125907.fb2 Proxima - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Proxima - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

CO TO BYŁO?(Ze wspomnień Nyma Engelsterna)

Układ Słoneczny, 20 stycznia 2404 r.

Dobrze zapamiętałem ten dzień. Od siedemnastu godzin tkwiłem labdżetem w przerwie Cassiniego, niedaleko zewnętrznej krawędzi pierścienia B.[3] Wokół — niby iskry o różnej barwie i mocy, rozniecone pośród czarnej, nigdzie nie kończącej się przestrzeni — świeciły równym blaskiem roje gwiazd.

Pośród tych gwiezdnych ogników biegła perłowa obręcz pierścieni Saturna, spięta żółtawą tarczą tej planety. Dążąc na spotkanie planetarnemu olbrzymowi, obręcz pozornie rosła, potem, zakrywszy szerokim pasem jego równik, znów zwężała się do cienkiej kreski, rozcinając niebo na dwie półkule.

Poza przezroczystą ścianą labdżeta rozciągał się ogromny, jasny pierścień, złożony przeważnie z brył lodowych. Kryształy lodu skrzyły się i migotały, rzucając postrzępione cienie na sąsiednie bloki.

Słońce świeciło po przeciwnej stronie, ukośnie do wąskiej, jasnej pręgi pierścienia zewnętrznego. Jego tarcza o średnicy prawie dziesięciokrotnie mniejszej niż oglądana z Ziemi, kłuła w oczy jaskrawym żółtym blaskiem.,

Przysłoniłem dłonią czoło. Na prawo od Słońca, tuż przy pierścieniu zewnętrznym, lśniła seledynowa obrączka atmosfery Tytana. Na lewo, obok Ja-petusa, świecącego właśnie lustrzanym odbiciem Słońca, rysowała się w dali pasem setek brył rozrzuconych po niebie krawędź pierścienia B.

Moje palce przebiegły po przyciskach. Począłem obracać powoli dużą czarną gałkę synchronizatora.

W tej samej chwili, wśród bladych brył pierścienia, błyskających odbitym światłem słonecznym na tle czarnego nieba, rozpaliła się jaskrawym pomarańczowym blaskiem gwiazda. Za każdym ruchem mojej ręki stawała się coraz jaśniejsza, coraz bardziej żółta, to znów, gdy obracałem pokrętło w przeciwnym kierunku, bladła i czerwieniała.

To była moja gwiazda, której żaden astronom nie potrafiłby nazwać ani imieniem, ani numerem katalogowym. Zawsze, gdy ją „zapalałem", przypominała mi się stara, zasłyszana kiedyś bajka: Istota półboska — Anioł — zapala gwiazdy na niebie. Jedną po drugiej. Każde rozbłyśnięcie na firmamencie niebieskim zwiastuje narodziny człowieka na Ziemi, wraz z nadzieją, a może i obietnicą lepszych losów. Ale zawsze, nieuchronnie przychodzi taki czas, że Anioł gasi te gwiazdy dmuchnięciem. Kolejno, jedną po drugiej. Skoro zaś gaśnie gwiazda — gaśnie również życie człowieka, który do niej należał, a wraz z nim gasną również wszystkie gwiezdne obietnice…

Oderwałem wzrok od mojej „gwiazdy", aby rozejrzeć się dokoła. Znałem ten obraz dobrze, a mimo to chłonąłem chciwie niezwykłe widoki. Tak patrzy człowiek na miejsca, z którymi związał cząstkę swojego serca — wtedy, gdy je opuszcza na długo, może na zawsze…

Byłem rzeczywiście w podobnej sytuacji. Przed kilku laty opracowaliśmy wspólnie — ja i trzech kolegów fizyków — nową metodę sterowania emisją jądrową ciał klasy H, opartą na rezonansie rotacyjnym Perkona. Prace zespołu miały doniosłe znaczenie praktyczne, gdyż wiązały się z problemem przekazywania energii z jednych ciał niebieskich na inne.

Teoretyczne'wyliczenia'1 doświadczenia laboratoryjne wymagały sprawdzenia w skali kosmicznej. Jako teren najbardziej odpowiedni do tego wybraliśmy pierścienie Saturna. Tu można było eksperymentować na bryłach gęsto skupionych, o niejednakowym składzie chemicznym i różnej wielkości.

Przeprowadziliśmy szereg udanych doświadczeń, ale do zakończenia prac było jeszcze daleko. Tymczasem moje osobiste plany skomplikowały się bardzo. Miałem wejść w skład załogi pionierskiej wyprawy międzygwiezdnej i nie dopuszczałem nawet myśli o zrezygnowaniu z tego zaszczytnego wyróżnienia. Tę serię doświadczeń chciałem jednak zakończyć osobiście i przekazać kolegom wyniki już względnie zamkniętego etapu badań. Postanowiłem więc pozostać w układzie księżyców Saturna tak długo, jak to będzie możliwe, i dołączyć do wyprawy już po starcie Astrobolidu, w okresie wstępnego sprawdzania wszystkich urządzeń statku międzygwiezdnego.

Teraz ten okres intensywnego wysiłku, a nawet — można rzec — wyścigu z czasem, miałem już poza sobą. Właśnie kazałem zawiadomić Astrobolid, że pojutrze, gdy tylko RD-18 przyleci na Tetydę,[4] wyruszę w pościg za statkiem. Według ostatniego komunikatu znajdował się on już w odległości ponad pięciu miliardów kilometrów od Słońca, oddalając się od niego lotem beznapędowym z prędkością 2000 km/s.

Właściwie mogłem już wrócić na Tetydę i trochę odpocząć przed podróżą, ale ciągle zwlekałem. Pragnąłem jeszcze choć raz ujrzeć moją „gwiazdę". Znów sięgnąłem do tablicy rozdzielczej. Począłem ostrożnie manipulować gałką i guzikami, śledząc każdą zmianę na licznikach i ekranach.

Założywszy okulary ochronne, spojrzałem raz i drugi na swoją „gwiazdę" i zdumiałem się. Czyżby szkła okularów lub szyby rakiety pokryła rosa? To było niemożliwe.

A jednak… Wyraźnie rzucał się w oczy mglisty, przezroczysty pierścień, przypominający z przyrody Ziemi zjawisko halo — barwny krąg świetlny, czasami otaczający Księżyc.

Uświadomiłem sobie naraz zadziwiający fakt, że ów tajemniczy pierścień nie otaczał „gwiazdy", ale błyszczał z boku, oświetlony jej promieniami.

Zjawisko nie pozostawało w bezruchu. Wydawało mi się, że pulsuje ono szybko, zmieniając rozmiary. Nagle pierścień wykonał obrót o 180 stopni i przerodził się w tarczę złożoną z kół współśrodkowych. Coś zapamiętale błyskało w jej centrum.

Jednocześnie poczułem lekki zawrót głowy.

Nieprzyjemne uczucie potęgowało się. Gwiaździste niebo parokrotnie przekoziołkowało przed moimi oczami. Nigdy w życiu nie przeżywałem takiego stanu. Czyżby przemęczenie? Chyba nie. Ostatnio, mimo intensywnej pracy, czułem się doskonale.

Usiłowałem za wszelką cenę zachować spokój, lecz przychodziło mi to z trudnością. Tępy ból pod czaszką zwiększał nastrój zdenerwowania. Czułem się coraz bardziej nieswojo.

Z wysiłkiem skupiłem myśli i zacząłem powoli, równomiernie zwiększać tempo rozpadu jądrowego eksperymentalnej bryły. Jasność „gwiazdy" rosła, a wraz z nią stawał się coraz wyraźniejszy ów owalny, zagadkowy twór. Starałem się oświetlić go jeszcze silniej. Naraz uczułem lodowaty dreszcz. Ujrzałem wyraźnie, jak wpółprzezroczysta tarcza, złożona z ruchliwych kręgów, faluje, kurczy się, to znów olbrzymieje, aż wreszcie poczyna pędzić wprost na mnie. Wewnątrz jasnego pierścienia ujrzałem gigantycznych rozmiarów rakietę — swojego labdżeta — jakby odbitą w powiększającym lustrze. Zjawisko przybliżało się w zawrotnym tempie; miałem uczucie, że jeszcze parę sekund, a nieuchronnie nastąpi zderzenie. Zderzenie z niewiadomym…

Uczułem nowy, jeszcze gwałtowniejszy zawrót głowy… Byłem bliski omdlenia. Ostatnim przebłyskiem przytomności zerwałem plombę bezpieczeństwa. Odruchowo zamknąłem oczy.

Poprzez szkła ochronne i zaciśnięte powieki przedarł się wszechpotężny błysk. Jakby sto słońc zapłonęło na niebie.

Odczułem wyraźną ulgę. Wydało mi się, że zdjęto ciężar przygniatający moją głowę. Wtedy uświadomiłem sobie, że spowodowałem eksplozję jądrową, nie oddaliwszy się na bezpieczną odległość. Zdjąłem okulary ochronne i spojrzałem na tablicę kontrolną. Istotnie, otrzymałem zbyt dużą dawkę promieniowania i trzeba było zażyć odpowiedni preparat.

Czym jednak było to, co widziałem? Ogarnęły mnie wątpliwości. Czy zagadkowe zjawisko nie było halucynacją? Niestety, jako jedyny ślad niedawnego wydarzenia pozostała tylko rozległa wyrwa w pierścieniu Saturna, przecinana raz po raz przez bryły lodowe, wytrącone eksplozją ze swych orbit.

Może zapis coś wyjaśni — pomyślałem, przystępując natychmiast do badania taśmy. Niestety, kamera była nastawiona wyłącznie na „gwiazdę".

Zważywszy, że za dwa dni wyruszę w drogę poza Układ Słoneczny i że nie będzie mnie tu przez blisko trzysta lat — wiedziałem już, że nie mam żadnych możliwości rozwiązania zagadki.

— Nym! Przybądź do centrali dalekiego zasięgu natychmiast po wylądowaniu!

Na ekranie widniała znajoma twarz dyżurnego łączności.

— Co się stało? Czy jakaś wiadomość o RD-18?

— Nie. Z Astrobolidu. Sprawa bardzo pilna! — Wyraz twarzy i głos dyżurnego wyrażały najwyższe zdenerwowanie..

Moja rakieta znajdowała się już nad kosmodromem. Przez przednią szybę było widać jasno oświetlony pas lądowiska.

Automaty włączyły hamowanie. Z przedniej dyszy labdżeta wystrzelił snop gazów. Po chwili, sunąc lekko na wysuniętych gąsienicach, rakieta wjechała do hangaru.

Niemal biegiem wpadłem do centrali.

— Co się stało?

Dyżurny łączności bez słowa podał mi kartkę papieru.

Przeczytałem tekst depeszy raz i drugi:

Dziwią nas nieporządki w centrali na Tetydzie. Donosicie, że Nym Engelstern odlatuje z Tetydy jutro, gdy w rzeczywistości godzinę temu przybył na Astro-bolid i już śpi w swoim pokoju. Przed chwilą włączyliśmy silnik celem zwiększenia prędkości statku do 10 ODO km/s.

Treść depeszy była tak absurdalna, że nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż po prostu koledzy spłatali mi figla.

— Ależ to naprawdę wiadomość z Astrobolidu — upewniał mnie dyżurny. — O, patrz: tu jest oryginalna taśma. Możesz sprawdzić.

— Wobec tego nic nie rozumiem — powiedziałem w osłupieniu. Nie miałem wątpliwości: depesza była istotnie nadana na Astrobolidzie.

— Czy wysłałeś wyjaśnienia?

— Oczywiście. Natychmiast po otrzymaniu depeszy. Ale…

— Co ale?

— Sygnał przecież leci blisko sześć godzin w jedną stronę. Rozumiesz więc…

— Gdyby RD-18 była już tu…

— Niestety. Przyleci dopiero jutro — westchnął dyżurny. Chwyciłem go kurczowo za ramię.

— Czy Bili jest jeszcze na Tetydzie?

Dyżurny przytaknął.

— Połącz mnie z nim natychmiast. Polecę jego rakietą! Zaraz. Za godzinę!

— Ależ to maszyna nie przystosowana do tak długich lotów!

— Nieważne! Dam sobie radę. Połącz mnie natychmiast z Billem. Natychmiast!

SZALONY CHŁOPAK(Ze wspomnień Mary Sheeldhorn)

Astrobolid, pierwszy rok podróży

Sita 3722, mała skalna wysepka kosmiczna, od milionów wieków obiegała Słońce i oprócz nielicznych, z czasem coraz rzadszych zderzeń z podobnymi do niej twardymi bryłami materii nic nie mąciło jej kamiennego, zda się wiecznego spokoju. Aż nadszedł dzień, gdy na jej niegościnnej powierzchni osiadł wie-loramienny potwór. Wpił się potężnymi pazurami w skaliste ciało planetoidy, a jego ogniste paszcze zaczęły pożerać coraz to nowe tony jej twardego miąższu. Zaledwie po raz wtóry blady punkcik Merkurego[5] zdążył skryć się wśród blasków korony słonecznej, a już we wnętrzu metalowego potwora, krążące dotąd bezużytecznie w przestrzeni, twarde, kamienne bloki planetki zmieniły się w cudo techniki XXV stulecia — okręt międzygwiezdny.

Gdy po raz pierwszy ujrzałam ów błyszczący, kulisty twór, mający służyć nam na długie dziesięciolecia za jedyny dom i wszechstronne laboratorium, pośród słoneczno-gwiaździstego nieba świecił Mars, tak — bliski, że gołym okiem można było rozróżnić jego sierp i dwa księżyce, niby robaczki świętojańskie okrążające planetę: jeden wolno, drugi bardzo szybko.

Ale myśli nasze były wtedy skierowane gdzie indziej. Oczy wracały uparcie tam, gdzie opodal Słońca, blisko siebie, świeciły dwa błyszczące punkty:

Wenus i Ziemia. Łapczywie łowiliśmy każdy promień słonecznego światła odbity od naszej ojczyzny, patrząc w jej niebieskawe oblicze jak w twarz ukochanego przed długim rozstaniem.

Oto wkrótce, zrodzony w tyglu nowoczesnego alchemika, bajkowy statek zabierze nas — dzieci Ziemi — daleko, w nieznany świat, którym włada promienny Toliman,[6] tam gdzie Słońce jest tylko najjaśniejszą z gwiazd Kasjopei.

Na Sitę 3722 przyleciałam z Astrid w ostatniej grupie, na dwa dni przed startem Astrobolidu. Tym samym „pasażerem" przybyli: nasza główna anabiotyczka — fizjolog i lekarz Kora Heto, przyszły szef łączności — Rita Croce, cybernetyczka Mei-Lin Tai z dwojgiem dzieci oraz geolog-planetolog Igor Kondratiew z żoną, lekarką Zoją Makarową, i dwuletnią córeczką Ziną. Kondra-":iewa znałam dotąd wyłącznie z licznych prac naukowych. Niemniej jego pociecha uznała mnie od pierwszej chwili za ciocię, wiążąc z tym nieco uciążliwy przywilej odpowiadania na jej nieustanne pytania.

Jej ojciec — przyznaję to dziś szczerze — wydał mi się nieznośnym milczkiem,: którym sam na sam nie wytrzymałabym ani miesiąca, a cóż dopiero 260 lat. Jednak pozory mylą, Igor potrafi mówić, i to jeszcze jak. Ale tylko wtedy, gdy zechce. Niestety, nieczęsto chce.

Na polowym kosmodromie Sity czekał już na nas Hans, za którym Astrid bardzo się stęskniła. Poza Hansem było już w bazie ośmiu członków załogi Astrobolidu. Brakowało tylko astrofizyka Nyma Engelsterna, który nie zdążył ukończyć w terminie swych prac i postanowił dogonić nas dopiero po starcie.

Choć nazwiska niemal wszystkich przyszłych współtowarzyszy podróży nie iyły mi obce, jednak osobiście, i to bardzo blisko, znałam tylko Renego Petiot. Studiowaliśmy razem paleontologię na uniwersytecie w Santiago de Chile dwa lata mieszkaliśmy w sąsiadujących z sobą pokojach. Petiot wyróżniał się;pośród kolegów dość wszechstronną wiedzą oraz dużą systematycznością '..-/ pracy. Nie znosił jednak egzaminów, które z reguły zdawał poniżej swych stotnych możliwości, cierpiąc na chroniczne ataki tremy. Nierzadko ci, '.tórym pomagał w studiach, osiągali lepsze noty. Jego istotne walory jako wybitnego naukowca wyszły na jaw dopiero później, gdy ogłosił drukiem — swą pierwszą rewelacyjną pracę z dziedziny psychologii małp człekokształtnych. Ja w tym okresie przerzuciłam się na geologię do Los Angeles i straciłam Renego z oczu.

W czasach studenckich my, bliżsi przyjaciele Renego, wiedzieliśmy jeszcze o jednej jego umiejętności, która zresztą dość często dawała się nam we znaki. Większość kolegów nie podejrzewała ani na moment, że w bardziej zażyłym gronie ten nieśmiały chłopak błyskał raz po raz ciętym dowcipem i żywym humorem.

Nie widziałam go blisko dziesięć lat. Spoważniał nieco i schudł, wydając "się w swej czarnej bluzie wyższy, niż był naprawdę. Przywitał się ze mną bardzo serdecznie już w przedsionku, a potem, zapraszając ruchem ręki podchodzącą do nas młodą kobietę o gładko zaczesanych blond własach, zawołał:

— Poznajcie się: Mary Sheeldhorn, o której ci już mówiłem, Ingrid Karlson, planetograf światowej sławy i moja narzeczona.

— Nie pleć. Renę — Karlson spłonęła rumieńcem.

— Czyżbyś chciała dać mi kosza? — przymrużył filuternie oko. — Na dwie godziny przed ślubem?

— Ależ nie o tym mówię… — zaprzeczyła żywo, lecz Renę nie pozwolił jej dokończyć.

— Otóż wiedz, że Ingrid i ja odłożyliśmy naszą uroczystość weselną na dzień startu Astrobolidu. W ten sposób pobijemy rekord.

— Jaki rekord?

— Odbędziemy najdłuższą w historii świata podróż poślubną.

— Widzę, Renę, że nie zmieniłeś się zbytnio — odparłam. I przypominając mu studenckie czasy zapytałam: — O kawałach też pewno nie zapominasz?

— Postanowiłem ostatecznie z nimi skończyć od chwili, gdy ta podła istota — wskazał na narzeczoną — spłatała mi wczoraj psotę, którą będę pamiętał dosłownie na wieki.

— Jaką psotę?

— Dzięki niej przy podziale funkcji zostałem generalnym kucharzem Astro-bolidu!

— Nie kucharzem, tylko inżynierem gospodarczym — sprostowała Ingrid.

— W praktyce to niewielka różnica — rzekł ponuro. — Przecież w porównaniu z obsługą uniwerproduktora żywnościowego inne funkcje to drobiazg.

— Zawsze miałeś słabość do spraw kulinarnych — usiłowałam go pocieszyć.

— Teraz na pewno znienawidzę wszystko, co ma jakiś związek z produkcją syntetycznej żywności. Przecież nasza załoga składa się z Amerykanów, Chińczyków, Rosjan, Angielki, Australijczyka, Białorusina, Słowaka, Niemca, Polaka, Południowo-Afrykanki i Francuza, a nawet córki Japończyka i amerykańskiej Murzynki. Czy ja potrafię im wszystkim dogodzić? A zresztą — machnął ręką — nie martwię się. Niech się oni martwią, że mnie wybrali…

Na godzinę przed startem spotkaliśmy się wszyscy w ogrodowej sali Astrobolidu. Zebranie prowadził Andrzej Krawczyk, długoletni wiceprezes Międzynarodowej Akademii Nauk, człowiek, którego nazwisko było od kilku lat na ustach całego świata w związku z przygotowaniami do naszej wyprawy. Zawsze spokojny i zrównoważony, a nawet czasem nieco sztywny i pryncypialny, teraz z trudem ukrywał wzruszenie. Wszak za kilkadziesiąt minut miało zrealizować się przedsięwzięcie, którego był duszą i mózgiem.

Najpierw zabrali głos konstruktorzy naszego statku. Siwy jak gołąb inżynier Carmora życzył nam wielu niespodzianek żałując, iż nie może wziąć udziału w wyprawie z powodu podeszłego wieku (liczył sobie już 162 lata). Potem zwięzłe sprawozdanie złożył młody konstruktor rakiet i nasz przyszły główny pilot — Wiktor Sokolski. Po nim z humorem opowiadał o perypetiach pierwszego okresu budowy wiecznie uśmiechnięty i ruchliwy Jarosław Brabec. Wreszcie Heng Suń, słynny chemik, podał pokrótce ważniejsze szczegóły dotyczące bilansu surowcowego i energetycznego naszego statku.

Spodziewałam się, że przewodniczącym rady Astrobolidu zostanie Krawczyk, jednak myliłam się. Nasz główny lekarz, William Summerbrock, uzasadnił rzeczowo i przekonywająco kandydaturę Kory Heto:

— Dziewięćdziesiąt pięć procent czasu podróży wypełni nam sztuczny ana-biotyczny sen. A więc najważniejszą funkcję w tym okresie pełnić będzie Kora. Ona przecież udoskonaliła metodę endogennej hipotermii submole-kularnej Atkinsa-Kawatake. Mamy do niej pełne zaufanie. Jej wiedza, zdolności organizacyjne i wysokie poczucie odpowiedzialności za losy ekspedycji nie wymagają komentarzy. Dlatego sądzę, że przynajmniej do chwili wejścia w Układ Proximy właśnie Kora powinna pełnić funkcję przewodniczącej.

