przypomina Sel. Ale ta lampa z reflektorem? Może to… — Renę zawahał się.

— …planeta X — dokończył Wład.

— Właśnie w tym rzecz, że jest to istotnie niebo Urpy, lecz już po przy-gaśnięciu Proximy — potwierdził Kondratiew. — Mam zresztą nadzieję, że ta sala to zaledwie przedsionek jakiegoś nowszego muzeum historii tej planety.

Niski, wąski, a co gorsza zupełnie ciemny korytarz, którego początek stanowił otwór drzwiowy w ścianie, nie wydawał się potwierdzać nadziei geologa. Zgięci wpół, z plecakami utrudniającymi ruchy, przeciskali się ciasnym tunelem, oświetlając sobie drogę latarkami. Korytarz biegł spiralą w górę, na szczęście niezbyt stromo, nieustannie skręcając w lewo. Ściany białe i śliskie, widocznie uformowane z tego samego tworzywa co sala zamykająca „studnię", pozbawione były wszelkich elementów dekoracyjnych czy oznakowań. Wład sprawdzał nieustannie skład i temperaturę powietrza, ale było ono chłodne, czyste i bogate w tlen, tak iż zaczął nawet podejrzewać, czy nie jest to zapasowa „klatka schodowa" prowadząca na powierzchnię.

Po kilkunastu minutach takiej dość męczącej wędrówki, gdy już zastanawiano się, czy nie należy przerwać marszu i nie powrócić do statku, okazało się jednak, że przypuszczenia Igora nie były bezpodstawne. Droga co prawda nadal wznosiła się spiralnie w górę, lecz biegła teraz poprzez nieduże okrągłe salki tworzące nie kończącą się amfiladę. Półkoliste czasze wnętrz pokryte były od góry do dołu krystalicznymi mikrostrukturami zestawionymi kunsztownie z niepomiernie drobniejszych elementów niż wszystkie odkryte dotąd stereomozaiki.

Rzecz jasna, choćby tylko bardzo pobieżne zorientowanie się, co zawierają panoramiczne obrazy, wymagałoby wielu miesięcy pracy. Postanowiono więc potraktować wyprawę wyłącznie jako rekonesans.

Igor i Renę pozostawili plecaki i poszli dalej w górę, aby stwierdzić dokąd prowadzi galeria i wstępnie określić teren przyszłych badań. Wład podjął próby określenia fizycznych i chemicznych cech krystalicznych struktur, pokrywających ściany sal. Suzy zajęła się dostrajaniem „urpiańskich oczu" do stereo- i kinetoskopowych właściwości sferycznych panoram. Już zresztą po przejściu kilku pierwszych sal zorientowała się, że technika konstruowania obrazów jest w tej części galerii taka sama i wszystkie doświadczenia może przeprowadzać w jednym miejscu.

Zainstalowała aparaturę w piątej sali, tam gdzie Igor i Renę pozostawili plecaki. Była sama. Wład pracował dwie sale niżej, gdzie rozłożył swój podręczny warsztat badawczy.

Przystosowanie „urpiańskich oczu" do nowych warunków nie stwarzało większych trudności. Już po kilku prostych zmianach oświetlenia i manipulacjach pokrętłami ujrzała daleki lodowy krajobraz Urpy. W ograniczonym polu widzenia lornety dostrzegła szczyty gór. Wydały jej się znajome. Przekazała więc komputerowi polecenie skokowej penetracji najbliższego obszaru. Kolejne nieduże przesunięcia pola widzenia ukazywały stopniowo coraz szerszy wycinek krajobrazu. Znała to miejsce — okolica Ciemnej Plamy. Nie była to jednak dzisiejsza Urpa. Na wzgórzach pokrytych teraz grubą warstwą lodu błyszczały złotawo jakieś ogromne, przezroczyste, lecz już na wpół zasypane śniegiem klosze.

Suzy postanowiła odnaleźć źródło światła odbijającego się od kloszy i przekazała komputerowi polecenie penetracji kulistego sufitu, określając w przybliżeniu miejsce, w którym powinno znajdować się poszukiwane ciało niebieskie. Pole widzenia przesuwało się teraz skokowo po niebie wzdłuż horyzontu. Suzy, nie podnosząc oczu znad wizjerów, śledziła z napiętą uwagą ten ruch.

Nagle drgnęła. Tuż nad widnokręgiem ujrzała ognistą, oślepiająco jasną kulę. Świecący jaskrawo strumień gazów wydobywał się z jej wnętrza na podobieństwo warkocza komety.

Suzy zatrzymała obraz, a potem przekazała komputerowi polecenie zmiany pola w sposób ciągły ruchem śledzącym. Wyrzucająca skośnie fontannę ognia kula poczęła wolno wędrować po niebie. W ciągu kilkunastu minut zatoczyła szeroki łuk i zbliżała się do horyzontu, pozornie olbrzymiejąc jak zachodzące słońce.

Suzy nie mogła oderwać wzroku od tego widoku. Czyżby przedstawiał on chwile katastrofy planety X? Chciała zatrzymać obraz zanim niezwykłe zjawisko zniknie za widnokręgiem, lecz w podnieceniu, nie patrząc na klawiaturę, nacisnęła niewłaściwy guzik.

Pole widzenia przesunęło się raptownie w dół. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł przez ciało Suzy.

Kilka kroków przed nią stała mała, żółta postać. Spod szerokiej nagiej czaszki patrzyło na fizyczkę dwoje oczu.

Urpianin uniósł nieco głowę. Spod płaszcza, sięgającego niemal do ziemi, wysunęła się długa dłoń o czterech palcach.

Suzy cofnęła się gwałtownie, odrywając oczy od przyrządu.

Urpianin znikł. Przed nią w świetle reflektora migotała tylko, kłująca wzrok, interferencyjna mora.

PRZED DWUDZIESTU SIEDMIU WIEKAMI

Ruiny pod skalistym brzegiem Morza Centralnego były znacznie starsze od ośmiu dotąd odkrytych podziemnych miast Urpy. Jak wykazały obliczenia, mury tej budowli liczyły blisko 5 tysięcy lat. Konstrukcja ścian była niepomiernie bardziej prymitywna niż miasta pod Ciemną Plamą i polegała na łączeniu wielkich bloków granitu mocnym spoiwem.

Centrum miasta uległo zagładzie przed 2700 laty na skutek jakiejś eksplozji o potężnej sile — prawdopodobnie termojądrowej. Dzieła zniszczenia dokończyła woda morska, wciskająca się do wnętrza miasta poprzez popękane ściany, a później również wędrujące tędy lodowce. Szu podejrzewał jednak, iż głębiej położone piętra mogą kryć resztki sprzętów i urządzeń.

Projekt przeszukania tych ruin aż do fundamentów był bardzo pociągający. Wszystkie dotychczas zbadane podziemne miasta odzwierciedlały tę samą epokę rozwoju cywilizacji urpiańskiej, przy czym o ile mury powstawały w czasie tysiąca lat, to sprzęty i maszyny pochodziły niemal z reguły z jednego okresu, różniąc się najwyżej kilkudziesięcioletnim odstępem czasu produkcji. Co prawda liczne obrazy plastyczne, malowidła i rzeźby pozwalały już wysnuć szereg wniosków na temat rozwoju społecznego i kulturalnego Urpian, ale były to materiały fragmentaryczne, a przede wszystkim nie dawały dostatecznych podstaw do ustalenia chronologii przemian.

Ruiny budziły nadzieję, że uda się odnaleźć cenne materiały dotyczące dwóch ogniw rozwoju cywilizacji urpiańskiej. Miasto zostało zniszczone w 500 lat po okresie budowy bazaltowej płyty i wież, których ślady odkryto w okolicy Ciemnej Plamy, a 700 lat przed katastrofą planety X. Gdyby zdołano odnaleźć jakieś ślady narzędzi i przedmiotów użytkowych z okresu budowy murów zniszczonego miasta, można by wysnuć szereg ważnych wniosków dotyczących czasów sprzed 5000 lat, a więc prawdopodobnie epoki, w której Urpianie nie potrafili jeszcze wyzwalać energii jądrowej.

Badania prowadzone na Urpie od dwóch lat były bardzo owocne. Co prawda, dużo dzieł sztuki fotokonstrukcyjnej i malarskiej uległo zniszczeniu pod wpływem wilgoci, bakterii i pieniących się roślin. Nierzadko odkrywano je dopiero pod grubą warstwą pytu oraz gleby zarosłej krzewami, mchami i trawą. Ale uczeni ziemscy nabrali już dużej wprawy w poszukiwaniach.

Szczególnie cennych znalezisk dostarczyło miasto piąte w kolejności odkryć. Na skutek uszkodzenia jakichś urządzeń przetwórczych większość pomieszczeń zatruta była fbsgenem, powstałym z połączenia tlenku węgla i chloru, widocznie pod działaniem światła wydzielanego przez sufity. Zapobiegało to rozkładowemu działaniu żywych organizmów, w niewielkim tylko stopniu powodując zmianę barw malowideł ściennych i mozaik. W tej chwili Andrzej, Renę, Ingrid, Jaro i Zina przebywali tam, zajęci zapisem wielkiej plastycznej relacji dokumentarnej.

Szu objął kierownictwo grupy, która miała zbadać starożytne ruiny nad Morzem Centralnym. W skład jej wchodzili Ast, Dean, Daisy, Suzy i Wład.

Przedostawszy się przez dwustumetrową warstwę lodów, drążyli teraz wąski szyb za pomocą automatycznych kombajnów górniczych, sięgając coraz dalej w głąb ruin.

Prace posuwały się szybko naprzód. Podziemne pomieszczenia, kiedyś zalane wodą, wypełniały ogromne, przezroczyste bloki lodu, który zwiększając swą objętość, pokruszył i porozsadzał ściany budowli. Jeszcze na głębokości 800 metrów pod powierzchnią gruntu panowała temperatura niższa od zera, a niektóre miejsca, noszące ślady monumentalnej budowy, podobne były raczej do rumowisk morenowych niż do siedzib istot rozumnych.

Pod jednym z takich rumowisk natrafiono wreszcie na wodę, wypełniającą jakieś na wpół zawalone, niskie korytarze.

Archeolog spuścił się w głąb tych pomieszczeń w skafandrze, ale wkrótce wrócił do szybu.

— Wszystko tam tak wygląda — oświadczył — jakby za chwilę miało się zawalić. Nie ma sensu ryzykować życia…

Przystąpiono więc do dalszego pogłębiania szybu. Mury podziemnego miasta stawały się teraz z każdym piętrem masywniejsze i mniej pokruszone. Szczeliny, które tu jeszcze spotykali, były raczej rezultatem wstrząsu wywołanego eksplozją w centrum miasta niż działaniem wody. W kilku miejscach natrafiono na szczątki metalowych przewodów wentylacyjnych czy wodnych, przeważnie zżarte przez korozję.

Poza kawałkami jakichś dużych skorup ceramicznych o dziwacznie powyginanej powierzchni i wspomnianymi rurami — nie znaleziono dotychczas nic interesującego. Ściany, podłogi i sufity pomieszczeń, przez które przebijali szyb, były nagie; nie zauważono żadnych urządzeń oświetleniowych, choć do powierzchni planety było ponad 1200 metrów.

Wreszcie na ekranie podziemnego oka ukazał się charakterystyczny cień warstwy skalnej, na której spoczywały mury miasta.

Tego dnia Szu zarządził kilkunastogodzinny odpoczynek. Rankiem miano przystąpić do wykonania głównego zadania.

Rysunek 13. Szlaki badań podziemnych na Urpie w okolicach Ciemnej Plamy

Postanowiono podzielić się na trzy dwuosobowe grupy. Szu i Ast za pomocą przenośnego podziemnego oka mieli dokładnie przebadać okolice fundamentów, gdzie spodziewano się odnaleźć dobrze zachowane ślady narzędzi najstarszych budowniczych miasta. Pozwoliłoby to określić poziom techniki ówczesnego społeczeństwa. W tym czasie Dean i Wład, przy zachowaniu jak największej ostrożności, powinni byli zwiedzić dalsze pomieszczenia, dokonując zdjęć i notując położenie spostrzeżonych przedmiotów. Zadaniem Suzy i Daisy były stałe dyżury u wylotu szybu.

Już w pierwszych dniach zebrano obfity plon. Wlad i Dean odkryli kilkadziesiąt niewielkich pomieszczeń podobnych do niskich piwnic. Znaleziono tam znaczną liczbę niedużych zbiorników, prawdopodobnie służących do przechowywania czy spożywania pokarmów. Wnioskując ze sprzętów, przeważnie przypominających kamienne ławy czy stoły na metalowych nogach tkwiących w podłodze, były to izby mieszkalne. Z tym prymitywem wnętrz kontrastowały znajdowane dość często „pudełka" z masy plastycznej lub izolowane rączki od narzędzi stalowych, zżartych przez rdzę. W jednym z pomieszczeń Wład znalazł na podłodze przedmiot, w którym rozpoznał latarkę fluorescencyjną.

Szu i Ast poszczęściło się również. Odkryli kilka śladów czteropalczastych rąk Urpian, odciśniętych w miękkim niegdyś spoiwie, strzęp podartego buta czy rękawicy, gruby pręt z kulą na końcu, o wyraźnych cechach ręcznej obróbki, oraz długie zakrzywione naczynie z pokrywą.

Trzeciego dnia zmieniono skład grup. Dean i Daisy pozostali na górze. Suzy z Władem mieli badać dalsze podwodne korytarze i sale.

Minąwszy długi szereg otworów drzwiowych, prowadzących do prymitywnych pomieszczeń mieszkalnych, skręcili w wąski korytarz. Przed nimi przedzierały się przez wodę żółte snopy światła reflektorów umieszczonych na szczytach hełmów. Płynęli wolno, unikając dotykania stopami podłogi.

Każdy gwałtowniejszy ruch podnosił z pokrytego szlamem dna mętny tuman, zasnuwając na długo widoczność. Jedyną radą było wówczas jak najśpieszniejsze wypłynięcie ze zmąconej przestrzeni.

Mimo że aparaty akustyczne wbudowane w hełmy umożliwiały łączność dźwiękową na dużą odległość, Suzy i Wład płynęli tuż obok siebie. Tylko rzadko wymieniali krótkie, urywane zdania. Rozmowa nie kleiła się. Wyobraźnia kreśliła wstrząsające sceny, jakie musiały tu się rozgrywać w dniu zagłady miasta. Gdy mijali ciemne otwory, oczy ich odruchowo szukały jakichś postaci wyprężonych w przedśmiertnym skurczu mięśni. Taki widok nie był, oczywiście, możliwy. Blisko trzy tysiąclecia upłynęły od katastrofy i jeśli nawet mieszkańcy miasta nie zdążyli ujść z podziemi, zanim zalały je napływające masy wód morskich, z ich ciał i szkieletów zapewne nie pozostał żaden ślad.

Korytarz skończył się. Za niskim, owalnym wejściem czerniała jakaś salka.

— Czy popłyniemy tam? — Suzy wskazała ręką ku otworowi. — Czy też zajmiemy się najpierw bocznym pomieszczeniem?

— Warstwa szlamu jest tu dość gruba — odrzekł Wład kierując snop światła w dół. — Nie wiem, czy uda nam się przepłynąć nie zmąciwszy wody.

— Może jednak spróbujemy?

— Dobrze. Czekaj na mnie.

Kalina podpłynął wolno do otworu. Światło reflektora błądziło we wnętrzu salki, gdy naraz, jakby spod ziemi, wypełzł czarnobrunatny kłąb podobny do gęstego dymu i objął całą postać Włada. Snop światła reflektora, jeszcze przed chwilą jasnożółty, czerwieniał teraz niewyraźną, mętną smugą.

Z sekundy na sekundę obłok gęstniał.

Nie było już nic widać, tylko z otworu wylewały się coraz ciemniejsze, skłębione potoki szlamu, podobne do czarnej waty.

— Wład! — krzyknęła Suzy.

Dopiero po chwili usłyszała nieco przytłumiony głos Kaliny.

— Suzy! Nie mogę znaleźć drzwi. Dziewczyna bez namysłu rzuciła się naprzód. Ogarnęła ją ciemność. Tylko tuż nad czołem bił blask reflektora. Po omacku znalazła otwór i prześliznęła się przezeń błyskawicznie.

— Wład! Wład! Gdzie jesteś?

— Tu! Czekaj na mnie!

W tej samej chwili uczuła silne kopnięcie w plecy. Obróciła się, gwałtownie rozgarniając rękami wodę.

— Wład! Jestem obok ciebie.

— Suzy!

Niespodziewanie błysnęło jej przed oczami zamglone światło reflektora.

Ręce ich spotkały się.

— Tak się bałam o ciebie!…

— Zdaje się, że będziemy musieli poczekać, aż szlam znów opadnie na dno. Niedobrze, że popłynęłaś za mną. Teraz zupełnie nie wiadomo, którędy wrócić.

— Można znaleźć otwór po omacku.

— Który? — rzucił ze złością. — Jest ich tu kilka i łatwo zabłądzić. Gdybyś czekała na mnie przy właściwym otworze, sprawa byłaby prosta.

