125907.fb2
Duży plastyczny globus planety Nokty migotał rojem zielonkawych punkcików. Kalina przez chwilę śledził wzrokiem grę świateł, -po czym włączył ekran obserwacyjny.
W ścianie jakby otworzyło się okno. Widać było przez nie znaczny wycinek gwiaździstego nieba z wielką rdzaw.} kulą planety pośrodku.
Kalina spojrzał na globus. Zielonkawe światełka rozbłyskiwały coraz rzadziej i słabiej. Przesuwały się teraz nieregularnymi pasami z północy ku południowemu biegunowi planety. Tylko czasami przez granicę jaśniejszych świateł przeskakiwał pojedynczy blady punkcik i migocąc chwiię gasł.
Minuty wlokły się wolno. Kalina ziewnął i spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma według czasu uniwersalnego.
Zoe z pewnością jeszcze śpi aibu po wczorajszym incydencie c/nie się obrażona. Inaczej już by tu była i zawracała głowę swymi niedorzecznymi pomysłami. Po wczorajszych całodziennych sporach i utarczkach czuł, iż nieobecność dziewczyny przyjmuje z wyraźną ulgą. Może istotnie obraziła się i będzie miał choć trochę spokoju. Niech zresztą leci sobie na Noktę, jeśli tylko Daisy się zgodzi…
A przecież jeszcze przed Tygodniem wydawało mu się, że Zoe to świetny kompan, który przez lata me może się znudzić. Jej osobisty urok, pogodne usposobienie, przedsiębiorczość i różnorodne zainteresowania sprawiały, że od czasu „wielkiego budzenia" była ulubienicą starej gwardii i najbardziej niespokojnym duchem wśród młodzieży. Właściwie niemal wszystkie te cechy jej osobowości pozostały i dziś, lecz — w jego odczuciach — jakby w wyolbrzymionej, skarykaturowanej postaci. Może zresztą Saka ocena była trochę krzywdząca dla Zoe, lecz coraz bardziej kłopotliwe, przejawy jej inicjatywy i upór, z jakim broni swych przywidzeń — wydały mu się chyba równie niedorzeczne co męczące.
Kiedy dzielono ekipę na dwie grupy: dwuosobową — dyżurującą w statku wyprawowym krążącym wokół Nokty i czteroosobową — prowadzącą pracę na powierzchni planety, było jasne, że Kalina jako fizyk, nawigator i najlepszy' bombardier w ekipie musi pozostać na orbicie. Był też bardzo zadowolony, że Zoe wyraziła niemal bez wahania gotowość towarzyszenia jemu właśnie. Zapał, z jakim uczestniczyła w sporządzaniu mapy globu i przygotowywaniu programu „bombardowania" przez pierwsze tygodnie wspólnej pracy, nie zapowiadał w niczym możliwości konfliktu. Wszystko układało się jak najlepiej i dopiero pięć dni temu z rana, po zakończeniu zdjęć na najniższym pułapie, tuż przed wprowadzeniem statku na orbitę stacjonarną, jakby ją coś opętało…
Czy dlatego, że jej się coś przywidziało, miał łamać harmonogram? Początkowo zresztą potraktował jej relację poważnie. Oboje dokładnie przejrzeli zdjęcia i zapisy. Ale przecież już sam fakt, że nie ma na nich żadnych śladów, nawet nieznacznego wzrostu jasności, powinien ją od razu przekonać, że uległa złudzeniu. Po prostu musiał to być zwykły refleks — odbicie światła Proximy od jakiegoś przedmiotu poruszającego się wraz ze statkiem czy odblask na szybie. Znajdowali się przecież w tym momencie pu oświetlonej stronie planety.
Mógł jeszcze od biedy zrozumieć wybuch rozgoryczenia dziewczyny, spowodowany zawodem, że jej odkrycie okazało się złudzeniem. Ale upieranie się, że musi sama bezpośrednio zbadać teren tego płaskowyżu, na którym ponoć coś jej dwa razy błysnęło — to dziecinada. A już żądanie, aby w ogóle zaniechać obstrzału rezygnując z badań sejsmicznych i analiz spektralnych, świadczy o zupełnym zatraceniu poczucia rzeczywistości. I jeszcze do tego miałby to sugerować Mary?
A może przyczyną tych wyskoków jest zawiedziona dziewczęca miłość? Tuż przed odlotem z Sel postanowił sobie, że będzie unikał wszelkich dwuznacznych sytuacji, stwarzających niepotrzebne złudzenia Zoe, iż może spodziewać się z jego strony wzajemności. W czasie wspólnej pracy na, orbicie starał się zachować czysto koleżeńską atmosferę i dystans, co mogło być dla niej zaskoczeniem. U dziewcząt w jej wieku łatwo w tych warunkach o nieobliczalne reakcje.
Mógł o tym świadczyć przebieg wczorajszej kłótni. Niektóre słowa Zoe można interpretować jako celowe manifestowanie obojętności, Choćby to oświadczenie, że musi się ostatecznie rozmówić z Deanem, gdyż ma już dość siedzenia na Bolidzie.
— Jeśli tak bardzo ci się śpieszy, to poproś, może jeszcze dziś przyślą po ciebie rakietę. Ja cię nie zatrzymuję — odburknął wówczas szorstko.
Wyszła bez słowa z pokoju. Nie była również na kolacji. Niewątpliwie sprawa dojrzała do rozstrzygnięcia. Z niepokojem myślał jednak o czekającej go rozmowie. Powinien postawić sprawę otwarcie i powiedzieć jej o Suzy, ale nie mógł się jakoś na to zdecydować.
Globus przygasł niemal zupełnie, gdy na bocznym ekranie teleprojekcyjnym ukazała się twarz Hansa.
— Halo! Wład! Zmiana! — wyrwał Kalinę z zamyślenia głos geofizyka. —
W następnej serii drugi pocisk nieco dalej na południo-zachód: sektor R 48/11. Pierwszy, trzeci i czwarty bez zmian. Odstęp cztery sekundy.
— Tak jest! — Kalina poderwał się z miejsca. Podszedł do niedużej tablicy rozdzielczej i nacisnął szereg guzików. Zapłonęła czerwona lampka.
Znów podszedł do „okna". Lampka zamigotała i zgasła raptownie. Niemal jednocześnie, gdzieś z boku za „oknem" wyskoczyła niewielka rakieta w kształcie długiego walca, spadając ukośnie ku planecie. Potem druga, trzecia, czwarta i piąta. Wysłane przez automatyczną wyrzutnię, ginęły z oczu niemal natychmiast i tylko smugi świecących cząstek materii odrzutowej znaczyły kierunek lotu. Po chwili i one stały się niewidoczne.
Trzeba było poczekać blisko pół godziny na rezultat. Usiadł w głębokim fotelu i sięgnąwszy do podręcznego stolika zaczął przeglądać kartki fotopisu z nadesłanymi przed godziną notatkami Hansa.
Drzwi rozsunęły się cicho. Przez próg przeskoczył mały, kudłaty piesek, a za nim Zoe.
Pies wskoczył Kalinie na kolana i przejechał ciepłym jęzorkiem po policzku.
— Jak się masz, Ro?! — pogładził psa po szorstkiej sierści. Jednocześnie spojrzał z ukosa na dziewczynę, która zatrzymała się niezdecydowanie tuż za progiem pracowni.
— Wład? — posłyszał wypowiedziane niemal szeptem swe imię. Wiedział już, że nie potrafi udawać obrażonego.
— Tak. Tu Wład! — odrzekł naśladując sposób nawiązywnia łączności radiowej.
Zaśmiała się cichutko z żartu, potem raptownie spoważniała.