Afrykańska uczona siedziała w swym fotelu z opuszczoną głową. Czuła się onieśmielona i wzruszona. Nie podniosła też oczu, gdy jej kandydatura przyjęta została jednogłośnie. Tylko kąciki wydatnych ust drgały nerwowo i długie palce przemierzały raz po raz krawędź stołu.

Krawczyk oddał jej przewodnictwo zebrania. Podniosła się z fotela. Głosem miękkim i ciepłym zaczęła mówić o celu ekspedycji, bez patosu i naukowej frazeologii, kończąc słowami jakiegoś starożytnego myśliciela o człowieku — wiecznym poszukiwaczu prawdy.

Potem znów mówił Krawczyk. Jako główny koordynator badań referował szczegóły planu pierwszych dwóch etapów wyprawy. Najbliższym zadaniem miało być wyjaśnienie losów starego sztucznego księżyca CM-2, który opuścił Układ Słoneczny w końcu XX wieku. Osobiście nie wierzyłam, abyśmy mogli znaleźć tam jeszcze jakieś żywe istoty. Rzeczywistość pokazała, jak bardzo się myliłam. Drugi etap obejmował kilkuletnie prace badawcze w układzie planetarnym gwiazdy Proxima Centauri.[7]

Plany te znaliśmy od dawna i byłam nawet zdziwiona, że włączono ten punkt do porządku dziennego. Gdy podzieliłam się tą uwagą z siedzącym obok mnie Hansem, zdradził mi, że był to pomysł sekcji popularyzatorskiej MAŃ, mający nadać transmisji z odlotu Asfrobolidu „więcej cech autentyzmu".

Wreszcie Krawczyk skończył i usiadł w swym fotelu.

Zebranie dobiegało końca. Zamknęła je krótka uroczystość zaślubin Ingrid i Renego, którym Kora życzyła z humorem wydatnego udziału w pomnażaniu załogi naszego statku międzygwiezdnego.

Potem żegnaliśmy wszyscy długo i serdecznie inżyniera Carmorę oraz jego dwóch młodych pomocników — ostatnich mieszkańców Ziemi, których widzieliśmy twarzą w twarz. Ale nie zazdrościliśmy im, że wracają do ojczyzny. Raczej oni zazdrościli nam dalekiej drogi, pełnej z pewnością bajkowych wrażeń i przygód.

Start nastąpił punktualnie o godzinie osiemnastej czasu uniwersalnego. Początkowo, oddalając się od planetki, statek nabierał prędkości bardzo wolno. Obok nas płynęła w przestrzeni rakieta transportowa, pchając przed sobą wielki uniwerproduktor — kolebkę Astrobolidu.

Wreszcie w bezpiecznej odległości od Sity 3722 ruszyliśmy pełną mocą silnika. Jasny strumień materii odrzutowej, spływający ze świecącej kuli statku, wykonał szybki, płynny obrót, przybierając ukośne położenie do płaszczyzny Układu Słonecznego. Wchodziliśmy na właściwy szlak.

Snop materii odrzutowej o prędkości 6200 km/ś uderzył niespodziewanie o powierzchnię planetoidy. Cios był tak potężny, że miejsce uderzenia zmieniło się błyskawicznie w parę. Po chwili z wielkiej iglicy zostały tylko porozrzucane na wszystkie strony bloki, nierzadko nadtopione muśnięciem strumienia jonów.

Podążający dotychczas wraz z nami „uniwer" Carmory szybko kurczył się na niebie, przybierając rozmiary talerzyka, monety, później ziarnka grochu, aż znikł zupełnie z pola widzenia.

Silnik pracował przeszło dwie doby, rozpędzając Astrobolid do prędkości 2000 km/s. Potem snop srebrzystych jonów zgasł. Chodziło o to, żeby Nym Engelstern mógł nas dogonić długodystansową rakietą RD-18, która nie rozwijała prędkości większej nad 3000 km/s.

Z dnia na dzień malało Słońce. Coraz słabiej świeciła ojczysta Ziemia. Już wkrótce przestała być widoczna gołym okiem.

W dwudziestym dziewiątym dniu lotu automaty zasygnalizowały zbliżanie się niewielkiej rakiety. Właśnie graliśmy w piłkę wodną, gdy nad basen przybiegła Suzy wołając, iż nadlatuje Engelstern.

Ach, prawda! Nie przedstawiłam tej pupilki naszego zespołu naukowego. W chwili startu liczyła nie więcej niż osiemnaście lat. Córka wybitnego ekonomisty japońskiego odziedziczyła po ojcu trzeźwy analityczny umysł i skośne, jakby wiecznie zamyślone oczy. Po matce, słynnej pianistce murzyńskiej, miała nie tylko nazwisko,[8] lecz ciemną skórę i subtelność uczuć.

Była jedynym członkiem naszego-zespołu badawczego, który ukończyć miął studia już w czasie drogi Astrobolidu do Alfa Centauri. Kandydatura jej została wysunięta przez Międzynarodowy Kongres Studentów. Dotychczasowe samodzielne, choć skromne jeszcze prace Suzy z dziedziny fizyki wróżyły dziewczynie przyszłość wybitnego naukowca.

Polubiliśmy ją wszyscy od pierwszego dnia podróży. Teraz stała nad brzegiem basenu i gestykulując żywo przynaglała nas:

— Chodźcie do centrali! Nareszcie znalazł się Engelstern. Spieszcie się!

Nie potrzeba było nas zachęcać. Po miesiącu oczekiwanie na przybycie Engelsterna zaczęło się dłużyć nawet najcierpliwszym. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy wreszcie włączone będą ponownie silniki dla zwiększenia prędkości do 10000 km/s.

Narzuciwszy płaszcz kąpielowy na wilgotne jeszcze ciało, wkrótce znalazłam się w centrali radiowej wraz z Ingrid i Jaro (tak nazywaliśmy od pierwszego dnia podróży Jarosława Brabca). Był tam już Andrzej, Wiktor, Kora i oczywiście Suzy, która ruchem ręki nakazała nam milczenie.

Rita manipulowała licznymi urządzeniami centrali, próbując nawiązać łączność z rakietą Engelsterna, potem odwróciła głowę i objęła wzrokiem naszą grupkę stojącą za jej fotelem.

— Na razie nic — objaśniła zgadując myśli wszystkich. — Wciąż jeszcze nie mogę się z nim połączyć.

— Sądzisz, że to nadlatuje Engelstern? — zapytał Sokolski.

— A któż by inny? Co prawd", jesteśmy jeszcze w obrębie Układu Słonecznego, jednak w sąsiedztwie nie ma już żadnej bazy kosmicznej. Tor, po którym porusza się nasz statek, jest nachylony blisko 55 stopni do płaszczyzny orbity ziemskiej, nie spotkamy więc po drodze żadnej planety. Najbliżej znajduje się obecnie Uran, bo w odległości 4,5 miliarda kilometrów, ale wątpię, aby ktoś stamtąd wyruszył w pogoń za nami. W jakim celu? To może być tylko Nym Engelstern.

— Tak! To musi być on! — podchwyciła Suzy.

— Kierunek ruchu wskazuje, że leci z Ziemi — podjął Sokolski, patrząc na ekran.

— A wiesz, że to zastanawiające — przyznała Rita.

— Dlaczego się nie zgłasza? Przecież jasne, że leci do nas.

— Już hamuje. Zaraz powinien tu być!

Spojrzeliśmy na ekran radarowy. Wychylenie świecącego ząbka wskazywało na silne przyspieszenie ujemne. Rita nacisnęła guzik. Zapłonęła niewielka skala — rakietę dzieliło od Astrobolidu tylko 6800 kilometrów.

Krawczyk zmarszczył brwi.

— Ta rakieta zaczyna mi się nie podobać. Hamuje tak gwałtownie, jak gdyby leciała bez człowieka.

Nachylił się i dotknął palcami dwu guzików pod ekranem radarowym. Wynik był niepokojący: przyśpieszenie wahało się od 4 do 8 G, chwilami skacząc nawet na 9 G.[9]

— Chodźmy do obserwatorium — powiedział astronom, pociągając za sobą Korę. Po chwili w drzwiach ukazała się głowa Renego.

— No i co? Jest Nym? — zapytał,

— Nie wiem — odparła niepewnie Rita.- Chyba tak. Niepokoi nas jednak to nadmierne hamowanie — wskazała na licznik.

— Co? 9 G? — Renę gwizdnął przez zęby.

— A może ten pojazd jest tylko automatem? — wtrąciła Ingrid.

— Prawdopodobnie tak — odparł Renę. — Wyobraź sobie: 9 G przyśpieszenia! Jak byś się czuła pod taką prasą? Co?

Wiktor pokręcił przecząco głową. Znał te zagadnienia lepiej od zoologa.

— To nie przesądza sprawy — zauważył. — W maszynach wyczynowych, mających urządzenia pozwalające pilotowi znieść duże przyśpieszenie, wartość 9 G jest daleka od rekordu. Nie może jednak utrzymywać się zbyt długo.

l. Ostatnia faza lotu Astrobolidu do Układu Proximy (odległość od gwiazdy Proxima Centauri w kilometrach)

Rysunek 1. Ostatnia faza lotu Astrobolidu do układu Proximy (odległość od gwiazdy Proxima Centauri w kilometrach)

Rita chciała o coś zapytać, ale w tym momencie ekran wideofoniczny zamigotał raz i drugi. Pojawiła się twarz pilota.

Z ekranu patrzyły z wyrazem jakby obawy czy niemej prośby duże, niebieskie oczy. Był to młody mężczyzna, ubrany w kombinezon regulujący przepływ krwi przy dużych przyśpieszeniach.

Suzy, która wyszła na chwilę z centrali i powróciła niemal równocześnie z pojawieniem^ się obrazu, zawołała radośnie:

— Witamy cię, Nym! No, wreszcie załoga jest w komplecie. Rita odwróciła głowę.

— Znasz go?

— Widziałam jego zdjęcie w jakimś czasopiśmie… Zaraz, zaraz, gdzie to było?

— Nieważne — przeciął Renę. — Wiadomo, że to Nym Engelstern. Znam jego ojca. Bardzo podobny.

Rita też widziała raz zdjęcie Engelsterna w „Przeglądzie Astrofizycznym". Wydał się jej wtedy nieco starszy, ale dyskusję na ten temat uznała za bezprzedmiotową.

Twarz nowego członka załogi zdradzała ogromne wyczerpanie. Parę razy poruszył wargami, ale nie można było zrozumieć, co mówi. Tymczasem Rita nakazała mu przełączyć autopilota na sterowanie zdalne. Rakieta była tuż-tuż.

Obraz przybysza rozpłynął się w czerni. Równocześnie Rita włączyła ekran prowadzący i po chwili objęła pilotowanie zbliżającej się rakiety, by ją wprowadzić do wnętrza Astrobolidu.

Zostawiliśmy ją samą i przeszliśmy do obserwatorium astronomicznego. Zastaliśmy tam prawie połowę astronautów skupioną wokół pantoskopu.

Na ekranie widoczny był mały jednoosobowy pojazd kosmiczny typu spor-towo-wyczynowego. Sokolski objaśnił ponadto, że rakieta ta należy do serii eksperymentalnej, której pierwsze próby sprawności miały miejsce zaledwie przed dwoma miesiącami.

Po chwili stateczek kierowany na odległość przez Ritę wykonał zwrot, zataczając pętlę wokół Astrobolidu. Oczom naszym ukazał się spód pojazdu oraz jarzące się fosforycznym światłem nowiutkie litery i cyfry: KRS 1207e KS-53 ŚWIATOWID.

Napis wskazywał, iż bazą macierzystą rakiety jest polski sztuczny księżyc.

— W jakim celu Engelstern poleciał na Światowida? — zdziwiła się Kora.

— Niemożliwe, by stamtąd przybywał — odparł Renę. — Raczej podejrzewam, że rakietę tę odstąpił Nymowi jakiś polski pilot w drodze z Saturna.

Gdy pojazd został wprowadzony do śluzy, na spotkanie pilota wyruszyła niemal cała załoga. Jednak na.razie jakakolwiek rozmowa z przybyłym okazała się niemożliwa.

Młody człowiek wprawdzie otworzył naciśnięciem guzika właz, ale nie był w stanie o własnych siłach opuścić kabiny. Tylko raz po raz jego półprzytomne spojrzenie ślizgało się po naszych twarzach.

— Pokój dla Nyma jest przygotowany — oświadczyła Kora. — Trzeba go jak najszybciej tam przenieść.

— Zaraz się nim zajmę — dorzucił Will.

Renę szybko wsunął się do środka pojazdu i odpiął pasy fotela. Potem wziął pilota na ręce i wyniósł z rakiety. Młody człowiek, skłoniwszy bezwładnie głowę na ramię zoologa, natychmiast zasnął. Wkrótce znalazł się w wygodnym łóżku. Zbadawszy dokładnie chorego Will Summerbrock oświadczył, że Nym jest w najwyższym stopniu wyczerpany długotrwałym działaniem przyśpieszenia rakiety, niemniej życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo. Po zastosowaniu środków wzmacniających lekarz zalecił, aby zapewnić śpiącemu idealny spokój.

Tymczasem Renć udał się do śluzy. W milczeniu dokładnie obejrzał maszynę, nie włączając się do ożywionej rozmowy.

Suzy, Wiktor i Andrzej rozprawiali na temat oznaczeń rakiety oraz jej typowo wyczynowej konstrukcji. Dlaczego Nym przyleciał polską rakietą z układu Ziemi oraz dlaczego musiał używać tak dużych przyśpieszeń, znając prędkość Astrobolidu i jego apeks? Tę zagadkę mógł wyjaśnić tylko on sam.

Należało jednak, zdaniem Summerbrocka, odczekać co najmniej pół doby, zanim Nym wróci do normy i będzie mógł bez szkody dla zdrowia opowiedzieć swe przygody.

Na mnie nowy towarzysz wywarł przyjemne wrażenie, chociaż wyobrażałam sobie Engelsterna trochę inaczej. Znałam go z paru prac o doniosłym znaczeniu naukowym, wśród których czołowe miejsce zajmowały eksperymenty w pierścieniu Saturna.

Prace Engelsterna sugerowały, iż jest to dojrzały naukowiec, o głębokiej wiedzy. Natomiast przybyły, wyglądający wyjątkowo młodo, sprawiał wrażenie raczej sportowca niż wybitnego uczonego.

Obejrzawszy ze wszystkich stron rakietę, Renę wyskoczył ze śluzy i trochę śmiesznym, kołyszącym się krokiem — który dowodził u niego podniecenia lub zdenerwowania — podążył przez korytarz, znikając za zakrętem.

Zaintrygowana poszłam za nim i o mało nie parsknęłam śmiechem, gdy spostrzegłam, jak stał z uchem przyłożonym do drzwi pokoju Nyma. Zauważył mnie również i coś chciał powiedzieć, ale w tej chwili rozległ się sygnał, zapowiadający włączenie silnika, i straciłam Renego z oczu.

W pięć minut później nastąpiła zmiana kierunku przyśpieszania. Astrobolid mógł wreszcie nabrać przewidzianej prędkości podróżnej.

W pół godziny później nadeszła z Tetydy dziwaczna depesza: Wylatuję rakietą RD-18 dnia 23 bm. o godz. 14 czasu uniwersalnego — Engelstern.

Właściwie nie było nad czym debatować. Wobec "faktu, że Nym śpi w swoim pokoju, nie do przyjęcia była wiadomość, iż dopiero jutro wyruszy w drogę z układu Saturna. Po rozważeniu sprawy uznaliśmy depeszę za wynik nieporządków w centrali radiowej na Tetydzie. Depesza była najwidoczniej spóźniona o cztery tygodnie.

Biorąc pod uwagę, że sprawna łączność radiowa jest dla komunikacji kosmicznej zagadnieniem najwyższej wagi, Rita zredagowała utrzymaną w dość ostrym tonie replikę i niezwłocznie ją nadała.

Ale jakież było nasze zdumienie, gdy w niespełna dwanaście godzin później, jak grom z jasnego nieba, spadła w odpowiedzi wiadomość: dyżurny łączności na Tetydzie oświadczał kategorycznie, że Nym Engelstern znajduje się jeszcze w układzie Saturna, a więc nie może „spać w swoim pokoju na Astroboli-dzie".

Było nas wtedy pięcioro w centrali radiowej: Rita, Andrzej, Jaro, Renę i ja, czekaliśmy na odbiór biuletynów z Ziemi.

Wiadomość zdezorientowała nas zupełnie. Gdy głowiliśmy się, szukając jakiegoś logicznego rozwiązania zagadki, w piętnaście minut po pierwszej depeszy nadeszła druga, v/ której już sam Engelstern donosił, że nie wnikając w przyczyny nieporozumienia, wyrusza małą rakietką typu wyczynowego w pogoń za Astrobolidem. Prosił ponadto o zatrzymanie silnika natychmiast po otrzymaniu wiadomości. Data, miejsce wysłania i treść depeszy dowodziły, że dzieliła go od nas odległość 6 miliardów kilometrów.

Ale w takim razie kto spał w pokoju Nyma?

Najbardziej przejęty był Renę. Z początku przechadzał się nerwowo po centrali, wreszcie przystanął i rzekł z westchnieniem:

— W tym wypadku chyba żałuję, że nie urodziłem się tysiąc lat wcześniej. Wierzyłbym w nadprzyrodzone zjawiska, kłaniając się czołobitnie przed cudem obecności Nyma Engelsterna równocześnie w Astrobolidzie i na Tetydzie. A tak…

— Tyś jednak coś podejrzewał, Renę? — przypomniały mi się dziwne spacery zoologa w ostatnich godzinach. Spojrzał na mnie niechętnie.

— Może… Ale nie miałem podstaw do robienia alarmu. Tym bardziej że chłopak naprawdę jest podobny do starego Engelsterna. Krawczyk przeciął dyskusję:

— Chodźmy już do tego „Engelsterna numer 2". Chyba zdążył wypocząć. Wiktor niech zaraz wyłączy silnik.

Zjechaliśmy windą na trzeci pokład, do apartamentów mieszkalnych. Panowało tu zwiększone ciążenie, wywołane przyśpieszoną rotacją statku w czasie pracy silnika i mające na celu zapobieżenie wędrówce przedmiotów. Posuwaliśmy się więc dość wolno korytarzem, gdy zza zakrętu, gdzie znajdował się pokój Nyma, dobiegł nas głos tajemniczego gościa:

— Czy to silnik pracuje?

Renę, który szedł pierwszy, zatrzymał nas ruchem ręki. Byliśmy już przy samym zakręcie i poza gęstymi gałęziami krzewów bzu ujrzeliśmy w głębi korytarza rzekomego Engelsterna w towarzystwie Suzy. Gość ubrany był w piżamę, a ruchy jego wyrażały zdenerwowanie.

— Powiedz, czy to silnik pracuje? — ponowił pytanie.

— Tak — skinęła głową Suzy. — Włączyliśmy go zaraz po twoim przylocie. Rozpędzamy teraz Astrobolid do prędkości 10000 km/s.

— To okropne! — zawołał przybyły. — Wyłącz natychmiast silnik! — oczy gościa wyrażały przestrach.

— Dlaczego? — zdziwiła się dziewczyna.

— Bo… bo… — wykrztusił młody człowiek. — Nym nie dogoni Astro-bolidu!

Suzy nie wiedziała o ostatnich depeszach z Tetydy i widocznie pomyślała, że przybyły jeszcze gorączkuje.

— Musisz wypocząć. Chodź, mogę posiedzieć przy tobie. Poproszę doktora.

Nie było sensu przedłużać nieporozumienia. Wyszliśmy zza zakrętu. Krawczyk obrzucił przybysza przenikliwym spojrzeniem i zapytał krótko:

— Skąd się tu wziąłeś, młodzieńcze?

— Ależ, Ań, co ty chcesz od Nyma? — wmieszała się Suzy. — On musi odpocząć po tak wyczerpującym locie. Krawczyk powstrzymał ją ruchem dłoni:

— Odpocząć musi, oczywiście. Ale po co nas okłamał? W tej chwili dostaliśmy depeszę od Nyma Engelsterna. Wysłał ją z Tetydy.

Młody człowiek opuścił głowę. Miał teraz minę skarconego dziecka.

Suzy patrzyła bezmiernie zdziwiona.

I naraz, kładąc rękę na ramieniu zalęknionego chłopaka, powiedziała do Krawczyka:

— Nie masz racji! On nie chciał nas okłamać.

— Nazywam się Władysław Kalina. Urodziłem się w roku 2384 w Warszawie. Ściślej mówiąc, na jej przedmieściu, w Sochaczewie. Jestem studentem fizyki na Uniwersytecie im. Kopernika w Toruniu — rozpoczął swą opowieść „szalony chłopak", jak go trafnie nazwał później Renę.

Mówił głosem drżącym, krótkimi, urywanymi zdaniami. Niełatwa może być taka spowiedź, gdy piętnaście par oczu wpatruje się uporczywie w twarz.