— Przepraszam cię.

— To ja cię przepraszam, że się uniosłem — odrzekł szczerze. — Ale nie ma o czym mówić. Musimy się zastanowić nad sytuacją.

— Szukać wyjścia po omacku nie ma sensu. Nie będziemy też chyba czekać tu na dole, aż się woda ustoi, bo stale ją mącimy. Najlepiej podpłynąć pod sam sufit.

— Słusznie — przytaknął i sięgnąwszy do pasa nacisnął guziczek. — Zdążyłem zauważyć, że salka jest dość wysoka.

Pływak umieszczony w pasie pęczniał szybko. Otaczające ich ciemności zaczęły powoli ustępować. Wznosili się w górę.

Wkrótce ustąpił również mętny tuman i w świetle reflektorów ujrzeli przesuwające się w dół ściany salki.

— Chyba powinniśmy spotkać warstwę powietrza nad wodą — odezwała się

Suzy.

Wład bez słowa poruszył płetwami, podpływając bliżej ściany. Teraz przed ich oczami ukazał się długi, pochyły występ i szybko zniknął

w dole. Nim zdołali się zorientować, co to było, już minął ich drugi podobny,

potem trzeci i czwarty…

— To, zdaje się, nie jest żadna salka — odezwał się Wład po chwili — ale coś w rodzaju kręconych schodów.

— Tak. Widocznie Urpianie często stosowali takie rozwiązania architektoniczne. Pamiętasz mauzoleum?

— Czy wypuścić powietrze z pływaka?

— Chyba nie — odparła Suzy niepewnie.

— I ja tak myślę. Szyb jest tu zupełnie pionowy i nie ma mowy o zabłądzeniu, a warto byłoby zbadać go aż do samej góry. Potem łatwo będzie opuścić się w dół.

— Byle nie natrafić na jakąś warstwę żrącego płynu — Suzy przypomniała sobie przygodę Dżdżownicy.

Kalina podniósł głowę, kierując snop światła w górę. Roztapiał się i ginął w zielonkawej topieli.

Upłynęło znów kilka minut.

— Chyba schody te nie prowadzą na samą powierzchnię? — odezwała się Suzy.

W tej samej chwili zamajaczyła przed nimi jakaś biała plama. Ledwo zdążyli wyciągnąć przed siebie ręce, gdy dłonie ich uderzyły o twardy

spód lodowej pokrywy.

— No i co dalej? — spytał Wład. Nie czekając odpowiedzi sięgnął do pasa odczepiając ultradźwiękową sondę. Oparł iglicę o lód i nacisnął guzik. Krzywa na maleńkim ekranie wygięła się.

— Blisko cztery metry grubości — zwrócił się do Suzy, jakby oczekując odpowiedzi.

Myślała o tym samym.

— Spróbujemy — powiedziała bez wahania. Dłoń jej spoczęła na rękojeści termopistoletu.

Suzy jeszcze raz spojrzała na czarny, nieforemny otwór w leżącej sto metrów pod nią okrągłej lodowatej pokrywie.

— Idziemy?

Wład skinął w milczeniu głową. Znajdowali się już przy końcu długiego szybu. Przed nimi czerniał otwór stromej sztolni.

— Ściany są tu wyjątkowo mocne — powiedziała Suzy jakby dla-usprawiedliwienia decyzji.

— Zdaje się, że znacznie później zbudowane od tych na dole.

— Możemy zresztą w każdej chwili zawrócić. Sztolnia biegnie zupełnie prosto.

— Od powierzchni planety dzieli nas najwyżej 250 metrów — dorzucił Wład.

— Myślisz, że jest tu jakieś wyjście?

— Tak wygląda.

— Chodźmy już. Niedługo trzeba będzie wracać — ponagliła Suzy. — Zaczną się o nas niepokoić.

Wędrówka nie była tu jednak łatwa. Pochylony niemal pod kątem 30 stopni korytarz, pełen nacieków lodowych i szronu, nie należał do bezpiecznych terenów wspinaczki, zwłaszcza w butach zupełnie nie przystosowanych do tego rodzaju wyczynów. W każdej chwili groziło obsunięcie się i karkołomny zjazd w dół. '

Wład, posuwając się pierwszy, zmuszony był topić pokrywę lodową, a to bynajmniej nie przyspieszało tempa marszu. Postanowili jednak dotrzeć do widocznego z daleka progu i dopiero wówczas zawrócić.

Nie zawrócili. To, co z daleka wzięli za próg lodowy, było zwałem gruzu, powstałym po istniejącej tu kiedyś ścianie czy zaporze.

Stosy pokruszonej masy plastycznej grubą warstwą pokrywały lód. Odłamki bloków różnej wielkości leżały porozrzucane na dużej przestrzeni. Z obdartych wskutek eksplozji ścian zwisały niemal całkowicie zżarte korozją pręty jakiejś kraty.

Suzy ostrożnie wspięła się na wał lodu. Tuż przed nią wystawał z rumowiska gruby, dziwacznie wygięty pręt czy dźwigar. Wyciągnęła rękę, aby oprzeć się na tym pręcie i łatwiej przedostać przez próg lodowy, ale w tej samej chwili odskoczyła z krzykiem.

Wład był już przy niej. To, co wzięli za powyginany kawał metalu, było na wpół zwęgloną ręką. Ręką Urpianina!

Ciało zabitego nie było widoczne. Pokrywała je warstwa gruzu i brudnego lodu.

— Chodźmy dalej — odezwał się Wład ochłonąwszy nieco z wrażenia.

Suzy w milczeniu ruszyła przed siebie.

Również wyżej korytarz nosił liczne ślady wybuchów i wysokiej temperatury.

— Tu chyba musiała toczyć się walka — Wład oglądał z uwagą ściany.

— Niżej żadnych śladów nie było…

— Można by pomyśleć, że jakaś grupa Urpian wdzierała się z zewnątrz do tych podziemi i została tu zatrzymana…

— Albo odwrotnie: jakaś grupa usiłowała wydostać się z podziemi na zewnątrz i musiała stoczyć walkę z tymi, którzy chcieli ją zatrzymać.

Niespodziewanie sztolnia kończyła się wysoką, rozległą halą. Była to widocznie jakaś fabryka, bo spod zalegającej podłogę twardej skorupy lodu wystawały, niczym pancerze jakichś gigantycznych żółwi, ciemnordzawe kadłuby mniejszych i większych maszyn.

Lód przedostał się tu przez szeroką bramę, prowadzącą do drugiej, jeszcze większej sali. Suzy i Wład przesuwali się teraz pomiędzy zwałami lodu, spiętrzonymi gdzieniegdzie niemal pod sam sufit. Wreszcie osiągnęli miejsce, skąd lodowiec wdarł się do wnętrza fabryki.

Były tu cztery eliptyczne otwory w suficie. Zakrzepła woda w ciągu wielu wieków zdążyła wpełznąć tu wielkimi, podobnymi do kolumn lodospadami i wypełniła wnętrze hal. Lód był miejscami tak przezroczysty, że przez jego bloki można było dostrzec szerokie, ciemne walce, niby tubusy teleskopów przygotowanych do obserwacji nieba.

Wład spojrzał na zegarek.

— No, czas wracać.

— Wracać?

— Zajmie to nam co najmniej godzinę. Na pewno już się niepokoją.

— Wracać? — powtórzyła Suzy z obawą. — Tą samą drogą? W wyobraźni ujrzała na moment zwęgloną rękę, która nie była ręką człowieka…

— Od powierzchni dzieli nas chyba nie więcej niż 50 metrów lodu — powiedział Wład, jakby odpowiadając na myśli Suzy.

— Mamy termopistolety — podchwyciła żywo. — Chyba mniej czasu zajmie nam wytopienie wąskiego tunelu w lodzie niż błądzenie przez te korytarze.

— Spróbujemy — Wład skinął głową.

Odczepił od pasa pistolet i skierował jego reflektor na szczyt lodowego słupa.

Z sykiem uniósł się w górę obłok pary. Spod topionego błyskawicznie lodu spłynęła szerokim strumieniem 'woda, zamarzając natychmiast w długie, cienkie sople.

Suzy natychmiast skierowała w ten sam punkt reflektor swego pistoletu i szybkość topnienia wzmogła się.

Po chwili przy brzegu otworu powstała w lodzie wyrwa takiej wielkości, że mógł się tam zmieścić człowiek w skafandrze. Suzy i Wład zdjęli wodoszczelne torby, aby nie utrudniały im ruchów, i wytapiając stopień za stopniem, poczęli powoli wspinać się w górę.

Przecenili jednak swe siły. W ciągu pierwszej godziny pracy zdołali wejść zaledwie na „dach" pokrytej lodem budowli.

Temperatura spadała teraz coraz gwałtowniej, niezmiernie komplikując wytapianie sztolni. Już wkrótce ściekająca w dół woda zamknęła zwartą masą lodu tunel, którym wydostali się z fabryki.

Właściwie o budowie tunelu nie było już praktycznie mowy. Otoczeni zewsząd lodowcem, posuwali się coraz dalej w górę, jakby przesuwając swą ciasną lodową grotę. Topiony „sufit" spływał z wodą w dół i krzepnąc natychmiast, nieustannie podwyższał poziom „podłogi". Najbardziej męcząca była konieczność ciągłego poruszania całym ciałem, a zwłaszcza nogami. Pozostawanie choć przez parę sekund w pozycji nieruchomej groziło przymarznięciem skafandrów, co wobec niemożliwości skierowania promieniowania na własne ciało, stwarzało niebezpieczeństwo sytuacji bez wyjścia.

Wreszcie po kilku godzinach, zmęczeni do ostateczności, osiągnęli powierzchnię i padli wyczerpani na spękany lód. Panowała noc. Nisko nad horyzontem świeciło Słońce jako jedna z gwiazd. Tuż obok niego, w odległości dwóch kilometrów, paliła się czerwonym blaskiem lampa wieży wiertniczej.

Tam, w pawilonie, czekali na nich Daisy, Dean, Ast i Szu. A może szukają ich w tej chwili wśród zalanych wodą korytarzy i sal? Może myślą, że oni już nie żyją?

Suzy. leżała z zamkniętymi oczami.

— Suzy! — Wład szarpnął ją za rękę. Uśmiechnęła się.

— Spróbuj nawiązać z nimi łączność — wyszeptała ledwo dosłyszalnie.

— Pięć, dwanaście! Halo! Tu Wład! Halo! Tu Wład! Odpowiedziała mu głucha cisza.

— Zero dziewięć! Zero dziewięć! — powtarzał zapamiętale. Dźwignął się z lodu i usiłował wstać, lecz był tak wyczerpany, że natychmiast osunął się z powrotem.

— Pięć, dwanaście! Zero dziewięć! Zero dziewięć! Naraz w jego hełmie zapłonął maleńki, zielony guziczek. Niemal jednocześnie usłyszeli głos Sokolskiego, który kończył jakieś rozpoczęte zdanie:

— … co potwierdza w pełni hipotezę Zoe. Zdaniem Kory…

— Halo! Wik! Tu Wład! Tu Wład i Suzy! — zawołał Kalina radośnie. Sokolski przerwał raptownie czytanie komunikatu:

— Halo! Tu centrala na Sel! Tu centrala na Sel! Co się stało, Wład? Widocznie centrala na Sel nie była jeszcze zawiadomiona o ich zaginięciu.

— Halo! Tu Sel! Wład! Dlaczego milczysz? — odezwał się znów Wiktor. Lecz zanim Kalina zdążył odpowiedzieć, pod jego hełmem rozległ się okrzyk Daisy:

— Wład! Wład! Gdzie jesteś, Wład? Co z Suzy? Szu i Ast szukają was od czterech godzin!

Kalina spojrzał ku czerwonej latami nad wieżą wiertniczą. Zdawała się w tej chwili zlewać w jeden punkt z żółtawą iskrą Słońca…

KSIĘGA WYJŚCIA

Na początku stycznia 2539 roku, w czwartą rocznicę wylądowania Astrobolidu na księżycu planety Urpa, zjechali do centralnej bazy wszyscy uczestnicy międzygwiezdnej ekspedycji. Miano podsumować dotychczasowe wyniki prac badawczych oraz opracować plan działalności poszczególnych zespołów w ostatnim roku pobytu uczonych w układzie planetarnym Proximy.

Na długo przed rozpoczęciem obrad toczyły się namiętne dyskusje i spory. Nawet Hans, który po śmierci Mary bardzo przygasł i sposępniał, dał się porwać atmosferze podniecenia. Teraz, siedząc z Brabcem w klubie, słuchał relacji o jego ostatnich odkryciach, dokonanych wspólnie z Ziną, Suzy i Władem.

— Nie dawało mi to spokoju, ale cóż, były ważniejsze sprawy — opowiadał konstruktor. — Nym, Igor i Ast odkryli wtedy cztery nowe miasta, no i maszyn zaczynało brakować. Któż przypuszczał, że od razu wszyscy przedzierzgniemy się w archeologów. Napływały coraz to inne zapotrzebowania i wraz z Ziną byliśmy wciąż zajęci przy uniwerach. Dopiero po dwóch miesiącach, czyli tydzień temu, wybraliśmy się we czwórkę nad Morze Centralne. Zaraz po odkryciu Włada i Suzy wydrążono szyb wprost na jeden z tych eliptycznych otworów; Renę chciał jak najszybciej wydobyć zwłoki zasypanego Urpianina. Pamiętasz tę historię?

Hans skinął głową.

— Ale maszynami nikt się wtedy nie zajmował. Nawet Szu o tym zapomniał, bo miał już inne materiały z tego okresu — ciągnął dalej Jaro. — Fabryka jak fabryka. Mało ich w tych miastach podziemnych? Tak myślano. Stopień rozwoju produkcji można określić już po zanalizowaniu kawałka jakiegoś stopu czy plastyku. Szczegóły technologiczne nie są ważne. A roztapianie lodów to kłopotliwa sprawa. Mnie to jednak korciło. Ciekawy byłem, do czego te teleskopy służyły. No i w ogóle chciałem zebrać materiały do większej pracy o postępie technicznym Urpian w ciągu 1200 lat — bo tyle mniej więcej wypada, licząc od zagłady miasta nad Morzem Centralnym do ostatnich śladów ich działalności.

— Czy ostatnich?… — wtrącił Hans.

— Mówię o Urpie — konstruktor spojrzał zdziwionym wzrokiem na geofizyka.

— Ja też — skinął Hans głową. — Czy słyszałeś o najnowszych znaleziskach Willa w siedemnastym mieście?

— Tak, ale przecież jeszcze nie było całkowitej pewności co do ich wieku.

— Teraz już jest. Suń dokonał kilkunastu analiz. Byli tu czterdzieści lat temu.

— Ciekawe…

— Potwierdza to przyczynę oddawania hołdu Łazikowi przez Temidów. Ale opowiadaj dalej, bo sprawa tych wyrzutni bardzo mnie interesuje.

— A więc zabraliśmy się z Ziną, Suzy i Władem do roboty. Blisko 'dwa dni zajęło nam topienie lodów. Można to szybciej zrobić, lecz baliśmy się, aby zbyt wysoka temperatura nie uszkodziła maszyn. I mieliśmy rację, ale nie ze względu na maszyny, lecz na zwłoki Urpian.

— Zwłoki? — Hans poruszył się nerwowo.

— Nic o tym nie słyszałeś? — zdziwił się Jaro. — Widocznie odroczono ogłoszenie tej wiadomości do dzisiejszej narady. Zresztą Kora i Renę jeszcze nie ukończyli badań.

— Więc znaleźliście jeszcze dalsze zwłoki?

— A tak. Trzech osobników. Dwóch było uzbrojonych w rodzaj ręcznych, zautomatyzowanych wyrzutni maleńkich pocisków rakietowych. Nie ulegało wątpliwości, że wszyscy trzej zginęli w walce. Ciała i okrywające je suknie, a właściwie pewnego rodzaju skafandry chroniące przed mrozem, były bardzo dobrze zakonserwowane w lodzie. Właśnie w tych skafandrach wyglądali jak sowy. To odkrycie było naprawdę szczególnym przypadkiem, bo, jak wiesz, Urpianie palą zwłoki…

Konstruktor zamyślił się.

— Renę zabrał te zwłoki — podjął po chwili — a my zajęliśmy się szczegółowym badaniem maszyn. Właściwie od razu wydały mi się jakieś dziwne. Zwłaszcza te „teleskopy", jak mówi Wład. Okazało się, że są to wyrzutnie pocisków rakietowych. A głowica każdego… Szkoda mówić… Przypomniały mi od razu XX wiek na Ziemi — pociski międzykontynentalne z głowicami termojądrowymi… Konstrukcja i skład chemiczny inne, ale przecież sens ten sam… Ale te wyrzutnie były zablokowane. Wszystkie. I to w ten sam, fachowy sposób… Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Baliśmy się nawet, aby przy badaniach nie spowodować przypadkowego wybuchu. Tak to wszystko było świetnie zachowane. Dopiero przedwczoraj, po dokładnej analizie, doszliśmy z Ziną do wniosku, że wszystkie wyrzutnie były celowo przez kogoś uszkodzone…

— Czyżby przez tych, którzy szli z dołu?