— Chciałam cię przeprosić… — powiedziała niepewnie.
— Za co?
— Za wczorajsze. Wiem, że byłam nieznośna…
— Zgadza się, alt spuśćmy na to zasłonę zapomnienia.
— Przyznaj jednak, że i ty…
— Przyznaję, ale z zastrzeżeniem. Zostałem niecnie sprowokowany.
— Niech ci będzie… — potwierdziła pojednawczo, siadając naprzeciw Kaliny. Pies zeskoczył z jego kolan, przesiadając się na kolana swej pani.
— Mam do ciebie prośbę — podjęła Zoe po chwili z pewnym wahaniem.
— Czyżby podróż do Canossy za interesem? — mrugnął do niej porozumiewawczo.
— Okropny jesteś! — oburzyła się raczej dla zasady.
— Co to za prośba?
— Chodzi o to, że jeśli nie chcesz mi pomóc, to chociaż nie przeszkadzaj…
— Cóż to znowu?! — zjeżył się wietrząc nowy atak.
— Skorzystałam z twojej rady i rozmawiałam wczoraj z Mary.
— No i…?
— Nietrudno było się zorientować, iż zdążyłeś ją uprzedzić, aby nie traktowała całej sprawy poważnie. Jesteś perfidny!
— Zbyt mocne słowa. Nie podejmowałem" się roli adwokata. A zresztą nie jest prawdą, iż cokolwiek sugerowałem Mary. Przeciwnie, starałem się jak naj obiektywniej przedstawić twoje racje i postulaty.
— Wyobrażam sobie twój obiektywizm — wtrąciła z przekąsem, jednak dość spokojnie.
— Nie jest też prawdą, iż nakłaniałem cię do rozmowy z Mary na temat twoich przywidzeń…
— Nie wmówicie mi, że to złudzenie! — wybuchnęła nagle. — Dwukrotny, bardzo jasny, wręcz oślepiający rozbłysk z tego samego miejsca!… Nie ma mowy o refleksie na szybie! To bzdura!!
— Wrażenie błysku mogło być wywołane promieniowaniem kosmicznym. W siatkówce lub w mózgu, w ośrodku wzrokowym…. — próbował jeszcze argumentować.
— Nie przekonasz mnie! To było z jednego punktu' W pobliżu długiej S7.czeliny, przecinającej centralną część płaskowyżu w sektorze K-14. W tym miejscu orbita Bolidu przebiegała w odległości niespełna i.rzech kilometrów od powierzchni. Zmiany w położeniu obiektów w polu. widzenia następowały bardzo szybko. A mówię przecież, że widziałam dwa bły&ki, w odstępie chyba nie mniejszym niż półtorej sekundy.
— W otwartej przestrzeni ulega się różnym złudzeniom. Daj sobie to powiedzieć! Rzeczywiste błyski byłyby zarejestrowane przez kamery!
— Wiem! Znam na pamięć twoje argumenty. A ja jednak chcę tam polecieć i zbadać bezpośrednio teren. I powiem ci, że mimo twoich sugestii. Mary dała się przekonać!…
— To znaczy? — zapytał zdziwiony.
— Powiedziała, że nie widzi przeszkód, aby zmienić nieco program…
— Tak powiedziała?!
Zoe poruszyła się niespokojnie.
— Powiedziała, że zostawia nam… to znaczy tobie… wolną rękę. Westchnął ciężko.
— Zrozum, dziewczyno — podjął siląc się na spokój. — Nie mamy czasu na przebudowę programu.
— Opracowałam korektę. Wystarczy, abyś przejrzał… — wyjęła z kieszonki w kombinezonie kasetkę z kryształem.
— Chcesz, abym dla twych przywidzeń zmieniał cały program?!
— Nie cały, tylko niewielki fragment! Wystarczy przesunąć kolejność terenów eksplozji.
— Nie rozumiesz, że to wymaga korekty programu badań sejsmicznych, harmonogramów lotów Deana… zmiany numeracji zasobników…
— Starałam się uwzględnić wszystkie konieczne zmiany. Bo z tymi zasobnikami to przesadzasz. Wystarczy, abyś sprawdził to, co zrobiłam.
— Dean…
— …zgodzi się na pewno! — nie pozwoliła mu dojść do słowa. — Chyba że mu powiedziałeś, aby się nie godził! — spojrzała na niego podejrzliwie.
— Jeśli miałbym sprawdzać, to wolałbym już opracować sam korektę.
— Nie masz do mnie zaufania?
— Będę szczery: jest to zadanie za trudne dla ciebie. Musisz się jeszcze sporo nauczyć.
Gwałtownym ruchem spędziła psa z kolan. Wydawało się przez chwilę, że wybuchnie gniewem lub płaczem, ale opanowała się nadspodziewanie szybko.
— Bardzo cię proszę, Wład — powiedziała niemal bez urazy. — Zrób to dla
mnie.
Jasny blask bijący od ekranu oświetlił wnętrze pracowni.
Zoe zerwała się i podbiegła do „okna".
W tej samej chwili nowy oślepiający błysk przeciął ciemność nocy tuż przy długim paśmie górskim biegnącym w okolicach równika planety. Nad miejscem eksplozji wykwitł żółto świecący grzyb chmury radioaktywnej, błyskawicznie rozpływając się w przestrzeni.
Trzecia rakieta eksplodowała bardziej na zachód, w odległości kilkuset kilometrów od równika. Czwarta i piąta na drugiej półkuli, tak iż błyski nie były widoczne.^ Za to powierzchnia globusa-modelu jaśniała teraz błyskami zielonych lampek. Światełka rozbiegały się powoli z punktów eksplozji, w miarę jak do poszczególnych sejsmografów, rozstawionych na całej powierzchni planety, docierały fale sztucznie wywołanych wstrząsów.
Zoe patrzyła na globus szeroko otwartymi oczami, jakby po raz pierwszy była świadkiem badań sejsmicznych. Nagle odwróciła twarz w stronę Kaliny, a oczy jej nabrały innego wyrazu. Był w nich lęk.
— Więc znowu… znowu… Te pociski…
Patrzył na nią w milczeniu.
Dziewczyna stanęła teraz wprost przed nim.
— Trzeba przerwać te.badania! — powiedziała jakimś nienaturalnym, twardym tonem. Ro kręcący się u jej nóg przywarował.
— Znów zaczynasz? — uniósł nieco głowę.
— Więc nie chcesz przerwać…
— Zwariowałaś… Dlatego, że ty…
— Dobrze! — nie pozwoliła mu dokończyć zdania. — A jednak… Jednak przerwiesz!!!
Odwróciła się gwałtownie i wyszła z pracowni nie spojrzawszy nawet na Kalinę.
Ro zerwał się z podłogi, lecz drzwi zasunęły mu się tuż przed nosem. Skomląc podbiegł do Włada.
— Zostawiła cię twoja pani… — pogładził psa po kudłatym łbie.
Wstał z fotela i poszedł otworzyć psu drzwi.
Globus błyskał dziesiątkami światełek. Kalina spojrzał na zegarek. Miał przed sobą ponad trzy godziny do wysłania nowej serii pocisków.
Pies znikł w głębi korytarza.
Wład usiadł znów w fotelu i sięgnął po sprawozdanie Hansa. Ale nie umiał się skupić. Raz po raz wracał pamięcią do ostatniego spięcia z Zoe, nie mogąc ochłonąć ze zdenerwowania.