— Nie chcę owijać w bawełnę. Moje noty egzaminacyjne nie należały do najlepszych. Powiem szczerze: jestem ostatni na tabeli wyników ogólnych… Urwał nie podnosząc wzroku utkwionego w podłodze.

— Zwłaszcza w tym roku — podjął po chwili. — Za to w innej tabeli zajmuję jedno z pierwszych miejsc. — Choć silił się na ironię, jednak w głosie jego przebijała duma. — W sporcie rakietowym. Po prostu straciłem głowę dla rekordów i, jak to się mówi, nauka poszła w kąt.

— Czy ty byłeś tym studentem, który pół roku temu pobił rekord długotrwałości wielkiego przyśpieszenia? — wtrąciła Suzy. — Potem rekord ten został unieważniony.

— Tak. To ja.

— Teraz rozumiem, dlaczego pomyliłam ciebie z Engelsternem. Widziałam twoją fotografię w „Biuletynie Studenckim". A że w tym czasie biuletyn pisał również o eksperymentach Engelsterna, więc…

— Wiecie chyba, co to jest sport rakietowy? Jak to człowieka wciąga — mówił dalej Kalina. — Ta gonitwa za mocnymi wrażeniami… W czasie jednego z lotów długodystansowych celowo wyłączyłem automat bezpieczeństwa. Wbrew instrukcjom. Dźwignia przyśpieszeń nie cofała się automatycznie. Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście G… Mgła siada na oczach. Potworna siła gniecie wnętrzności. Zresztą, sami rozumiecie, co to znaczy 12 G. Doprowadziłem do tego, że zemdlałem, podczas gdy motor pracował w dalszym ciągu z jednostajną mocą.

Umilkł spoglądając po naszych twarzach.

— Ocalałem tylko dzięki przypadkowi — podjął dalej opowieść. — Załoga dużego transportowca kosmicznego, podążającego z układu Jowisza, dostrzegła na ekranie radarowym obraz zwariowanej rakiety. Sygnałami radiowymi zmusiła automatycznego pilota do wygaszenia silnika.

— Szalony chłopak — westchnął Renę.

— Trzej członkowie załogi transportowca — ciągnął Kalina — udali się w pogoń za moją rakietą i przyholowali ją na statek. Tylko im zawdzięczam życie. Byłem już w stanie śmierci klinicznej. Po przywróceniu do życia znalazłem się w szpitalu, zresztą niedługo chorowałem…

Zamyślił się.

— W tydzień później oznajmiono mi, że pobiłem światowy rekord. Byłem oszołomiony i zachwycony. Toteż oburzyłem się niesłychanie na wiadomość, że Światowa Rada Sportu odmówiła wpisania mego rekordu do tabeli motywując, że warunkiem zaliczenia wyczynu rakietowego jest osobiste kierowanie pojazdem aż do ukończenia lotu. Tak samo jak szybkobiegacz musi o własnych siłach minąć metę. Ale to nie należy do sprawy…

Zastanawiał się przez chwilę nie wiedząc, od czego zacząć.

— Właściwie… to dość stara historia. Jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej dowiedziałem się o przygotowaniach do wyprawy międzygwiezdnej. Sądziłem wtedy, że start nastąpi za kilkanaście lat. Tak myślała zresztą większość ludzi. Ale postęp techniki okazał się szybszy, niż przypuszczało wielu z nas, najmłodszych entuzjastów lotów do gwiazd. W dziecięcych marzeniach liczyłem na to, że skończę studia i wsławię się jakimś wielkim odkryciem. Droga do ich spełnienia wydawała mi się dziecinnie prosta…

Podniósł wzrok i urwał spostrzegając uśmiechy na naszych twarzach.

— Śmiejecie się — rzekł cicho, spuszczając znów oczy. — Dziwacznie brzmią te wyznania… Jeszcze przed miesiącem nie potrafiłbym w ten sposób mówić o sobie. Te trzy tygodnie… Trzy długie tygodnie pogoni za waszym statkiem… Nie wiem, czy mnie zrozumiecie. Trzy tygodnie samotnie wśród pustki… Sam na sam ze swymi myślami…

Wypieki wystąpiły mu na twarz.

— Czy rozumiecie?

— Mów dalej — powiedziała ciepło Kora.

— Jeszcze przed rokiem inaczej patrzyłem na świat — ciągnął nieco spokojniejszym głosem. — Gdy dowiedziałem się, że plan wyprawy międzygwiezdnej wkroczył w stadium realizacji, że już typowane są nazwiska przyszłych członków załogi — ogarnęła mnie jakby gorączka. Zdawałem sobie sprawę, że zaszczyt udziału w tej wyprawie przypadnie wybitnym uczonym. Ale potem ogłoszono, że w skład załogi wejdzie Suzy Brown — studentka fizyki, i to młodsza ode mnie. Z rozmowy, jaką przeprowadziła z nią rozgłośnia studencka w Nagasaki, dowiedziałem się, że na wybór jej wpłynęły jakieś udane prace z fizyki niskich temperatur.

Spojrzał na dziewczynę, która uśmiechała się do niego serdecznie.

— O, jak ja ci wtedy zazdrościłem! Jak nawet nienawidziłem cię za to, że nie ja, lecz ty polecisz do Alfa Centauri. Zrodziło się we mnie jakieś uparte postanowienie, że jednak muszę znaleźć się wśród was — wybrańców Ziemi. Nie mając czasu do stracenia chwyciłem się niedorzecznego środka. Pewnego dnia siadłszy przy biurku otworzyłem zeszyt i bez głębszego zastanowienia skreśliłem kolejno siedem teorii dotyczących różnych zagadnień z zakresu fizyki, astronomii i nauk technicznych. Każdą z kartek włożyłem do innej koperty, zaadresowałem do najsłynniejszych uczelni świata i wysłałem. W ciągu tygodnia zebrałem plon — uśmiechnął się gorzko. — Sześć listów zawierało wyjaśnienia błędności założeń bądź wniosków. Natomiast ostatnia odpowiedź dawała mi pewne szansę. Tokijski instytut geofizyki zapraszał mnie na sympozjum, na którym mógłbym przedyskutować poruszony temat — nową metodę budowania siłowni geotermicznych pod dnem morskim.

Zamilkł spuszczając głowę.

— No i co? — spytała z ciekawością Suzy.

— Nic. Nie poleciałem do Tokio. Po prostu zniechęciłem się. Zwątpiłem, abym mógł na tej drodze osiągnąć swój cel. Wydało mi się wówczas, że może sukcesami w sporcie rakietowym zwrócę na siebie uwagę. Rozpocząłem gonitwę za rekordami. Myślałem, że…

Westchnął i zamyślił się.

— Twoje nazwisko brzmi Kalina? — przerwał mu dłuższe milczenie Krawczyk.

— Tak — skinął głową „szalony chłopak".

— Zetknąłem się kiedyś z tym nazwiskiem, ale nie w związku z rekordami sportowymi — uśmiechnął się astronom. — Czy ty nie masz brata lub jakiegoś młodego krewnego zajmującego się amatorsko astronomią?

— Nie. Jestem jedynakiem. A z kuzynów nikogo sobie nie przypominam, kto by zajmował się specjalnie astronomią. Ale dlaczego pytasz o to?

— Nic szczególnego. Przypomniało mi się zdarzenie sprzed dwóch lat. Pewien student o tym samym nazwisku narobił wtedy szumu w Polskim Towarzystwie Astronomicznym w związku z rzekomym odkryciem…

— Meteoru węglowego?! — przerwał gwałtownie Kalina. Na twarzy jego malowało się najwyższe podniecenie.

— Tak. Chodziło mu o rzekomy meteor węglowy — potwierdził astronom spokojnie. — Znałeś tego niefortunnego odkrywcę?

— To byłem ja — odparł cicho chłopak, wpatrując się w twarz Krawczyka. — Ale ja naprawdę widziałem meteor węglowy! — dorzucił z rozpaczą w głosie.

— Może — uśmiechnął się astronom.

— Nie wierzysz mi. Ja wiem, że mi nie wierzysz. Nikt wówczas nie uwierzył! A ja jednak wiem. Jestem pewien… Krawczyk znów się uśmiechnął.

— Mylisz się sądząc, że zlekceważono nadesłany przez ciebie meldunek. Ja osobiście należałem do tych, którzy potraktowali sprawę poważnie. Powiedziałem zresztą przed chwilą, że narobiłeś szumu w PTA. Nie my, lecz ty sam zlekceważyłeś swe odkrycie, które, jeśli było prawdziwe, wymagało udokumentowania, obrony. A ty co? Po krytycznym artykule Wareckiego powiedziałeś sekretarzowi Towarzystwa, że zbierzesz materiały, że najdalej za miesiąc dostarczysz niezbitych dowodów… I na tym się skończyło.

Kalina ponuro patrzył w podłogę.

— Dlaczego to zaniedbałeś? — spytała Suzy z wyrzutem. Od pierwszej chwili zjawienia się Kaliny nie ukrywała sympatii do niego. Teraz odczuła nie tylko współczucie, ale i gniew na „szalonego chłopaka". Kalina jakby się wahał, wreszcie odrzekł przybitym głosem:

— To długa historia. Miałem wówczas osiemnaście lat i rok studiów poza sobą. Czytałem dużo. Fizyka, astronomia… Nie ograniczałem się zresztą do materiałów obowiązkowych. W okresie letniej przerwy w wykładach odbywałem praktykę w Polskim Centrum Astronomicznym, założonym jeszcze pod koniec XX wieku. Przez miesiąc miałem zajmować się badaniami astrofizycznymi. Poza godzinami obowiązkowych zajęć lubiłem nieraz do późnej nocy obserwować ciekawsze obiekty kosmiczne. Korzystałem przy tym nieraz z teleskopu dość prymitywnego typu, o zwierciadle dwumetrowej średnicy. Mieścił się w najstarszym gmachu, traktowanym w pewnym sensie jako muzeum. Przyrząd liczył chyba cztery stulecia. Polubiłem go może właśnie przez tę starożytność. W 2402 roku odwiedziła przysłoneczne okolice naszego układu planetarnego kometa Mallina. W czerwcu przeszła przez perihelium.[10] Wspaniała żółtawa poświata trwająca wiele godzin. W tym czasie nie byłem w stanie spać. W jedną z takich nocy, z 27 na 28 czerwca, kiedy kometa Mallina wchodziła już na niebo, poszedłem jak zwykle do obserwatorium. Jakoś odruchowo, nie wiem dlaczego, spojrzałem w okular przed ustawieniem lunety. Skierowana była ku jednej z ciemniejszych przerw w Drodze Mlecznej. Jak rozsypane iskierki jarzyły się gwiazdy. Nagle drgnąłem ze zdumienia. W środku zalśniła bardzo jasna, żółta gwiazda. Wydawało mi się, że śnię. Prawie machinalnie położyłem rękę na przycisku spektrografu. Wszystko to trwało może sekundę. Nagle gwiazda trysnęła snopem najprawdziwszych iskier. Rakieta — przemknęło mi przez głowę. Albo… meteor. -Pstryknięcie aparatu i zgaśniecie iskier — nastąpiło niemal równocześnie. Zdjęcie wydało mi się nieudane. Trochę żałowałem straconej okazji utrwalenia widma bolidu o jasności około -5m,[11] bo na następny podobny mogłem czekać rok i dłużej. Nie badając zdjęcia schowałem je do kieszeni. Kometa Mallina była wówczas dla mnie ciekawszym obiektem.

O meteorze chwilowo zapomniałem — podjął Kalina po krótkim milczeniu. — Zająłem się nim dopiero w parę tygodni później, po wyjeździe z obserwatorium. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że kamera nie uchwyciła już świecących resztek meteoru, które musiały wcześniej zgasnąć. Uparłem się jednak zbadać to dokładnie i odgrzebując w pamięci miejsce wśród gwiazd, gdzie zjawisko dogasało ostatnimi iskrami, porównałem pasemka widm gwiazdowych na kliszy z dokładną mapą tych okolic nieba. Sięgając do 7m, dość szybko zidentyfikowałem jeden ślad nie posiadający odpowiednika na mapie. Zresztą widać było od razu jego wyraźną odrębność od widm gwiazd jakiegokolwiek typu. I właśnie wtedy ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że nie przypomina on również w niczym widm meteorytów kamiennych, żelaznych bądź grupy pośredniej. Bez głębszej analizy mogłem stwierdzić, że mam przed sobą dwutlenek węgla. Najdziwniejsze jednak było to, że pominąwszy składniki atmosfery, nie zauważyłem innych pierwiastków typowych dla meteorów. A więc nie meteor? Pewnie rakieta… Ale rakieta nie może chyba składać się z samego węgla? Pasjonująca zagadka tak mnie pochłonęła, że następnego dnia zajmowałem się tylko badaniem kliszy. Oprócz najjaśniejszej z iskierek zdjęcie rejestrowało trzy zupełnie podobne, ale słabsze, które nie należały do gwiazd. Pod mikroskopem zidentyfikowałem jeszcze cztery bardzo nikłe. Razem osiem pasemek widm, będących niewątpliwie rozszczepionym obrazem światła pochodzącego od spalającego się gwałtownie węgla. Znajomy chemik po dokładnym zbadaniu zdjęcia twierdził nawet, że był to antracyt.[12] Opisałem zjawisko szczegółowo i wraz z powiększonym zdjęciem widma posłałem do redakcji organu stowarzyszenia fizyków. Nie przyjęto. Nie dopuszczono hipotezy, że mógł to być meteor. „Czym zaręczysz, że nie sfotografowałeś zwykłego sztucznego ognia, których tyle puszcza młodzież w letnie noce?" — odpowiedziano mi w redakcji. Wysunięto zresztą poważne argumenty. Iskry pochodzą od żarzącej się mieszaniny różnych palnych materiałów, w których węgiel ma jednak znaczną przewagę. A ponieważ spala się stosunkowo najwolniej, iskry w fazie poprzedzającej zgaśniecie mogły składać się prawie wyłącznie z tego pierwiastka. Przeciw mnie przemawiało wreszcie to, że nie zgłosiłem zdjęcia nazajutrz po obserwacji. Wtedy można byłoby ewentualnie sprawdzić, czy ktoś puszczał rakiety w ramtych okolicach.

— I wówczas zwróciłeś się do Towarzystwa Astronomicznego? — zapytał Krawczyk.

— Tak. Uparłem się. Postanowiłem dowieść, że był to meteor. W PTA również, jak już wiecie, spotkałem się z pełnym powątpiewania stosunkiem do sprawy, ale poradzono mi, abym poczekał dwa miesiące, do ukazania się biuletynu Naukowej Służby Kosmicznej. Należało odczekać, aż spostrzeżone przeze mnie ciało, o ile istotnie było meteorem, ukaże się w spisie bolidów z tego okresu, z podaniem współrzędnych jego pojawienia się i zgaśnięcia dla konkretnego punktu obserwacji. Jednak o ile poprzednio zwlekałem, teraz niecierpliwość gnała mnie, by jak najszybciej udowodnić, że mam rację. Oświadczyłem w Towarzystwie, że dostarczę dowodów najdalej za miesiąc, i otrzy-mawszy z mego klubu sportowego rakietę, obleciałem wszystkie kosmiczne stacje astronomiczne, które tamtej nocy obejmowały swym zasięgiem Polskę. - No i?

— Niestety. Nie potrafiłem podać dokładnego czasu zaobserwowanego zjawiska. Wprawdzie jeden z uchwyconych meteorów zdawał się odpowiadać mojej obserwacji, ale mogłem się mylić. Na nieszczęście to właśnie obserwatorium nie prowadziło archiwum zdjęć spektroskopowych. Nie było więc mowy o zidentyfikowaniu bolidu.

— Pechowy z ciebie młodzieniec — rzekł z westchnieniem Renę. — Ot, i koniec historii.

— Nie. Jeszcze nie koniec. Wiedziałem, że nie znajdę argumentów, aby udowodnić, iż nie padłem ofiarą pomyłki. Ale już w drodze na Ziemię zrodził się w mej głowie nowy pomysł. Zwróciłem się do Międzynarodowej Centrali Astronomicznej z prośbą o udostępnienie mi zdjęć jaśniejszych bolidów, zarejestrowanych w ostatnich latach przez zautomatyzowane przyrządy. Ale gdy zapytano mnie o cel tej prośby — nie odpowiedziałem. Bałem się, że mnie wyśmieją. Ze odpiszą: szukasz kwiatu paproci…

— Chcieli po prostu ułatwić ci pracę, przeprowadzając wstępną komputerową selekcję.

— Może… Ale ja już straciłem cierpliwość. Później nadeszły kolokwia. Wreszcie porwała mnie sprawa rychłego terminu ekspedycji międzygwiezdnej. Meteor węglowy zszedł na drugi plan. A jednak… A jednak ja do dziś wierzę, iż to nie była rakieta… A jeśli to nie była rakieta, powinien się znaleźć wśród starych zdjęć jeszcze niejeden podobny antracytowy meteor…

Zapanowało milczenie.

— No, ale opowiadaj dalej — rzekł astronom. — Niech się dowiemy, skąd się wziąłeś wśród nas.

Kalina jednak nie był w stanie wrócić od razu do toku opowiadania. Widać było, że z trudem opanowuje nerwowe drżenie, jakie ogarnęło jego ciało. Po raz pierwszy w życiu zdobył się na tak otwarte, szczere wyznanie. I to wobec ludzi, których dotąd zupełnie nie znał.

— Cóż — odezwał się wreszcie — niewiele już zostało do opowiadania. Przez^ pół roku myślałem tylko o was. Marzenie, by polecieć z wami, przysłoniło mi wszystko. Coraz bardziej zaniedbywałem studia, z maniackim uporem poszukując środka, który umożliwiłby mi wzięcie udziału w wyprawie. Wreszcie Astrobolid'wyruszył w drogę, a ja chodziłem jak w gorączce, zrozpaczony, że nie lecę razem z wami…

Urwał opowiadanie. Dopiero po długiej przerwie zaczął wolno, jakby zbierając myśli:

— Tego samego dnia… poleciałem na Światowida. Przyrządy optyczne tamtejszego obserwatorium astronomicznego pozwoliły mi śledzić wasz statek przesuwający się wolno na tle gwiazd. I wówczas… Tak, wówczas postanowiłem polecieć do was… za wami..'. Tej nocy nie spałem, szukając pretekstu;. który pozwoliłby mi lecieć za Astrobolidem. Ale dopiero w tydzień później nadarzyła się okazja. Klub nasz otrzymał do wypróbowania nowy model rakiety wyczynowej. Udało mi się przekonać zarząd klubu, aby mnie powierzył oblatywanie tej rakiety. Przed trzema tygodniami wystartowałem ze Światowida.

— I koledzy pewno cię szukają? — Krawczyk z oburzeniem patrzył na „szalonego chłopaka".

— Powiedziałem w sekrecie prezesowi, iż mam zamiar odprowadzić Astrobolid do granic Układu Słonecznego. Wiem, że mi nie uwierzycie, ale ja… ja nie myślałem o tym, aby… Gdzieżbym śmiał prosić was o zabranie mnie z sobą. Nie jestem znów aż tak szalony, abym sądził, że zgodzicie się na to.

— Więc dlaczego poleciałeś?

— Dlaczego? Chciałem choć na krótko, choć parę dni być przy was. Lecieć tym samym szlakiem… Przyznam się: chciałem ujrzeć wasze twarze na ekranie mego aparatu. Powiedzieć wam… — urwał. — To już teraz nieważne — westchnął. — I tak wiecie o mnie wszystko. Chociaż nie. Muszę wam jeszcze powiedzieć, że w czasie tego długiego lotu nieraz ogarniały mnie dziwne, złe myśli: aby się wedrzeć między was podstępem… Ale, wierzcie mi, wtedy gdy ujrzałem twoją twarz na ekranie — zwrócił się do Rity — już dawno odegnałem je od siebie. Wiedziałem, że nie zasłużyłem na to, aby lecieć razem z wami do Alfa Centauri. Sama myśl, że mogłem choć przez chwilę inaczej sądzić, napełniała mnie zgrozą. I dlatego… dlatego musiałem wam to wszystko powiedzieć… Inaczej nie miałbym nigdy spokoju… —

Długo panowało milczenie. Myśleliśmy wszyscy o jednym, ale nie czas było wypowiadać to głośno.

— No, zdaje się, że dość wymęczyliśmy tego młodzieńca — odezwał się Summerbrock rozładowując atmosferę.

— Czy mogę odlecieć jeszcze dziś? — zapytał Kalina już spokojnie.

— Sądzę, że nie masz się do czego śpieszyć — odparła Kora. — Wykłady na uniwersytetach rozpoczynają się za miesiąc. Musisz odpocząć. Przecież szaleństwem byłby lot teraz, po takim wyczerpaniu. Nie wątpię też, że chętnie zwiedzisz Astrobolid. Szybkości i tak nie możemy zwiększać, dopóki nie przybędzie Engelstern. Możesz więc parę dni pozostać wśród nas.

— Więc nie gniewacie się?

Twarz „szalonego chłopaka" wyrażała taką radość, że uśmiechnęliśmy się wszyscy.

— Gniewać się nie mamy o co — orzekła Kora i zwracając się do Suzy dodała: — Może zajmiesz się nowym gościem. Bo zdaje się, że poza lekami Willa nie miał od wczoraj nic w ustach.