— Może…

— Może oni nie chcieli dopuścić do tego, aby pociski jądrowe niosły śmierć ich braciom…

Dźwięk dzwonka wezwał wszystkich na salę obrad.

Hans, idąc pierwszy, zatrzymał się w progu. Oczy jego spoczęły dłuższą chwilę na dużym portrecie Mary, który uwieńczony białym bzem zawieszono nad fotelem przewodniczącego. Przez twarz geofizyka przebiegł skurcz bólu. Wierzchem dłoni przetarł powieki.

A jej nie ma… Właśnie dziś…

Dean, trochę onieśmielony, uniósł się w fotelu. - Proxima Centauri — rozpoczął — zrodziła się ze zgęstnienia wielkiej gazowo-pyłowej chmury. Obok'Proximy tworzyły się w tej mgławicy, przypominającej mgławicę w Orionie, liczne inne gwiazdy, tak jak również w tej chwili tworzą się w wielu punktach wszechświata. Jedne wcześniej poczęły skupiać materię, inne później, jedne szybciej rosły, drugie wolniej. Proxima powstała prawdopodobnie równocześnie z Tolimanem A i B, ale nie jest to całkowicie pewne. Możliwe, że nasz karzeł jest nieco młodszym „przybranym bratem" Tolimana, to znaczy, wędrując w mgławicy został wychwycony przez tę rosnącą wówczas szybko gwiazdę podwójną. Wskazywałaby na to wielka odległość Proximy od środka układu. Tak czy inaczej, odstęp czasu byłby stosunkowo niewielki i wychwyt nastąpił jeszcze w mgławicy pyłowo-gazowej. Można więc przyjąć, że cały układ potrójny Alfa Centauri narodził się jednocześnie, z tym że nieco różne warunki, a zwłaszcza nierównomierność skupienia przyciągającej się wzajemnie materii, zadecydowały o wielkości poszczególnych składników. Jeśli chodzi o Układ Proximy, z siedmiu istniejących po dziś dzień planet trzy można zaliczyć do gigantów o masie wielokrotnie większej od Ziemi i małej gęstości, cztery zaś do planet typu Ziemi czy Marsa. Giganty skupiają w sobie przeszło 99 procent masy wszystkich planet, przy czym Prima jest zaledwie 75 razy mniejsza od Proximy. Wszystko to zdaje się potwierdzać przypuszczenie, że Prima miała w okresie swych narodzin poważne szansę, by stać się gwiazdą tworzącą z Proxima ciasny układ podwójny. Po ustabilizowaniu się układu planetarnego Urpa krążyła w.odległości czterdziestu paru milionów kilometrów od Proximy, Tema zaś ponad dwa razy bliżej. Wskazują na to średnie temperatury występujące w tym samym czasie na Urpie i Temie, a obliczenia te opieramy głównie na materiałach paleobotanicznych. Gdy w życiodajnych rejonach Temy panowały czterdziestopięciostopniowe upały, na Urpie — klimat nieco surowszy od ziemskiego.

Oczywiście w badaniach tych — ciągnął Dean — ważne było ustalenie cyklu przemian jądrowych Proximy, a więc i temperatur tej gwiazdy w poszczególnych okresach. Jest to zasługą Nyma. Otóż w okresie najdłuższego z dotychczasowych stadiów promieniowania Proximy świeciła ona niemal tysiąc razy jaśniej niż obecnie. Zrozumiałe jest, że średnica jej była większa od obecnej prawdopodobnie około dwa i pół rażą, a temperatura odpowiadała 11 000 stopni. Dokładne badania są w toku. Ale powróćmy do planet: Tema zwracała się wówczas tylko jedną stroną do Proximy, co — mimo szybkiej cyrkulacji ciepła w atmosferze — powodowało duże różnice temperatur panujących na obszarach przysłonecznych i odsłonecznych — oczywiście nazywając Proximę słońcem. Mimo to na Temie rozwinęło się życie, o czym szczegółowo będzie mówił Allan. Następna w kolejności planeta, Urpa, była właściwie planetą podwójną. Teraz, na podstawie obrazów Urpian, można z całą stanowczością stwierdzić, że tak zwana planeta X była po prostu Urpa B czy — jak kto woli — ogromnym księżycem Urpy o masie niemal dokładnie dwa razy większej od masy Marsa.

— A Sel? — spytała Kora.

— Sel była tak jak i obecnie księżycem krążącym wokół Urpy A. Chciałbym jeszcze wspomnieć o bardzo istotnej sprawie: w tym okresie na Proximę i jej planety spadała znikoma liczba meteorytów. Brakowało większych ciał w rodzaju planetoid; ze zderzeń ich w warunkach Układu Słonecznego powstają roje meteorów i komet. Komety były tu gośćmi niezmiernie rzadkimi, gdyż zjawiały się tylko wówczas, gdy przywędrowały z innego układu planetarnego.

Dean przez dłuższą chwilę przerzucał kartki.

— Wróćmy jednak do promieniowania Proximy — rozpoczął dalsze wywody. — Masa tej gwiazdy jest 7 razy mniejsza od masy Słońca, a widmo dM5a, a więc inne od widma słonecznego. W szczególności występują tu znaczne ilości tlenku tytanu; bardzo słaba jest niebieska część widma. Inny jest przebieg cyklów życiowych Słońca, a inny Proximy Centauri. Przed ośmiuset tysiącami lat Proxima weszła w nowe stadium rozwoju, charakteryzujące się dużymi wahaniami blasku w ciągu setek czy tysięcy lat. Jednocześnie następował powolny spadek ilości wysyłanego przez nią ciepła. Odbiło się to na klimacie planet. Pod koniec tego okresu, mniej więcej 18 tysięcy lat temu, średnia temperatura na Temie odpowiadała temperaturze stref umiarkowanych Ziemi, a na Urpie A i B była nieco niższa od temperatury Marsa. W warunkach urpiań-skich, wobec dużej ilości wody, powodowało to występowanie poważnych zlodowaceń. Te ostatnie 18 tysięcy lat charakteryzuje nieco większa stabilizacja klimatu. Dopiero pod koniec tego okresu zaczynają się nowe, gwałtowniejsze zmiany blasku Proximy w ciągu kilkuset, a nawet kilkudziesięciu lat. Życie temiańskie przenosi się wówczas bliżej środka strony oświetlonej, czyli punktu podgwiezdnego. Na Urpie klimat jest, a raczej powinien być zbliżony do warunków pasa planetoid w Układzie Słonecznym. Istnieją jednak pewne dane przemawiające za tym, że na niektórych obszarach Urpy przed dwoma tysiącami lat panowała temperatura zbliżona do temperatury umiarkowanej strefy Ziemi. Ale o tych zmianach będą mówili Allan i Szu.

— Czy na planecie X było jeszcze wówczas życie? — spytała Ingrid.

— W stanie naturalnym — nie. Może wegetowały tam jakieś polarne porosty, ale jest to wątpliwe — odparł Allan.

— Klimat już przed dwoma tysiącami lat pogorszył się znacznie — podjął Dean. — Katastrofalny spadek promieniowania Proximy nastąpił jednak dopiero około 1980 lat temu. W ciągu zaledwie kilku tygodni przeszła ona do obecnego stanu, to jest stała się czerwonym karłem klasy dM5e. Oczywiście oznaczałoby to ostateczny kres życia w Układzie Proximy, gdyż nawet na Temie temperatura spadłaby wkrótce do temperatury Urana. Stało się jednak inaczej.

Dean zrobił pauzę.

— Życie w Układzie Proximy przetrwało! — powiedział nie ukrywając wzruszenia. — Przetrwało nie tylko w podziemiach Urpy, ale na Temie, na otwartej przestrzeni. Przetrwało na skutek dziwnych faktów, niewytłumaczalnych działaniem prostych praw przyrody. I to była największa zagadka Układu Proximy, której nie potrafiliśmy rozwiązać aż do odkrycia urpiańskich podziemi. Gdyby nie zaginięcie Igora i Suzy, może zasugerowani Temą i planetą X, ograniczylibyśmy prace na Urpie do bardzo powierzchownych badań i zagadka pozostałaby nie rozwiązana. Wypadki potoczyły się jednak inną drogą.

Rysunek 14. Zmiana orbity Temy

Wszyscy wpatrywali się w skupieniu w twarz astronoma. Znali przecież szczegóły ostatnich odkryć, a jednak dopiero w tej chwili w pełni uświadomili sobie ogromną wagę tego, co przed dwoma tysiącami lat rozegrało się w tym ginącym świecie.

— W ciągu owych kilku tygodni gwałtownego spadania jasności Proximy — ciągnął Dean — Tema zmieniła swą orbitę. Zmieniła tak znacznie, że dalszy rozwój tamtejszego życia stał się zupełnie możliwy. Robiło to wrażenie, jakby ktoś celowo przeniósł tę planetę bliżej życiodajnego źródła. I tak właśnie było! Zmiana orbity Temy nie da się wytłumaczyć żadnymi innymi czynnikami, jak tylko świadomą ingerencją istot rozumnych.

— Czy jednak nie można by przyjąć — odezwał się Hans — że właśnie w tym krytycznym momencie przez Układ Proximy przeszło jakieś obce ciało kosmiczne i ono spowodowało zmianę orbity Temy, Urpy i Nokty?

— Taki kataklizm kosmiczny jest możliwy tylko w jednym przypadku: przejścia przez układ planetarny obcego ciała o masie porównywalnej z gwiazdą. Ten domniemany obiekt znajdowałby się dziś, zaledwie po dwudziestu wiekach, na tyle blisko, że bez względu na swój charakter, nawet jako czarny karzeł, zostałby już dawno wykryty w obserwatoriach astronomicznych krążących wokół Ziemi. Ale nawet zakładając przeoczenie go — z rachunku prawdopodobieństwa wolno wykluczyć niewiarygodny przypadek, że tak niezmiernie rzadkie zdarzenie zbiegło się dokładnie w czasie z przygaśnięciem Proximy. A więc nie działały tu ślepe siły przyrody, "tylko Rozum. Andrzej i Nym szukali zresztą takiego czarnego karła. Bez wyniku. Ciała tego nie ma, bowiem w ogóle go nie było! Była za to planeta X, która w rękach Urpian stała się narzędziem przesuwania globów. Jedyną siłą, zdolną zmienić moment pędu tych planet, mogła być tylko siła wytworzona kosztem przemian jądrowych. Urpianie potrafili zmienić planetę większą od Marsa w gigantyczny silnik rakietowy. Oczywiście nie dosłownie, ale sens fizyczny jest ten sam. Jakby przez jakieś przepotężne wulkany wyrzucane były w przestrzeń kosmiczną strumienie materii z planety X. Można w ogólnym zarysie zrozumieć zasady zmiany orbit, ale wątpię, czy potrafimy sobie to wyobrazić w plastyczny sposób. Jakie takie pojęcie dają nam dopiero malowidła i fbtoplastyczne obrazy Urpian.

Na ekranie ukazał się fragment kompozycji plastycznej odkrytej przez Suzy w mauzoleum miasta pod Ciemną Plamą.

— Stopniowo zwiększając prędkość Urpy B — tłumaczył Dean — Urpianie doprowadzili wreszcie do rozerwania więzi łączącej ją z Urpą A. Podwójna planeta, Urpa A i B, przestała istnieć. Urpa B zaczęła wędrować przez Układ Proximy jako samodzielna planeta X, Urpa A zaś, o ośmiokrotnie większej masie, na skutek tych manewrów przeszła na inną, nieco mniejszą orbitę. Tymczasem planeta X zbliżyła się do Temy, przyciągając ją, a zarazem sama, dzięki działaniu „silnika rakietowego", nie poddawała się ciążeniu Temy i Proximy. Urpianie osiągnęli to, co przed wiekami na Ziemi uznawano za wyłączną domenę bogów — możliwość dowolnych zmian odwiecznego porządku w systemie planetarnym.

— Trochę przesadziłeś — przerwał Andrzej wywody Deana. — Oczywiście planeta X mogła manewrować podobnie jak pojazd rakietowy, ale swoboda jej ruchów była bardzo ograniczona. Przyśpieszenie, jakie powodowały wyrzuty gazów w przestrzeń kosmiczną, było nieduże w porównaniu z masą planety.

— Przyznasz jednak, że uczeni urpiańscy potrafili bardzo precyzyjnie wybrać moment przeprowadzenia swego dzieła.

— Nie jest to znów aż tak niezwykłe w warunkach rozwiniętej techniki obliczeniowej.

— Już w początkowym okresie rozwoju astronautyki ziemskiej potrafiono przeprowadzać bardzo precyzyjnie wyliczone operacje — dorzucił Jaro.

— Nie to miałem na myśli. Czy nie uważacie za zadziwiające osiągnięcie wyliczenie, kiedy nastąpi i jaki będzie przebieg zmiany cyklu Proximy? Przecież oni musieli to przewidzieć na wiele lat naprzód. Wykluczone, aby od razu zbudowali te ogromne ogniska jądrowe wyrzucające materię planety. I jak obliczyli ostateczną jasność gwiazdy?

— Ja bym jednak nieco dalej ustanowił punkt przygwiezdny Temy — odezwał się Renę. — Nie mogli stworzyć jakiejś bardziej kołowej orbity?

— Czego od nich chcesz? — oburzyła się Zina i wszyscy się roześmieli.

W drugim punkcie obrad przemawiał Igor. Poruszając problemy geologiczne i geofizyczne, zwięźle omówił przeobrażenia, jakie w ciągu ostatnich trzech miliardów lat następowały w skorupie Temy, Urpy, planety X i Nokty oraz zatrzymał się dłużej nad działaniem lodowców na Urpie. Potem zajął się omawianiem wyników- prac Mary Sheeldhorn. Dotyczyły one przede wszystkim Temy i Nokty. Wiele ze szczegółów badań, wniosków i hipotez uszło dotąd uwagi większości uczestników ekspedycji. Jeśli nawet czytali o niektórych pracach w stałych biuletynach wyprawy, nie będąc specjalistami rzadko potrafili zrozumieć istotną treść odkryć, zawartą w suchych zestawieniach faktów, wynikach analiz i wykresach. Teraz, słuchając Igora, zrozumieli, że utracili nie tylko jakże bliską wszystkim koleżankę, ale również jeden z najwybitniejszych umysłów ekspedycji…

Była mistrzem w ocenie i analizie ogromnych materiałów geologicznych, jakie przynosił każdy dzień. Jej wnioski zaskakiwały wnikliwością i trafnością. Przykładem tego — prace dotyczące wzrostu temperatury, jakie przeżyła Nokta tracąc atmosferę. Wnioski Mary, że kataklizm spowodowany był działaniem strumieni energii wysyłanych przez istoty rozumne zamieszkujące układ planetarny Proximy, zostały później w pełni potwierdzone przez badania Nyma i odkrycia w podziemiach Urpy.

Gdy Igor skończył, Hans podniósł się z fotela. Zdawało się, że chciał coś powiedzieć, ale wzruszenie odebrało mu głos.

Stali tak naprzeciw siebie dłuższą chwilę, bez słowa. Naraz Hans zbliżył się szybko do geologa i ująwszy go za ramiona, mocno uściskał.

Jako następny sprawozdawca zabrał głos Allan. Nakreśliwszy w kilku zdaniach główne kierunki życia na trzech planetach Układu Proximy, przeszedł do szczegółowego omówienia zasadniczych różnic w ewolucji podstawowych pni rozwojowych roślin i zwierząt na Ziemi, Urpie i Temie. Po ekranie przesuwały się zdjęcia skamieniałości, odcisków i szkiców rekonstrukcyjnych. Mimo że w materiałach roiło się od luk i niejasności, wywody młodego biologa były tak wnikliwe, hipotezy tak przekonywające, że przed oczami słuchaczy w ciągu niewielu minut przesunął się jakby cały długi łańcuch ewolucji, w którym każde ogniwo było niezbędnym elementem całości.

Najwięcej uwagi Allan poświęcił Temie i Temidom. Poruszał pasjonujące problemy przystosowania się roślin i zwierząt do ogromnych różnic w warunkach klimatycznych, a nawet zmian w składzie atmosfery. Po raz pierwszy została udowodniona na konkretnym przykładzie możliwość rozwinięcia się życia w warunkach planety stale zwróconej jedną stroną do swego słońca.

— Nim spróbuję przedstawić dzieje Temidów — mówił biolog — pragnę spojrzeć w przeszłość najdalszą, sięgnąć do korzeni procesów, które kształtowały zmienne oblicze ich planetarnej kolebki. W porównaniu z Ziemią, historia temiańskiej biosfery jest bardziej złożona, nie mówiąc o dramatycznej zmianie orbity globu i — w konsekwencji — losów jego mieszkańców. Nasze poglądy na ewolucję temiańskiego życia przeszły różne koleje. Teraz obraz ten okrzepł i zapewne utrzyma się w zasadniczym trzonie, gdyż wspiera go obszerny materiał z różnych dziedzin, w którego gromadzeniu uczestniczyli niemal wszyscy z nas.