Miał przed sobą trzy godziny, ale wiedział, że nie będzie mógł spokojnie pracować. W tej sytuacji najrozsądniej byłoby się przespać, zwłaszcza że czekało go kilkanaście godzin bardzo intensywnych zajęć. Włączył więc usypiacz, nastawiając budzik na godzinę dwunastą. Oparł głowę na» poduszce fotela we wgłębieniu między elektrodami i przymknął powieki. Przez chwilę-czuł jeszcze, jak fotel powoli zmienia kształt, a umysł ogarnia przyjemne wrażenie leniwej beztroski. Zapadł w głęboki, spokojny sen.
Kalina ocknął się raptownie. Oświetlenie pracowni pulsowało, a ciche brzęczenie dobiegało od pulpitu dyspozytorskiego. Ktoś dzwonił z bazy na Nokcie.
Spojrzał na zegarek: od włączenia usypiacza upłynęło niespełna osiemdziesiąt minut. Wstał z fotela i podszedł do pulpitu. Z okienka wideofonu, spod rozwichrzonej czupryny patrzyły na niego jasne oczy Deana Roche'a.
— Witaj, stary! Cóż za sprawy wielkiej wagi kazały ci mnie budzić? Właśnie mi się śniłeś… Daisy próbowała cię ostrzyc, a ty…
— Godzinę temu rozmawiała ze mną Zoe — przerwał astronom nie reagując na żart. — Chciała, abym przysłał po nią prom.
— I wysłałeś?
— Próbowałem jej wytłumaczyć, że to niemożliwe, że nie zapełniliśmy jeszcze nawet połowy pojemników, że pierwszy transport próbek wyślemy nie wcześniej, niż za dwa dni, że trudno przyspieszyć tempo ich zbierania i klasyfikacji… Ale z nią w ogóle nie można się dogadać. Ciągle wraca do tych swoich błysków.
— Wiem coś o tym… Już od dwóch dni mnie męczy. Chce, abym zmienił program ostrzału, tak aby mogła satna spenetrować sektor K-14.
— Mówiła mi, że nie chcesz się zgodzić…
— A myślisz, że powinienem? Podobno Mary dała się przekonać i uzależnia decyzję od mojej zgody.
— Rozmawiałem z Mary przed chwilą. Sprawa wygląda nieco inaczej. Mary przypuszcza, że Zoe nudzi się w Bolidzie, a może przy okazji chce ci zrobić na złość i dlatego chciałaby przylecieć do nas na Noktę, możliwie jak najprędzej. Te błyski to po prostu pretekst.
— Nie sądzę, aby nas okłamywała.
— Tego nie powiedziałem. Coś tam musiała widzieć.
— Refleks na szybie.
— Niekoniecznie. Mógł to być jakiś przedmiot krążący wraz z Bolidem wokół Nokty, i to w pobliżu statku. To tłujnaczyłoby, dlaczego nie znalazł się w polu widzenia kamer. Poruszając się nieco wolniej od Bolidu, mógł pozornie nie zmieniać położenia na tle powierzchni Nokty. Dwukrotny błysk to odbicie światła Proximy na nierównej powierzchni wirującego obiektu. Potem, gdy się dalej przesunął, mógł wejść chwilowo w cień statku i po prostu Zoe go zgubiła.
— Czy powiedziałeś jej to wszystko?
— Oczywiście, ale jej to nie trafia do przekonania. Co gorsza, posądza mnie, że nie chcę wysłać promu, gdyż zależy mi na tym, aby Daisy pozostała ze mną na Nokcie.
— Chyba jest w tym trochę prawdy…
— Nic nie rozumiesz! — zdenerwował się astronom. — To nie o to chodzi.
— Przyznaj się, jednak wolisz pracować z żoną. A może boisz się, że Daisy będzie zazdrosna?
— Pleciesz głupstwa! Przecież i tak w drugiej fazie badań Daisy ma się zamienić z Zoe. Chodzi o to, że ona nie zdaje sobie sprawy, że nawet gdyby przez rok latała nad tym płaskowyżem, niczego nie odkryje poza tym, co jest na zdjęciach. Byliśmy zresztą tam z Daisy, zbierając próbki na samym początku badań, zaraz po założeniu bazy. Niczego nadzwyczajnego tam nie ma. Równiny poprzecinane szczelinami, kilka obszarów pokrytych dość głęboką warstwą pyłu i to wszystko. Zoe to dobrze wie, ale twierdzi, że to nieważne i trzeba dokładniej zbadać teren. Nie zdaje sobie sprawy, jak to wygląda z bliska. To ogromny teren…
— Mówiłeś jednak, że Mary…
— Otóż to. Znasz Mary, ma słabość do Zoe.
— Więc przysyłacie prom?
— Za mniej więcej dwa dni. Jak zbierzemy więcej minerałów.
— Każecie mi zmieniać program?
— Mary się waha. Powiedziała, abyś sam się zastanowił…
— To nonsens.
— I ja tak myślę. Zapanowało milczenie.
— Dobrze, pomyślę o tym — powiedział Kalina niechętnie.
— Zadzwoń do Mary, jak się zastanowisz.
Ekran zgasł. Wład stał chwilę przy pulpicie. Pomyślał, że w istocie korekta programu nie jest zajęciem tak pracochłonnym, jak próbował sugerować Zoe. Niech się zresztą dziewczyna sama przekona, że nie miała racji. Siłą nie będzie jej zatrzymywał w Bolidzie.
Spojrzał na zegarek. Do startu kolejnej serii rakiet detonacyjnych pozostało około 90 minut. Aż nadto na dokonanie przeliczeń.
Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Tuż obok, w niewielkiej kabinie zainstalowany był centromat. Kalina usiadł przy ekranie zwrotnym i sięgnął po pisak. Na stoliku leżało kilka kartek pokrytych odręcznymi rysunkami i wykresami oraz taśma z rezultatami obliczeń maszynowych. Wziął jedną z kartek do ręki. Nakreślona elipsa, łącząca duże koło z punktem oznaczonym literą B, oraz kilka liczb wskazywały, że jest to wykres drogi pocisku rakietowego z Bolidu na Noktę. Widocznie Zoe próbowała opracować nowy, własny wariant ostrzelania okolic płaskowyżu w sektorze K-14. Nietrudno było jednak stwierdzić, iż ujęcie jest prymitywne i niedokładne.
Znów odezwał się w nim mentor. Jednak miał rację: Zoe musi się jeszcze sporo nauczyć.
Włączył ekran zwrotny i zaczął przekazywać maszynie rozkazy. Jarzącą się płytę wypełniały szeregi liczb i znaków przeobrażających się szybko, zgodnie z poleceniami.
W pół godziny później był już z powrotem w pracowni, trzymając w dłoni niewielki kryształ z zapisanym w jego strukturze zmodyfikowanym programem badań.
Wymieniwszy kryształy połączył się z bazą na Nokcie i przekazał sygnał wywoławczy Mary.
— No i cóż postanowiłeś? — powitała go pytaniem.
— Skorygowałem program, ale…
Zawahał się. W jej spojrzeniu wyczuł jakby niepokój.
— Ale co?
— Nie wiem, czy słusznie postępujemy…
— Domyślam się, o co ci chodzi. Ale nie sądzę, abyś potrafił dać.sobie z nią radę i lepiej będzie, jeśli przyślesz ją tu do nas. Od jakiego momentu zaplanowałeś zmianę w programie? — dała do zrozumienia, iż uważa dyskusję za zamkniętą.
— Pierwsze dwie serie według starego programu, następnie sektor S-41, zamiast K-14, dalej znów według starego. Szczegółowe dane wraz z nowym harmonogramem badań otrzymacie za chwilę.
— Dziękuję!