— No cóż — rozpoczęła Kora, gdy młodzi zniknęli za drzwiami dźwigu. — Podoba mi się ten chłopak. Wyznania jego były szczere. Oczywiście, miał on cichą nadzieję, że tą szczerością zyska sympatię, a może i przyzwolenie pozostania wśród nas, ale nie jest to znów tak wielkie przestępstwo. W żadnym wypadku nie nazwałabym tego wyrachowaniem. Po prostu rwie się do udziału w ekspedycji.

— Będą z niego ludzie — dorzucił Andrzej. — Jeśli znajdzie się pod opieką doświadczonych kolegów, w zwartym zespole…

— Na przykład w naszym — wypalił niespodziewanie Renę, stawiając sprawę otwarcie.

— Tak — potwierdziła Kora. — Trzeba się zastanowić, czy nie zostawić go wśród nas.

— Poza tym, kto weźmie na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo „szalonego chłopaka", gdyby miał znów lecieć ku Ziemi miliardy kilometrów w tej łupinie — dorzuciłam swoje trzy grosze. — Zresztą z każdą sekundą oddalamy się od Słońca niemal o 3000 kilometrów. Wkrótce będzie musiał startować spoza Układu Słonecznego.

— Moim zdaniem, udział w wyprawie wpłynąłby na niego korzystnie — stwierdził Summerbrock. — A że będzie z niego wartościowy pracownik naukowy — nie ma wątpliwości.

— Proponuję, abyśmy się jeszcze nad tym dobrze zastanowili — stwierdził Andrzej. — Zbyt mało go znamy. W czasie pięciu czy dziesięciu dni, jakie pozostały do przylotu Engelsterna, zorientujemy się, czy jego słowa znajdą potwierdzenie.

Dyskusja zakończyła się bez podjęcia decyzji. Sprawę przyszłości Kaliny miały rozstrzygnąć najbliższe dni. Chłopak oczywiście niczego się nie spodziewał i w miarę jak zbliżał się ustalony termin odlotu, smutniał coraz bardziej.

Chociaż szansę jego rosły, utrzymywaliśmy go w przeświadczeniu, że musi odlecieć. Dopiero pod koniec tygodnia zapadła decyzja. W tym samym dniu nadeszła wiadomość od Nyma Engelsterna, o którego już nie na żarty zaczęliśmy się niepokoić. Okazało się, że jego krótkodystansowa rakieta nie miała urządzeń do łączności na tak dużą odległość i musiał korzystać z pośrednictwa stacji ziemskich.

Idę waszym szlakiem z prędkością 4800 km/s względem Słońca. Czy wyjasniono nieporozumienie z moim sobowtórem? — brzmiały słowa depeszy. Dalej następowały dane cyfrowe dotyczące położenia.

Nadaliśmy natychmiast odpowiedź:

Czekamy na ciebie z niecierpliwością. Pokój twój wolny. Sprawa sobowtóra wyjaśniona. Przybył nam jeszcze jeden członek ekspedycji.

NA PROGU ŚWIATA TRZECH SŁOŃC(Ze wspomnień Daisy Brown)

Proxima Centauri — sto trzy fiesty pierwszy rok wyprawy Astrobolidu

Nigdy nie chodziłam po Ziemi, a jednak' tęsknię za nią. Wiem, że jest bardzo piękna… Od kiedy poznałam prawdę o niej — obraz ojczyzny moich przodków nie opuszcza mnie ani na chwilę.

Jestem córką wielkich i pustych przestrzeni. Urodziłam się w Celestii i w jej almeralitowych ścianach spędziłam pierwsze dwadzieścia pięć lat mego życia.

Spośród ludzi, z którymi się stykałam w tamtych odległych czasach, niewielu pozostało dotąd przy życiu.

Dawno już temu, może przed półwiekiem, umarł wielki obywatel Celestii — William Horsedealer. Przed kilkunastu laty rozstali się ze światem moi najbliżsi przyjaciele, Stella Summerson i Bernard Kruk, których — jak to w roku przebudowy Celestii przepowiedziała Kora Heto — Ziemia znów zbliżyła do siebie. Gdy o tym myślę, tak mi żal, że się już nie zobaczymy. Jakże dawno temu, pod koniec dziesięcioletniego dyżuru, wysłałam ostatni list telewizyjny do Stelli… Teraz pozostały tylko ich dzieci. Ale czy spotkam się kiedyś z nimi twarzą w twarz?… Chyba nie doczekają mego powrotu na Ziemię.

Żyje jeszcze Tom Mallet, lecz jako członek Najwyższego Kongresu Federacji Amerykańskiej pochłonięty bez reszty sprawami międzynarodowymi, rzadko daje znać o sobie.

Już blisko sto dwadzieścia osiem lat minęło od dnia, w którym opuściłam Celestię, aby polecieć wraz z Deanem w daleką drogę do Alfa Centauri.

Wiem dobrze, że niezadługo jedynymi dziećmi Celestii będziemy my dwoje. Gdy o tym myślę, ogarnia mnie uczucie żalu za tym, co odeszło w przeszłość:

za Celestią, rodzicami, którzy umarli, gdy miałam osiemnaście lat, za serdecznym uśmiechem Bernarda Kruka i ogniem oczu Williama Horsedealera…

Czy jest to tęsknota za tamtymi dniami młodości, wypełnionej marzeniami, a pełnej gorzkich rozczarowań?… Chyba nie. O ile pełniejsze i bogatsze od wszystkiego, co wówczas mogła wytworzyć egzaltowana wyobraźnia, jest nasze obecne życie.

Był okres, kiedy często zadawałam sobie pytania: dlaczego jestem właśnie tu? Dlaczego nie poleciałam na Ziemię? Dlaczego dowiedziawszy się wszystkiego o Ziemi nie wybrałam tej najwspanialszej z perspektyw? Jakże poszukiwać nie odkrytych światów, nie znając kolebki człowieka?

Gdyby nie Dean, z jego zamiłowaniami astronomicznymi i pragnieniem dokonania wielkich odkryć — wiem, że poleciałabym w Celestii na spotkanie Ziemi.

Teraz już nie żałuję swego kroku. Miałam chyba słuszność popierając entuzjastyczny zryw Deana.

Gwiazda Dobrej Nadziei… Ile marzeń z nią splecionych próbowało rozjaśnić szarość codziennych upokorzeń, złagodzić ból krzywdy i nędzę życia w almeralitowej puszce.

I oto doznaję dziwnego uczucia: Dean i ja jesteśmy jedynymi spośród tysięcy Celestian, w których życiu ziści się tamta kusząca legenda. Ale jakże inaczej — wolna od tragicznej nierealności, odkłamana ze złudnej bajki. Polecimy nawet na Juventę — tak bowiem nazwaliśmy jedną z planet krążących wokół Tolimana A, wyraźnie widoczną na ekranie pantoskopu.

Co znajdziemy na tej dalekiej bryle materii, o której już dziś — z odległości dwóch miesięcy biegu światła — wiemy, że pozostaje we władaniu bujnego życia?

Mam obecnie sto pięćdziesiąt cztery lata, lecz oczywiście wcale tego nie czuję. Jak to się u nas mówi — biologicznie jestem kobietą czterdziestoletnią. Kora twierdzi, że w czasie stu osiemnastu lat anabiotycznego „snu" mój organizm niewiele się zmienił i według wskaźników ustrojowych przybyło mi 2–3 lata, co wiąże się zresztą z pewną szkodliwością samego zabiegu dezaktywizacji hipotermicznej.

Dlatego właśnie staraliśmy się unikać wielokrotnego usypiania i budzenia. Zgodnie z programem w czasie lotu do Układu Proximy (po rozstaniu się z Ce-lestią) każdy członek załogi miał pełnić tylko jeden dziesięcioletni dyżur. Są jednak odstępstwa od tej zasady. Kora aż sześciokrotnie była usypiana i budzona, aby osobiście sprawdzać, czy anabioza przebiega prawidłowo u wszystkich śpiących, Andrzej — trzykrotnie, gdyż nie chciał zrezygnować z osobistego udziału w badaniach materii międzygwiezdnej w odległości roku i dwóch lat świetlnych od Słońca. Łącznie jednak, zarówno Kora jak i Andrzej, przekroczyli dziesięcioletnią normę tylko o trzy lata. Hans i Renę dyżurowali dwukrotnie po pięć lat.

Najdłużej czuwała Mary — ponad osiemnaście lat — nie chcąc zrezygnować ze swych obowiązków macierzyńskich i wychowawczych. Astrid miała trzy lata, gdy Astrobolid wyruszał z Układu Słonecznego w drogę, pod koniec zaś pierwszego roku podróży urodził się Allan. Mary postanowiła pozostać z nimi, aż osiągną pełnoletność i poddani będą anabiozie. Jednocześnie, po uśpieniu Mei-Lin i Zoi, opiekowała się ich dziećmi: Szu, Czin i Ziną.

Rysunek 2. Układ planetarny gwiazdy Proxima Centauri

Również Ingrid po urodzeniu Zoe przedłużyła swój dyżur o blisko cztery lata i gdyby nie kategoryczne polecenie Kory „czuwałaby" przez następne pięć lat.

Być może jest w tym trochę egoizmu, ale zadecydowaliśmy z Deanem, że w czasie lotu do Alfa Centauri nie będziemy mieli dzieci. Nie chodzi nam zresztą tylko o anabiozę oraz konieczność doganiania w studiach kolegów z Ziemi. Jest też nieco irracjonalny powód: chcemy, aby nasze bliźniaki (zaplanowaliśmy bowiem dziewczynkę i chłopca) urodziły się na Juvencie. W ten sposób — co prawda w innych zupełnie warunkach — spełni się nasze marzenie młodości.

Chciałabym, aby moje przyszłe dzieci były podobne do Allana i Zoe. Niewykluczone, że gdyby mój i Deana dyżur przypadł już po urodzeniu Zoe, nie odkładalibyśmy naszych zamiarów powiększenia rodziny. Moje obowiązki czuwającej pełniłam jednak we wczesnym okresie podróży — w latach 2422—32 (Dean w latach 2427—37), Zoe zaś urodziła się w 2515 roku.

W czasie dyżuru żyliśmy zresztą oboje, pod oszałamiającym wrażeniem zaskakującego zwrotu w naszych losach i dążeniach. Moje dziesięć i pół roku „czuwania" było też okresem nauki — próbą pokonania dystansu w zasobach wiedzy, dzielącego ludzkość ziemską od nas, Celestian. Moimi nauczycielami byli:

najpierw przez blisko rok Mary, potem Kora przez dwa lata, komputery nauczające — przez ponad sześć lat, wreszcie Andrzej przez półtora roku. Oczywiście przez pięć lat wspólnego dyżuru uczył mnie astronomii Dean, który nadal studiował — z pomocą komputerów, a potem Andrzeja. Jestem teraz średniej klasy fachowcem w trzech dziedzinach: łączności, planetologii z mineralogiczną specjalizacją oraz nawigacji kosmicznej, a także dość marnym lekarzem pierwszej pomocy i anabiotykiem.

To ostatnie nie jest oczywiście winą Kory. Nigdy nie miałam pociągu do medycyny, widok zaś zamrożonego człowieka budzi we mnie jakiś atawistyczny opór. Brałam co prawda udział w sześciu usypianiach i trzech budzeniach, ale kierowałam zabiegiem tylko w dwóch przypadkach — usypiania Kory i budzenia Andrzeja — kiedy dyżurowałam tylko z Deanem, który jest chyba jeszcze gorszym anabiotykiem ode mnie. W pozostałych siedmiu przypadkach pełniłam tylko funkcję asystentki, co bardziej odpowiada moim kwalifikacjom. Pocieszam się tym, że nie jestem jedynym członkiem naszej załogi pełniącym niechętnie te funkcje. Również Mary, Hans, Ast, Jaro i Zina nie przejawiają zbytnich zainteresowań medycyną i anabiozą.

Ciekawe, że Allan ma zupełnie odmienne zainteresowania od swych rodziców i siostry. Może to wpływ Kory i Renego, bo jego pasją, i to od najmłodszych lat, jest biologia. Już jako ośmioletni dzieciak asystował Korze przy budzeniu swego ojca, a potem przy usypianiu Zoi i Mei, pół roku później zaś pomagał matce w anabiozie Kory. Po pięciu latach już samodzielnie obudził.Renego, a wprowadził w stan anabiozy Hansa, po następnych pięciu — uśpił Renego, Szu, Czin, Zinę, Ast i swoją matkę, obudził zaś mnie. Co prawda wszystkie zabiegi są sterowane i kontrolowane przez automaty, niemniej zasada bezpieczeństwa głosi, że tam, gdzie chodzi o życie ludzkie, nie wolno pozostawiać bez nadzoru nawet najsprawniejszych maszyn. A to wymaga dobrej znajomości zarówno fizjologii jak i zasad działania całej aparatury anabiotycznej. Allan tę wiedzę i umiejętności posiadł nad podziw szybko i nie ma chyba przesady w opinii Kory i Renego, iż był pod tym względem „cudownym dzieckiem".

Fizjologia człowieka nie jest zresztą jedynym ani nawet głównym obszarem jego zainteresowań biologicznych. Najbardziej bowiem pasjonuje go botanika, o której bardzo gruntowną wiedzę zdobył niemal wyłącznie z pomocą komputerów.

Allana poznałam jako paroletniego brzdąca w pierwszym roku mego pobytu w Astrobolidzie, później zobaczyłam go ponownie — po pierwszym moim „śnie w lodówce" trwającym piętnaście lat — już jako dorastającego młodzieńca o zadziwiająco bogatej wiedzy przyrodniczej, wreszcie teraz, po mojej ponad stuletniej anabiozie i jego siedmioletnim dyżurze — jako młodego naukowca. Gdy z nim rozmawiam, mam jednak takie wrażenie, jakbym była gdzieś blisko niego przez całe dwadzieścia siedem lat jego aktywnego życia. Nie tylko dlatego, że widziałam sporo zapisów wideo z różnych tego życia okresów. Bierze się to raczej stąd, że ma on nadal w sobie coś z dziecka i kilkunastoletniego chłopca, a kontakt z nim jest niezwykle łatwy i naturalny. Wszyscy go lubią i nawet trochę psują okazywanymi względami. Na szczęście ma konkurentkę w zaskarbianiu sobie sympatii — naszą najmłodszą latorośl — Zoe. Liczy ona dopiero dziewiętnaście lat i nigdy jeszcze nie poddawana była anabiozie.

Ta urocza pierworodna córka Ingrid i Renego wnosi nowe, a właściwie stare, ziemskie życie w nasz „zaspany" mały światek. Interesuje się wszystkim. Studiuje z zapałem medycynę, planetografię i historię sztuki. Śpiewa, tańczy i gra na flecie. Wszędzie jej pełno. Podobno miewa również szalone pomysły. Słowem — Renę w nieznacznie zmienionym i poszerzonym, a przede wszystkim młodszym wydaniu. Jeśli w jednym określeniu zawrzeć podstawową cechę osobowości Zoe — jest to chyba „radość życia".

Oczywiście wcale to nie znaczy, że Zoe nie ma osobistych zmartwień. Należą do nich również, 'a może przede wszystkim „kłopoty sercowe". Swym pierwszym dziewczęcym uczuciem obdarzyła ona Włada, a pojawiło się ono bardzo wcześnie. Tak się złożyło, iż przez dziesięć lat, między piątym a piętnastym rokiem życia Zoe Kalina był jej nauczycielem i namiastką ojca. Renę bowiem musiał zakończyć swój dyżur w 2517 roku, gdy Zoe miała dwa lata.

Co prawda Wład przez ostatnie pięć lat był również w stanie anabiozy, dyżurował zaś Szu, który rozbudził w Zoe zainteresowanie historią sztuki. Ale nie potrafił on przyćmić wyidealizowanego obrazu Kaliny. Zoe tęskniła i czekała, nie zdając sobie sprawy, że nie może spodziewać się wzajemności. Teraz zaczyna to sobie uświadamiać, choć nadal jeszcze nie umie wyzbyć się nadziei. Sporo w tym winy Włada, który nie jest konsekwentny w swym stosunku do Zoe. Będę musiała z nim poważnie porozmawiać, zwłaszcza że chwilami mam wrażenie, iż zawraca głowę Zoe, aby wzbudzić zazdrość w Suzy.

Jeśli mam być szczera, to muszę się przyznać, że najbardziej żal mi Allana.

Obudzony pół roku temu, bardzo zaprzyjaźnił się z Zoe, która nie ma rodzeństwa i traktuje go jak starszego brata. W jego zaś stosunku do niej nietrudno dostrzec coś więcej niż braterskie uczucie. Widać też, że ciężko przeżywa sercowe rozterki Zoe. Jest jednak bardzo delikatny, kryje swe uczucia, a nawet zdobył się na szlachetny odruch podjęcia się misji pogodzenia Włada z Zoe, gdy doszło między nimi do konfliktu. Myślę, że przestał się już łudzić, iż zyska jej wzajemność.

Jak potoczą się dalej sprawy sercowe Zoe, Allana, Włada i Suzy — trudno przewidzieć. Dotyczy to zresztą nie tylko tej czwórki. Ostatnio coś zdaje się kleić między Ast i Szu, a także Nymem i Ziną, ale za wcześnie na prognozy. Jedyna już pewna para to Rita i Wiktor, którzy po dziesięciu latach wspólnego dyżuru uznali się sami za „nieformalnych małżonków". Ostatnio też zwierzyła mi się Czin, że Jaro próbuje wybadać okrężną drogą, jak przyjęłaby jego oświadczyny. Jest chyba szansa, że coś z tego będzie, chociaż występuje między nimi dość duża różnica wieku, również pod względem biologicznym (około trzydziestu lat).

Ale już dość się naplotkowałam i czas przejść do konkretnych obowiązków kronikarskich. Muszę jednak przyznać, że stare nawyki dziennikarskie dają mi raz po raz znać o sobie. Wolę słuchać plotek i przekazywać je dalej, niż składać rzetelne, obiektywne relacje. Od tego jest zresztą Zina, która awansowała na szefa kronikarzy wyprawy, czego jej wcale nie zazdroszczę. Umówiłam się z Ziną, że będę pisała tylko to, co uznam za godne uwagi, a i forma może być dowolna i dość swobodna. Kryje się za tym, rzecz jasna, niebezpieczeństwo nazbyt subiektywnego i wycinkowego podejścia, ale Zina twierdzi, że właśnie tego jej brakuje.

Takie pierwsze na progu nowego świata zdarzenie, które postanowiłam opisać na gorąco, nastąpiło w kilka dni po reanimacji trzech ostatnich śpiących — Andrzeja, Nyma i Renego. Proxima świeciła już wówczas blaskiem równym Tolimanowi A i wkrótce miała stać się najjaśniejszą gwiazdą naszego nieba. Dean tkwił godzinami samotnie przy pantoskopie, gdyż Nym i Andrzej przechodzili jeszcze okres rekonwalescencji. Wcale zresztą z tego powodu nie narzekał licząc po cichu, że uda mu się samodzielnie przeprowadzić pierwszą obserwację gwałtownej zmiany jasności Proximy[13] z tak niedużej odległości. Szczęście jednak jakoś mu nie dopisywało — niewielkie i stosunkowo powolne wahania w natężeniu promieniowania z pewnością nie stwarzały podstaw do wpisania nazwiska obserwatora do rejestru osiągnięć astronomicznych.

W nocy z 12 na 13 listopada spaliśmy wszyscy. Nawet Dean dał się namówić, aby, zamiast drzemać w fotelu obok przyrządów, położył się do łóżka. Nie dosypiał już od wielu dni i Will kilkakrotnie zwrócił mu uwagę, że powinien prowadzić bardziej racjonalną gospodarkę siłami, zwłaszcza z uwagi na zbliżający się okres intensywnych badań. Zasnął też od razu i, jak później mi opowiadał, przyśniła mu się olśniewająca światłość, która rozlała się po niebie. Potem wydawało mu się, że słyszy, terkotliwe dzwonienie w mózgu, coraz wyraźniej dochodzące z zewnątrz, aż sen pierzchnął.

Dzwonek sprzężony przez niego z pantoskopem sygnalizował gwałtowną zmianę natężenia blasku Proximy.

Zanim zdążyliśmy się ubrać, do drzwi zapukał Hans:

— Dean! Zdaje się, że masz swój oczekiwany superrozbłysk! Pędź do obserwatorium!

— A ty? — spytałam otwierając drzwi.

— Wyjdę na pomost. Chcę zobaczyć, jak to wygląda w warunkach naturalnych. Obserwacje pantoskopowe obejrzę później z taśmy.

Pobiegł ku windzie, zanim zdążyłam go spytać, skąd dowiedział się o rozbłysku. Później, gdy analizowaliśmy wszystkie okoliczności zdarzenia, wyjaśnił, że obudził się około pierwszej (co mu się niemal nigdy nie zdarzało) i nie mogąc zasnąć, postanowił trochę się przejść. Dlaczego zajrzał do obserwatorium — tego nie był w stanie z całą pewnością stwierdzić. Prawdopodobnie chciał po prostu popatrzeć na Proximę…

Po rozstaniu się z Hansem poszliśmy z Deanem do obserwatorium. Nikogo tam nie zastaliśmy, włączony był jednak nie tylko pantoskop, ale także aparatura teleprojekcyjna, umożliwiająca Nymowi i Andrzejowi, którzy nie byli jeszcze w stanie chodzić, obserwowanie zjawiska ze swoich pokoi.