Biogeneza przebiegała na Temie podobnie jak na Ziemi. Życie powstało w wodzie, w otoczeniu atmosfery prawie beztlenowej, co chyba dotyczy większości biosfer białkowych. Potem dokonała się taka sama rewolucja chlorofilowa o dwóch doniosłych aspektach: powstaniu roślin samożywnych i otwarciu drogi dla rozwoju zwierząt oddychających tlenem. Poprzedzone chemiczną ewolucją związków białkowych, życie na Temie rozwija się z górą trzy miliardy lat. Osiemset milionów lat temu — więc dwukrotnie wcześniej niż na Ziemi — wyszło ono z wody, opanowując najpierw przymorskie trzęsawiska, a później inne lądowe biotopy, nie wyłączając najsuchszych.

Układ Proximy wyglądał wówczas inaczej niż teraz. Przede wszystkim zawierał o jedną planetę więcej. Z rozbitych jej szczątków 1980 lat temu powstały planetoidy, a Tema gruntownie zmieniła orbitę. Dawne jej położenie udało się ustalić, badając roczne przyrosty słojów niektórych morskich zwierząt osiadłych. Rok Temy, czyli jeden jej obieg wokół Proximy, wynosił wtedy 91 dni ziemskich. Ponieważ masa gwiazdy nie zmieniła się w związku z jej przygaśnięciem przed dwudziestoma wiekami, wyliczyć można prostym rachunkiem, że Tema krążyła w odległości 17 milionów kilometrów od swego słońca, po torze zbliżonym do koła.

Z mikroskopowych pomiarów słojów dziennych tych samych skamielin wiemy, że miliard lat temu doba temiańska miała sto szesnaście godzin.[39] Przed sześciuset milionami lat, u progu naszego paleozoiku, wynosiła już prawie dwa miesiące. Potem wydłużała się nadal pod naporem sił przypływowych stosunkowo bliskiej Proximy, aż sto milionów lat temu, czyli w naszej górnej kredzie, zrównał się czas obrotu Temy wokół osi z czasem okrążania Proximy. Doba i rok stały się jednym i tym samym, zniknął podział na pory roku (niegdyś takie jak na Ziemi, wskutek podobnego nachylenia osi obrotu do temiańskiej ekliptyki) i związane z tym strefy planetograficzne.

Wywołało to całkiem nowe stosunki klimatyczne, typowe dla planet zahamowanych, czyli zwróconych stale jedną stroną do swego słońca. Glob podzielił się na półkulę wiecznej nocy i wiecznego dnia, oddzielone linią terminatora, gdzie w teorii Proxima powinna stale znajdować się na horyzoncie. Pewne odstępstwo orbity Temy od kęła sprawiło, że jednak w pasie szerokości paruset kilometrów następowały zmiany pór roku, będącego równocześnie dobą. Proxima w jednym okresie wschodziła tam wolniutko, podnosząc się prostopadle bardzo nisko nad widnokrąg, a później tak samo opadała i następował zmierzch trwający kilka tygodni.

Zrazu ten model tak nas zasugerował, że tę strefę przechodzenia nocy w dzień, poszerzoną o wąski pas stałego oświetlenia, uznaliśmy bezkrytycznie za region pieniącego się życia — w przeciwieństwie do mrozów wiecznej nocy i skwarów nieustającego dnia. Obraz ten zaczął jednak tracić zwolenników. Najpierw Ast, jako geofizyczka-klimatolog, zgłosiła votum separatum, że w tym pasie przejściowym nie tylko nie powstały warunki idylliczne dla życia, lecz musiały być wręcz nieprzyjazne. Jako tereny objęte wegetacją wskazała znaczną część półkuli oświetlonej na zewnątrz zbyt gorącego koła wokół bieguna ciepła, czyli podsłonecznego punktu planety, gdzie Proxima nieprzerwanie świeciła blisko zenitu.

Tę hipotezę najłatwiej było sprawdzić metodami paleontologii, czy m zajął się Renę z Mary, a po jej śmierci z Hengiem. Sporządzona przez nich mapa zasięgu fauny i flory w poszczególnych minionych okresach potwierdziła przewidywania Ast. Kazało to zrewidować nie tylko nasze pojęcia o zasiedlonych i pustych obszarach Temy przed zmianą jej orbity, lecz również o stopniu przekształceń warunków klimatycznych, jakim uległa biosfera po tym kataklizmie. Przedtem wyobrażaliśmy sobie rozwój życia w środowisku znacznie chłodniejszym, niż to się działo rzeczywiście. Zmienił się więc nasz pogląd na rolę Pięciokątów. Wcześniej bowiem nie docenialiśmy zbawczej roli tych oaz ciepła, krytykując stworzenie w nich Temidom rzekomo szkodliwej, rozleniwiającej sielanki.

Geofizyczny model warunków na powierzchni Temy, podany przez Ast, pokrywał si'ę niemal dokładnie z wynikami badań geologów. Jeszcze dwa tysiące lat temu glob ten przedstawiał obraz nader specyficzny. Półkula wiecznej nocy, prawie cała pozbawiona życia wskutek nieustających mrozów, pozostawała niemal tak statyczna jak głębie oceanów na Ziemi. Posuwając się od terminatora ku biegunowi zimna, czyli środkowi nocnej strony planety, gdzie Proxima znajdowała się w nadirze, w tamtym czasie uderzyłoby nas coraz mniejsze zróżnicowanie zarówno pogody jak widoków. Wprawdzie góry i niziny współistniały obok siebie, a grunt pokrywała warstwa zbitego śniegu, nigdzie jednak nie zalegała tak grubo, aby tworzyć lodowce. Choć niebo często zasnu-wały chmury, przeważnie całkowicie nieprzejrzyste, śnieg bywał jeszcze rzadszym gościem niż deszcz na Saharze. Toteż tylko nieznaczna część planetarnych zasobów wody, stracona dla dalszego obiegu w przyrodzie, gromadziła się tam firnową skorupą. Wiatry wiały sporadycznie; przeważała martwa cisza.

Dopiero w okolicach terminatora krajobraz wydatnie się zmieniał. Tysiąc-kilometrowy pas wokół niego, od nocnej krawędzi zwrócony w region wiecznego dnia, był widownią frontów atmosferycznych, śniegowych nawałnic, gwałtownych burz z piorunami i huraganów niezwykłej mocy. Ta wstęga szczelnie opasująca glob stanowiła buzujący kocioł, w którym energia promienista Proximy, kumulowana na półkuli oświetlonej, rozładowywała się w potężnych żywiołach pogody, z kolei rzutujących na inne zjawiska geofizyczne.

Gdyby zwały padających tam śniegów gromadziły się i nie topniały, w krótkim czasie nieuchronnie związałyby globalny zapas wody. Tak się jednak dziać nie mogło. Cały obszar tego pasa szczelnie pokryły wysokie góry. Nawet pośród rozległych równin wypiętrzyły się potężne masywy zbudowane wyłącznie z lodu. Zawierały one większość wód wypełniających dzisiejsze oceany. Ale ten olbrzymi pierścień lodów nie mógł być stateczny. Pękając tworzył oddzielne lodowce — nieraz o powierzchni średnich krajów europejskich — które pod wpływem siły wywieranej własnym ciśnieniem spływały na boki. Od strony nocnej, skutej tęgim mrozem, z czasem ich pochód uległ przyhamowaniu. W kierunku cieplejszych regionów natomiast, gdzie promieniowanie Proximy, choć nisko wzniesionej na niebie, obtapiało pochyłe zbocza, a ciepłe prądy powietrzne nasilały ten proces — nieustannie spływały strugi wody, gromadząc się u podnóży, wsiąkając w glebę, parując. Tam zalegała nieprzerwanym pasmem tundra tętniąca życiem wielu form roślinnych i zwierzęcych. Dopiero za nią, kręgiem zwężającym się ku środkowi półkuli oświetlonej, leżały bardziej urozmaicone strefy życia, które nie znały chłodów i śniegu. Rzeki spływające z lodowców wpadały do jezior i mórz śródlądowych zastępujących dzisiejsze oceany.

Najbujniejszymi biocenozami były puszcze, zawierające również liczne skupiska Temidów. Umiejscowienie ich na mapie wraz z dość dokładnym określeniem panującego klimatu ułatwia nabranie właściwego wyobrażenia o naturalnych wymaganiach gospodarzy globu. Wtedy okazało się — a była to duża niespodzianka — że na obszarach, jakie zamieszkiwali, temperatura spadała najwyżej do 13 °C, zresztą rzadko, tylko podczas zimnych burz gnanych od strony lodowców. Zazwyczaj było dwadzieścia parę stopni, przy umiarkowanej wilgotności powietrza. Prawdą jest, że Temidzi nie objęli swym zasięgiem dalej wysuniętych tropików, zasiedlonych przez typowe gatunki ciepłolubne. Potwierdzało to wszakże ówczesne wąskie przystosowanie ich organizmów do ciepłoty otoczenia: wtedy nie znieśliby ani przymrozków, ani dokuczliwych upałów. Ku środkowi półkuli oświetlonej skwar szybko wzrastał, a siedliska życia stawały się coraz suchsze. Przeważały pustynie, w miarę zbliżania się do bieguna ciepła już zupełnie jałowe. Na tym obszarze jedynie kilka odosobnionych górskich masywów było ostoją rozmaitych reliktów fauny i flory, ze względu na korzystny strefowy rozkład temperatur.

Proxima jest dziś gwiazdą zmienną nieregularną. Prócz niewielkich wahań blasku, czasami podlega krótkotrwałemu rozbłyskowi o znacznym natężeniu. Taką stała się niedawno w skali kosmicznej, 750 000 lat temu.

Z pewnością wywarło to jakiś wpływ na przebieg ewolucji temiańskiego życia, lecz nie przyniosło generalnych zagrożeń. Dopiero później, przed osiemnastu tysiącami lat pojawiły się bardziej wyraźne symptomy jej starzenia się, pod względem skali zmian klimatycznych Temy porównywalne z naszą epoką lodowcową.

Badania, które są w toku, pozwolą ustalić, czy było to nagłe ochłodzenie, utrzymujące się równomiernie przez dalsze sto sześćdziesiąt wieków, czy — jak na Ziemi, lecz w tempie przyspieszonym — nawroty zimna przedzielone cieplejszymi interglacjałami. W każdym razie wtedy pas lodowców wokół terminatora znacznie się poszerzył, a strefa życia przesunęła ku środkowi półkuli dziennej. W migracjach tych wzięli udział również Temidzi, raczej uchodząc przed chłodem niż przeciwstawiając się mu w dawnych siedliskach. Mieszkali wtedy na otwartej przestrzeni, nie wykorzystując jaskiń. Ast i Ingrid są w trakcie nanoszenia szlaków tych wędrówek na sporządzane mapy wahań klimatycznych w ubiegłych dwudziestu tysiącach lat.

Biologicznej przeszłości Temidów nie znamy w stopniu porównywalnym z antropogenezą nie tylko dlatego, że nie starczyło czasu na badania. Gospodarze globu są pod niektórymi względami na szczeblu pitekantropa, pod innym — nawet australopiteka. Badania utrudnione są również przez to, że bliscy krewni Temidów wymarli. Początkowo sądziliśmy, że zostali wytępieni przez twórców „Miast" sprzed dwudziestu siedmiu wieków. Jednak wykopaliska tego nie potwierdzają. Najmłodsze boczne gałęzie rodowodu tuziemców — odpowiednik szympansa w stosunku do nas — pochodzą sprzed dwudziestu tysięcy lat. Były to osobniki nadrzewne, znacznie lżejsze i zwinniejsze. Chyba przepadły wraz z zagładą rodzimych puszcz przy pierwszym natarciu zimna. Także populacja gospodarzy przerzedziła się wtedy, ale widocznie część z nich w porę zrozumiała niebezpieczeństwo i uszła w cieplejsze regiony.

Należy przyjąć, że przez ostatnie sto milionów lat strefa życia zaczynała się mniej więcej tysiąc kilometrów od terminatora, po 'stronie półkuli wiecznego dnia, osiągając optimum gdzieś w piątej lub czwartej części trasy do punktu podsłonecznego. Chyba tylko pewien obszar wokół niego był jałową, spieczoną skwarem pustynią — może z wyjątkiem wyniosłych gór o niższych temperaturach. Tak więc co najmniej połowa półkuli oświetlonej była siedliskiem życia. Flora przywykła więc nie tylko do nieprzerwanego, lecz także ostrego oświetlenia.

Jakże bardzo odbiega to od obrazu dzisiejszej Temy! Zmiana nastąpiła całkiem raptownie dwa tysiące lat temu. Z punktu widzenia ogólnych praw biologii — zapewne wszędzie jednakowych! — jest nader mało prawdopodobne, by jakikolwiek gatunek rośliny wyższej wytrzymał taką katastrofę gruntownie modyfikując swe potrzeby życiowe. Niezwykle trudno było pojąć przystosowanie się biosfery do nagłego obniżenia średnich temperatur o kilkadziesiąt stopni, kiedy glob zmienił orbitę. Między innymi wysuwałem wówczas przypuszczenie, że fauna i flora były tu niegdyś znacznie bardziej zróżnicowane od ziemskich, a my zastaliśmy już tylko żałosne ich szczątki w postaci form najbardziej zimnolubnych.

Może długo obracalibyśmy się w kręgu słabo albo wcale nie umotywowanych hipotez, podejmowanych bardziej z rozpaczy niż z przekonania — gdyby nagle nie wybuchła zaraza porostów, która przysporzyła nam tylu zmartwień. Niespodziewane, natychmiastowe ustąpienie jej bez żadnych starań z naszej strony było tym „cudem", który kazał poszukiwać aktualnej ingerencji Rozumu w przyrodę Temy.

W tym czasie już wiedzieliśmy, iż podobne działania były dokonywane w przeszłości, przynajmniej w stosunku do flory. Na podstawie badań paleobota-nicznych można było dowieść, że przed zmianą orbity Temy przeważała tu zielona barwa listowia. Poniebieszczenie w bardzo krótkim czasie, obejmujące całą roślinność, wprawdzie znakomicie pasowało do oziębienia klimatu, lecz nie dało się wytłumaczyć naturalnymi mechanizmami ewolucji.

Pokrótce przypomnę tę już bardzo znaną historię. Zaraza porostów niszczyła je pośrednio. Chodziło o zainfekowanie współżyjących z nimi bakterii Rodes decretorius, które przywykliśmy nazywać beczułkami. Symbioza tych organizmów jest tak ścisła, że w przypadku braku „beczułek" porosty zieleniały, a następnie więdły i ginęły — w laboratorium po kilku dniach, a w przyrodzie z nastaniem nocnego chłodu. Oddziaływanie tych drobnoustrojów na wszelkie rośliny za pośrednictwem wydzielanych enzymów jest wielokierunkowe, lecz w efekcie końcowym sprowadza się do jednego: zapewnienia im mrozoodporności.

Zaraza porostów przerzuciła się na mchy i mogła zagrozić całej florze. W tym ekspansywnym stadium, budzącym najgorsze obawy, ustała zupełnie nagle. Chcąc uniknąć nieporozumień, wyjaśnię, co w całym tym procesie określiliśmy mianem „cudu". W tym celu muszę powiedzieć, co działo się normalnie, czyli zgodnie z mechanizmami komórkowych przekształceń — zarówno chorobowych, jak genetycznych. Osobno trzeba rozpatrzyć dwa niezależne procesy: najpierw wybuchu zarazy, a potem jej ustąpienia.

Podobnie jak „beczułki" współżyją z roślinami, stałym symbiontem tych bakterii był — od chwili ich powstania — bakteriofag TE-112. W sposób, jakiego jeszcze nie poznaliśmy dokładnie, stymulował on znaczną część ich oddziaływań na florę, umożliwiających jej przetrwanie w nowych warunkach środowiskowych: po zmianie orbity Temy. Pod naporem nieznanego czynnika związanego z nami bądź z naszą techniką, jakiś pojedynczy TE-112 uległ bardzo radykalnej mutacji. Tą drogą powstał nowy "p.tunek bakteriofaga, oznaczony przeze mnie jako TY-112. Choć był on rzeczywistym i jedynym sprawcą zarazy porostów, dokonywał tego w sposób szczególny: ani drogą wytwarzania toksyn, ani bezpośredniego niszczenia komórki bakteryjnej — a tylko przez wypieranie swego poprzednika. Ale, mówiąc trywialnie, bez tamtego sym-bionta „beczułki" były diabła warte, gdyż przestały zapewniać roślinom mrozoodporność.

W świetle tych wyjaśnień, „zaraza" nie jest najwłaściwszym określeniem, lecz będę go używał, bo wiemy, o co chodzi. Szerzyła się tak szybko, że los roślin, a przez to i całego życia na Temie, stanął pod znakiem zapytania. Aż nagle, w pełni rozpaczliwych moich usiłowań, by znaleźć antidotum mogące zahamować niszczycielski proces, stwierdziłem ze zdumieniem, że to już zaszło, całkiem nagle, bez mego udziału.