Twarz Mary zniknęła z ekranu. Kalina wstał z fotela i podszedł do drzwi. W progu zawahał się. Czy musi koniecznie od razu zawiadamiać Zoe, że jej żądania zostały spełnione? Za karę niech chociaż przez kilka godzin pozostanie w niepewności.
Wrócił do pracowni i już miał usiąść w fotelu, aby przejrzeć wreszcie raporty, gdy zauważył na podłodze mały srebrzysty przedmiot. Był to kryształ porzucony przez Zoe — skorygowany przez nią program.
Nachylił się i podniósł błyszczący sześcian, chwilę podrzucał go w dłoni, potem poszedł do kabiny centromatu.
Mimo skrupulatnego sprawdzania zapisu, w programie nie odnalazł błędów. Skorygowane fragmenty nie pokrywały się, co prawda, w pełni z jego własną wersją, ale i taki wariant był do przyjęcia. Pozostawione na stoliku szkice i obliczenia stanowiły tylko jakieś ćwiczenia z mechaniki nieba i nie miały nic wspólnego z opracowanym programem.
Wracając do pracowni czuł, jak wzrasta'w nim rozdrażnienie. Wiedział, że w tej sytuacji powinien porozmawiać z Zoe natychmiast, a jednak nadal szukał pretekstu, aby grać na zwłokę. Najpierw czekał, aż wystartują wszystkie rakiety detonacyjne, potem długo przyglądał się smugom gazów rozpraszających się w pustce kosmicznej. Wreszcie zadzwonił przez interkom do kabiny Zoe, aby ją wezwać do pracowni. Lecz gdy przez chwilę nic było odpowiedzi, wyłączył aparat, uznawszy, że prawdopodobnie dziewczyna śpi i nie ma sensu jej budzić.
Miał przed sobą dwie godziny do następnej serii pocisków. Pomyślał, że jeśli Zoe śpi, to i on ma prawo wypocząć. Gdy kładł głowę na poduszce usypiacza, nie był jednak pewien słuszności swej decyzji.
Obudził się wypoczęty. Obawy przed rozmową z Zoe ustąpiły miejsca pragnieniu, aby wyjaśnić sytuację i pogodzić się z dziewczyną.
Wyszedł na korytarz. Tuż przy zakręcie znajdowały się drzwi do kabiny Zoe. Odruchowo ściszył kroki nasłuchując, czy dziewczyna się nie krząta.
Zatrzymał się przy drzwiach. Przytłumione skomlenie przykuło jego uwagę. Dlaczego Ro piszczy? Czyżby Zoe wyszła gdzieś zamknąwszy psa w kabinie?
Po chwili wahania nacisnął guzik i drzwi otwarły się bezszelestnie. Wyskoczył zza nich Ro i niespokojnie zaczął biegać po korytarzu, węsząc na wszystkie strony.
Nie zwracając uwagi na psa, wszedł do s/pialni. Zoe nie było. Na biurku przy Tapczanie leżały rozrzucone bezładnie kartki z obliczeniami, podobne do tych, jakie znalazł w kabinie centromatu. C/eirii mogły służyć te ćwiczenia?
Gwałtowne szarpanie za but przerwało rozmyślania Włada. Ro kręcił się pod nogami, usiłując zwrócić na siebie uw>.
— Czego chcesz, Ro? Co ty wyprawiasz?
Pies przysiadł na tylnych łapach i, ckho skomląc, patrzył z wyczekiwaniem w twarz fizyka.
— Co ci się stało, Ro? — jakiś niejasny niepokój ogarnął Kaiinę. — No, co? Chcesz iść do Zoe? Gdzie jest Zoe?
Na dźwięk imienia swej pani pies podskocyył w górę, zamachał ogonem i pobiegł do wyjścia. Przy drzwiach zatrzyma! się jednak, patrząc wyczekująco na Włada.
Wyszli na korymrz. Pies pobiegł ku windzie, oglądając się co chwila, czy człowiek idzie za nim.
Czyżby Zoe nie było w Bolidzie? Przecież to niemożliwe! Wyszła na zewnątrz? Bez porozumienia się? I to teraz, "v czasie ostrzeliwania Nokty?
Za chwilę byli już w centralnych pomieszczeniach i weszli do przedsionka śluzy. Skafander Zoe znikł. Nie ule?;ało już wątpliwości, że dziewczyna wyszła na zewnątrz.
A jeśli jej się coś stało? Jeśli znalazła się w zasięgu materii odrzutowej którejś z rakiet?
Nie chciał dopuszczać tej myśli do świadomości. Włożył pośpiesznie kombinezon i przesunął się ku ustawionym w kącie silnikom odrzutowym, zakładanym na plecy do poruszania się w próżni.
Rysunek 5. Lot Zoe z Bolidu aa powierzchnię Nckty
Z trzech dużych silników plecowych, służących do krótkodystansowych lotów w przestrzeni kosmicznej, pozostał tylko jeden. To, o czym pomy^isi, wydało mu sic absurdalne.
Pies pcsz.zekiwał niespokojnie, tkwiąc!'".?.ruchomo przy niewidzialnej ścianie poia hermetyzującego.
— Ro! Czekaj tu! — rozkazał i zamknąwszy hełm ruszył do wyjścia.
W chwilę później skoczył w czarną otchłań.
Zaczął wzywać dziewczynę przez radio. Ale odpowiadała mu tylko cisza. Nie było rady. Należało wrócić na statek i rozpocząć poszukiwania radarem. Pies siedział jak poprzednio, tuż przy śluzie. Zdawał się nie dostrzegać Kaliny, tylko wpatrywał się x oczekiwaniem w głąb tunelu, gdzie na czarnym niebie świeciły spokojnym blaskiem roje gwiazd.
— Ro, idziemy — rzekł cicho fizyk zdejmując kombinezon. Pies patrzył na niego jakby z wyrzutem. Naraz podniósł łeb w górę i zawył długo, przejmująco.
Poszukiwania radarem nie dały wyników. Po dziewczynie zaginął wszelki ślad.
Wiadomość o zniknięciu Zoe spadła jak grom na ekipę pracującą na Nokcie.
Wszyscy czworo stali teraz przed ekranem, patrząc z przestrachem w pobladłą twarz Kaliny.
— Jest niemal pewne — mówił fizyk usiłując stłumić drżenie głosu — że Zoe poleciała na Noktę zaopatrzona tylko w dwa krótkodystansowe aparaty rakietowe. Kartki z obliczeniami i wykresy pozostawione przez nią w centromacie i sypialni dotyczą prawdopodobnie planu lotu z Bolidu na planetę. Rozumiecie sami, co to oznacza. Z silnikami przeznaczonymi tylko do lotów krótko-dystansowych na orbicie lub na powierzchni planety. Niemal bez żadnych przyrządów nawigacyjnych!…
— Może jednak wystarczyło jej masy odrzutowej… — wyszeptała Daisy. Hans nerwowo zaciskał palce.
— Chyba tylko przy bardzo umiejętnym kierowaniu aparatem zapas substancji wyrzucanej przez silnik mógłby wystarczyć dla pokonania przyciągania Nokty — powiedział niepewnie.
Mary spojrzała na Włada pytająco.
— Czy z obliczeń i wykresów można wywnioskować, gdzie jej szukać? Chyba chodzi tu o sektor K-14?
— Raczej nie… Chociaż miała taki zamiar!