Blask Proximy wzrósł bardzo wyraźnie w porównaniu z widzianym wczoraj wieczorem. Fotometr wskazywał, że dochodzi już do minus ósmej wielkości gwiazdowej, gdy wczoraj nie osiągał minus siódmej.

Widok był zachwycający. Za każdym ruchem palców Deana usiana plamami tarcza zmieniała barwę: chwilami stawała się czerwonokrwista, potem pomarańczowa, żółta, wreszcie przechodziła niemal w seledyn. Korona i protuberancje również zmieniały barwę, a jednocześnie jakby trochę pojaśniały, w porównaniu z tarczą, zwłaszcza z tej strony, gdzie błyszczała wspaniała erupcja.

Właśnie ona nadawała uroku zmieniającemu się w oczach kolorytowi gwiazdy.

Na małym pomocniczym ekranie widniał czarny krążek otoczony jasną aureolą blasku. Umożliwiał on obserwację korony gwiazdy przy normalnej jasności. Ta zachwycająco piękna korona była nieczuła na potok zmian barw i jasności zalewający główny ekran…

Tymczasem widoczna na głównym ekranie erupcja rozprzestrzeniła się z olbrzymią prędkością, osiągając z jednej strony brzeg widocznej tarczy. Teraz z wolna wysunęła się również zza czarnego krążka na ekranie pomocniczym.

— Minęło maksimum — przerwał ciszę wzruszony głos Deana. Spojrzałam na fotometr. Wskaźnik, nieznacznie przekraczający —8,4, poczynał się wolno cofać. Na ekranie pantoskopu spadek blasku był jednak jeszcze niedostrzegalny, przynajmniej' dla mnie. Zmniejszający jasność i zmieniający barwę pantoskop uniemożliwiał laikowi właściwą ocenę zjawiska. Teraz zrozumiałam, dlaczego Hans wolał wyjść na zewnątrz.

Postanowiłam pójść w jego ślady. Po kilkunastu sekundach byłam w śluzie. Nałożenie skafandra trwało nie dłużej niż minutę. Zresztą Proxima widniała w otworze prowadzącym na zewnątrz i nie traciłam jej z oczu.

Zmiana blasku powinna być stąd łatwo dostrzegalna. Jednak zjawisko prawdopodobnie dobiegało końca, gdyż nie dane mi było podziwiać dużych różnic.

Podeszłam pod samą krawędź włazu i rozejrzałam się po niebie. Chodziło mi o łatwiejszą ocenę jasności w porównaniu z innymi znanymi obiektami. Poza tym ciekawiło mnie, czy wzrost jasności ma wpływ na widoczność innych ciał Układu Proximy. Myślałam przede wszystkim o kometach.

Ale w czerni gwiezdnych pól nic nowego nie dawało znać o sobie sygnałem światła.

W nieruchomym spokoju jarzyły się gwiazdozbiory, tak samo jak wczoraj płonęły żółto i pomarańczowo dwie najjaśniejsze, ale już teraz po Proximie, gwiazdy nieba — słońca A i B układu Alfa Centauri. W ciągu naszej podróży — od czasu, gdy oglądałam je na niebie Celestii — nie tylko ponad osiemset razy zwiększył się ich blask, ale przewędrowały one sześćdziesiąt parę stopni na północo-zachód z gwiazdozbioru Centaura do Węża.

Teraz dopiero przypomniałam sobie, że w pobliżu znajduje się Hans. Spojrzałam ku długiemu, podobnemu do skoczni pływackiej pomostowi, wysuniętemu z otworu włazu tuż nad moją głową.

Z końca pomostu „zwisał" na tle gwiazd nieruchomy cień.

— Hans! Jak tam? Ciekawe? — zawołałam do niego.

Nie było odpowiedzi. Czyżby Hans aż tak był zajęty obserwacją, że nie mógł nawet mruknąć pod nosem?…

Ciążenie jest tu w osi znikome i obawiałam się, abym nie pofrunęła przypadkowo w przestrzeń, włączywszy więc magnesy butów, ruszyłam po ścianie w górę. Za chwilę znalazłam się na pomoście.

Zastałam Hansa w dziwacznej pozycji. Właściwie leżał na wznak, ale nogi zgięte w kolanach opierały się magnetycznymi podeszwami o metalową powierzchnię pomostu.

— Co ci jest?

Nie odezwał się.

Parę metrów dzielące mnie od Hansa przebiegłam tak szybko, jak tylko pozwalały mi magnetyczne buty.

Twarz geofizyka była blada, oczy zamknięte, oddychał przez usta. W pierwszej chwili myślałam, że śpi.

— Co ty? Zasnąłeś?! — potrząsnęłam go za ramię.

Nie obudził się. To nie był sen, lecz omdlenie. Wzięłam go na ręce i przeniosłam do śluzy. Zaalarmowany Will już czekał w przedsionku.

Dopiero po przeniesieniu do ambulatorium, po dłuższych zabiegach Hans odzyskał przytomność. Nie był jednak w stanie dokładnie określić, kiedy ją stracił. Pamiętał tylko, że odczuł jak gdyby ucisk w mózgu i wrażenie zmiennego blasku, przybierające chwilami kształt współśrodkowych kół. Potem wszystko zamazało się w czerń.

Gdy ochłonęliśmy z pierwszego wrażenia uspokojeni, że Hansowi nic nie grozi, przyszła kolej na zastanowienie się, co było przyczyną tak nagłego zasłabnięcia kolegi.

Will zapytany, czy wyczerpanie po długoletnim sztucznym śnie mogło spowodować podobną reakcję, powątpiewająco pokręcił głową. Hans przebył bowiem prawidłowo okres rekonwalescencji. Ostatnie badanie przed omdleniem wykazało zadowalający stan sprawności fizycznej organizmu. A później ten niespodziewany wypadek…

Snuliśmy różne domysły, które nie znajdowały jednak dostatecznego potwierdzenia w faktach. Jedyne logiczne wytłumaczenie dawała hipoteza Deana.

Przypuszczał on, że chodzi tu o jakiś specjalny, szkodliwy dla ludzkiego organizmu rodzaj promieniowania wysyłanego przez Proximę podczas gwałtownego wzrostu jasności. Chodziłoby, rzecz jasna, o promieniowanie elektromagnetyczne, a nie korpuskularne, które porusza się setki, nawet tysiące razy wolniej niż światło. Sprawdzenie tej hipotezy wymagało jednak szczegółowych badań i doświadczeń. A na to musieliśmy czekać, gdyż Proxima nie wybucha na żądanie.

Ciekawe, że Nym swego czasu doznał bardzo podobnych przeżyć w pierścieniach Saturna. Jeśli w wypadku Hansa zawiniła nie znana dotąd składowa promieniowania Proximy, należy sądzić, że Nym, prowadząc badania w pierścieniu Saturna, wytworzył sztucznie promieniowanie tego samego rodzaju.

Hamowanie rozpoczęło się w odległości pięciu miliardów kilometrów od Proximy. Bazę postanowiliśmy założyć na księżycu planety II. Pozostało nam więc jeszcze ponad jedenaście dni lotu. Dni coraz bogatszych w niezwykłe wrażenia, dni odkryć i niecodziennych obserwacji, narastających w zawrotnym tempie.

Wkroczyliśmy w układ planetarny Proximy Centauri. Pierwszy pozasłoneczny układ planetarny, do którego dotarł człowiek.

Ale chyba żaden z członków naszej ekspedycji nie myślał w tych dniach, że otwierają one nową epokę w dziejach świata. Po prostu nie miał czasu.

Największy nawał pracy spadł na astronomów i planetologów oraz konstruktorów przygotowujących plany budowy centralnej bazy. Ale i biolodzy mieli sporo roboty. Okazało się bowiem, że planeta I (krążąca najbliżej Proximy) jest w niektórych punktach swej powierzchni pokryta roślinnością.

O tym, że nie tylko wokół Tolimana A, ale również Proximy krążą planety, wiedziano na Ziemi od kilku wieków. Z uwagi jednak na stosunkowo małą jasność i niedużą masę Proximy, praktycznie nie brano pod uwagę możliwości spotkania tam życia. Ekosfera jej jest bardzo wąska i położona tak blisko gwiazdy, że nie ma mowy o stabilności orbit planet ekosferycznych. I oto ku zaskoczeniu naszych astronomów i biologów faktem jest, że w owej jakże ciasnej ekosferze powstało i rozwinęło się życie. I to jeszcze w jak trudnych warunkach! Planeta owa, niewiele mniejsza od Ziemi, zbliża się do fotosfery Proximy na odległość 400 tysięcy kilometrów, to znów oddala na niemal dwa miliony. Teoretycznie średnia temperatura powierzchni powinna sięgać minus 60 °C, gdyż otrzymuje ona znacznie mniej ciepła niż Mars od Słońca. Tymczasem, co prawda niewielkie obszarem, lecz bogate we florę oazy, rozrzucone wśród pustyń i lodowców, zdają się wskazywać, że są tam warunki zbliżone do ziemskich. Nad obszarami roślinności występują silne prądy termiczne, których przyczyny nie są jeszcze wyjaśnione. Hans podejrzewa, że mogą to być gejzery.

Zaraz po rozpoczęciu hamowania odbyliśmy ogólną naradę roboczą. Na wstępie dokonaliśmy wyboru nowego przewodniczącego, którym został Andrzej Krawczyk. Było dla wszystkich — oczywiste, że w układzie planetarnym kierownictwo prac musi pozostawać w ręku uczonego o wszechstronnej wiedzy pla-netologicznej. Przewodniczący poszczególnych zespołów mieli być powoływani w miarę potrzeb.

Na razie ustaliliśmy, że wprowadzamy Asirobolid na orbitę satelitarną wokół planety II. Będzie to wyjątkowo dogodny punkt do obserwacji zarówno samej gwiazdy, jak i najciekawszych planet układu. Prawdopodobnie też na księżycu tej planety założymy stałą bazę badawczą i wytwórczą.

Następnie Nym i Dean zreferowali dotychczasowe wyniki obserwacji siedmiu planet Proximy. Posługiwali się przy tym numerami, co nie sprzyjało szybkiej orientacji. Renę wysunął więc projekt, by nadać planetom nazwy, jak to jest w ziemskim zwyczaju.

Największa, planeta III, odkryta pierwsza jeszcze w XX wieku, nosiła od tamtych czasów nazwę Prima i oczywiście należało ją zachować.

Postanowiliśmy przeszczepić na nasz nowy teren działania nieco zmienione nazwy planet Układu Słonecznego z tym, że kierowaliśmy się głównie cechami fizycznymi, a zwłaszcza ilością ciepła, jaką otrzymują planety. Założyliśmy przy tym, że analogicznie do nazwy Prima, warto zachować końcówkę „a" dla wszystkich planet. Na przykład dla planety II zaproponowano nazwę wskazującą na to, iż wobec nieco wydłużonej orbity temperatura na jej powierzchni waha się od warunków Plutona do Urana. A więc Urpa: Uran—Pluton.

Nie wszyscy byliśmy zachwyceni brzmieniem tego słowa, ale nie potrafiliśmy nic lepszego wymyślić.

Zoe zaproponowała nazwę Sel (od Selene — imienia bogini Księżyca) dla maleńkiego satelity Urpy, na którym mieliśmy założyć centralną bazę.

— Wobec tego dla planety I proponuję nazwę Tema, od Terra i Mars — podsunął Allan.

Przystąpiliśmy do projektowania dalszych imion planet. Niestety, słoneczny arsenał nazw został wyczerpany. Temperatura na planecie IV była już niższa nawet od ostatniej pozaplutonowej planety słonecznej. Zaczęliśmy tworzyć dość sztuczne konstrukcje, gdy — wreszcie Kora wystąpiła z bardzo prostą i logiczną propozycją, aby nazwy planet od IV do VII nawiązywały do warunków tam panujących, wyrażonych w języku łacińskim. Nie było sprzeciwu i tak: „zimną" planetę IV nazwaliśmy Frigidą, pokrytą lodem planetę V — Glacją, ciemną, bogatą w kratery planetę VI — Umbrą, pogrążoną zaś w mrokach wiecznej nocy planetę VII — Noktą.

Rysunek 3 Przemieszczanie się Tolimana na tle gwiazdozbiorów: Centaur, Waga zbliżania się Astrobolidu do Proximy

2 stycznia 2535 roku statek nasz wylądował na księżycu Urpy. W tym samym dniu po raz pierwszy w życiu poczułam pod stopami twardy grunt planety. Prawdziwej planety! Dla mnie, urodzonej na sztucznej wyspie kosmicznej — Celestii, było tp głębokie przeżycie.

Siedzieliśmy w klubie, przypięci do foteli, a na ekranie telewizyjnego okna rosła w oczach powierzchnia globu.

— Uwaga! Zaraz oś zetknie się ze skałą — usłyszeliśmy głos Wiktora czuwającego w centrali automatycznego pilota. — Uwaga! Skała się topi! Już iglica zagłębiła się na pół metra. Metr.'.. dwa… trzy… cztery… pięć… sześć metrów! Uwaga! Zaraz'silnik przestanie pracować.

Odczuliśmy łagodny wstrząs.

To kula Astrobolidu, podobna teraz do gigantycznego bąka, oparła się na „nodze" wtopionej w skałę planetki.

Dean podniósł się z fotela nie ukrywając podniecenia.

— Jeszcze kilkanaście minut — zwrócił się do niego Wik przez telepro-jektor. — Niech skała dobrze zakrzepnie.

Dean krążył nerwowo po klubie.

Mnie również te ostatnie minuty oczekiwania dłużyły się ogromnie. Gdy Wiktor oświadczył wreszcie, że można opuścić statek, byłam jedną z pierwszych w śluzie.

I oto znalazłam się twarzą w twarz ź przyrodą tego małego świata, który nie jest dziełem człowieka jak Celestia i Astrobolid. Zdawało mi się, że śnię. Spłynął na mnie jakiś nieznany, dziwny czar, a jednocześnie doznałam niejasnego uczucia zawodu, że pustynny karajobraz Sel odbiega daleko od bajkowej wizji planety Juventy, o której jako mała dziewczynka słuchałam opowiadań i marzyłam, by zaznać na niej niezwykłych przygód. Potem owładnął mną niepokój. Ale trwał krótko. Przezwyciężyła go nieprzeparta ciekawość i żądza poznania tego tajemniczego, obcego świata. Trudno zresztą wyrazić słowami wszystko, co wówczas przeżyłam.

Jedno mogę powiedzieć: odczułam tę chwilę jakoś inaczej, niż się spodziewałam. To samo mówił później Dean.

Marzenia młodości pozostawiają głęboki ślad na całe życie… Potwierdza to zresztą przykład Allana i Zoe. Oni, podobnie jak my dwoje, nigdy nie byli na Ziemi, a jednak stwierdzili, że rzeczywistość zgodna była w ogólnym zarysie z obrazem Sel, jaki powstał przedtem w ich wyobraźni. Ale oni wychowali się na Astrobolidzie, wśród ludzi, którzy znali prawdę o wszechświecie, jeszcze daleką od doskonałości, ale zawsze prawdę…

ZAGADKA ROZBITEJ PLANETY

(Ze wspomnień Daisy Brown)

Sel, luty 2535

W miejscu, gdzie miesiąc temu wśród nagich skał u podnóża stromego wzniesienia widniała tylko świecąca żółto kula Astrobolidu — w ciągu niewielu dni wyrosły dwie długie, ruchome hale. W nich rozpoczęły pracę przywiezione w Astrobolidzie podstawowe zespoły uniwerproduktorów. Kierowane przez Jaro, Zinę, Wika, Suzy i Czin, rozbudowują one teraz w szybkim tempie naszą centralną bazę wytwórczą, laboratoryjną i mieszkaniową.

Otoczenie wzgórza ulega z godziny na godzinę gruntownym zmianom. Rodzą się coraz to nowe pawilony, podobne do wrośniętych w skały odwróconych czasz. Jedynie Astrobolid, wirujący na wtopionej w skałę długiej „nodze", pozwala odnaleźć miejsce naszego lądowania. Sypiamy i jadamy jeszcze w statku, ale głównie dlatego, aby nie przyzwyczajać zbytnio mięśni do niewielkiego ciążenia, panującego tu, na Sel.

Przedwczoraj ruszył wielki zespół surowcowy uniwerproduktorów, podobny zewnętrznie do dzwonu. W dzwonie tym zachodzi przemiana pierwiastków, z których składają się skały planety, na żądane metale, stopy i masy plastyczne. Przyćmiewa on białym żarem topionych minerałów blask Proximy i ogromnej, niemal nieruchomo zawieszonej nad naszymi głowami tarczy planety Urpa.

Sel obiega Urpę w czasie równym swemu obrotowi wokół osi i stąd, podobnie jak ziemski Księżyc, odwraca się do niej tylko jedną stroną. Ponieważ właśnie po tej stronie założyliśmy bazę, Urpa świeci tu nam stale niemal w zenicie, zmieniając tylko fazy. Jest ona tak blisko, że bez trudu gołym okiem można podziwiać olbrzymie płyty lodowców, morza, a nawet większe jeziora ciekłych gazów — tlenu i azotu.

Obserwuję też często maleńki cień Sel, jak wędruje po powierzchni planety.

Znacznie bardziej od lodowatej Urpy interesuje mnie jednak Tema, gdzie stwierdziliśmy niezbicie istnienie oaz roślinności, i to bogatej. Niestety, na razie możemy podziwiać Temę z daleka, jako jasną wieczorną lub poranną gwiazdę.

Moja praca ogranicza się do sporządzania dokładnych map naszego księżyca. Średnica Sel jest nieduża — wynosi około 200 kilometrów. Powierzchnia wykazuje na każdym kroku ślady gwałtownego krzepnięcia oraz uderzeń meteorytów. Temperatura waha się tu od minus 180 °C do minus 250 °C. W okolicach bazy jest jednak cieplej na skutek pracy naszych przetwórni, a zwłaszcza zespołu surowcowego.

W drugim tygodniu pobytu na Sel zakończyłam sporządzanie map. Teraz przede wszystkim uczę się. Wszyscy zresztą poświęcamy niemal cały wolny czas na pogłębianie naszych wiadomości.

47

W ciągu stu trzydziestu lat naszej podróży nauka, technika i kultura na Ziemi zrobiły kolosalny skok naprzód. Kiedyś poziom Astrobolidu wydawał się dla Celestian nieosiągalną wyżyną wiedzy ludzkiej. Dziś nasz Astrobolid jest w oczach ludzi zamieszkujących Ziemię zabytkiem muzealnym.

Weźmy jako przykład choćby uniwerproduktory. Nawet Brabec i Sokolski tylko ogólnie orientują się w konstrukcji tych nowych automatów produkcyjnych. Otrzymaliśmy z Ziemi całkowicie opracowane plany (a ściślej — instrukcje) dla naszych starych „uniwerów" i budowa nowych odbyła się niemal zupełnie bez udziału konstruktorów. Zadania ich ograniczyły się wyłącznie do wyznaczenia miejsca bazy i przekazywania ogólnych instrukcji. Nawet dostosowania urządzeń do warunków terenowych dokonały automaty.

— Musimy się teraz wiele uczyć od naszych maszyn — śmiał się Wiktor, gdy pytałam go, jak sobie da radę z nową techniką. — Gdyby nie nasz niski poziom fachowy, moglibyśmy ruszyć na podbój Układu Proximy przynajmniej o miesiąc wcześniej.

Nie mniej od działania nowych automatów zadziwia mnie ogromne tempo odrabiania zapóźnień naukowo-technicznych przez mych towarzyszy. Nie mówię już o Andrzeju, Mary lub Igorze, ale weźmy taką Suzy czy Zinę. Chwilami ogarnia mnie strach, że chyba nigdy nie potrafię ich dogonić. A przecież i moja wiedza rozszerza się z każdym dniem niepomiernie. Może przyczyną jest to, że, jak dotąd, nie potrafię zdecydować się w wyborze specjalności naukowej.

Na naszą przymusową jednostronność narzekają często Mary i Igor, gdy po kolacji dyskutujemy nad najnowszymi osiągnięciami nauki i kultury XXVI wieku. Twierdzą, że nawet jeśli w ciągu kilku najbliższych lat zdołamy uzupełnić wiedzę fachową i ogólną, wątpliwe jest, czy potrafimy wczuć się w pełni w atmosferę epoki, i dopiero po powrocie na Ziemię będziemy musieli uczyć się tam żyć.

To mówią oni, dzieci Ziemi, ludzie XXV wieku, a cóż dopiero myśleć o mnie i Deanie — Celestianach.

Sel, marzec — maj 2535

Na skalistym wzgórzu, otoczonym ze wszystkich stron zabudowaniami centralnej bazy, wznosi się w niebo wysmukła, metalowa wieża, zakończona przezroczystą kulą. W kuli tej, podobnej z daleka do bańki mydlanej lub choinkowego cacka, spędzają codziennie długie godziny astrofizycy i planetolodzy wyprawy. Toczą się tam też nieustannie dyskusje i spory wokół coraz bardziej zaskakujących wyników obserwacji i obliczeń dotyczących ruchu planet i planetoid tworzących Układ Proximy. Rzuciły już one nie tylko nowe światło na pochodzenie planetoid, ale także postawiły szereg niepokojących znaków zapytania nad przyszłością układu planetarnego.