Ten odwrót zagrożenia wydarzył się dzięki kolejnej mutacji, jakiej tym razem uległ najmłodszy twór na planecie, TY-112. Powstałego zeń nowego bakteriofaga — także tym razem odrębny gatunek — nazwałem TS-112, potocznie zaś sanatoriusem. Oddziaływał on na „beczułki" bardziej przewrotnie niż jego poprzednik. Tu nie chodziło już o wypieranie innego bakteriofaga, lecz wprowadzenie trwałej, dziedzicznej zmiany w genomie[40]„beczułek". Stała się rzecz, której nie potrafimy zrozumieć: sanatorius nie tylko cofnął zagrożenie „beczułek" przez swego poprzednika, lecz ulepszył ich funkcjonowanie — przenosząc mrozoodporność tych bakterii z pośrednictwa bakteriofaga na ich aparat chromosomalny! Tym samym uniezależniał je od symbionta, bez którego nie mogły pełnić dobroczynnej roli wobec roślin.

Bardzo istotny jest sposób rozprzestrzeniania się tego zbawczego procesu. Sprawa dotyczy tak zwanej dziedziczności infekcyjnej, odkrytej już w dwudziestym wieku. Nazwa pochodzi stąd, że jest to szczególny sposób przekazywania czynników genetycznych z jednego organizmu do drugiego, przypominający przenoszenie zarazków bądź pasożytów. Dziedziczność infekcyjna może się spełniać w jednym z kilku poznanych wariantów. Ten, który uśmierzył zarazę porostów, nazywamy transdukcją.

Przypomnę, że zasadniczą rolą sanatoriusa było wzbogacenie „beczułek" o gen mrozoodporności. A proces transdukcji polegał tu na tym, że wniknąwszy do tej bakterii i namnożywszy się wewnątrz niej, salvator porywał ten właśnie fragment jej genomu, warunkujący mrozoodporność przenoszoną na roślinę. Przytwierdzony do DNA bakteriofaga, fragment ten wnikał w kolejną „beczułkę", uwolniony tam i z kolei wcielony do jej genomu. Na pierwszy rzut oka wygląda, że zysk równoważy tu stratę, gdyż genom odebrany jednej bakterii zostaje użyczony następnej. Tak jednak nie jest. Nieustanną migrację sanatoriusów przez organizmy „beczułek" możemy przyrównać do przepływu wody, na tyle ciągłego, że nie starczy czasu na wyschnięcie jej.

Do tego miejsca, jedyny dziw to wzbogacenie genomu mikroorganizmu przez bakteriofaga. Ale tu można byłoby jeszcze podejrzewać, iż mamy do czynienia ze zjawiskiem naturalnym, którego dotąd nie odkryliśmy. Nie sposób natomiast tego powiedzieć o metodzie rozprzestrzeniania się sanatoriusów. Przed stwierdzeniem transdukcji wyglądało na to, że mutacji uległy wszystkie naraz TY-112, co nie znajdowało jakiegokolwiek wytłumaczenia. Myliłem się. Ale to, czego ostatecznie udało mi się dowieść, jest równie szokujące: jedna i ta sama mutacja musiała dokonać się równocześnie w wielu miejscach, wśród mnóstwa poszczególnych bakteriofagów. To właśnie nazwaliśmy cudem — jako zjawisko absolutnie wykluczone na drodze naturalnej.

Uzyskawszy ten niezbity dowód rozumnej ingerencji w żywotne sprawy Temy, i to ingerencji dziejącej się na naszych oczach, chcieliśmy ustalić zakres tego patronatu w przeszłości. W tym nowym obrazie Pięciokąty spadły do roli tylko jednego, najbardziej widowiskowego rozdziału w eposie ratowania społeczności Temidów wraz z całą biosferą.

W jakim momencie zaczęła się liczyć nowa historia Temy? Kiedy dokonano tego zasadniczego kroku zapewniającego biosferze temiańskiej przetrwanie i rozwój? Słowem: kiedy położono fundamenty życia w nowej epoce? Ab urbe condita…

Sprawa wróciła do punktu wyjściowego: zmiany orbity Temy. Jest już dziś pewne, że był to skutek przemyślanych działań astroinżynieryjnych, choć istnieją duże różnice zdań co do tego, w jakim stopniu efekt końcowy pokrywał się z zamierzonym.

Ogromna ekscentryczność elipsy, po jakiej krąży dziś Tema, budzi wiele zastrzeżeń. Dla biosfery znacznie korzystniejszy byłby tor prawie kołowy w takiej odległości od Proximy, by na znacznych przestrzeniach promieniowanie gwiazdy ogrzewało glob podobnie jak w strefie dawnych osad Temidów. Hans wysunął hipotezę, że orbita Temy została dobrana w ten sposób, by w peria-stronie wulkany wtłaczały do atmosfery optymalne ilości dwutlenku węgla — dotateczne dla wzmożenia efektu cieplarnianego, a niegroźne z punktu widzenia aparatu oddechowego zwierząt. Ast zaprzecza tej koncepcji. Jej zdaniem, umieszczenie planety na najdogodniejszym torze ustaliłoby klimat nie wymagający dodatkowych korektur.

Przesuwanie globów daje kulturze planetarnej świadectwo wysokiego stopnia rozwoju, nawet jeśli przy tej okazji popełni ona jakiś błąd w sztuce. Jednak to, co stało się potem, mówi jeszcze dobitniej o geniuszu tej cywilizacji, a nadto stawia ją na piedestale wysokiej moralności. Są to te wszystkie działania, raz pełne rozmachu, to znów niezwykle subtelnych metod — które w konkretnej sytuacji po zmianie orbity Temy pozwoliły uratować jej biosferę niemal w całości. Imponuje nam ten ich tryumf i staramy się zgłębić go w szczegółach.

Wyobraźnia zawodzi, kiedy myślimy o tym, co działo się 1980 lat temu i później. Świat, bardzo ustabilizowany pod względem klimatycznym, nagle stanął na głowie. Zniknął stały terminator, nie było już półkuli wiecznej nocy ani wiecznego dnia. Strefa życia, dotąd oparta na mocnych podstawach nieustającego światła i ciepła, rozszerzyła się prawie na całą planetę — lecz w jak tragicznie zmienionych warunkach!

Zdajemy sobie sprawę, że i to jest tylko czystym teoretyzowaniem. Mówimy, w gruncie rzeczy bezpodstawnie, o oziębieniu się klimatu Temy w związku z ekscentrycznością jej nowej orbity. Ale porównanie to odnosimy do klimatu globu z dawnych czasów, kiedy Proxima była gwiazdą znacznie gorętszą, a Tema krążyła dziesięciokrotnie dalej od niej aniżeli dziś. Spytajmy więc, w jakiej fazie przygasania gwiazdy dokonano przesunięcia orbity Temy. Jeśli Proxima świeciła jeszcze pełnym blaskiem, to na nowym torze woda musiałaby wrzeć — nawet w apastronie. Zakładając odwrotną sytuację: że gwiazda już wtedy ochłodła do stanu dziesiejszego — na dawnej-orbicie atmosfera Temy uległaby skropleniu. Oczywiście w obu przypadkach biosfera zginęłaby z kretesem.

Jest to wyjątkowo trudna zagadka. Najprościej przyjąć, że przygasanie Proximy trwało tylko parę miesięcy i było tak idealnie równomierne, iż na żadnym etapie drogi podróżnej z dawnej orbity na nową temperatura powierzchni Temy ani się nie podniosła, ani obniżyła poza krytyczną granicę zagłady życia. Ponieważ szybkości przesuwania planety nie można dowolnie regulować, byłby to nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że gwałtowne przygasanie Proximy dokładnie zsynchronizowało się z czasem manewru przetoczenia Temy na nowy tor, zależny przecież nie od wykonawców przedsięwzięcia, lecz od praw mechaniki nieba. Natomiast precyzyjne przewidzenie tempa spadku promieniowania gwiazdy nie budzi zastrzeżeń, gdyż mieści się w możliwościach astrofizyki.

Istnieje jeszcze hipoteza wysunięta przez Jaro. Odwraca ona problem sugerując, że Temianie zamiast dostosować swoją akcję do procesów zachodzących na Proximie — sami stymulowali tempo jej przygasania! Trudno się do tego ustosunkować, gdyż nie dysponujemy żadnymi danymi na temat stopnia opanowania tej techniki przez Urpian. W każdym razie od dawna rozważa się ewentualność prac astroinżynieryjnych na taką skalę, dokonywanych przez kosmiczne supercywilizacje. Już w dwudziestym wieku zwracał na taką możliwość uwagę Kardaszew.

Tak czy inaczej, aby nie popaść w absurd, przyjmijmy uproszczone założenie, że Tema całkiem raptownie zmieniła dawny klimat, ciepły na półkuli wiecznego dnia — na surowy i bardzo niezrównoważony wskutek olbrzymich amplitud temperatury. Nawet w tym najkorzystniejszym, wyimaginowanym przypadku, wszelkie znaki na ziemi i niebie musiałyby wtedy wskazywać, że dzieje tutejszego życia dobiegają kresu — jak po wojnie atomowej. Bo cóż miało szansę przetrwania? Pewne bakterie i pierwotniaki, trochę glonów, porostów, niewiele roślin wyższych, a spośród zwierząt wielokomórkowych — najłatwiej chyba mieszkańcy mórz, ale też nieliczni, bo śródlądowe morza dawnej Temy były płytkie i przypuszczalnie ciepłe aż do dna. Również przy dodatkowym założeniu, iż dobroczyńcy globu podjęli niezwłoczną akcję ratowniczą na olbrzymią skalę — należało się spodziewać, że większość gatunków zwierząt i roślin przepadnie w najwcześniejszej fazie kataklizmu; niektóre — już w pierwszą mroźną noc.

A stało się inaczej! — Allan urwał na chwilę, dla podkreślenia wagi tego stwierdzenia. — Rozpatrując zmianę klimatu Temy sprzed 1980 lat przypuszczaliśmy, że jej biosfera musiała być wówczas znacznie bardziej zróżnicowana od ziemskiej, a to, co zastaliśmy, stanowi — pod względem liczby gatunków — podzwonne minionej świetności. Ilościowa ocena problemu była w gestii paleontologii. Należało ustalić, choćby w dużym przybliżeniu, procent gatunków fauny i flory, jakie przepadły w minionych dwóch tysiącach lat, a zwłaszcza w pierv„zym wieku po katastrofie. Zadania tego podjął się Renę z Hengiem. Wyr k wprawił nas w zakłopotanie. Spodziewaliśmy się, że na wykresie wymie^ 'ma gatunków zaznaczy się dwadzieścia wieków temu stromy skok. Tymczasepi te" rajwiększy wstrząs — w postaci zagłady również niektórych gałęzi drzewa ewolucji — w ogóle się tam nie ujawnił. Innymi słowy, kataklizmu biosfery nie było. Był tylko kataklizm astronomiczny.

Objąwszy natomiast tymi samymi badaniami wcześniejszą epokę, dało się wykryć wprawdzie niewielki, ale stanowczo wykraczający poza błąd statystyczny, wzrost wymieralności gatunków z początkiem „epoki lodowcowej" sprzed osiemnastu tysięcy lat. Dotyczył on przede wszystkim flory z obszarów położonych najbliżej terminatora, a ponadto tutejszych kręgowców, zwłaszcza form najmasywniejszych. Wydarzenie to można datować metodami: paleontologiczną i geologiczną — otrzymując zbliżony wynik. Znaczy to, że sto osiemdziesiąt wieków temu tutejsza przyroda rządziła się sama i żaden dobroczyńca z zewnątrz nie stawał w jej obronie.

Zaczynając od „cudu" wygaśnięcia zarazy porostów, po nitce do kłębka doszliśmy do wydarzeń sprzed dwudziestu wieków, by ustalić ponad wszelką wątpliwość, że ówczesne uratowanie temiańskiej biosfery nie dokonało iię samo. Tam natrafiliśmy na „cud" pierwszy, imponujący rozmachem i zasięgiem. Wtedy właśnie rozpoczęła się historyczna misja sprawowania przez Urpian opieki nad tutejszą przyrodą. Choć skutki tych zabiegów poznajemy dość przypadkowo, odsłaniając na wyrywki poszczególne ich ogniwa — wszystkie one zazębiają się i znakomicie mieszczą w spójnym obrazie całości. Dziś możemy stwierdzić z całą stanowczością, że „beczułki", o których tu już mówiłem, są tworem sztucznym: celem ich kreacji było zahartowanie flory do surowych warunków nowego klimatu Temy. Narzędziem pomocniczym — tak samo sztuczny, towarzyszący im bakteriofag TE-112. Kiedy uległ niebezpiecznej mutacji, ich twórcy — a może zaprogramowane przez nich urządzenia? — widocznie doszli do wniosku, że wytworzona mrozoodporność roślin nie jest najwyższej próby, skoro lada czynnik zewnętrzny może jej zagrozić. Nie powtórzyli więc metody zastosowanej poprzednio, lecz woleli tę mrozoodporność utrwalić genetycznie.

Istnieje podejrzenie — ciągnął Allan — że w podobny sposób zadbali o faunę. Jesteśmy w trakcie zbierania dowodów — genetycznych, embrionalnych, fizjologicznych, paleontologicznych. Sposób przeprowadzenia tych wszystkich zmian, subtelnych pod względem metod, a bardzo radykalnych w skutkach, świadczy o górowaniu nauki urpiańskiej nad naszą. O ich technice biokreacji nie wiemy nic. Bardzo trudno sobie wyobrazić sposoby stymulowania konkretnych usprawnień w żywych ustrojach, kiedy chodzi o nieprzeliczoną liczbę osobników — roślin i zwierząt — poddawanych tym zabiegom.

Nie tylko te sprawy pozostają niejasne. Mnóstwo pytań bez odpowiedzi nasuwa burzliwy charakter zmian zaraz po przekształceniu Temy, planety zahamowanej, w glob o pogmatwanych relacjach dnia i nocy, a więc przede wszystkim nasłonecznienia. W apastronie Proxima świeci bowiem trzydzieści sześć razy słabiej niż w periastronie. Dlaczego na przykład stopienie ogromnego pierścienia lodowców, z pewnością sztucznie przyspieszone, nie wywołało ogólnoplanetarnego potopu, zanim te masy wód utworzyły dzisiejsze oceany?

Dla wszelkiego życia na Temie był to okres najcięższej próby. Wyszło z niej zwycięsko, lecz dzięki jakim troskom i pielęgnacyjnym zabiegom technicznym ze strony Urpian! Snujemy rozmaite domniemania, jak to się odbywało, ale przeważnie błądzimy w nich po omacku, gdyż były owocem obcego geniuszu. Pięciokąty, które z początku tak nas zachwyciły, wcale nie są szczytowym osiągnięciem tego eposu. To prawda, że bez nich nie przetrwaliby ani Temidzi, ani mnóstwo gatunków zwierząt i roślin. Ale tak jest dziś. A nas najbardziej zdumiewa poradzenie sobie z tamtą epoką przejściową, kiedy rodził się nowy świat; kiedy wszystko było kruche, niestabilne, a los temiańskiego życia wisiał na włosku.

Renę przypuszcza, że plan uratowania biosfery musiał być nie tylko opracowany, lecz także zrealizowany już przed skierowaniem Temy na nową orbitę. Dotyczy to nie tylko oaz ciepła, początkowo przegrzanych, do których we właściwym momencie dało się wprowadzić uchodźców przed dokuczliwym zimnem. Pierwszym etapem mogło być jednak stworzenie ogromnych wiwariów zoobotanicznych, które pomieściły przedstawicieli prawie całej flory i fauny, a nadto oczywiście Temidów. Być może echa tych działań zawiera temidzki mit o „boskiej-nieboskiej grocie". Takie wiwaria, przypominające biblijną arkę Noego, umożliwiałyby pełną kontrolę hodowlano-adaptacyjną, stwarzając znakomitą szansę do przeprowadzenia wszelkich modyfikacji organizmów, przede wszystkim genetycznych. Jednak jak dotąd nie znaleźliśmy żadnych śladów takich urządzeń.

Im lepiej poznajemy Temę, tym bardziej podziwiamy geniusz Urpian, ich przenikliwość oraz skuteczność dokonywanych przedsięwzięć. Niestety, o nich samych mamy dotąd bardzo ubogie i fragmentaryczne informacje, zwłaszcza w porównaniu z tym, co wiemy już o Temidach.