— Nie bardzo rozumiem…
— Szkice sytuacyjne i przeliczenia wskazują, iż rozważała dwa warianty lotu: jeden kończy się lądowaniem na płaskowyżu w sektorze K-14, tam gdzie rzekomo widziała błyski, drugi — lądowaniem u was w bazie. Ten drugi wariant jest prawdopodobnie późniejszy, można powiedzieć — zastępczy. Lot do sektora K-14 wymaga nie tylko hamowania, ale i zmiany płaszczyzny orbity. Ten płaskowyż leży bowiem 800 km na północ od równika, w którego płaszczyźnie porusza się Bolid. Zoe dokonując obliczeń musiała się zorientować, że na ten lot nie starczy materii odrzutowej nawet z dwóch aparatów plecowych. Stąd drugi wariant, wymagający znacznie mniejszego zapasu materii odrzutowej.
— Myślisz, że wylądowała tu gdzieś w pobliżu? — zapytała z nadzieją Mary. Wład pokręcił przecząco głową.
— Nie… Chyba nie — poprawił się natychmiast. — Gdy radar nie dał wskazań, a radio milczało, postanowiłem szukać na powierzchni Nokty… Program analizy porównawczej… Rozumiecie? Mamy przecież zdjęcia topograficzne sprzed tygodnia! W promieniowaniu widzialnym i podczerwieni. Każda zmiana w obrazie to sygnał powodujący wtórną analizę pod kątem poszukiwania konkretnych obiektów. Oczywiście, trzeba było zastosować duże powiększenia… Niestety, żadnego śladu!
— Jaki obszar przebadałeś?
— Na razie w promieniu 100 km od bazy.
— Mogło ją znieść dalej — podsunęła nieśmiało Daisy.
— I ja tak sądzę. W tej chwili automaty wykonują program analizy porównawczej całego pasa równikowego o szerokości około 500 km. Trzeba było zmienić zadanie dla automatycznych obserwatoriów towarzyszących Bolidowi. Powinienem właściwie otrzymać na to twoją zgodę. Me, ale czasu jest tak niewiele…
— W porządku. Kiedy wyniki?
— To duża robota. Realizacja całego planu zajmie automatom około 40 minut. Ale jeśli odkryją jakiś podejrzany ślad, natychmiast przekażą sygnał alarmowy.
— Dobrze. Przekaż nam kopię obliczeń pozostawionych przez Zoe. Może to ułatwi poszukiwania. Pośpiesz się.
Twarz fizyka znikła z ekranu..Hans począł przemierzać krokami salę.
— Dlaczego ona to zrobiła? Co za szalony pomysł!
— Wydaje mi się, że ją rozumiem… — rozpoczęła Daisy i urwała spojrzawszy na męża, który stojąc oparty o ścianę patrzył ponuro w martwy ekran.
— Hans! — zawołała Mary. — Przygotuj maszynę. Lada chwila może być wiadomość i trzeba będzie startować.
Geofizyk skinął głową twieidząco i wyszedł z pokoju.
— Zdaje się, że są już notatki! — zawołała Daisy.
Dean jakby się przebudził. Pobiegł do szafki teleprzesyłacza, na szczycie której migotało czerwone światło.
W szufladce leżały świeże kopie kartek i wykresów Zoe. Astronom chwilę uważnie studiował przekazane przez Kalinę dokumenty, stanowiące jedyny ślad eskapady dziewczyny. Podszedł wreszcie do elektronowego rachmistrza i pogrążył się w obliczeniach. Mary stanęła obok niego i z napięciem śledziła przebieg obliczeń.
Po chwili Dean wstał z fotela.
— Obliczenia są w zasadzie prawidłowe. Powinna była dysponować rezerwą około 10 kg masy odrzutowej wobec małej wagi jej ciała. Tylko że… Urwał na chwilę.
— Tylko że bez przyrządów nawigacyjnych to bardzo trudna sprawa. Wiadomo, jak łatwo pomylić się w ocenie odległości. Zwłaszcza przy lądowaniu.
— A więc pozostaje tylko czekać… — Daisy czuła, jak łzy cisną się jej pod powieki.
Mary patrzyła ponuro w podłogę.
Dean dokonywał jakichś obliczeń i milczał również.
Tak upłynęło dziesięć, potem piętnaście minut, gdy znów połączył się z nimi Kalina.
Niestety, nie przynosił pomyślnych wiadomości. Żadnego przedmiotu wysyłającego promieniowanie cieplne i zbliżonego kształtem do ciała ludzkiego ubranego w skafander, dotąd nie wykryto. Analizatory zaobserwowały, co prawda, kilkadziesiąt słabszych lub silniejszych źródeł promieniowania, ale wiązały się one z pozostałościami po niedawnych eksplozjach lub też płytko położonymi złożami pierwiastków radioaktywnych.
— Proponuję — zaczął Wład — aby po zakończeniu tej serii analiz, jeśli nie odnajdziemy żadnych śladów, przejść na orbitę biegunową i przebadać całą powierzchnię planety. Jeśli tak, chcę zaraz przygotować program…
— Ile zajmie to czasu? — zapytała Mary.
— Niezbędne manewry i pełny program analiz porównawczych: chyba około sześciu godzin.
— Niedobrze. A jeśli metoda jest niewłaściwa?
— Jeśli wpadła w jakąś szczelinę lub leży zagrzebana w pokładach pyłu, nadzieja na odnalezienie byłaby bardzo nikła.
— Może jej skafander nie wysyła promieniowania cieplnego? Może urządzenia termiczne przestały działać? — wyszeptała Daisy. — Mogły ulec uszkodzeniu przy upadku.
— Nie kracz! — zgromił ją Dean. — Jeszcze nic nie wiadomo. Wsunął do kieszeni notkomputer i podszedł do Mary.
— Istnieje jeszcze jeden sposób. Materia odrzutowa w czasie lądowania uderza w powierzchnię planety i odbite cząsteczki gazu rozbiegają się, unosząc dość wysoko pyły. Upływa zwykle wiele godzin, zanim opadną one z powrotem. Ponadto nad terenem lądowania można zaobserwować okresowy wzrost ciśnienia, a ściślej — liczby cząstek, bo trudno tu mówić o ciśnieniu atmosferycznym. Można by więc…
— Rozumiem — przerwała Mary. — Na jakiej wysokości trzeba przeprowadzać pomiary?
— Myślę, że wystarczy nawet 8—10 km nad powierzchnią. Trzeba sprowadzić Bolid na ciasną orbitę… Program pomiarów liczby cząstek i odpowiednie przyrządy istnieją…
— Wład, co o tym sądzisz? — Mary zwróciła się do fizyka.
— Dean jest optymistą. Ale myślę, że trzeba spróbować. Jest jakaś szansa. Można wybrać taki tor, aby Bolid przebiegł kilkakrotnie nad okolicami bazy i płaskowyżem K-14…
— Czy jesteś w stanie jednocześnie realizować program analiz porównawczych?
— Ustawię na orbicie stacjonarnej dodatkowe obserwatoria automatyczne.
— To się śpiesz!
Twarz Kaliny znów zniknęła z ekranu. Mary, Dean i Daisy przeszli na taras bazy przykryty przezroczystą kopułą. Nad nimi, na ciemnym niebie, wśród setek gwiazd, błyskała rytmicznie czerwonym światłem maleńka iskierka Bolidu. Stali zapatrzeni w ten rubinowy punkcik czekając chwili, gdy rozjarzy się jaskrawym, błękitnym blaskiem i pocznie wędrować po nieboskłonie.
Zoe stanęła na krawędzi owalnego otworu. Spojrzała w dół. Tuż pod jej stopami ziało pustką wyiskrzone gwiazdami niebo. Jego czasza, niczym gigantyczna karuzela, obracała się szybkim ruchem wokół osi wirowania Bolidu. Zoe zawahała się. Może jednak powinna była napisać kartkę do Włada? Powrót oznaczałby jednak konieczność ponownych obliczeń…
Nie! Niech się trochę o nią pomartwi. Zawiadomi go dopiero po lądowaniu przez radiG.