W Układzie Proxi" my krąży bardzo wiele planetoid. Orbity wykazują duży rozrzut. Z analizy ruchu kilkuset większych planetoid zdaje się wynikać, iż około 1980 lat temu doszło do rozpadu globu, którego szczątki krążą teraz wokół Proximy. Ale obliczenia wskazują nie na jedno, lecz na trzy miejsca katastrofy i to właśnie jest przedmiotem sporu. Jedno z tych miejsc zlokalizowano w pobliżu orbity Nokty, drugie w okolicach orbity Urpy, trzecie — w bardzo małej odległości od orbity Primy. Sprawa jest wyjątkowo tajemnicza.

Co więcej, nie brak dowodów, że Układ Proximy jest niestabilny. Nie chodzi tylko o oddziaływanie grawitacyjne Primy (blisko dwa razy masywniejszej od Jowisza) na Urpę i Frigidę. Nokta w swej wędrówce przecina orbitę Umbry, i to prawie w tej samej płaszczyźnie. Możliwe jest zderzenie tych dwóch planet po 164 obiegach Umbry, to znaczy — za około 8155 lat obie planety znajdą się w niebezpiecznej odległości od siebie. Te wyniki obliczeń są bezsporne.

Wyliczono również wstecz moment, kiedy planety te znajdowały się w pozycji grożącej zderzeniem, bądź poważną perturbacją. Chodzi o granicę czasu, w ciągu którego Nokta i Umbra krążą po swych obecnych orbitach. Okazało się;

że około 4040 lat temu był taki moment. Istnieje jednak i drugi, bardziej dyskusyjny dowód braku stabilności Układu Prosimy. Tema w punkcie podgwiezd-nym dochodzi niemal do granicy Roche'a[14] i muszą tam działać ogromne siły przypływowe. Trudno sobie wyobrazić, aby Tema krążyła po takiej orbicie przez miliony lat. Powinna się albo oddalić od Proximy, albo ulec katastrofie Andrzej wysunął obiekcję, czy można w tych warunkach lądować na Temie. Ostateczna decyzja ma zapaść po przeprowadzeniu dokładniejszych obliczeń.

Te pasjonujące wszystkich zagadnienia sprawiały, że obserwatorium stało się w tym czasie pracownią najczęściej odwiedzaną przez członków innych zespołów badawczych. Stałym gościem była tam także Zoe. Magnes stanowiło nie tylko zainteresowanie toczonymi tam dyskusjami, lecz również chęć pogłębienia wiadomości z dziedziny astronomii, niezbędnych z praktycznych względów każdemu uczestnikowi ekspedycji.

Ostatnio niemal codziennie zaglądał do obserwatorium Kalina. Nym śmiał się, że Wład bywa tam głównie po to, aby przeszkadzać Zoe w nauce. W rzeczywistości ciągnęło go do wieży coś znacznie poważniejszego niż chęć spotkani?. dziewczyny. W drugim miesiącu po wylądowaniu Astrobolidu na powierzchni Sel Nym dokonał odkrycia, które na długie tygodnie wprowadziło Włada w stan podniecenia.

Tego pamiętnego wieczoru, gdy zasiedliśmy jak zwykle wszyscy razem do kolacji, Wład zjawił się ostatni. Zdarzało mu się to zresztą dość często — kiedy przejął się jakąś pracą, zapominał o całym świecie. Wszedłszy do jadalni, nie zwrócił w pierwszej chwili uwagi, iż zebrani spoglądają na niego jakoś zagadkowo. Usiadł, sięgnął po napój i naraz ręka jego zatrzymała się w pół drogi,

Przed nim, oparta o szklankę, stała fotografia przedstawiająca w powiększeniu barwny obraz widma jakiejś smugi gazu. Władowi krew napłynęła do twarzy.

— Co to? — zapytał zmienionym głosem.

— Meteor węglowy — odrzekł Nym z błyskiem w oczach. Kalina pochwycił łapczywie zdjęcie, zerwał się z krzesła i podbiegł do astrofizyka.

— Skąd? Gdzie?

— Przed dwiema godzinami automat, badając skład chemiczny meteorów wpadających w atmosferę Urpy, dokonał tego zdjęcia.

— I to naprawdę węgiel? — Wład zdawał się nie dowierzać szczęściu. Czyżby tu miał znaleźć potwierdzenie swego odkrycia z roku 2402?

— Tak, nie ulega wątpliwości, że był to meteor węglowy — potwierdził Nym. — Co prawda nie antracytowy. Zbyt duży procent wodoru. Zresztą zapytajmy Henga.

Wład pośpiesznie podał zdjęcie.

— Zupełnie zgadzam się z tobą — rzekł krótko chemik, przyglądając się fotografii.

— A więc miałem rację, że mogą istnieć meteory węglowe! Naprawdę wtedy widziałem antracytowy meteor. Naprawdę! — powtarzał patrząc na kolegów roziskrzonym wzrokiem.

Andrzej uśmiechnął się i zrobił niezdecydowany ruch głową.

— Powiedzmy…

— Czyżbyś jeszcze wątpił? Przecież Heng… Andrzej znów się uśmiechnął.

— Nie o to chodzi. Nigdy też nie wątpiłem, że gdzieś we wszechświecie mogą istnieć tego rodzaju meteory. Mogło przecież gdzieś nastąpić rozbicie globu, na którym istniało życie i gromadziły się pokłady węgla. Przyczyny mogły być różne, na przykład zderzenie się z inną planetą. Wydaje się to oczywiście nieprawdopodobne w warunkach ustabilizowanego układu planetarnego, ale właśnie Układ Proximy wykazuje cechy nieustabilizowania. Może nawet jakiś kataklizm nastąpił tu stosunkowo niedawno. W każdym razie pojawienie się meteoru węglowego sugeruje, że rozbiciu uległa planeta, na której istniało kiedyś życie.

— To chyba jest pewne — zaperzył się Wład.

— Źle się wyraziłem. Oczywiście, jest prawie pewne, że meteor ten zawierał węgiel organicznego pochodzenia. Ale katastrofa niekoniecznie musiała nastąpić w Układzie Proximy.

— Gdybyśmy znali prędkość tego meteoru, można by określić, czy należał do układu, czy też był pochodzenia międzygwiezdnego — zapalił się Kalina.

— Tak, ale tych danych nie mamy. Podobnie, gdybyś wówczas na Ziemi udowodnił nawet, iż sfotografowałeś meteor węglowy, nie oznaczałoby to bynajmniej, że owa planeta pokryta roślinnością należała do Układu Słonecz

nego. Wydaje się to bardzo mało prawdopodobne. Ta grudka węgla przywędrowała raczej z zewnątrz.

— Może właśnie stąd? — wtrąciła cicho Suzy.

— Może… — skinął głową Andrzej. — To oznaczałoby, że katastrofa nastąpiła co najmniej trzydzieści do dwudziestu tysięcy lat temu. W przeciwnym wypadku, przyjmując średnią prędkość meteoru 40—60km/s, nie zdążyłby on dolecieć do Słońca.

— Jeśli zdołamy określić, kiedy nastąpił kataklizm, to w pewnym stopniu znajdziemy odpowiedź na to pytanie. Ale na razie nie wiemy nawet, czy zmiana orbit Nokty i Temy zbiega się w czasie z katastrofą owej tajemniczej planety.

— Ach, gdyby tak udało się złapać jakąś większą bryłę węgla albo odłamek innej skały pochodzenia organicznego! — wtrąciła Zoe entuzjastycznie.

— Tak! — podchwycił Kalina. — Musimy złowić taki meteoryt! Zastanawiał się chwilę i naraz oczy mu zabłysły.

— Już wiem… Tak. To musi się udać. Pomożesz mi, Jaro? — zwrócił się do Brabca.

— Oczywiście — uśmiechnął się życzliwie konstruktor.

— Musi się udać — powtórzył Wład. — To, zdaje się, będzie nawet prosta sprawa…

Złowienie meteorytu węglowego nie było tak łatwe, jak sądził w pierwszej chwili Kalina. Istota trudności tkwiła jednak w rzadkości zjawiska, a nie w problemach technicznych. Zarówno postęp w budowie automatów, jak i najnowsze metody analizy chemicznej na odległość zapewniały niezawodność urządzenia, skonstruowanego według projektu Kaliny przez Jara i Zinę. Urządzenie było w stanie wykryć pojawienie się bryłki materii, o średnicy nawet mniejszej niż l mm, w odległości kilkudziesięciu kilometrów. W zasadzie jednak został nastawiony na nieco większe bolidy, przelatujące w odległości kilkunastu tysięcy kilometrów, i to tylko takie, które nie spadały na powierzchnię Sel, lecz przebiegały obok. Nim meteor zdążył uciec z pola widzenia, automat stwierdzał jego skład chemiczny. Jeśli był to bolid o znacznym procencie węgla lub węglanu wapnia, samoczynne urządzenie włączało następny z kolei zespół automatów, przekazując mu równocześnie dane dotyczące położenia, kierunku i prędkości lotu meteoru.

Wszystko to odbywało się w drobnym ułamku sekundy, tak iż niemal natychmiast po ukazaniu się meteoru — z punktu startowego łazików, oddalonego o sto metrów od wieży obserwacyjnej, specjalna wyrzutnia wypuszczała w przestrzeń rakietę-robota, nazwanego przez Zinę „Sokołem". Ruszał on w pogoń za meteorem, nabierając w ciągu niewielu sekund odpowiedniej prędkości.

Minęły jednak dwa miesiące, a całe to skomplikowane urządzenie trwało w pozornej bezczynności. Wład coraz bardziej tracił nadzieję, że uda mu się schwytać upragniony skarb przed opuszczeniem Sel. Wszedł on bowiem w skład kierowanego przez Mary zespołu badawczego, który pierwszy podejmował bezpośrednią penetrację planet Proximy. Członkami tego zespołu byli: Hans — jako geofizyk-planetolog, Dean — jako astronom, Wład — jako fizyk, nawigator i inżynier operacyjny, Suzy — jako geofizyk i petrograf oraz ja — jako planetograf, mineralog i łącznościowiec. Przedmiotem zaś naszych badań miały być najdalsze planety Czerwonego Słońca.

Budowa statku-bazy. Bolidu, dobiegała końca i już za dziesięć dni mieliśmy zgodnie z planem wyruszyć w drogę. Prace zaś na peryferiach Układu Proximy miały zająć 8—12 miesięcy. Nic więc dziwnego, że Wład niecierpliwił się.

W porównaniu z kwestią meteoru węglowego i ekspedycją Bolidu zainteresowanie się córką Renego było w życiu Kaliny sprawą drugorzędną. Właściwie sam nie potrafił powiedzieć, dlaczego dziewczynie zawraca głowę. Znacznie poważniejszy problem stanowiła dla niego Suzy. Początkowo młodsza od Włada (teraz po blisko stu dwudziestu latach anabiozy trudno mówić o różnicy wieku), przewyższała go wiedzą i rozsądkiem. Ukończyła studia nieco wcześniej od niego, w drugim roku lotu do Alfa Centauri. Oboje byli młodzi i pełni entuzjazmu. Pracując razem w zespole fizyków, szybko zbliżyli się do siebie. Z czasem Wład spostrzegł, że Suzy go kocha. Odkładając własne prace badawcze, poświęcała wiele czasu na porządkowanie materiałów zaniedbanych przez niego. Coraz częściej broniła go przed zarzutami kolegów, przeważnie zresztą słusznymi.

Początkowo zachowanie się Suzy wprawiało Włada w zakłopotanie. Szybko jednak sytuacja zaczęła go bawić. Próbował igrać z jej uczuciem, adorując Zoe, Ast lub Czin. Nie słuchał jej rad i uwag. Spierał się i kłócił o każdy drobiazg.

Dość często dochodziło między nimi do ostrej wymiany zdań. Suzy nie należała do kobiet uległych i poddających się wpływowi mężczyzny. Kochała Kalinę po swojemu. Jednak miała zbyt mało doświadczenia życiowego i nie zawsze potrafiła zachować spokój, gdy w grę wchodziło uczucie. Oboje byli dumni i żadne nie chciało znaleźć się w pozycji pokonanego.

Koleżeńskie próby godzenia ich, może podejmowane niezbyt zręcznie, odnosiły odwrotny skutek. Wład zaczął publicznie manifestować swą obojętność dla Suzy i coraz częściej spotykano go w towarzystwie Zoe. Ta od lat podko-chiwała się we Władku i widać było, że względy, jakimi darzy ją fizyk, czynią na niej duże wrażenie. Przesadą jednak były zarzuty, iż Kalina przeszkadza Zoe w nauce. Przeciwnie — korzystała poważnie z jego pomocy, zwłaszcza w matematyce i fizyce.

Suzy nie zdradzała się ze swymi uczuciami. Była jak przedtem czynna i pozornie wesoła. W dalszym ciągu żywo dyskutowała z Władem nad problemami badawczymi. Niestety, dyskusje te często — najczęściej z jego winy — przeradzały się w kłótnie, które już niewiele miały wspólnego ze sporami naukowymi.

Kiedyś, wyskakując po takiej „wymianie zdań" z laboratorium, wpadł na mnie.

— Znów posprzeczałeś się z Suzy? — zapytałam z dezaprobatą. Wład skinął głową nie patrząc mi w oczy.

— O co wam poszło?

— Ach… ciągle ma jakieś pretensje…

— Nie wiem, o co Suzy chodziło — uśmiechnęłam się. — Ale przypuszczam, że miała rację.

Nie zareagował na zaczepkę.

— Dlaczego dawniej chętnie przyjmowałeś uwagi Suzy, a dziś?… — podjęłam po chwili.

— Zrobiła się nieznośna.

— To ci się tylko zdaje. A poza tym, jeśli będziesz dalej tak z nią postępował, to doprowadzisz do tego, że się ostatecznie na ciebie pogniewa i…

— Nic mnie ona nie obchodzi! — przerwał opryskliwie Wład.

— Chciałam ci jeszcze powiedzieć — zmieniłam pozornie temat — że Andrzej namawia Suzy, aby poleciała w zespole Argo badać giganty. I nie tylko giganty. Igor wystąpił z projektem powołania oddzielnego zespołu do zajęcia się planetoidami. Chce, aby Suzy z nim poleciała.

— No i? — poruszył się niespokojnie.

— Decyzja zależy od samej Suzy… Wydął lekceważąco wargi:

— Nic mnie to nie obchodzi. A zresztą, dokąd ja polecę, tam na pewno poleci i Suzy. Już ja…

Urwał nagle widząc, że daję mu dyskretne znaki, aby zamilkł. Odwrócił głowę i w uchylonych drzwiach laboratorium dostrzegł Suzy. Nie wiem, czy usłyszała jego głupią, bezsensowną przechwałkę. Twarz jej wydawała się obojętna-i spokojna.

W ciągu następnych dni rozmowy między Suzy i Władem ograniczały się tylko do koniecznej wymiany uwag w pracy zawodowej. Zauważyłam jednak, że Wład rzadziej zachodzi do obserwatorium i jakby unika Zoe.

Trzy dni przed startem Bolidu Mary zwołała całodzienną naradę zespołu. Uczestniczyli w niej również Andrzej, Igor i Nym.

Zgodnie z ustalonym harmonogramem prace badawcze mieliśmy rozpocząć od Nokty — najdalszej planety Układu Proximy. Glob ten, przypominający nieco ziemski Księżyc, o masie sto razy mniejszej od masy Ziemi, obiega Proximę w ciągu blisko 83 lat po dość wydłużonej orbicie. Nokta nie jest, w przeciwieństwie do innych planet, pokryta lodem, co znacznie ułatwia przeprowadzanie badań. /

Nim jednak przystąpiliśmy do szczegółowego omawiania programu, Andrzej wprowadził dodatkowy punkt obrad: zmiany w składzie ekip.

Spojrzałam na W^ada. Patrzył z niepokojem na Suzy, która siedziała naprzeciw niego. Andrzej referował wniosek podjęty już poprzednio na zebranii.i kierowników zespołów.

— Tak więc Igor postanowił zająć się przez najbliższe cztery miesiące badaniem planetoid. Ponieważ w ten sposób powołujemy jeszcze jeden zespół, zwróciliśmy się do Suzy, by zrezygnowała z udziału w wyprawie Bolidu i poleciała z Igorem i Czin, tworząc we troje dodatkową grupę badawczą zespołu Argo. Udział Suzy byłby wskazany, gdyż w grupie tej brakuje fizyka specjalisty. Otóż Suzy wyraziła zgodę na tę zmianę.

— Ale przecież oznacza to zdekompletowanie naszej ekipy — nie wytrzymał Wład. — Miały być trzy podzespoły dwuosobowe, a tak… Krawczyk uniósł rękę.

— Jeszcze nie skończyłem. Otóż Suzy wystąpiła ze słuszną uwagą, że w zespole Bolidu brak lekarza. Zoe już trzeci rok studiuje medycynę i w ograniczonym zakresie może pełnić tę funkcję. Ponadto uzupełni swą wiedzę astronomiczną pod kierunkiem Deana. Dziś rano rozmawiałem z Zoe. Bardzo chętnie weźmie udział w wyprawie Bolidu. Nie ma więc w zasadzie żadnych przeszkód. Nie było sprzeciwu i Andrzej poprosił Zoe na salę obrad. Widocznie dziewczyna oczekiwała niecierpliwie na wezwanie, bo zjawiła się natychmiast, witana serdecznymi spojrzeniami. Twarz jej płonęła radością.

— Nie wiecie, jak bardzo się cieszę, że mogę lecieć z wami — mówiła z przejęciem, sadowiąc się obok mnie. — Co prawda żal mi Temy, ale przecież zdążę jeszcze i tam polecieć. Tylko jedna prośba: pozwólcie mi zabrać Ro!

— Pozwalamy — uśmiechnęła się Mary.

Radość dziewczyny wniosła jakiś świeży, ciepły powiew w nieco napiętą atmosferę narady. Nawet Suzy, którą chyba wiele kosztowała powzięta ostatnio decyzja, uśmiechnęła się na widok egzaltacji Zoe.

Tylko Kalina siedział ponury i milczący. Wreszcie podniósł się z fotela i podszedł do Mary, która spojrzała na jego przybladłą twarz i spytała:

— Co ci jest, Wład?

— Nic. Chciałem cię tylko zapytać, kiedy podjęliście decyzję w sprawie zmian w ekipach.

— Trzy dni temu.

— Taak? I Suzy zgodziła się od razu?

— Oczywiście. Pytaliśmy ją zresztą już wcześniej, na dwa dni przed podjęciem decyzji.

— Czy… Czy Suzy zgodziła się chętnie?

Kalina zapytał tak cicho, że Mary z trudem dosłyszała. Podniosła na niego swe szafirowe oczy.

— Oj, Wład, Wład… — powiedziała z westchnieniem.

W przededniu naszego odlotu zorganizowaliśmy wieczór pożegnalny. Zabawa odbywała się w jednym z pawilonów, mającym w przyszłości stanowić składnicę materiałów zabieranych na Ziemię. Dzięki teleekranom skonstruowanym przez Zinę kulista czasza sufitu przeobraziła się w gwiaździste niebo:

najprawdziwsze niebo — takie właśnie, jakie z okolic bazy przedstawia się oczom na wolnej przestrzeni.

Rysunek 4. Orbity Urpy i Sel

Wysoko pośród niejednolicie czarnego tła sufitu wisiał nieruchomo ogromny sierp Urpy. Chylący się ku zachodowi duży, czerwony krąg, w który trudno patrzeć — to Proxima. Na północo-wschodzie jaśniały dwie gwiazdy Toli-mana.

— Szkoda, że nie widać Słońca — powiedział do mnie Dean. — Tak lubię patrzeć w jego złotożółty punkcik.

— Aż trudno uwierzyć, że oglądane z Ziemi jest półtora rażą większe od naszej Proximy — zwróciłam się do siedzącego przy naszym stoliku Włada. — Podobno świeci tak jaskrawo w pogodny dzień, że w ogóle nie można na nie spojrzeć. Czy to prawda?

— Tak — skinął głową, nie patrząc na mnie. Błądził niespokojnym wzrokiem po sali, gdzie tańczyło kilka par, to znów po usianym gwiazdami suficie.

Nastrój Włada udzielił się także i mnie. Chwilami wydawało mi się, że Kalina na kogoś czeka, to znów, że czegoś nasłuchuje. Wówczas i ja odruchowo wytężałam słuch. Lecz na razie tylko z niedużego instrumentu zwanego synorpanem Allan wydobywał dźwięki jakiejś starej, ale pięknej melodii.

Opustoszałe miejsce przy synorpanie zajęła Mary. Popłynęły dźwięki walca. Przede mną stanął Dean. Ujął mnie za ręce i powiódł na środek sali. Przyzwyczajeni do niewielkiego ciążenia na górnych poziomach Celestii dawaliśmy sobie nieźle radę z wirową formą tańca, niełatwą na tak małym globie jak Sel. Nasz taniec bardziej zresztą przypominał pląsy płetwonurków w wielkim basenie niż piruety w sali balowej.