Najbardziej skąpe dane dotyczą ewolucji. Zarówno podziemna wyprawa Igora i Suzy, meldunki przesyłane przez Mary z Dżdżownicy II, jak i późniejsze poszukiwania Renego — nie dostarczyły żadnych materiałów paleontologicznych, które umożliwiłyby nakreślenie drogi rozwoju tych istot, stojących niewątpliwie na szczeblu przynajmniej równym człowiekowi. Niemniej Renę wspólnie z Korą skonstruował hipotezę opartą o^ anatomiczne cechy Urpian oraz dane, dotyczące warunków panujących na Urpie w okresie ostatnich dwóch milionów lat. Pewne światło zdaje się rzucać na te zagadnienia obraz znaleziony przed tygodniem w jednym z miast podziemnych. Przedstawia on krajobraz górski porosły gęstymi krzakami, przy czym na pierwszym planie widać jakby wejście do pieczary, przed którą stał nagi Urpianin, trzymający w ręku długą, zakrzywioną gałąź. Budową zewnętrzną różni się nieco od postaci z obrazów przedstawiających cywilizację urpiańską. Na wyciąganie jednak daleko idących wniosków jest za wcześnie. Artyści urpiańscy nie zawsze przestrzegali zasad realizmu w sztuce, a przede wszystkim ujawniali pewną tendencję do karykaturo wania postaci „ludzkich".

Najbardziej prawdopodobna wydaje mi się następująca hipoteza — mówił Allan. — Przodkowie Urpian byli zwierzętami zamieszkującymi zbocza górskie, gęsto porosłe karłatowatymi drzewami zbliżonymi zewnętrznie do kosodrzewiny. Zwierzęta te żywiły się owocami oraz polowały na drobne zwierzątka buszujące wśród gęstwiny. Te niskopienne drzewa zabezpieczały Praurpian przed atakami dużych drapieżników, gdyż urpiańska „kosówka" była zbyt gęsta, aby mogły się w niej swobodnie poruszać większe istoty. Waga ciała zwierzo-urpian była nieduża, a kończyny ich miały wybitne zdolności chwytne. Prawdopodobnie były to pierwotnie zwierzęta leśne, zbliżone niektórymi cechami do małpiatek. Przeniosły się one w tereny górskie, wykorzystując zdolność skakania po gałęziach do poruszania się po owej kosówce. Nie załamywała się pod nimi, gdyż rozkładały ciężar ciała na kilka gałęzi. Były bardzo zwinne i ruchliwe. Łączyły się w stada, co dawało im w tych warunkach znaczną przewagę nad innymi zwierzętami. Jeśli nawet jakiś groźny drapieżnik zapędził się w ich teren, mógł paść ofiarą zwierzourpiań, zaplątawszy się w gęstwinie. W zdobywaniu pokarmu zasadniczą rolę odgrywały, wobec słabości szczęk, kończyny chwytne. Spośród czterech kończyn i długiego ogona funkcję tę najlepiej spełniały kończyny znajdujące się blisko głowy. Stopniowo, w miarę mijania tysiącleci, zwierzourpianie coraz częściej posługują się tymi kończynami przy zdobywaniu pożywienia, a więc i w czasie polowania w gęstwinie. Funkcję utrzymywania się na powierzchni kosówki przejmują dwie kończyny dolne oraz ogon, który nabiera coraz więcej cech kończyny chwytne j. Wreszcie ogon ten, zaopatrzony przy końcu w wyrostki kostne, wykształcił się tak dalece, że z powodzeniem spełniał rolę trzeciej nogi. Doprowadziło to do podziału funkcji kończyn na dolne, utrzymujące ciało, oraz swobodne kończyny górne, przysposobione teraz do spełniania bardziej złożonych funkcji.

— Można więc przyjąć, że w tym okresie Praurpianie przybierają postawę wyprostowaną? — wtrącił Igor.

— Powiedzmy, wpółwyprostowaną — zastrzegł Allan. — Przecież polując na małe zwierzątka wśród kosówki, sięgali łapami w dół. Stąd warunki sprzyjające wydłużeniu się kończyn górnych. W tym okresie zjawiają się prawdopodobnie pierwsze narzędzia w postaci, powiedzmy, patyków, które służą niejako do dalszego przedłużenia rąk. Praurpianie poczynają się orientować, że patyki te mogą być użyteczne w walce z osaczonym drapieżnikiem, zwłaszcza gdy bierze w niej udział wielu osobników. Tymczasem warunki klimatyczne na Urpie zaczynają się stopniowo pogarszać. W górach powstają lodowce. Chronienie się w grotach już nie wystarcza. Trzeba się cofać w dół, coraz dalej i dalej, ku dolinom. Ale w dolinach nie ma kosówki. Są za to drapieżniki polujące po stepach i lasach. Praurpianie potrafią już jednak polować w gromadzie. Ułatwia im to postawa wyprostowana oraz doskonalone stopniowo narzędzia ataku i obrony. W stepie nie porzucają już postawy pionowej, z wielką prędkością poruszają się po ziemi na trzech dolnych kończynach. W tym czasie zwiększa się też gwałtownie objętość mózgoczaszki. Ale klimat staje się coraz bardziej surowy. Praurpianie, których liczba stale rośnie, szukają schronienia nie tylko w grotach, lecz również w norach wygrzebywanych w ziemi wspólnymi siłami za pomocą prostych narzędzi. Jednocześnie udoskonalił się i rozszerzył system sygnałów porozumiewawczych, przekształcając w to, co nazywamy mową artykułowaną.

— Czy można mówić o artykułowanych dźwiękach? — zdziwiła się Rita.

— Nie powiedziałem bynajmniej, że myślę tu o dźwiękach — sprostował żywo Altan. — Sprawa systemu porozumiewania się u Urpian, jak i wielu innych zwierząt urpiańskich, nie jest jeszcze dostatecznie zbadana. Przypuszczalnie dźwięki, jakie one wydają, są zjawiskiem ubocznym, a główną rolę odgrywają tu fale elektromagnetyczne. Ale niewątpliwie — mowa Urpian istnieje — bez tego nie mogliby stać się istotami rozumnymi. Mimo poważnych różnic w przebiegu ewolucji ludzi i Urpian, podstawowe prawa przeobrażania się zwierzęcia w istotę rozumną działały tu podobnie.

To chyba wszystko, co miałem na razie do powiedzenia. Teraz proszę o za^ branie głosu Korę, jako fizjologa i psychologa — Allan skłonił głowę przed uczoną.

Kora wstała i podeszła do stolika projekcyjnego, przy którym siedziała Daisy. Naradzały się przez chwilę szeptem, po czym na ekranie ukazało się drobne, pokryte jakby szarym puchem ciało istoty o pięciu kończynach i dużej, nieco spłaszczonej głowie.

— Zajmę się przede wszystkim Urpianami i Temidami — rozpoczęła. — Wprawdzie Urpian nie ujrzeliśmy dotąd żywych i chyba nieprędko ich ujrzymy… Wprawdzie materiały dotyczące ewolucji i historii Urpian są nie mniej skąpe niż dotyczące Temidów… A jednak są oni nam bliżsi niż niejedna istota zwierzęca zamieszkująca Ziemię, mimo że ze wszystkimi zwierzętami Ziemi jesteśmy przecież bliżej lub dalej spokrewnieni.

Dlaczego oni są nam tak bliscy? Jakie jest podobieństwo między nami a Urpianami? — wskazała na ekran. — Czaszki ich są skonstruowane i wyskle-pione zupełnie inaczej niż nasze. Oni poruszają się na trzech nogach, my — na dwóch. Inna jest budowa ich szkieletów. Wiele narządów wewnętrznych jest dla nas zagadką, której rozwiązanie wymaga szczegółowych badań. Kończyny, zwłaszcza górne, mają blisko dwa razy więcej stawów niż nasze. Wzrost ich przeważnie nie przekracza metra. Nie mają nosa, uszu, ust podobnych do naszych. A jednak, nawet gdybym nie wiedziała o stworzonej przez nich cywilizacji, myślę, że i tak odczuwałabym nieodparte wrażenie, że jest w nich coś z ludzi, że mają z nami wiele wspólnego. To wspólne polega na wspomnianej już przez Allana jedności praw "rozwoju. Chociaż formy ukształtowania się organizmów mogą być najróżniejsze, jednak prawa przyrody są te same. Stąd z różnych punktów wyjścia, różnymi drogami ewolucji powstają istoty rozumne o pewnym zespole podobnych cech. Czy to pięciopalczasta ręka człowieka, czy błonochwytna dłoń Temida, czy długie, parami przeciwstawne cztery palce Urpianina, czy jeszcze inna dłoń istoty rozumnej, różna od naszej kształtem i konstrukcją — zawsze będzie to „ręka": organ umożliwiający wykonywanie złożonych funkcji, niezbędny do wytwarzania narzędzi i posługiwania się nimi. Podobnie niezbędne jest dla wszystkich istot rozumnych posiadanie zmysłu umożliwiającego szybką i dokładną orientację w przestrzeni. W zespole warunków, jakie panują na Ziemi, Urpie i Temie, takim zmysłem jest organ wykorzystujący zjawiska świetlne i opierający się na zasadzie camera obscura, czyli oko, wzrok, a ściślej: co najmniej dwoje oczu umożliwiających widzenie przestrzenne, stereoskopowe. W dziedzinie mowy może być większa różnorodność, byle tylko nadajniki i odbiorniki, jak też sam nośnik informacji, umożliwiały tworzenie grup sygnałów w stosunkowo prosty sposób. U ludzi i Temidów rolę nośnika spełniają fale dźwiękowe z tym, że skala i częstość drgań są tu różne. U Urpian rolę nośnika pełnią fale elektromagnetyczne. Mają oni organa wysyłające zespoły impulsów i zmysły, którymi te sygnały odbierają. Teraz kilka przykładów. Zobaczycie, jak organa, z wyglądu bardzo różne, mogą spełniać podobne funkcje.

Na ekranie poczęły ukazywać się prześwietlenia i rysunki. Kora w krótkich słowach zapoznała kolegów z dotychczasowymi wynikami prac zespołu, w którego skład wchodzili oprócz niej Renć, Zoja, Will i Daisy.

Przed zamknięciem przedpołudniowych obrad zabrała jeszcze głos Zoe, wygłaszając krótkie sprawozdanie z wyników badań przeprowadzonych w ramach programu Torus. Program ten, stanowiący kontynuację podjętych przed dwoma laty poszukiwań przyczyny cyklicznych zakłóceń łączności radiowej, uległ koniecznemu ograniczeniu po odkryciu cywilizacji urpiańskiej i koncentracji sił na badaniach podziemnych miast. Tylko trójosobowy zespół — Zoe, Nym i Zina — zajmował się metodycznie i planowo rzadkimi, ale niewątpliwymi faktami manifestowania się aktywności „pyłowców" — jak od pewnego czasu zaczęto nazywać zagadkowe twory pojawiające się w pobliżu baz ekspedycji.

Sprawozdanie Zoe, ilustrowane licznymi wykresami i zdjęciami, chociaż pozostawiało znaki zapytania nad najbardziej interesującymi kwestiami, rzucało nowe światło na doniosłość sporu o instrukcję nr 4. Wnioski płynące z obserwacji i doświadczeń zawarła Zoe w sześciu punktach:

1. Zakłócenia łączności radiowej i niektórych procesów katalitycznych w żywych organizmach występujące co 27 dni w Układzie Proximy nie są wywoływane bezpośrednim oddziaływaniem promieniowania pochodzenia kosmicznego, lecz następstwem działalności tworów zwanych umownie „py-łowcami". Są to struktury obdarzone zdolnością bardzo szybkiej samoorgani-zacji i przybierania różnej postaci, prawdopodobnie uwarunkowanej spełnianymi aktualnie funkcjami. Czy są to organizmy powstałe drogą naturalnej ewolucji, czy raczej twory jakiejś nie znanej nam techniki — nie zostało dotąd wyjaśnione. Obserwacje kamerami telewizyjnymi są utrudnione częstymi zakłóceniami działania urządzeń elektronicznych. Zdjęcia dokonane chemiczną techniką fotograficzną ukazują tylko niektóre fazy metamorfozy „pyłowców".

Nie ulega wątpliwości, że „torus Karlsone" jest często występującą formą ich zorganizowania.

2. 27 dni stanowi cykl łączności „pyłowców" z ośrodkiem macierzystym. Nośnikiem informacji jest neutrino, co dowodzi wysokiego poziomu techniki detekcji. Jest to prawdopodobnie również cykl energetyczny, jednak nic bliższego na ten temat nie można powiedzieć. Po kilku dniach od transmisji aktywność „pyłowców" słabnie, lecz niektóre obserwacje zdają się świadczyć o tym, że mogą ją wzmóc drogą łączenia się i zespalania pojedynczych „osobników". Bazą macierzystą „pyłowców" jest prawdopodobnie Układ Tolimana, przynajmniej dotyczy to rejonu układu potrójnego Alfa Centauri. Przypuszczenia, że w odległości 27 lub 13,8 dni świetlnych znajdują się jakieś inne źródła emisji, warunkujące czasokres cyklu, nie znalazły dotąd potwierdzenia.

3. „Pyłowcy" potrafią się uczyć i zachowywać inteligentnie, ale nie przejawiają chęci nawiązania kontaktu z ludźmi. Prawdopodobnie nie chcą również nam szkodzić czy utrudniać badań. Zaproponowane przez Zoe reagowanie „kocią muzyką" na falach krótkich 'w przypadku pojawienia się głośniejszych trzasków i gwizdów, przyniosło po kilku doświadczeniach prawie całkowity zanik tego rodzaju zakłóceń. O „zmysłach" tych istot nie wiemy dotąd nic. Zina wysunęła hipotezę, że tworzone przez „pyłowców" fantomy mogą być zjawiskiem analogicznym do tworzenia modeli myślowych w ludzkim mózgu.

4. Nie ma żadnych dowodów, że „pyłowcy" są tworem cywilizacji urpiańskiej. Nie ma też dowodów, że są najeźdźcami. Nie stwierdzono związku między stosunkiem niektórych członków ekspedycji do odkrywek temiańskich i pojawieniem się „pyłowców". Ich obecność na ważnych odcinkach badań wynika prawdopodobnie ze szczególnego zainteresowania ludźmi i ich poczynaniami. Nie zaobserwowano dotąd przejawów działalności tych istot w podziemnych miastach Urpy, co może się jednak wiązać z ich odcięciem od powierzchni przez lodowce.

5. Można przypuszczać, że wzmożona emisja neutrina przez Tolimana B dokonuje się we wszystkich kierunkach, a nie wąskim snopem. Może więc ona docierać nie tylko do Układu Proximy. Nie należy wykluczyć, że „pyłowcy" są formą życia lub penetracji technicznej rozpowszechnioną w naszej Galaktyce. Można podejrzewać, iż operują również w Układzie Słonecznym i powinny być podjęte badania w tym zakresie.

6. Nie jest zadaniem zespołu udzielać rad i pouczeń kierownictwu ekspedycji, jednak wydaje się wskazane wznowienie dyskusji dotyczącej moralnych i prawnych aspektów działalności ludzi podejmowanej na planetach Alfa Centauri. Niejasny status „pyłowców" powinien skłonić do rewizji sformułowań instrukcji nr 4, która chyba nie najlepiej odpowiada sytuacji w tym układzie. Po przybyciu do Układu Tolimana nie wolno powtórzyć popełnionych błędów.

Wbrew oczekiwaniom Zoe ten ostatni punkt nie spotkał się ze sprzeciwem ani Andrzeja, ani Zoi i Szu. Pytania dotyczyły tylko niektórych hipotez Nyma, uznanych za zbyt śmiałe.

Przerwa obiadowa nie była długa. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali sprawozdania Szu. Wiadomo było, że przygotowywał się do niego bardzo starannie. Chodziły słuchy, iż w referacie tym po raz pierwszy sformułuje podstawowe wnioski dotyczące cywilizacji urpiańskiej i jej losów.

Teraz przy pulpicie projekcyjnym zasiadła Ast. Już trzeci rok pracowała z archeologiem i obecnie miała jednocześnie z referatem Szu pokazywać na ekranie fragmenty materiałów noszących nie dla wszystkich jeszcze w tej chwili zrozumiałą nazwę „Księgi wyjścia".

Gdy wszyscy uczeni zebrali się znów w sali konferencyjnej, Szu stanął pod ekranem i uniósł dłoń dając znak, że chce mówić.