Jeszcze raz sprawdzua, czy przypięty z przodu do pasa dodatkowy silnik nie będzie jej utrudniał ruchów, i spojrzała na chronometr umieszczony we wnętrzu kołnierza, obok wskaźników przyśpieszenia i zużycia materii odrzutowa
Powinna wystartować za dwie minuty.
Odepchnęła się lekko od poręczy i ciało jej popłynęło w przestrzeń.
Spojrzała za siebie. Jarząca się czerwonym, pulsującym światłem kula Bolidu oddalała się wolno.
Zoe zacisnęła diuń na manetce sterowniczej. Karuzela niebieska przestała się obracać. Układ stabilizujący działał bez zarzutu.
Spojrzała na chronometr. Nie miała ani cuw'ili do stracenia. Wielka tarcza Nokty zakryła już sobą Procjona, widocznego w konstelacji Bliźniąt, Na północ od planety świeciły Kastor i Polluks.
Dziewczyna zaczęła teraz manewrować dźwignią orientacji przestrzennej. W wizjerze, umieszczonym w hełmie na wysokości brwi, przesuwały się gwiazdy i konstelacje: Orzeł, Herkules, wreszcie Wolarz.
Ustawiwszy swe ciało w takim położeniu, iż w wizjerze ukazała się niewielka gwiazda w okolicy Arktura, Zoe przesunęła dłoń na dźwignię przyspieszeń i spojrzała na chronometr.
Z determinacją nacisnęła dźwignię.
Przytłumiony szum przerwał ciszę. Ciało Zoe nabrało gwałtownie wagi.
Kula Bolidu zaczęła się szybko oddalać. Zoe nie miała jednak w tej chwili czasu na obserwację otoczenia. Z napięciem śledziła przeskakujące cyfry w okienkach chronometru.
W dwudziestej piątej sekundzie wyłączyła silnik. Wskazówka przyśpiesze-niomierza przesunęła się z powrotem z 2 G na 0. Wróciła nieważkość ciała.
Zoe spojrzała na licznik mierzący zużycie masy odrzutowej. Straciła na start blisko 6 kilogramów materiału pędnego. Jak dotąd, wszystko przebiegało zgodnie z planem: zredukowała swą prędkość po orbicie Bolidu do około 200 m/s i teraz rozpoczęło się spadanie pod wpływem siły przyciągania planety.
Wiedziała, że w pierwszych godzinach spadanie to będzie bardzo powolne. Czy Wład nie zauważy za wcześnie jej ucieczki? Może zażądać, aby wróciła na Bolid. Przecież jeszcze nie jest za późno…
Spojrzała w kierunku Bolidu. Jego pulsująca czerwonym światłem kula o trzydziestometrowej średnicy malała szybko, oddalając się z prędkością ponad 500 m/s.
Zaczęła obliczać w pamięci, ale jakoś nie mogła skupić uwagi. W każdym razie jeszcze przez ponad trzy godziny powrót na Bolid wymagać będzie mniej energii, niż zużyje jej hamowanie w czasie lądowania.
Ogromna kula planety nie zwiększała jednak dostrzegalnie swych rozmiarów, choć już pół godziny minęło od momentu startu. Zoe odwróciła głowę ku Bolidowi. Był tylko jedną z tysięcy gwiazd, które otaczały ją wokół, zda się nieruchomo zawieszoną w przestrzeni.
Po raz pierwszy od opuszczenia statku ogarnęło ją nieprzyjemne uczucie osamotnienia. Jakże pragnęła przyspieszyć ten wlokący się lot! Choćby o kilkadziesiąt metrów na sekundę!…
Znów zaczęła snuć w pamięci obliczenia. Niby tylko dla zabicia czasu.
O^yby tak poświęcić jeden kilogram paliwa?… Dla bezpieczeństwa może przecież wy redukować tę prędkość w drugiej połowie drogi.
Nie mogła oprzeć się pokusie.
Ustawiwszy swe ciało tak, iż w wizjerze widziała wyniosły szczyt położony kilkadziesiąt kilometrów na wschód od centrum tarczy planety, nacisnęła dźwignię przyspieszeń. Z przezroczystej rury wyskoczył na cztery i pół sekundy snop materii odrzutowej, a przez skafander przes/edt wibrujący dźwięk.
I znów zapanowała dzy/orsiĘCa w uszach cisza. Ale wraz z nią pojawił się niepokój, czy zwiększenie prędkości nie spowoduje zbyt dużej zmiany toru lotu.
Nie pozostawało jednak nic innego, jak czekać. Błąd mógł się ujawnić dopiero w drugiej połowie drogi.
Pod koniec trzeciej godziny spadania Zoe zmniejszyła swą prędkość o 80 m/s z drobną poprawką kierunku. Nie miała jednak pewności, czy ta poprawka nie pogłębi poprzedniego błędu.
W tej chwili widniała pod nią, w centrum tarczy planety, zupełnie inna okolica. Toteż raz po raz spoglądała z niepokojem w kierunku bazy, położonej obecnie daleko na wschód. Pamiętała z wykresu, że tak mniej więcej przebiegać będzie lot i dopiero w ostatnich trzydziestu paru minutach ciało jej „dogoni" miejsce wyznaczone na lądowanie. Nie umiała jednak ocenić, czy jej obecne położenie odpowiada planowi.
A jeśli wyląduje daleko od bazy, w terenie, gdzie spadnie kolejna seria pocisków? Nie chciała o tym myśleć.
Nie panując nad nerwami zwiększyła prędkość w kierunku na wschód, aby jak najszybciej znaleźć się wśród kolegów.
Rozmiary Nokty rosły teraz z każdą minutą. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, najdalej za kwadrans należało rozpocząć hamowanie. Zoe nastawiła wizjer na dwa nieduże kratery. Zgodnie z poczynionymi jeszcze w Bolidzie obliczeniami, kratery te miały służyć do pomiaru odległości dla wyznaczenia momentu rozpoczęcia hamowania, gdyż aparaty plecowe nie miały radarowego dalmierza. Z chwilą, gdy odstęp między kraterami zrówna się ze średnicą wizjera, należało włączyć silnik.
Tymczasem położenie zmieniało się z błyskawiczną szybkością. Zoe patrzyła, jak baza zaczyna zbliżać się ku niej. Jest coraz bliżej… bliżej… Wreszcie niemal wprost nad nią…
Już niedługo… Już niedługo…
W tej chwili skonstatowała ze zgrozą, że pęd znosi ją na wschód.
Ale czy wolno już hamować? Czy starczy materii odrzutowej?
Zdecydowała się jednak na hamowanie. Wskazówka przyśpieszeniomierza przesunęła się na l, potem na 2 G i nagle… przeskoczyła gwałtownie na zero. Cała materia odrzutowa pierwszego silnika już się zużyła. Teraz trzeba było szybko odrzucić ten aparat i założyć drugi.
Opanowując całym wysiłkiem woli nerwowe drżenie rąk, Zoe odpięła pasy i pozbyła się balastu. Teraz należało odczepić przytroczony do pasa drugi silnik i umieścić go na plecach. Nie było to zadanie łatwe w warunkach nieważkości. Należało unikać gwałtownych ruchów i nie wypuszczać z rąk aparatu, gdyż można go było już nie dosięgnąć.
Wreszcie pasy zostały zapięte i zlana potem dziewczyna wcisnęła do gniazdka w skafandrze wtyk przewodu łączącego silnik z aparaturą kontrolną w kołnierzu hełmu. Mogła ustawić się prawidłowo w przestrzeni i wznowić hamowanie.