Umilkły ostatnie takty walca. Mary podjęła nowy temat. Usiedliśmy. Kalina trwał w zamyśleniu, jak gdyby nie zauważając otoczenia.

Zoe występowała na zakończenie wieczoru z solowym popisem. Miała niezwykle proporcjonalną budowę ciała i zachwycała płynnością ruchów. Oświetlona blaskiem reflektorów jej postać mieniła się teraz barwami tęczy, wznosząc się w tańcu aż pod gwiaździsty sufit.

Dean podniósł do oka malutką lunetkę. Miał ją zawsze w kieszeni. Uśmiechałam się, ilekroć kierował ją na obiekty nieastronomiczne. To go bynajmniej nie peszyło. Żartował, że przecież nie może zawsze patrzeć tylko na swoją gwiazdę imieniem Daisy, bo to szkodzi na oczy.

Przy drugim stoliku siedzieli rodzice Zoe. Ingrid i Renę, wpatrzeni z zachwytem w swoją jedynaczkę, zdawali się nie widzieć niczego innego poza nią. Po raz pierwszy w życiu rozstawali się z córką, i to na wiele miesięcy.

Ruchy Zoe stawały się teraz wolniejsze. Jakby unoszona melodią płynęła lekko wokół sali.

I wtedy rozległ się przeciągły, przeraźliwy gwizd, głusząc muzykę i niwecząc nastrój zabawy.

Dźwięk sygnału raptownie ucichł. Umilkła także muzyka, a Zoe zastygła w malowniczej pozie tanecznej, z oczami rozszerzonymi zdziwieniem i jakby rozczarowaniem.

Trwało to krótką chwilę. Ujrzałam o krok przed sobą wyprostowaną postać Włada. Nerwowo szukał czegoś w kieszeni. Później mignęła mi przed oczami jego ręka, sięgająca po lunetę Deana. Z pomrukiem prośby czy przeproszenia chwycił ją szybciej, niżby Dean mógł mu podać lub coś powiedzieć.

Przyłożył lunetę do oka. Chwilę wodził nerwowo po suficie, lecz nie znalazłszy, czego szukał, puścił się pędem ku windzie.

— Czy jest? — zapytałam wchodząc do obserwatorium.

Andrzej obrzucił mój strój przelotnym spojrzeniem i uśmiechnął się:

— Już włożyłaś skafander? Ho, ho, teraz wiemy, kto najbardziej wyczekiwał na ten kawał węgla.

— Gdzie Wład?

Wskazał ręką kabinę kierowniczą Sokoła. Zrobiłam ruch w kierunku drzwiczek, lecz Andrzej powstrzymał mnie gestem.

— Lepiej mu nie przeszkadzać. Sama wiesz, jak bardzo czekał tej chwili. W ostatnich dniach po prostu był nieprzytomny z powodu swojego meteoru. Renę podkpiwał z niego, ale Wład znosił to po bohatersku. No i poszczęściło mu się nadzwyczajnie, trzeba przyznać. Gotów byłem założyć się, że na meteor węglowy można czekać sto albo tysiąc lat. A tymczasem…

W tej chwili na ścianie ukazała się twarz Włada rzucona przez teleprojektor.

— Jest! Mam go! Wspaniała bryła! Zaraz skieruję Sokoła do bazy!

— Pędzę do windy!

Po minucie byłam na zewnątrz. Proxima świeciła oślepiającym blaskiem, chowając się powoli za dalekimi górami. Stanęłam do niej plecami i wpatrzyłam się w usiane gwiazdami niebo tuż na prawo od jasnych ogni Tolimana A i B. Wiedziałam, że stąd powinien przybyć Sokół.

Niebawem go dostrzegłam. Leciał już dość nisko, zataczając duży łuk. Ukośna smuga materii odrzutowej wskazywała, że rozpoczął hamowanie.

Zbliżał się szybko. Mijając konstelację za konstelacją, gwałtownym wytryskiem fioletowej strugi wytracił całkowicie prędkość i stanął nieruchomo, niemal wprost przede mną.

Odblask Proximy na metalowym pancerzu raził wzrok, uniemożliwiając ocenę rzeczywistej odległości.

Przysłoniłam rękawicą szybę hełmu. Sokół mijał właśnie dwie najjaśniejsze gwiazdy nieba, położone tak blisko siebie, że zdawały się niemal złączone, gdy naraz…

Nie wiem, czy to było złudzenie optyczne, miraż lub po prostu powidok[15] wywołany przez świetliste strumienie materii odrzutowej. Tam; gdzie przed chwilą widziałam Sokoła, pojawił się na tle czarnego nieba jakiś geometryczny kształt. Dziwna mgła — nie mgła, przez którą przeświecały gwiazdy, gęstniejąc szybko, przybrała formę srebrzystego prostokąta, a potem kuli ze skierowanymi w dół jasnymi smugami.

Spojrzałam odruchowo na Sokoła, lądującego w odległości niespełna stu metrów ode mnie, i ponownie spojrzałam w górę: twór powstały z mgły przybrał znajomy kształt. Nie ulegało wątpliwości — to było lustrzane odbicie, nie! — to nie było odbicie, raczej sobowtór-fantom Sokoła. Rzeczywisty, materialny Sokół stał już na płycie lądowiska, trzymając w chwytniach ciemną bryłę. Jego sobowtór na niebie, chociaż zewnętrznie identyczny, nie niósł meteorytu, a jego chwytne odnóża zwisały bezczynnie.

Nie wiem dlaczego, ale w tamtej chwili byłam pewna, że to, co widzę, nie jest złudzeniem, że pojawiło się przede mną coś rzeczywiście materialnego, ukształtowanego na podobieństwo naszego robota. To wrażenie było zupełnie nie umotywowane rozumowo i później — gdy dłużej nad tym się zastanawiałam — nie miałam już wątpliwości, że uległam halucynacji. Niestety, zbyt późno przypomniałam sobie o kamerze hełmowej i włączyłam ją, gdy twór już się rozpływał we mgle, przez którą zaczynały ponownie przeświecać gwiazdy. Udało mi się utrwalić tylko słaby zarys białawej tarczy, przypominającej raczej zjawisko halo lub wirujące pyły, niż zmaterializowaną kopię Sokoła. Nym zresztą jest zdania, że mogły to być rzeczywiście tumany pyłu, wzniesione uderzeniem strumienia cząstek wyrzucanych przez silnik rakietowy naszego robota pościgowca. Co prawda Nym przed laty, jeszcze w Układzie Słonecznym, przeżył podobną dziwną przygodę — ujrzał obraz własnego labdżeta pędzącego wprost na niego — ale to, jak twierdzi, skłania go do wniosku, że w warunkach kosmicznych niektórym zupełnie naturalnym zjawiskom mogą towarzyszyć przedziwne halucynacje.

Podobnego zdania są Kora, Will i Zoja. Zoja zresztą specjalizowała się w psychiatrii i psychologii kosmicznej.

— Nie masz się czym przejmować — powiedziała mi po przeprowadzeniu badań psychometrycznych. — Nic ci nie jest. Po prostu: zaburzenia postrzegania spowodowane gwałtownymi zmianami wektora przyspieszenia. W warunkach ciążenia sto razy mniejszego od ziemskiego błędnik reaguje z opóźnieniem. Przy szybkich ruchach mogą więc wystąpić zaburzenia orientacji przestrzennej, co sprzyja halucynacjom. Nie trzeba za dużo tańczyć, skakać i biegać, zmieniając kierunek.

To wyjaśnienie nie bardzo trafia mi do przekonania. Dlaczego nie miałam żadnych halucynacji w czasie tańca, a pojawiły się dopiero w czasie lądowania Sokoła? Dlaczego Dean, który wybiegł na zewnątrz kilka minut po mnie, i wraz ze mną przeniósł meteoryt do śluzy, nie doznał zaburzeń postrzegania? Dean również tańczył, tańczyła także Zoe — i czuli się zupełnie normalnie. Zoja twierdzi, co prawda, że to sprawa indywidualnej podatności, lecz ja nigdy nie miewałam zwidów.

Moje halucynacje wzrokowe są jednak tylko marginesową kwestią w zestawieniu z wynikami kosmicznych łowów. Schwytanie tej 39-kilowej bryły węgla jest nie tylko ogromnym sukcesem Włada, ale także konstruktorów całego „sokolego" systemu — Jara i Ziny. Przede wszystkim jednak, już na podstawie badań meteorytu, można uznać to osiągnięcie za punkt zwrotny w naszych poglądach na przeszłość Układu Proximy.

Struktura meteorytu wskazuje niezbicie na pochodzenie organiczne, lecz różne od ziemskiego. Jego wiek ocenił Heng na ponad 700 milionów lat. Być może uda się też określić, kiedy nastąpiła katastrofa planety, z której pochodził meteoryt.

Jak wykazują prześwietlenia i wewnętrzne zdjęcia warstwowe, blok ten nie jest jakimś jednorodnym kawałkiem skamieniałego pnia, ale zawiera mnóstwo drobnych elementów, należących do najrozmaitszych pałeobotanicznych gatunków. Siadów fauny na razie w nim nie znaleziono. Natomiast odkryto ponad sto trzydzieści rodzajów- pyłków kwiatowych. Żaden, mimo zewnętrznych podobieństw, nie pokrywa się z gatunkami roślin istniejących w Układzie Słonecznym dziś lub w przeszłości.

Poza tym, już w pierwszej fazie badań. Mary dokonała szczególnie intrygującego odkrycia. Oto na powierzchni bocznej meteorytu zauważyła foremną, pięciokątną skamieniałość o doskonale zachowanych szczegółach budowy. Twór ten, większy od paznokcia, o krawędziach wydłużonych ku górze, sprawiał wrażenie nasienia. Allan po bardziej szczegółowych badaniach oświadczył, że jego zdaniem może to być narząd spełniający funkcję zaczepną, po prostu mogący atakować zwierzęta wielkości małych owadów. Krawędzie opatrzone były ostrą, ząbkowaną listewką, jakby przeznaczoną do rozkrawanra.

Oczywiście, konieczne są dalsze badania, i to nie tylko schwytanego meteorytu, ale również planetoid, które prawdopodobnie są szczątkami rozbitej planety. Chwilami zaczynam żałować, iż nie jestem członkiem zespołu Igora. Umówiłam się z Suzy, że będzie przekazywać mi swe notatki na Noktę.

Ciągle myślę o tym, co widziałam. To nie mogło być tylko przywidzenie. Być może Proxima co pewien czas emituje jakieś promieniowanie sprzyjające zaburzeniom świadomości, o czym zdaje się świadczyć omdlenie Hansa. Zbieżność w czasie ze schwytaniem meteorytu węglowego może być zupełnie przypadkowa.

Muszę się przyznać, że jakkolwiek dałam się przekonać, iż to, co widziałam, było halucynacją (choćby wywołaną przez Proximę), po cichu marzę, aby znalazł się jakiś dowód realności tego zjawiska czy choćby przekonywający argument. Niestety, tylko jedna Zoe odważyła się wystąpić z taką hipotezą twierdząc, że nie można wykluczyć manifestowania się w ten sposób obcej cywilizacji władającej Układem Proximy. Ale Zoe, jak wszyscy dobrze wiedzą, ma głowę wypełnioną fantastycznymi pomysłami, i nikt jej poglądów „naukowych" poważnie nie traktuje.

DWA TYSIĄCE LAT…(Ze wspomnień Daisy Brown)

Nokta, sierpień 2535

Od chwili kiedy — jako pierwsi uczestnicy międzygwiezdnej wyprawy — wylądowaliśmy na planecie Nokta, minęło sześć tygodni, wypełnionych niemal bez reszty wytężoną, mrówczą pracą.

Stosunkowo najszybciej posuwa się w swych badaniach Dean. Pomiary wielkości, kształtu i masy planety, jak również szybkość jej ruchu wokół osi, są właściwie tylko sprawdzeniem pomiarów dokonanych z Bolidu, krążącego wokół Nokty. W tym statku, będącym kosmiczną bazą naszej ekipy, pracują obecnie Władek i Zoe. Dean i ja „biegamy" po powierzchni globu, mierząc rozkład ciążenia i pola magnetycznego oraz natężenie promieniowania kosmicznego. Przenosząc się z miejsca na miejsce za pomocą plecowych aparatów rakietowych, w szybkim tempie wypełniamy rojem cyfr karty fotomap.

Jest to zresztą tylko część naszych zadań. W przyszłym tygodniu mamy rozpocząć sejsmiczne badania wnętrza planety i należy w różnych punktach globu rozrzucić przyrządy pomiarowe. Obowiązkiem naszym jest również pobieranie próbek skał oraz zestalonych, płynnych i gazowych resztek atmosfery Nokty występujących zwłaszcza na dnie kraterów i szczelin.

W przeciwieństwie do naszego ruchliwego i urozmaiconego trybu życia — Mary i Hans prowadzą drobiazgowe badania geologiczne, geofizyczne i chemiczne. Na podstawie map geologicznych, sporządzonych z Bolidu przed lądowaniem, wyznaczyli szereg punktów wymagających szczegółowych badań. Lecz właśnie z pozornie nudnych i jednostajnych pomiarów oraz analiz chemicznych, z prześwietleń i sondowań rodzi się to, co stanowi główny cel wyprawy: odsłania się przeszłość układu planetarnego Proximy.

Aby zilustrować to konkretnym przykładem, a jednocześnie oddać możliwie wiernie nie tylko temat, ale i atmosferę naszych rozmów, przytoczę tu zapis dyskusji, jaką toczyli Hans, Mary i Dean przed paru dniami w bazie planetarnej na Nokcie:

HANS (do Deana): Jak tam pomiary grawimetryczne w okolicach krateru G-347? Chcę tam przenieść swe stanowisko.

DEAN: Nic szczególnego. Chyba tylko to, że można podejrzewać obecność większych złóż metali ciężkich. Taśmy zostawiłem na dole. Możesz przejrzeć. Poza tym liczniki sygnalizują dość intensywne promieniowanie.

HANS: Kosmiczne?

DEAN: Nie. Różne pierwiastki promieniotwórcze. Pewno dość płytko położone. (do Mary) A jak twoje sondowanie? Siadów życia nie znalazłaś?

MARY: Nie. Żadnych śladów. Nawet bakterii. To zrozumiałe.

DEAN: Tak, to zrozumiałe. Nokta nie mogła otrzymywać nigdy więcej ciepła niż Jowisz.

MARY: Jest tu jedno „ale". Zmiana formy kryształów. Niektóre minerały zewnętrznej powierzchni skał noszą ślady działania dość wysokiej temperatury.

DEAN: Trzeba przyjąć hipotezę, że Nokta poruszała się kiedyś bardzo blisko swego słońca.

MARY: Nie.

DEAN: Co chcesz przez to powiedzieć?

MARY: Zestawiając zwożone przez ciebie i Daisy odłamki skał z miejscem ich znalezienia, Zoe wykreśliła mapę według przeobrażeń formy kryształów.

DEAN: Co tam Zoe… Ona musi się jeszcze uczyć.

HANS: Właśnie w ten sposób się uczy na praktycznych przykładach. Zoe otrzymała to zadanie od Mary. Myślę też, że przynajmniej przez parę dni mogłaby latać z tobą. Ma dopiero dziewiętnaście lat. W tym wieku człowiek aż się rwie do trudniejszych zadań.

DEAN: Zaraz po zakończeniu badań sejsmicznych Daisy poleci na Bolid. Na dwa dni. No i co z tą mapą?

MARY: Bardzo ciekawe wnioski. Pas, w którym powierzchnia skał uległa najsilniej działaniu dość wysokiej temperatury z zewnątrz, biegnie nie wzdłuż równika planety, lecz nieco dalej na północ, między równikiem a zwrotnikiem. Co ciekawsze — nieco ukośnie. Najważniejsze zaś jest to, że samo centrum pasa wykazuje różnice w wysokości temperatury. Rośnie ona, a potem spada.

DEAN: A długość pasa nie jest równa równikowi?

MARY: Nie.

DEAN: A więc wzrost temperatury był krótkotrwały. Można zresztą w przybliżeniu obliczyć czas trwania zjawiska. Gdzie jest ta mapa?

MARY: Już obliczałam. Mniej niż jedna setna czasu obiegu planety wokół

Próximy. A może nawet tylko kilka dni. Potwierdza to zresztą głębokość występowania zmian w strukturze krystalicznej.

HANS: To nie jest jedyny problem Nokty. Są ślady wskazujące na działanie lodu. Obok bardzo licznych oznak działalności wulkanicznej i ruchów tektonicznych w dalekiej przeszłości — występują pęknięcia przypominające rozsadzanie skały przez zamarzającą wodę.

DEAN: A więc sądzicie, że Nokta otoczona była dość gęstą, częściowo skroploną i zestaloną atmosferą? Czy tak?

HANS: Powiedzmy…

DEAN: Przed kilkuset milionami lat nastąpiła, katastrofa… Na skutek zachwiania równowagi przemian jądrowych Proxima rozrosła się do ogromnych rozmiarów. Temperatura jej podniosła się tak, iż rozgrzane silnie gazy i pary atmosfery Nokty zaczęły z gwałtowną prędkością ją opuszczać. Wobec niedużej siły ciążenia atmosfera uciekła niemal całkowicie, zanim temperatura opadła, i znów zapanował kosmiczny mróz. Od chwili katastrofy nie następowały na powierzchni planety żadne zmiany, poza uderzeniami meteorytów, zresztą kiedyś znacznie liczniejszymi niż dziś. Wiecie, że zaczynam się do tej hipotezy przekonywać.

HANS: Za wcześnie. Istnieje „ale", które ją burzy.

DEAN: Jakie „ale"?

HANS: Najpierw pewne sprostowanie: Wzrost temperatury nastąpił, jak wynika z ostatnich dokładniejszych obliczeń, nie przed kilkuset milionami; lecz zaledwie przed dwoma tysiącami lat.

DEAN: Ciekawe… Występuje więc zbieżność w czasie dwóch faktów: wzrostu temperatury i zmiany orbit planet Temy i Nokty.

HANS: Tak, ale to nie usuwa innych obiekcji. Po pierwsze trudno przypuścić, że Proxima jest Nową.[16] Przeżyła ona wstrząs tylko jeden raz. A przecież gwiazdy Nowe rozbłyskują cyklicznie. Natomiast nigdzie na tej planecie nie stwierdziliśmy wcześniejszego działania wyższych temperatur. Ponadto Proxima jest czerwonym, a nie białym karłem.

DEAN: A może jednak istnieją gwiazdy tego typu? Mogą być różne drogi ewolucji. Tak samo nie u wszystkich zaobserwowanych Nowych stwierdzono ponowną eksplozję. Co prawda cykle mogą być bardzo długie. Ale któż zaręczy, że przed dwoma tysiącami lat nie nastąpił pierwszy lub przynajmniej najsilniejszy wzrost jasności Proximy?

MARY: Niestety…

HANS: Istnieje kolejne „ale", które wyklucza, że był to wstrząs zbliżony chociaż do typu Nowej.

DEAN: Jakież znów „ale"?

HANS: Na wszystkich planetach Układu Proximy pozostała powłoka gazowa lub lodowa. Znikła tylko na… ostatniej, najdalszej.

DEAN: Rzeczywiście. Ale ze mnie… Chociaż… Może jednak zdecydował tu fakt, że jest to planeta o masie sto razy mniejszej od Ziemi. Siła ciążenia była tu zbyt słaba, aby utrzymać rozpaloną atmosferę. Jak oceniacie maksymalną temperaturę w punkcie podsłonećznym w tym okresie?

MARY: Do 450 stopni.

DEAN: Na Primie byłoby więc ponad dwa i pół tysiąca stopni. Prima ma ogromną masę, ale wykluczone, aby Tema i Urpa utrzymały atmosferę. One krążą przecież jeszcze bliżej.

HANS: Fakty jednak pozostają faktami. Nokta przeżyła dwa tysiące lat temu gwałtowny przypływ temperatury z zewnątrz. Mówią o tym ślady.

DEAN: A przecież przyczyną tego mogła być tylko Proxima. Nie widzę innego źródła ciepła…

MARY: Musimy więc odwrócić zagadnienie: Dlaczego na innych planetach jest lód? Więcej — przecież na niektórych obszarach Temy obecnie istnieje roślinność.

DEAN: Jeśli Proxima zwiększyłaby swój promień czterdziestokrotnie, Tema znalazłaby się całkowicie w jej wnętrzu. Nic się nie zgadza.

HANS: Przesada. Po prostu brak nam jeszcze elementów do zbudowania właściwej hipotezy.

DEAN: A gdyby przyjąć, że przyczyna zmiany orbity Nokty i wzrostu temperatury była jedna?

HANS: To znaczy?

DEAN: Załóżmy, że Nokta przeszła dwa tysiące lat temu obok Proximy. Mogła po drodze wpłynąć na zmianę orbity Temy… Nie! Masa jej jest chyba za mała, aby nastąpiło tak duże zniekształcenie orbity Temy. Gdyby nie ta mała masa, nic nie stałoby na przeszkodzie, aby później, pod wpływem przyciągania Umbry, nastąpiło przekształcenie wydłużonej orbity Nokty w obecną orbitę. Można to zresztą sprawdzić matematycznie.