— Kora powiedziała tu przed dwiema godzinami, że Urpianie są nam bardzo bliscy — rozpoczął, raz po raz błyskając skośnymi oczami. — Jako główny argument przytoczyła inteligencję oraz zbieżność funkcji wielu organów. Spróbuję spojrzeć na ten sam problem jeszcze od jednej strony: Urpianie, ich dzieła, ich cywilizacja i kultura, cała historia ich rozwoju społecznego — są nam tak bardzo bliskie, tak bardzo w ogólnym zarysie podobne do cywilizacji i historii rozwoju społeczności ludzkich dlatego, że również warunki bio-genezy i powstania psychozoów były w naszych układach zbliżone, a prawa rozwoju materii aż po wysoko zorganizowane socjocenozy są podobne dla całego wszechświata. Oczywiście nonsensem byłoby doszukiwanie się identycznego przebiegu procesów rozwoju środków produkcji i przemian stosunków wytwórczych, jak również naiwnością byłoby sądzić, że rozwój ekonomiczny na Ziemi i Urpie dokonywał się w identycznych warunkach. Niewątpliwie jednak zwierzęce instynkty zdobywania pożywienia, utrzymania gatunku czy też stadnego współdziałania w warunkach rozwiniętej technicznie i intelektualnie społeczności ulegały podobnej transformacji jak u ludzi. Tak samo przemiany w psychice Urpian, zmiana ich stosunku do świata żywego, ich dążeń i celów działania nie przebiegały automatycznie wraz z rozwojem techniki i zmianą warunków życia. Co prawda gwałtowne wstrząsy społeczne i śmiertelne zagrożenie ekologiczne bardzo przyspieszyły zmiany w strukturze społeczeństw urpiańskich, które przez analogię można by nazwać systemowo-ustrojowymi, ale mamy podstawy podejrzewać, że pragnienie gromadzenia i obrony zagarniętych dóbr, uwiecznienia zdobytej Władzy, narzucania własnej woli współplemieńcom i kształtowania obrazu świata na swą modłę utrzymywało się bardzo długo, gdyż może być zastąpione tylko równie skutecznymi czynnikami pobudzania aktywności jednostkowej i zbiorowej. Nie znaczy to, że dowiadując się coraz więcej o historii Urpian, coraz mniej jest kwestii wątpliwych, spornych czy wręcz zaskakujących. Zwłaszcza okres poprzedzający bezpośrednio wyludnienie się miast podziemnych zdają się cechować jakieś zupełnie dla nas niezrozumiałe przemiany w sposobie życia i organizacji społeczeństwa urpiańskiego. Nie jestem jeszcze w stanie określić bliżej, na czym w istocie te zmiany polegają, a zwłaszcza, jaka może być ich treść społeczna. Nie będę więc rozwijał szerzej tego tematu, ograniczając się tylko do stwierdzenia, że prawdopodobnie chodzi tu o dalszy postęp, raczej w sferze intelektualnej niż materialnej, który zdaniem Jaro jest konsekwencją opanowania jakiejś nowej techniki informatycznej. Proszę więc traktować to, co powiedziałem, wyłącznie jako przypomnienie, że w istocie jeszcze bardzo mało wiemy o Urpianach. Nie chciałbym bowiem, aby po moim sprawozdaniu ktoś odniósł fałszywe wrażenie, że wszystko, co najważniejsze, zostało wyjaśnione i niewiele brakuje, abyśmy historię cywilizacji urpiańskiej znali tak dobrze jak, powiedzmy, Sumeru.

Ekran ożył. Pojawiły się obrazy ciasnych pomieszczeń, pokryte bogatą ornamentacją roślinną ściany, potem przedmioty odnalezione w ruinach miasta nad brzegiem Morza Centralnego.

Szu rozpoczął omawianie ważniejszych znalezisk. Mimo że systematyczne badania archeologiczne miast podziemnych prowadzone były niespełna półtora roku, dysponowano już bogatymi materiałami dotyczącymi przemian spo-łeczno-cywilizacyjnych. Co prawda nie udało się rozszyfrować żadnego z pism Urpian, jednak w pracach zmierzających do odtworzenia dziejów tej planety w ostatnich kilku tysiącleciach niezwykle pomocne były bogate formy działalności artystycznej.

Odkryto ogółem 59 miast podziemnych, z których zwiedzono pobieżnie 11, zbadano zaś dokładnie tylko 3.

Szczególnie dużo uwagi poświęcił Szu rozwojowi techniki i odkryciom dokonanym przez Jaro i Zinę.

— Zadziwia nas mistrzostwo Urpian w budownictwie podziemnym — mówił archeolog. — Nie zapominajmy jednak, że powstawało ono w ciągłej walce o utrzymanie się przy życiu, w warunkach nieustannego pogarszania się klimatu. Są dane świadczące o tym, iż Urpianie jeszcze w epoce odpowiadającej okresowi starożytnemu ludzkości potrafili na ogromnych obszarach tworzyć sztuczne warunki dla utrzymania roślinności. Służyła temu celowi gęsta sieć kanałów zasilanych wodą z gejzerów. Wymagało to przeniesienia się na obszary wulkaniczne, co z kolei zwiększało niebezpieczeństwo trzęsień ziemi, wylewów lawy itp. Można przypuszczać, że już z tego czasu pochodzą pierwsze próby budownictwa asejsmicznego, które później osiągnęło tak gigantyczne rozmiary, jak zbiorniki ochronne wokół miast podziemnych. Wszystkie wspaniałe osiągnięcia tamtego zamierzchłego okresu, przy ówczesnym niskim poziomie techniki, okupywane były śmiercią milionów istot, których pozycja społeczna była zbliżona do pozycji niewolników.

Rozwój techniki postępował nieustannie naprzód — ciągnął dalej Szu. — Zmieniały się stosunki społeczne. Mniej więcej 3000 lat temu, co odpowiada budowie płyty bazaltowej w pobliżu Ciemnej Plamy, społeczeństwo urpiańskie osiąga mniej więcej poziom rozkwitu społeczeństwa ludzkiego z początku XX wieku. Wkrótce rozpoczyna się okres wzmożonych wojen, dziesiątkujący ludność planety. Proces rozpadu dotychczasowych struktur społecznych przyśpiesza opanowanie sposobów wyzwalania energii jądrowej, automatyzacji i możliwości podróży kosmicznych. Właśnie astronautyka otwiera w historii Urpian zupełnie nowy rozdział. Ładownie na innych planetach, a przede wszystkim na Temie poszerza ogromnie obszar ich ekspansji. I tu chciałbym poświęcić nieco uwagi Temidom, ich społeczności i kulturze.

Choć zaliczenie Temidów do psychozoów nie budzi zastrzeżeń, archeolog nie znający ich samych, tylko związane z nimi wykopaliska z dzisiejszego okresu, byłby w poważnym kłopocie. Mógłby zebrać kolekcję przedmiotów kultu, jak łańcuchy kapłanów, rytualne pięciokątne płyty z metalu lub plastyku, części broni lub narzędzi wykonane z najprzedniejszej stali, promieniotwórcze walce w oazach ciepła, tajemniczy obelisk w puszczy, jeszcze jakieś urządzenia… Odkopując obok tych znalezisk szczątki Temidów, zrazu przypuszczałby, że są to wytwory ich techniki. Tymczasem dzieła rąk tubylców uszłyby jego uwagi. Bo czymże są? Za mieszkania mają jaskinie, za broń sporządzoną przez siebie samych — sękate drągi, za środek transportu — tratwy z powyrywanych z korzeniami, nie ociosanych pni. Dlatego i my jesteśmy w trudnym położeniu, kiedy pragniemy sensownie odtworzyć już nie rodowodowe koleje gatunku, ale historię społeczeństwa. Nie biologię, lecz socjologię.

A b urbe condita… Tym rzymskim określeniem, przypomnianym przez Ala, nazwaliśmy początek drogi: 1980 lat temu. To kataklizm kosmiczny w Układzie Proximy, który wprowadził Temę na nową orbitę. Zrazu wydawało się, że tam tkwi naturalny początek historii Temidów — w odróżnieniu od prahistorii wyzbytej faktograficznych odniesień. Odtąd bowiem zaczęła się budowa Pięciokątów jako oaz ciepła dla Temidów, a także przekształcenia genetyczne flory i fauny na planecie. Wszystko to było dziełem zagadkowych twórców cywilizacji wyższej niż nasza, których Kora nazwała w tym pierwszym okresie badań Temianami.

Choć obraz ten nie uległ zmianie, wzbogaciliśmy go o ciąg dawniejszych wydarzeń,- co kazało cofnąć ab urbe condita o dalsze siedemset lat. Stało się to w związku z datowaniem przysypanych piaskami ruin, którymi zajęliśmy się z Jaro, z cenną pomocą Włada i Ast. Najdawniejsze z tych kompleksów budowli wzniesiono dwadzieścia siedem wieków temu.

Początkowo chcieliśmy rozdzielić historię Temidów i Temian, gdyż obu tych kultur kosmicznych nie sposób porównywać. A jednak dopiero w scenerii starych i nowych warunków przyrodniczych można było dostrzec właściwy obraz dziejów ostatnich dwudziestu siedmiu stuleci. Jest on wyjątkowo pogmatwany. Roztrząsanie wyrywkowych mitów temidzkich — nie umniejszając' w niczym zasług Daisy — skomplikowało go jeszcze bardziej. Można wątpić, czy wykroczymy poza mniej lub bardziej uzasadnione domysły, jeśli nie poznamy prawdy u źródła: w relacji Urpian. Wątpliwe jest jednak, aby udało nam się spotkać ich w Układzie Proximy. Co prawda pewne ingerencje, zwłaszcza w sprawy Temy, wskazują, że nadal tu działają, lecz są to działania zdalne, możliwe do prowadzenia również przez cybernetyczny ośrodek dyspozycyjny, odpowiednio zaprogramowany nawet w odległej przeszłości.

Sprawa Temian stanowiła dla nas przez długi czas kompletną zagadkę. Wydawało się, że pod to określenie podciągamy dwie zupełnie różne kultury kosmiczne, które zwalczały się brutalnie i z determinacją, a krótkotrwałą areną ich zbrojnych rozpraw była Tema — właśnie przed dwudziestu siedmioma wiekami. „Miasta Temian" — używam tego określenia w cudzysłowie, gdyż dziś wiemy, że budowali je Urpianie — stanowiły umocnienia typu twierdz, pomocne zarówno w natarciu, jak i w obronie. Pozostaje kwestią otwartą, czy tamci wojowniczy budowniczowie z jednej strony i późniejsi twórcy Pięciokątów z drugiej, należeli do tej samej odmiany rasowej i etnicznej Urpian. Mamy zbyt mało danych, aby to rozstrzygnąć, a należy obawiać się antropo-morfizacji problemu. Wiemy z pewnością jedno: w naszej starożytności, kiedy kulturze europejskiej przewodziła Grecja i Rzym, azjatyckiej zaś — Chiny i Indie, na Temie wylądowali urpiańscy astronauci. Musiała to być duża flotylla. Mogli najechać Temę jednorazowo albo kilkoma falami. Cała operacja trwała krótko, gdyż wszystkie „miasta" powstały prawie równocześnie i były użytkowane najwyżej sto kilkadziesiąt lat. Nie mamy dowodów, aby — poza wznoszeniem tych wielkich budowli — zajęli się jakimkolwiek zagospodarowaniem terenu. Przyroda rządziła się tu nadal własnymi prawami. Chyba jedyną przemyślaną ich ingerencją w biosferę Temy było masowe, bezlitosne niszczenie Te-midów. Toczyli również wojny nuklearne, może między sobą, a może z późniejszymi twórcami oaz ciepła — bo zwalczanie Temidów pociskami jądrowymi przypominałoby wyruszenie z armatą na muchę.

W tej krwawej rozgrywce nie stosowano bomb wodorowych i anihilacyjnych. Prawdopodobnie były to pociski z materiału rozszczepialnego, przeważnie bliskiego zasięgu, o sile nie przekraczającej dwóch jednostek konwencjonalnych typu Hiroszima. W skali globu skażenie środowiska tymi barbarzyńskimi atakami nie wywarło trwałych degeneracyjnych skutków na biosferę. Musiało być natomiast groźne w rejonach walk.

Ocena tego pierwszego najazdu była przed odkryciami na Urpie bardzo trudna. Rozważaliśmy dwie przeciwstawne koncepcje. Według jednej, ci kosmici nie mieli nic wspólnego z późniejszymi twórcami Pięciokątów, czyli nie byli Temianami, których dobroczynny wgląd w sprawy tego globu niewątpliwie ciągnie się do dziś. Byli najeźdźcami, może z bardzo daleka, a ich szarogęsienie się na planecie trwało krótko. Wpadli jak niszcząca burza, zniknęli jak kamfora. Przy takim założeniu byli elementem zupełnie obcym — odwrotnie niż Temianie, czyli budowniczowie oaz ciepła, którzy wprawdzie nie będąc tuziemcami, odegrali rolę jeśli nie gospodarzy, to przynajmniej opiekunów globu.

Druga hipoteza przyjmowała, że obie inwazje były działaniem tej samej cywilizacji, lecz miały rozbieżne intencje, a przez to zgoła odmienny charakter. W tym obrazie Temianie powstali w Układzie Proximy najprawdopodobniej na planecie X, później rozbitej na rój planetoid. Kiedy promieniowanie ich słońca zaczęło katastrofalnie słabnąć, poczuli się zagrożeni oziębieniem klimatu swej ojczyzny. Mogąc przewidzieć dalszy rozwój tego zgubnego zjawiska w nadchodzących wiekach, własną planetę uznali za przepadła. Wtedy zajęli się Temą jako globem cieplejszym, bo krążącym najbliżej Proximy. Będąc społecznością zaborczą, zamierzyli zdobyty obszar skolonizować, a niewygodnych gospodarzy zgładzić. Może dalsze oziębienie klimatu, a przede wszystkim ogromne trudności techniczne, które musieliby pokonać, aby zwiększyć zawartość tlenu w atmosferze Temy, skłoniło ich do odwrotu. Dziś wiemy, że byli to Urpianie, zdolni już w owym okresie przystosować warunki do swych potrzeb. Wymagałoby to jednak akcji na skalę powszechną, gdy tymczasem toczyli oni walki między sobą również na Temie. Może właśnie tym okolicznościom zawdzięczają Temidzi uniknięcie zagłady. Gdyby Urpianie zwiększyli ilość tlenu w atmosferze i rozpoczęli masową akcję osiedleńczą, oznaczałoby to koniec zarówno dla Temidów, jak też dla wielu roślin i zwierząt Temy.

Początkowo cel drugiego, tym razem pokojowego „najazdu" Urpian na Temę wydawał się zupełnie niezrozumiały. Czy była to kolejna próba osadnictwa? Zakładając, że przybysze byli potomkami okrutnych niszczycieli Temidów sprzed siedmiu wieków, trudno było przyjąć, iż kierowaliby się wyłącznie dobrem gospodarzy. Z drugiej strony — koegzystencja, z uwagi na odmienne potrzeby życiowe, była wykluczona. Próbowaliśmy jednak szukać analogii w naszej historii. Szczytowy rozwój kolonializmu przypadał na wiek dziewiętnasty. Ówcześni europejscy najeźdźcy, którzy ujarzmiali ludność podbitych krain, tak samo byliby zdolni tępić Temidów. My natomiast — właśnie siedemset lat po nich — przyjęliśmy rolę ich żarliwych, i to zupełnie bezinteresownych, obrońców. Może pomiędzy jedną a drugą falą lądowań na Temie również u Urpian nastąpiły podobne diametralne zmiany w sferze moralności społecznej i ekologicznej.

— Czy zagłada miasta na wybrzeżu Morza Centralnego — odezwał się Wład — miała jakiś związek z tymi przemianami? Chyba to był ten sam okres?

— Wiem, o czym myślisz. Ja również starałem się zbadać tę ponurą tajemnicę. Nie wiem — Szu westchnął. — Walka^jaką toczyli między sobą Urpianie, była chyba walką o prawo do wolności, o sprawiedliwość, o życie w pokoju. Wyrzutnie pocisków jądrowych skierowane były, jak wynika z obliczeń, na jedno z miast urpiańskich. Pociski te przystosowano do niszczenia miast podziemnych. Pierwszy zrywał, a ściślej; zamieniał w parę 50-metrową warstwę ziemi, następne uderzały w ten sam punkt, sięgając coraz głębiej, niszcząc dziesiątki kondygnacji podziemnej budowli. Spróbujmy odtworzyć sytuację w dniu zniszczenia miasta nad Morzem Centralnym. Na wieść, że władcy przygotowują zagładę innemu miastu, dochodzi do buntu. Może zresztą był on/ przygotowany od dawna, kto wie? W każdym razie z dzielnic naj geście j zaludnionych tłum, a może tylko większa grupa śmiałków, przedziera się do hal, w których przygotowane są już do wyrzutu śmiercionośne pociski. Tłum opanowuje i blokuje wyrzutnie. Rewolucja ogarnia całe miasto;

— A ta eksplozja? — zapytała Suzy.

— Badałem dokładnie lej. Nie wyrwała go seria pocisków rakietowych. Wydaje mi się, że eksplozja była spowodowana przez ginących władców miasta. W myśl zasady: „Po nas choćby potop".

— Czy… czy… zginęli wówczas wszyscy mieszkańcy tych podziemi? — odezwała się Zoe.

— Chyba nie. Rozmiary eksplozji były stosunkowo ograniczone. Spowodowała ona co prawda zalanie miasta przez morze, ale niewykluczone, że znacznej liczbie mieszkańców udało się uciec. Widocznie jednak odbudowa byłaby zbyt skomplikowana, zwłaszcza wobec skażenia podziemi na długie lata pyłami radioaktywnymi. Pozostawiono je więc swemu losowi.

Zapanowało długie milczenie.

— Po tym okresie walk — rozpoczął znów Szu — zaznacza się wyraźny skok w rozwoju cywilizacji urpiańskiej. Znikają kontrasty w warunkach bytowych. Mimo pogarszających się warunków klimatycznych Urpianie zwycięsko walczą z atakującą ich przyrodą. Budują nowe miasta, przebudowują stare, tworzą wielkie podziemne hale roślinności.