Gdzie krater kontrolny?
Ogrom zbliżającego się globu sugerował, że Zoe jest tuż, tuż nad jego powierzchnią. W rzeczywistości dzieliło ją od planety jeszcze sto kilkadziesiąt kilometrów.
Brzegi krateru zlewały się niemal z krawędzią wizjera. Należało natychmiast rozpocząć hamowanie! Nie było ani chwili do stracenia.
Gwałtowny obrót ciała. Zoe naciska dźwignię przyśpieszeń i trzyma ją nieruchomo na 2 G.
Mija kilkadziesiąt sekund i oto uświadamia sobie, że popełniła fatalny błąd:
snop materii odrzutowej bije w kierunku bazy. Zoe dokonuje błyskawicznej poprawki, ale wie, że już nie będzie w stanie wylądować planowo…
Prędkość zmalała gwałtownie i po chwili zamiast opadać, ciało jej poczyna się wznosić. Włącza błyskawicznie silnik.
Od powierzchni planety dzieli ją najwyżej kilkanaście kilometrów.
Bazy już dawno nie widać. Znikła gdzieś daleko za łańcuchem górskim. Ale Zoe myśli w tej chwili o czym innym.
Licznik wskazuje, iż pozostało jej tylko około 2400 gramów materii odrzutowej.
W tych warunkach wolno hamować tylko w ostatniej chwili. Zresztą nie jest już w stanie obliczyć, czy wystarczy paliwa. Przecież chodzi tu tylko o sekundy… A może nawet o ich ułamki…
Powierzchnia planety rośnie. I rośnie z każdą chwilą przerażenie.
Na wysokości tysiąca metrów Zoe raptownie naciska dźwignię przyspieszeń do dwóch, czterech, wreszcie niemal aż do pięciu G.
Trzysta kilogramów ciężaru rozciąga ciało Zoe, szarpie wnętrzności… Przyspieszenie wtłacza jej głowę w barki. Z ust wyrywa się jęk. Oczy przysłania mgła.
Tuż nad samą powierzchnią planety, pokrytą zwałami popiołu i okruchów skalnych, prędkość spadania maleje błyskawicznie do zera i Zoe zostaje wyrzucona w górę.
Niemal w tym samym momencie silnik przerywa pracę. Zoe spada teraz w dół z wysokości kilkudziesięciu metrów.
W ostatniej sekundzie, jak przez mgłę, widzi pod sobą wąską szczelinę, ziejącą czarną otchłanią. Uderza o jej krawędź nogami. Ostry ból przeszywa jej ciało. Czuje gwałtowne szarpnięcie za ramiona. Silnik odrzutowy pęka, zgrucho-tany uderzeniem o skałę.
Nagły wstrząs, błysk i ciemność…
Głuchy szum w uszach i żółte płaty latające przed oczami. Co się dzieje? Dopiero po chwili wraca świadomość ostatnich przeżyć: gwałtowne hamowanie, potem upadek ze znacznej wysokości. Czarna otchłań szczeliny i widok zgruchotanego silnika odrzutowego.
A jednak żyje!
Uniosła głowę. Wokół panowała ciemność. Teraz dopiero zauważyła, że leży twarzą ku ziemi na jakimś ruchomym usypisku.
Podparła się rękami chcąc wstać i w tym momencie ostry ból przeszył jej klatkę piersiową, biegnąc aż do nóg.
Ponowiła wysiłek. Próbowała podkurczyć nogi. Jęknęła. Lewa stopa była najwidoczniej zwichnięta, a może nawet zgruchotana. Przewróciła się więc ostrożnie na bok, postanawiając najpierw odpiąć utrudniający ruchy aparat plecowy.
Wskazówka sekundowa na świecącej blado tarczy chronometru nie posuwała się. Zoe odpięła klamry pasów i zsunęła z ramion aparat. Zagryzając z bólu wargi usiadła teraz i rozejrzała się wokół. Nad nią, w szerokiej szczelinie między skałami, świeciły gwiazdy. Znajdowała się na dnie jakiejś niezbyt głębokiej rozpadliny, zasypanej okruchami skalnymi pomieszanymi z pyłem lub popiołem.
— Zero, jeden! — rzuciła hasło włączające stacyjkę radiotelewizyjną.
Ekran nie zapalił się.
Ponowiła wezwanie. Raz, drugi… dziesiąty… Bez rezultatu. Odruchowo dotknęła palcami powierzchni skafandra powyżej piersi, gdzie mieściła się aparatura radiowa.
Nie zważając na ostry ból, przeszywający raz po raz klatkę piersiową, zaczęła obmacywać cienką płytkę umieszczoną pod elastyczną powłoką skafandra.
Mimo grubych rękawic wyczuwała bez trudu, że płytka jest połamana. Prawdopodobnie ona właśnie uchroniła Zoe przed poważniejszymi obrażeniami. Ból, jaki sprawiało każde dotknięcie tego miejsca, wskazywał, że uderzenie było bardzo silne. Może nawet nastąpiło pęknięcie żeber. Ale dziewczyna zdawała sobie sprawę, że stokroć groźniejszy był dla niej w tej chwili stan lewej nogi. Najmniejszy ruch stopą zmieniał się w potworną torturę. Tępy, dotkliwy ból nie ustawał zresztą ani na moment. Czuła wyraźnie, jak krew pulsuje gwałtownie w chorej nodze, a wrażenie gorąca, to znów zimna przebiegało raz po raz od stopy aż powyżej kolana.
Największy jednak niepokój budził nieznośny ucisk powyżej kostki. Wiedziała, że musi sprawdzić jak najszybciej, co się stało z jej nogą, a jednocześnie nie mogła opanować lęku przed tą czynnością.
Jak najostrożniej, aby możliwie nie potęgować bólu, podkurczyła nogę i zaczęła ją obmacywać. Palce przesuwały się powoli po szorstkiej powierzchni kombinezonu. Coraz niżej i niżej… Elastyczne tworzywo oplatało ciasnym pierścieniem nogę kilka centymetrów powyżej kostki.
Ciało dziewczyny przeszył dreszcz.
Palce pobiegły w dół i gwałtownie cofnęły się. Wyczuła wypukłe zakrzepłe bąble uszczelniającej substancji. Rozdarcie ciągnęło się od zgruchotanej kostki aż po metalową podeszwę buta. Jakże silne musiało być uderzenie i jak twarda skała, skoro jej krawędź rozcięła jak nożem powłokę skafandra.
Samoczynne zwężanie się nogawki powyżej uszkodzonego miejsca wskazywało, że rozdarcie było zbyt głębokie i długie, aby sam tylko krzepnący płyn, który wypełnia przestrzeń między dwiema warstwami kombinezonu, mógł zablokować drogę uciekającemu powietrzu. Jeśli również obrażenia nogi były głębokie — zaciśnięty automatycznie powyżej kostki pierścień stanowił ratunek przed gwałtownym upływem krwi.
Ale czy odnajdą mnie w tej rozpadlinie? — pomyślała z rozpaczą. — W jaki sposób mogę im zasygnalizować, gdzie się znajduję? Co za idiotka ze mnie! Nie zabrałam ze sobą ani rakiet świetlnych, ani nawet zwykłej latarki… Chyb.;
zostanę tu już na zawsze… Nie! Nie! Muszę się stąd wydostać!!!
Na próżno jednak usiłowała wzrokiem przeniknąć ciemność. Przypominała sobie tylko niejasno, że szczelina ma nierówne brzegi. Może więc znajdzie miejsce, gdzie ściany nie będą zbyt strome, aby się na nie wspiąć.