HANS: A jak wytłumaczysz rozbicie planety X?

DEAN: Niestety… Masz rację. Hipoteza ta w ogóle nie ma sensu.

HANS: Tego bym nie powiedział. Nasunęła mi się w tej chwili nowa myśl, tylko nie wiem, czy słuszna. Może właśnie dzięki planecie X twoja hipoteza nabierze cech prawdopodobieństwa.

DEAN: Dzięki planecie X?

HANS: Załóżmy, że Nokta pierwotnie nie była planetą, lecz księżycem planety X.

DEAN: Świetny pomysł! Ta właśnie planeta X, przechodząc wraz z Nokta blisko Proximy, spowodowała zmianę orbity Temy! Potem planeta X uległa zagładzie, a Nokta pod wpływem Umbry…

MARY: Za bardzo się śpieszycie. Po pierwsze hipoteza Hansa musi upaść, i to bezapelacyjnie. Po prostu Nokta nie utrzymałaby atmosfery w temperaturze koniecznej do. istnienia życia. Ma za małą masę, podobnie jak ziemski Księżyc. A przecież zarówno meteoryt Włada, jak i odkrycia ekipy Igora wskazują na istnienie kiedyś życia na planecie X. Niemożliwe więc, aby na księżycu tej planety panowały w tym czasie warunki odpowiadające Neptunowi czy Plutonowi, czyli temperatura poniżej 200 °C.

HANS: Masz słuszność. Zupełnie o tym zapomniałem. Powiedziałaś jednak „po pierwsze". A co „po drugie"?

MARY: Po drugie trzeba najpierw spróbować wytłumaczyć przyczyny katastrofy planety X i „zwichrowania", jak mówi Renę, Układu Proximy. Nie czytaliście najnowszego biuletynu. Otóż Andrzej poddaje krytyce szereg własnych i cudzych hipotez.

DEAN: Nic nie wiedziałem o biuletynie.

MARY: Przyszedł po waszym odlocie. Dziś rano. Są też notatki Suzy dla Daisy.

MAKROCHONDRY(Fragmenty notatek Suzy dla Daisy)

II księżyc Primy, 7 czerwca 2535

Choć już trzeci tydzień krążymy wśród rodzinki księżyców Primy, dopiero dziś przystąpiłam do sporządzania dzienniczka, o który mnie prosiłaś.

W poniedziałek opuściliśmy statek Argo, lądując labdźetem na najbliższym księżycu tego kolosa planetarnego. Księżyc nazwaliśmy Liliputem.

Miniaturowy glob, na którym się znajdujemy, ma 80 km średnicy i jest niemal zupełnie okrągły. Brak poważniejszych wzniesień i w ogóle jakiejś ciekawszej rzeźby terenu nasuwa porównanie z kulą bilardową, oczywiście w odpowiednim powiększeniu.

Sam widok olbrzymiej Primy, zwanej również Proximą B, już się nam, nieastronomom, nieco znudził. Zasłania sobą niemal pół nieba, co sprawia przytłaczające wrażenie. Patrząc w jej tarczę, chwilami, zwłaszcza w czasie pełni, można ulec złudzeniu, że gigantyczny krąg planety olbrzymieje w oczach i że zaraz wpadniemy w kipiel jej mroźnego kociołka. Prima jest kulą zbudowaną niemal w całości z wodoru, który w jej wnętrzu pod wpływem kolosalnego ciśnienia przeszedł w fazę metaliczną. Dopiero wokół tego stałego jądra rozciąga się ocean ciekłych gazów. Zewnętrzna atmosfera to głównie amoniak i metan. Zresztą wyraźną granicę między stanem ciekłym a gazowym trudno tu ustalić.

Argo, 10 czerwca

Dziś wyruszyliśmy w drogę ku dalszym regionom układu księżyców Primy.

Co prawda trudno ten orszak nazwać rodziną, księżyce różnią się bowiem pochodzeniem. Liliput jest autentycznym księżycem i okrąża planetę prawie od początku jej istnienia. To samo można powiedzieć o sześciu innych satelitach Primy, z których dwa są większe od Marsa.

Reszta — to prawdopodobnie schwytane planetoidy. Co do kilku mamy zupełną pewność ze względu na wydłużone orbity oraz nieregularne kształty tych ciał kosmicznych.

Labdżet A-2, 11 czerwca

Po paru minutach pracy silnika — cisza. Mam spokój na dwie godziny, więc piszę. Lecimy w składzie: Igor, Czin i ja. Za doraźny cel obraliśmy jeden z księżyców, niewątpliwie planetoidalnego pochodzenia. Właściwie trudno określić — jeden czy dwa. Badania pantoskopowe z odległości kilku milionów kilometrów każą przypuszczać, że są to dwie oddzielne bryły „przylepione" do siebie siłami wzajemnego przyciągania, bardzo zresztą nikłymi, zważywszy drobne ich rozmiary. Planetoida obraca się wolno wokół osi. Gdyby obrót był szybki, nie utrzymałaby się w tej postaci.

Piszesz o Waszych badaniach Nokty, o pracach Mary, Hansa, Deana i Zoe, a nie wspominasz ani słowem, co robi Wład. Jeśli milczysz na ten temat dlatego, aby mnie nie denerwować, to się mylisz. Jestem twarda jak skała i zimna jak Urpa.

XXIV księżyc Primy, 12 czerwca

Nazwaliśmy ten księżyc Zroślakiem. Na Ziemi istnieje pewna odmiana jabłoni o takiej nazwie. Bardzo często bowiem rodzi owoce przyrośnięte do siebie parami, boczną stroną. Takie jabłonie, o gałązkach rozciągniętych po drutach poziomych, tworzyły czworokątny żywopłot okalający ogród moich rodziców pod Yamagata. Utkwiły mi w pamięci jeszcze z dziecinnych lat…

Otóż Zroślak, na którym przysiedliśmy przypomina kształtem tamte jabłka. Składa się on istotnie z dwóch oddzielnych brył wspartych o siebie nierównymi ścianami. Jedna z brył jest nieco większa od drugiej, poza tym są prawie bliźniaczo podobne do siebie. Mała powierzchnia styku sprawia dziwaczne wrażenie. Miejscami dość grube, zamarznięte nacieki wodne wskazują, że bryły te (a przynajmniej jedna z nich) pochodzą z zewnętrznych warstw rozerwanej ongiś planety. Ta okoliczność pozwala się spodziewać doniosłych odkryć.

Najpoważniejszy kłopot mam z chodzeniem. W warunkach tak małego przyciągania zwykłe umiejętności chodzenia zawodzą i trzeba się uczyć tej sztuki na nowo. Właściwie cofamy się do sposobów wypróbowanych przez niemowlęta — tylko raczkowaniem można tu osiągnąć dobre rezultaty, stosując je w połączeniu z „lotem ślizgowym". Co prawda te ostatnie wyczyny nie mają nic wspólnego z lataniem w powietrzu i,w rzeczywistości są to po prostu poziome skoki. Nie ma tu przecież ani odrobiny atmosfery. Za to przyciąganie Zroślaka jest tak słabe, że odbiwszy się nogami w kierunku prawie poziomym, można przelecieć kilkanaście metrów tuż nad powierzchnią księżyca i opaść tak delikatnie, jak w warunkach ziemskich liść strącony z drzewa. Nasz glob mierzy bowiem zaledwie 13 kilometrów. Widnokrąg jest tu bardzo dziwaczny, a pojęcie linii horyzontalnej zakreślającej koło traci sens. Na razie kończę te notatki, bo wkrótce przystąpimy z Igorem do zapuszczania sond geologicznych. Korzystamy z dogodności, jaką stwarzają małe rozmiary księżyca: sondami będziemy przeszywać ten glob na wylot.

XXIV księżyc Primy, 15 czerwca

Już w dniu wylądowania na Zroślaku, w czasie pobieżnych jego oględzin, Igor sygnalizował nam o pierwszym ciekawym odkryciu.

Natknął się na rozległe złoże białych, jednorodnych skał. Przypominają one ziemię okrzemkową, miejscami nasyconą jakimiś skroplonymi lub skrzepłymi gazami. Natychmiast rozpoczęliśmy badania tej formacji, jednocześnie przesyłając kilka próbek Hengowi na Argo do szczegółowej analizy chemicznej.

Odnalezione złoża można uważać istotnie za coś w rodzaju ziemi okrzemkowej. Składem chemicznym nie różni się zbytnio od eksploatowanej na Ziemi. Pochodzenie ma takie samo: składa się ze szkielecików mikroskopijnych roślinek przypominających glony okrzemki żyjące w ziemskich oceanach. Tylko że budowa pancerzy-pudełeczek jest tu inna. Poza tym są znacznie większe.

Grubość pokładu osiąga w jednym miejscu cztery metry. Dowodzi to, że na planecie istniały morza, w których życie rozwijało się co najmniej setki milionów lat.

XXIII księżyc Primy, 8 lipca

Znajdujemy się tu od wczoraj. Nasz obecny światek jest kanciastą bryłą o najdłuższej średnicy sięgającej 70 kilometrów. Z większej odległości przypomina masywny siup czy raczej cokół. Na marginesie dodam, że podobny kształt spotyka się u planetoid dość często. Księżyc, z którego piszę te słowa, jest ponad wszelką wątpliwość jedną z planetoid zmuszonych przez Primę do powiększenia jej orszaku.

Do obrania obecnej planetoidy jako kolejnego terenu badań przyczynił się Andrzej. Udało mu się przez pantoskop Argo zaobserwować w obrazie XXIII księżyca Primy interesujące szczegóły powierzchni. Oprócz normalnych wybrzuszeń skalnych dostrzegł jakieś niezwykłe, okrągłe twory, które sprawiały wrażenie brunatnych ziarn wciśniętych w plastelinę. Przekazany obraz do złudzenia przypominał przełamaną powierzchnię chondrytu.[17] Brunatne ziarnka okazały się w rzeczywistości bryłami meteorytowymi o rozmiarach od paru milimetrów (te najmniejsze oczywiście nie uwidaczniały się w obrazie teleskopowym) do szesnastu metrów średnicy.

Najbardziej logiczne wydaje się następujące wyjaśnienie tego zjawiska:

wkrótce po katastrofie planety, kiedy obecny XXIII księżyc Primy był jeszcze gorącym jej odłamkiem z głębokich warstw, zasypał go gęsty deszcz meteorytów pochodzących z jakiejś wtórnej eksplozji. Meteoryty ugrzęzły w tej części p!aneto'dy, która nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć i zbliżała się konsystencją do półpłynnej magmy.

Już przy pierws/.ym zetknięciu z „makrochondrami'' (lak nazwaliśmy meteoryty wtłoczone w masę księżyca) urządzenia ostrzegawcze w naszych skafandrach zaalarmowały o bardzo silnym promieniowaniu alfa, beta i gamma. Wszystkie badania musimy przeprowadzać na odległość. Tyle na razse,

Argo, 11 lipca

Zacznę od końca:

Wystąpiłam z hipotezą, że zniszczenie planery X zostało wywołane działalnością istot cywilizowanych, które osiągnęły wysoki stopień rozwoju techniki jądrowej. Wychodząc z założenia, że przypadkowe samounicestwienie się istot rozumnych jest wysoce nieprawdopodobne, należy przypuszczać, że katastrofa musiała nastąpić w trakcie prowadzenia morderczej wojny. Nie tylko przyniosła ona momentalną zagładę tamtejszego życia, ale zniszczyła planetę jako jednolite ciało astronomiczne. Czy ta tragiczna, potwornie silna eksplozja była skutkiem nieostrożnej obsługi śmiercionośnych urządzeń, czy też świadomym aktem jednostki albo grupy istot, która w obliczu przegranej uchwyciła się tak szaleńczego środka — można różnie sądzić. Prawdy przypuszczalnie nigdy się nie dowiemy.

A teraz uzasadnienie;

Badania makrochonder z XXIII księżyca Primy już na wstępie dostarczyły nam dodatkowej sensacji. Pisałam ci o silnym promieniowaniu. Otóż źródłem jego jest szereg izotopów radioaktywnych pierwiastków o liczbie atomowej wyższej od stu. Zdaniem Henga, który jako chemik ma tu głos rozstrzygający, pierwiastki te są produktem wytworzonym przez istoty rozumne, stojące pod względem znajomości struktury materii nie niżej od nas.

Jeden z izotopów, o szczególnie intensywnym promieniowaniu, nie został jeszcze na Ziemi wytworzony. Wszystkie ujawnione dane dotyczące jego właściwości przekazaliśmy komputerom do rozpracowania metod jego produkcji. Będzie to miało poważne znaczenie techniczne. Cała ta historia ma bardzo doniosły aspekt: jest pierwszym aktem wymiany osiągnięć istot cywilizowanych o zgoła różnym pochodzeniu, które w dwu oddalonych o lata świetlne obszarach wycisnęły pieczęć świadomego tworzenia na odmiennych układach planetarnych.

Właściwie źle się wyraziłam, bo to nie wymiana.

Brak drugiej strony — twórców tego izotopu. Przy spotkaniu z wytworem ich działalności po prostu miesza się wątek myśli. Jeśli oni zginęli tak okrutnie, tak niepotrzebnie…

Myśląc o tym, chce się zawołać: „Obym była fałszywym prorokiem!" Oby… Ale niestety dowody mówią raczej, że ICH żywych nie zobaczymy. I jeszcze jedno: makrochondry pozwoliły nam na dokładne określenie czasu katastrofy. A właściwie czasu wyprodukowania tych pierwiastków.[18] Działo się to 2106 lat temu.


  1. Saturn — planeta szósta licząc od Słońca, oddalona od niego 9,5 rażą bardziej niż Ziemia. Otacza ją pierścień będący rojem drobnych ciał, krążących wokół planety podobnie jak księżyce. Zaobserwowano szereg przerw w pierścieniu, z których największa nosi nazwę przerwy Cassiniego. W ten sposób pierścień dzieli się na szereg wspólsrodkowych pierścieni, z których najbliższy planety, oddalony od jej powierzchni o 11000 km, oznaczono literą C, środkowy — B i oddzielony od niego przerwą Cassiniego zewnętrzny pierścień — A. Grubość pierścieni nie przekracza jednego kilometra, gdy tymczasem szerokość ich wynosi łącznie 65000 km.

  2. Tethys, czyli Tetyda — jeden z księżyców Saturna. Okrąża go w średniej odległości okoio 236 000 km od jego powierzchni raz na 45 godzin. Glob ten jest przypuszczalnie olbrzymią kulą lodową o średnicy około 1100 km.

  3. Aluzja do czasu obiegu Merkurego wokół Słońca. Wynosi on 88 dni.

  4. Toliman — gwiazda podwójna układu Alfa Centaui; złożonego z trzech gwiazd (Toliman A, Toliman B i krążąca wokół nich w wielkiej odległości Proxima Centauri). Układ Alfa Centaur; jest najbliższym sąsiadem Słońca, światło tych gwiazd biegnie do nas 4,3 roku. Toliman A, bliźniaczo podobny do Słońca, jest najjaśniejszą gwiazdą tego układu.

  5. Proxima Gentauri — najbliższa Słońca gwiazda, należąca do układu Alfa Centauri. Jest to tzw. czerwony karzeł o masie siedem razy mniejszej od masy Słońca i świecący ponad czternaście tysięcy razy słabiej niż Słońce. Układ planetarny Proximy, opisany w tej powieści, nie jest całkowicie fikcją literacką. Na podstawie obserwacji pewnych zakłóceń w ruchu Proximy wysunięto swego czasu hipotezę, że wokół tej gwiazdy krąży ciemne ciało o masie sześćset razy większej od masy Ziemi. Ta planeta, dwa razy większa od Jowisza, miałaby obiegać Proximę w ciągu 2,47 roku, w odległości średniej nieco mniejszej niż odległość Ziemi od Słońca.

  6. Dla zachowania w pełni równouprawnienia kobiety i mężczyzny w XXV wieku obowiązuje zasada dziedziczenia nazwiska osobno w linii męskiej i żeńskiej. Kobieta po ślubie zachowuje swe'nazwisko, córka dziedziczy- nazwisko matki, syn — ojca.

  7. Przyśpieszenie l G = około 10 m/sek2 i odpowiada przyspieszeniu ziemskiemu. Np. przy przyśpieszeniu 9 G na ciało pilota działa siła dziewięć razy większa od siły ciążenia ziemskiego.(waży dziewięć razy więcej niż w spoczynku na Ziemi).

  8. Perihelium — położenie, w którym ciało kosmiczne obiegające Słońce znajduje się w najmniejszej odległości od niego

  9. Obiekt o jasności -5m (minus piątej wielkości gwiazdowej) świeci dwa razy jaśniej niż Wenus w maksimum blasku. Już ponad 2000 lat temu uczeni podzielili wszystkie gwiazdy na sześć wielkości, z tym że najjaśniejsze były pierwszej wielkości gwiazdowej, najsłabsze zaś dostrzegalne — szóstej. Podział ten zachowano dotychczas ustalając, że gwiazda każdej następnej wielkości jest 2,5 raza (dokładnie 2,512) słabsza od gwiazdy wielkości poprzedniej. Przy użyciu najsilniejszych teleskopów można obecnie fotografować gwiazdy do 22m. Skalę wielkości gwiazdowych rozciągnięto także na wartości ujemne, co pozwala jednoznacznie określać źródła światła o dowolnej sile blasku. Np. najjaśniejsza gwiazda nieba — Syriusz jest -1,5 m, Księżyc w pełni -12,5 m, Słońce -26,8m.

  10. Antracyt — gatunek węgla kamiennego (tzn. pochodzenia roślinnego), twardy i błyszczący. Zawiera 93–98 % czystego węgla (C).

  11. Proxima Centaur! należy do jednej ze specjalnych klas (UV Cet) zmiennych nieregularnych gwiazd rozbłyskowych. Blask jej zmienia się niemal ustawicznie, osiągając w maksimum dwa razy większą jasność niż w minimum. W czasie niespodziewanego rozbłysku jasność jej w ciągu kilkudziesięciu sekund wzrasta, po czym następuje powolny spadek — od kilkunastu minut do kilku godzin.

  12. W 1848 r. francuski astronom E. Roche wykazał, że istnieje „strefa zakazana" wokół każdej planety. Jeśli w strefie tej znajduje się większy księżyc, zostanie on rozerwany wskutek wydatnej nierównomierności oddziaływania sil przypływowych. Przy jednakowych gęstościach obu ciał kosmicznych — granica Roche'a wynosi 2,45 promienia planety.

  13. Powidok — obraz następczy, powstający w wyniku oświetlenia przedmiotu silnym bodźcem świetlnym. Powidok utrzymuje się (od l sekundy do kilku minut), chociaż patrzący przestaje patrzeć na przedmiot, który był źródłem wrażenia wzrokowego. Przy bardzo silnym lub długotrwałym działaniu bodźca może powstać p. ujemny w postaci negatywu lub zmiany barw na dopełniające.

  14. Nowa — inaczej: gwiazda Nowa. Co pewien czas spostrzegane są na niebie jasne gwiazdy, których dawniej nie zauważano. Blask tych gwiazd szybko potęguje się, a potem słabnie, aż wreszcie nikną one dla wzroku. Trwa to krótko, przeważnie kilka tygodni lub miesięcy. Dawniej przypuszczano, że są to nowe gwiazdy (stąd nazwa: Nowe). W rzeczywistości w miejscu ich istniały przedtem słabe gwiazdki, które zwiększyły swój blask przechodząc stadium Nowej. Gwiazdy Nowe powiększają swój blask 25-400 tysięcy razy, przy czym przed wybuchem siła ich światła jest tego rzędu, co naszego Słońca. Zjawisko tłumaczy się gwałtownym pęcznieniem atmosfery gwiazdy, która zrzuca osłony, obnażając swe wnętrze. Przyjmuje się, że wszystkie gwiazdy Nowe powtarzają swe wybuchy w cyklach od kilkudziesięciu do wielu tysięcy lat (im większa energia wybuchu, tym dłuższy cykl). Stadium starzenia się gwiazd o masie tego rzędu co Słońce (w tym także Nowych) odpowiada typ białego karla.

  15. Chondrytem nazywamy saki meteoryt, który ma we wnętrzu tzw. chondry — niewielkie okrągłe ziarenka.

  16. Można określić bezwzględny wiek minerałów jak i ciał pochodzenia organicznego badając przemiany izotopów promieniotwórczych, których pewna niewielka ilość znajduje się niemal w każdym ciele. Znając czas połowicznego rozpadu danego izotopu (np. dla uranu 238 —4,5.10^ lat) oraz wiedząc, jakie są końcowe produkty tego rozpadu (dla uranu — ołów i hel), można drogą analizy ilościowej ocenić, jaki procent danego izotopu uległ przemianom od czasu powstania minerału — a tym samym określić jego wiek. W celu określenia wieku utworów bardzo młodych pochodzenia organicznego (np. w archeologii) stosuje się również badania stopnia zawartości w węglu tzw. węgla 14, powstałego pod wpływem promieniowania kosmicznego z azotu atmosferycznego, a później przyswojonego przez żywe organizmy wraz ze zwykłym węglem. Coraz lepsza znajomość przemian jądrowych, jak i dokładność analiz chemicznych otwiera szerokie perspektywy przed zastosowaniem tych metod w geologii, paleontologii czy archeologii.