— A na Temie? — wtrącił Allan.

— Z Temy wycofali się Urpianie 2500 lat temu. Z pewnością uznali zniszczenie Temidów za rzecz niegodną istot rozumnych. Następuje powolne odradzanie się biologiczne szczątków tego gatunku. Urpianie tęsknią jednak do słońca, do życia na powierzchni planety. Po pięciu wiekach od ostatnich walk, około 2100 lat temu, podejmują gigantyczne zaiste zadanie: postanawiają stworzyć sobie sztuczne słońce.

Na ekranie ukazał się obraz nieba z wielką promienną planetą-lampą pośrodku.

— Na wielkim księżycu Urpy — ciągnął Szu — który Dean nazywa Urpą B, instalują oni ogromne urządzenia energetyczne. Czerpią energię z anihilacji pierwiastków, z których zbudowany był ten księżyc, i przekształcają tę energię w promieniowanie zbliżone do światła Proximy. Potężne strugi tych promieni kierują na powierzchnię Urpy, ogrzewając w ten sposób znaczne tereny, a ściślej pasy na powierzchni globu. Roztapiają lody i wyprowadzają z powrotem życie z podziemi na powierzchnię. Widzieliście, zdaje się, wszyscy plafon w mauzoleum pod Ciemną Plamą. On właśnie przedstawia widzianą oczami artysty urpiańskiego scenę oświetlania jednej z oaz roślinności. To nie była bynajmniej fantazja malarza. Igor znalazł konkretne dowody w postaci stopienia lodowców. Taki księżyc-słońce istniał naprawdę.

Obraz planety-lampy zniknął i na ekranie pojawił się lodowy krajobraz Urpy z eksplodującym księżycem.

— Ale nadszedł okres nowej próby sił, najgroźniejszej w dziejach Urpian. Ich wiedza o wszechświecie jest zadziwiająca. Potrafili oni przepowiedzieć datę przygaśnięcia Proximy. Wyznaczyli dokładnie czas i przebieg zjawiska. Stało się dla nich jasne, że sztuczne słońce już nie wystarczy do podtrzymania życia na powierzchni planety. Rozpoczynają wówczas budowę jakby ogromnych kloszy, którymi chcą przykryć niektóre oazy roślinności, zmieniając je w gigantyczne cieplarnie. Projekt ten nie został jednak zrealizowany do końca z nie wyjaśnionych dotąd przyczyn. Możliwe, że pewną rolę odegrała tu sprawa dalszych losów Urpy B. Wszak bez tego księżyca-słońca cieplarnie na powierzchni traciły sens, przemieniając się praktycznie w takie same hale roślinności jak podziemne. Może zresztą w jakiś sposób udałoby im się zwiększyć jasność sztucznego słońca, ale w tym czasie odżywa sprawa Temy. Jednak w jakże innym aspekcie. Oczywiście, niemal wszystko to, co dotąd mówiłem i będę mówił, to tylko hipotezy, ale wydaje się, że można uważać je za bardzo prawdopodobne. Przygaśnięcie Proximy oznaczało zagładę życia przede wszystkim na Temie. Urpianie potrafili bowiem zabezpieczyć się odpowiednio przed śmiertelnym mrozem kosmosu. Świadczy o tym najlepiej utrzymanie się aż do dziś w podziemnych miastach niektórych roślin i zwierząt. Urpianie jednak tęsknili za wolną, rozkwitającą swobodnie przyrodą. Dlatego z głębokim pietyzmem, a nawet kultem odnosili się do wszystkiego, co żyje. Ta tęsknota odbija się wyraźnie w ich twórczości artystycznej, począwszy od motywów liści w płaskorzeźbach, a skończywszy na dostosowaniu do warunków naturalnych architektury hal wypełnionych roślinnością. Sądzę, że straszna była dla nich świadomość, nieuchronnej zagłady ostatniego naturalnego ogniska życia w Układzie Proximy. Archeolog przerwał na chwilę.

— Czy nieuchronnej zagłady? — zapytał podnosząc nieco głos. — Otóż nie. Urpianie posiadali już wówczas tak potężne środki techniczne, że mogli i tu zwyciężyć przyrodę. Ale na to, by zmienić orbitę planety, trzeba było dysponować dostatecznie wielką masą grawitacyjną, i to krążącą możliwie blisko Temy. Takim globem o dużej masie mogła być tylko Urpa B — największy księżyc w Układzie Proximy. Urpianie postanowili poświęcić swe sztuczne słońce, swe oazy ciepła, ażeby uratować życie na Temie. O tym, w jaki sposób to osiągnęli, mówił już Dean. Istnieje tu dla mnie pewna niejasność: dlaczego planeta X po wykonaniu swego zadania uległa zagładzie? Może ktoś z was przedstawi jakąś hipotezę w tej sprawie?

— Myślę, że nie jest to zagadka zbyt trudna — odezwał się Nym. — Są dwie, a właściwie nawet trzy możliwości. Pierwsza, mniej prawdopodobna, że Urpianie celowo zniszczyli planetę X. Po przesunięciu Temy planeta X poruszała się prawdopodobnie po bardzo wydłużonej orbicie, w płaszczyźnie układu, przecinając drogi innych planet. Groziło to zderzeniem, przy czym największe prawdopodobieństwo katastrofy dotyczyło Urpy i Temy, które mają stosunkowo krótki czas obiegu. Dlatego najsłuszniej było rozbić planetę X na drobne ciała, co zresztą nie w pełni się udało. Oczywiście trzeba założyć, że dalsze pogłębianie lejów, w których przebiegły reakcje jądrowe na planecie X, było niemożliwe bez spowodowania rozpadu całej planety i Urpianie nie byli w stanie ustawić jej na dowolnej orbicie. Druga hipoteza tłumaczy katastrofę zbyt bliskim przejściem Urpy B obok Proximy, w okresie gdy skorupa planety była już poważnie nadwerężona „działalnością rakietową". Po przeprowadzeniu tak gigantycznego eksperymentu powstały ogromne leje sięgające setek kilometrów i właściwie trudno było mówić o stałej skorupie planety. Trzecia, najprawdopodobniejsza hipoteza zakłada, że Urpianie usiłowali po zmianie orbity Temy uczynić z planety X jej księżyc. Wobec bliskości Proximy przedsięwzięcie zakończyło się niepowodzeniem: planeta X uległa zagładzie. Kora uniosła rękę.

— Wszystko to jednak nie tłumaczy, dlaczego nastąpiła zmiana orbity Nokty.

— To zupełnie inna historia, zresztą niedostatecznie wyjaśniona — odparł Nym. — Wokół Nokty prawdopodobnie również krążył księżyc, zbliżony wielkością do Sel. Na tym księżycu Urpianie prowadzili eksperymenty związane z bezprzewodowym przekazywaniem energii z planety na planetę. Mogło to wiązać się z dalszym udoskonalaniem sztucznego słońca. Być może zamierzano nawet zmienić Noktę w takie słońce. W wyniku tych eksperymentów stopiono pokrywę lodową Nokty, zresztą bardzo cienką. Można wysnuć hipotezę, że w okresie przystosowywania planety X do roli „prze-suwacza planet" dokonano podobnych prób dla celów doświadczalnych na księżycu Nokty. Próby zakończyły się ostatecznie katastrofą satelity, może zresztą spowodowaną celowo. To właśnie jego szczątki wywołały chaos w naszych obliczeniach dotyczących warunków panujących na planecie X.

— Oto nasza pierwsza niespodzianka! — Szu wskazał na ekran, gdzie pojawił się nowy obraz. — Tydzień temu Suzy i Wład natrafili na galerię malowideł i zestawów fotoplastycznych przedstawiających Temę.

— A ta ognista kula?

Nad gęstą, przyprószoną śniegiem puszczą widniała ogromna tarcza z jasnoniebieskim pióropuszem podobnym do ogona komety.

— Planeta X przelatuje obok Temy — wyjaśniła Ast. Dopiero po dłuższej chwili, gdy umilkły głosy wyrażające podziw nad niezwykłością plastycznej wizji, archeolog podjął dalej swe sprawozdanie:

— Na parę lat przed zmianą orbity Temy zaczyna się nowa fala zmasowanego lądowania Urpian na tej planecie. Przypomina ona inwazję, lecz w istocie ma zupełnie inny charakter niż poprzednia, sprzed tysiąca lat. Powstałe osady to wyłącznie placówki naukowe i technologiczne. Prawdopodobnie mieściły się one w gigantycznych statkach kosmicznych, gdyż jak dotąd nie udało się odnaleźć żadnych śladów budowli tego rodzaju. Takich osad, a właściwie centrów naukowo-badawczych i wytwórczych było co najmniej cztery, a położone były gdzieś w pobliżu obecnych oaz ciepła.

— Skąd to wszystko wiesz, jeśli nie znalazłeś śladów — nie wytrzymał Renę.

— Poczekaj — uśmiechnął się Szu. — Na razie dowiedz się, że miałeś słuszność:' temiańskie życie ma swoją arkę Noego. Wiwaria zoobotaniczne rzeczywiście istniały. Zresztą pamięć o nich w postaci temidzkiej legendy o „bos-kiej-nieboskiej grocie" przetrwała. Oczywiście Temidzi nie zdają sobie sprawy, że to były wnętrza statków kosmicznych i że „grot" było wiele, ale i tak świadczy to, że ich mitologii jako źródła informacji nie należy lekceważyć. Inna sprawa, że pochopna interpretacja mitów może prowadzić do nieporozumień i złudzeń. Można je traktować co najwyżej jako wskazówki w poszukiwaniach faktów, a nie dowody. Bałbym się na przykład tego, że temidzkie określenie „niebrat-brat" oznacza brata przyrodniego lub przybranego, wnioskować o pochodzeniu Proximy. A już przypuszczenie, że życie zostało przeniesione z planet To-limana na planety Proximy jest chyba zupełnym nieporozumieniem, mimo pięknej, wręcz prometejskiej legendy o dobrym „niebracie-bracie", który wypędzony przez złego „brata" zabrał mu „korzonki życia" i zasadził na Te-mie. Mit ten, jeśli w ogóle jest prawidłowo odczytany, to raczej próba wyjaśnienia przez rodzącą się kastę kapłańską zarówno pochodzenia Temidów jak i faktu zabijania ich przez złych Urpian i chronienia przez dobrych. Nie ulega przecież wątpliwości, że Temidzi uważają Proximę za swego boga, bliźniacze gwiazdy Tolimana zaś za bogów Urpian. Być może zresztą taką wersję mitu zasugerowali sami Urpianie, aby w ten sposób uzasadnić walkę, jaką toczyli między sobą, a także, aby odzyskać zaufanie Temidów. Było to przecież bardzo ważne w okresie działania wiwariów i przygotowań do zmiany orbit. A jak wyglądały te boskie „groty" i bezpośrednie kontakty Temidów z Ur-pianami, za chwilę naocznie się przekonacie. Oto moja druga niespodzianka.

Na ekranie pojawiła się temiańska puszcza. Wśród bogatego kobierca kwiatów i ziół stało dwóch Temidów, zwróconych plecami do widzów. W głębi, poprzez niskie krzewy, a także z góry, spoza pni i koron drzew, przebijało łagodne, żółtawe światło nieba.

Nagle „niebo" rozwarło się tuż nad ziemią i wśród krzaków ukazała się błyszcząca kula na trzech nogach, z dwiema łapami wzniesionymi do góry. Jednocześnie obaj Temidzi wznieśli również ręce w dobrze znanym geście wyrażającym radość.

— Łazik? — przeszedł szmer po sali.

— Ależ to jest kinetoskopowy obraz urpiański! — sprostowała Ast. Renę zerwał sic z miejsca i podszedł bliżej holowizyjnego ekranu.

— Czyżby tak, wyglądał Urpianin w skafandrze ochronnym? Rozumiem teraz przyczynę kultu Łazika.

— Przyjrzyj się twarzy — poradziła mu Ast. Zza przezroczystego tworzywa patrzyło na zoologa dwoje szeroko rozstawionych oczu.

— Ciekawe… Skąd to macie? — zapytał Renę.

— Miasto na płaskowyżu Sheeldhorn II. Wład przywiózł wczoraj z Urpy. Cała seria zapisów! — wyjaśnił Szu.

— A więc jednak wiwaria… — powiedział Renę z satysfakcją. — Więc rzeczywiście dokonali tego… Zresztą opowiadaj dalej.

— Dalej… — powtórzył archeolog w zamyśleniu. — Im dalej biegł czas, im bardziej poszerzała się wiedza i potęga techniki Urpian, tym silniejsza stawała się ich tęsknota za słońcem. W sztuce urpiańskiej w miarę postępu wieków ujawnia się coraz potężniej pragnienie budowy szczęśliwego świata, gdzie świeci promienna gwiazda — matka życia, gdzie cała przyroda raduje każdą myślącą istotę. Rodzi się nieprzeparta tęsknota za innym światem niż jakże ciasny teraz świat Proximy. Urpianie zdają sobie sprawę, że Tema nie może zapewnić im pełnych warunków rozwoju. I wówczas coraz częściej w sztuce Urpian pojawia się motyw dwóch gorejących słońc Tolimana…

Szu umilkł. Wszyscy wpatrywali się w jego twarz.

— Urpianie opuścili swą rodzinną planetę 1450 lat temu! Wyszli z lodowych więzień, aby na jednej z planet Tolimana zbudować nowe życie. Pamiętacie, jak dziwiło nas, że spośród jedenastu miast podziemnych, które zwiedziliśmy dotąd, Urpianie opuścili wszystkie w tym samym czasie. To nie był kataklizm… To był zwycięski EXODUS istot, które w pełni zasłużyły na miano władców przyrody!

Ast! — zwrócił się do geofizyczki. — Włącz nową taśmę! Zobaczycie za chwilę ostatnie, wielkie karty tej ilustrowanej „Księgi Wyjścia".

Warszawa-Bydgoszcz- Wisła-Konstancin 1955–1985

DALSZYM LOSOM BOHATERÓW „PROKIMY" POŚWIĘCONA JEST TRZECIA CZĘŚĆ ASTRONAUTYCZNEJ TRYLOGII KRZYSZTOFA BORUNIA I ANDRZEJA TREPKI pt. „KOSMICZNI BRACIA".


  1. Apastron — punkt orbity planety położony najdalej gwiazdy macierzystej.

  2. Zlepieńce— skala osadowa z obtoczonych okruchów spojonych lepiszczem.

  3. Kalcyt — jeden z najbardziej rozpowszechnionych minerałów skorupy ziemskiej — szpat wapienny (węglan wapnia — CaCo3).

  4. Glacjał — zlodowacenie.

  5. Zgodne ułożenie skał — układ skał poziomy, warstwami, jedna nad drugą, przy czym leżące głębie' warstwy są starsze. Układ taki bardzo ułatwia prace geologa.

  6. Rów tektoniczny — przerwanie i przesunięcie warstw skalnych w ten sposób, iż na pewnych, nieraz bardzo rozległych obszarach następuje obniżenie poziomu terenu. Np. w Polsce — krzeszowicki rów tektoniczny.

  7. Bazalt — jedna z odmian skal pochodzenia wulkanicznego.

  8. Stegosaurus — olbrzymi gad sprzed stu milionów lat. Na grzbiecie miał on wielkie płyty pancerne.

  9. Flisz — miękkie utwory skalne składające się z piaskowca i łupków.

  10. Intruzja — podziemne wylewy, skupienia i wtrącenia magmy (lawy), która nie przedarłszy się na powierzchnię, zastyga w głębi ziemi.

  11. Lakkolit — masy zastygłej magmy, przeważnie w kształcie grzyba lub soczewki. Lakkolity powstają na skutek wygięcia i zaburzenia osadowych skał poziomo położonych, między które wciska się magma.

  12. Gnejsy — skata metamorficzna, tj, przeobrażona działaniem wysokiej temperatury i ciśnienia. Pod względem składu chemicznego zbliżona do granitu.

  13. Epicentrum — miejsce na powierzchni planety bezpośrednio nad ogniskiem trzęsienia ziemi.

  14. Hipocentrum — ognisko trzęsienia ziemi.

  15. Komin — w znaczeniu geologicznym wolna przestrzeń między skalami, o wydłużonym, pionowym kształcie.

  16. Archeopteryks — praptak odznaczający się uzębionym dziobem, szponiastymi palcami na końcu skrzydeł i długim, kostnym ogonem.

  17. Na Ziemi pomiarów takich dokonano badając roczne oraz dobowe słoje kopalnych koralowców. Oczywiście długość roku nie uległa zmianie, doba natomiast wynosiła: w początkach ery paleozoicznej (600 min lat temu) niecałe 20 godzin, z nastaniem pierwszych roślin lądowych (400 min lat temu) — 21,5 godziny, w czasie powstawania najstarszych ssaków i ptaków (200 min lat temu) — 23 godziny,

  18. Genom — pojedynczy zespół chromosomów jądra komórkowego wraz z zawartymi w nim genami