Pokonując ból, ruszyła przed siebie, czołgając się po omacku wzdłuż widniejącego nad nią pasa nieba.
Po kilkunastu metrach szczelina zwęziła się tak znacznie, że dalsze ruchy stały się niemożliwe. O pionowej zaś wspinaczce ze zgruchotaną stopą nie było mowy. Musiała więc zawrócić.
A jak natrafi na zbyt wąskie przejście? Oznaczałoby to, że znalazła się w pułapce.
Wpadła w panikę. Z desperacją zdwoiła szybkość ruchów, mimo nieznośnee bólu.
Byle szybciej! Byle szybciej przekonać się!
Niespodziewanie ręka natrafiła na porzucony aparat plecowy. Dopies-teraz zauważyła, że rura, w której dokonywało się przyspieszanie cząstek materii odrzutowej, była utrącona, a długi pręt sterowniczy wygięty w pałąk. Przyszło jej do głowy, że pręt ten może się przydać przy windowaniu ciała w górę. Wykręciła go więc z aparatu i zabrała ze sobą.
O dwa metry dalej wznosiło się usypisko kamieni
Z nową nadzieją zaczęła się wspinać na czworakach po pochyłym zboczu.
Metr, dwa, trzy… Usypisko było coraz bardziej strome, tak iż raz po raz zsuwała się w dół.
Wreszcie, wyczerpana niemal do ostateczności, zapominając o bólu, zauważyła z radością, że tylko niewielki występ skalny dzieli ją od krawędzi rozpadliny.
W dziewczynę wstąpiły nowe siły.
Mimo czterokrotnie mniejszego ciążenia niż na Ziemi, nie byłaby jednak w stanie, wspiąć się na skałę, gdyby nie pręt, który udało się jej zaczepić o krawędź szczeliny. Jeszcze jeden wysiłek i dziewczyna wypełzła wreszcie z rozpadliny. Upadła na twarz i dysząc ciężko przeleżała tak nieruchomo kilka minut. Podparła się rękami i unosząc głowę próbowała ocenić położenie.
Widoczność była bardzo ograniczona, choć teren należał raczej do płaskich i tylko gdzieniegdzie zaznaczały się większe wypukłości. W pierwszej chwili Zoe sądziła nawet, że jest w kotlinie.
Z ogromnym wysiłkiem, opierając się na pręcie, stanęła na prawej nodze. Pole widzenia było teraz nieco szersze, ale promień jego nie przekraczał dwóch kilometrów.[19] Wokół rozciągała się nieznacznie pofałdowana równina, z rzadka poprzecinana rysami szczelin. Mrok uniemożliwiał wprawdzie rozróżnienie szczegółów głębiej położonych partii otoczenia, zauważyła jednak szereg wyniosłości rysujących się niewyraźnie w dali.
Spojrzała na niebo, chcąc według gwiazd określić kierunek, gdzie powinna znajdować się baza.
Zastanawiała się przez dłuższą chwilę. Wszak dotychczas obserwowała niebo w zupełnie odmiennych warunkach.
Nisko nad horyzontem świecił Procjon. Ponad nim Orion z jaskrawym niebieskawym punkcikiem Syriusza obok czerwonawej Betelgeuze.
Rozejrzała się szukając Kasjopei z jasnym, żółtawym płomykiem Słońca. Znalazła ją wkrótce na lewo, tuż przy widnokręgu. Proxima ani też para gwiazd Alfa Centauri nie były widoczne.
Procjon wskazywał kierunek wschodni. Wkrótce wysuną się zza horyzontu Bliźnięta. Baza była więc położona po przeciwnej stronie, poza zarysami spiętrzonych bloków skalnych, nad którymi świeciła wysoko gwiazda Fomalhaut. Czyżby to właśnie były góry, które tak często obserwowała z Bolidu? A może od bazy dzieli ją kilkadziesiąt kilometrów? Przecież tak łatwo pomylić się w ocenie odległości, zwłaszcza że w ostatnich minutach spadania zmieniała parę razy kierunek lotu.
Tymczasem ból w nodze, który chwilowo jakby przycichł, znów odezwał się ze zdwojoną siłą. Dziewczyna czuła, że w pionowej pozycji długo nie wytrzyma. Jeszcze raz spojrzała w górę i uczuła radosne podniecenie.
Po niebie przesuwał się nikły czerwony punkcik.
— Rakieta! To Wład! To Wład leci!
Uczyniła ruch tak gwałtowny, że straciła równowagę i runęła na twardą płytę skalną. Upadek nie był groźny wobec niedużej siły przyciągania. Zapominając o bólu szybko usiadła na ziemi i śledziła dalej ruchy rakiety. Rosła ona z każdą sekundą spadając coraz niżej.
Lecz oto czerwony ognik począł zbaczać na wschód. Już przeleciał nad głową Zoe… Już słabnie blask… Punkcik zniżając swój lot staje się coraz mniejszy.
Rakieta zniknęła za horyzontem. Zoe zerwała się na klęczki, ale to, co zobaczyła, kazało jej rzucić się natychmiast na ziemię.
Zza czarnej linii widokręgu wypełzł obłok o oślepiającej jasności.
Rakieta ta nie niosła jej ratunku. To był jedynie pocisk detonacyjny. Rozpoczynały się kolejne badania sejsmiczne planety.
Szybko, jak tylko mogła najszybciej, zaczęła czołgać się na zachód. Byle jak najdalej od miejsca eksplozji.
Raptowny wstrząs gruntu przykuł ją do ziemi. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to nadeszły fale sejsmiczne niedawnych eksplozji. Odważyła się podnieść głowę. Wokół panował mrok. Tylko nad widnokręgiem uniosła się świecąca blado mgiełka radioaktywnego pyłu. Następna seria pocisków ma spaść za dwie godziny. Jeśli któryś z pocisków, z kolejnych serii, padnie choćby o kilka kilometrów od niej!…
Strach potęgował siły. Znów zaczęła czołgać się w kierunku gwiazdy Fomalhaut. Jasny punkcik, opadający z wolna ku zachodowi, jakby krzepił ją nadzieją. Mimo że każdy ruch powodował nieznośne cierpienie, wytrwale, uparcie dążyła naprzód.
Teren opadał, to znów podnosił się. Musiała kilkakrotnie omijać szczeliny, spękane bloki skalne i nieduże kratery, prawdopodobnie meteorytowe, zasypane pyłem i drobnymi odłamkami skał. Wreszcie zziajana, spocona dobrnęła do kilkumetrowego progu i ostrożnie zsunęła się w dół.
To, co w ciemnościach wzięła za nieduże zapadlisko, było rozległą niziną pokrytą stwardniałym popiołem i żwirem. Wzrosła też bardzo ilość pyłu, który tworzył tu miejscami grube warstwy.
Chodzenie na czworakach, gdy ręce zapadają się raz po raz w grząski, drobniutki piasek, nie jest łatwe. Przeszkody te pochłonęły resztki sił dziewczyny. Posuwała się coraz wolniej, z uporem zmuszając zbolałe mięśnie do działania. Udrękę potęgowało wzmagające się pragnienie.
Po bezskutecznej próbie okrążenia większego zapadliska wypełnionego pyłem padła z wyczerpania. Była tak zmęczona, że nie miała nawet siły położyć się na wznak.
Łyk odżywczego płynu przyniósł pewną ulgę, lecz jednocześnie sprowadził senność. Na próżno z nią walczyła. Organizm, a zwłaszcza mózg. pracujący z nadmiernym napięciem od kilkunastu godzin, potrzebował wytchnienia.
Sen jej był jednak krótki, nerwowy, męczący. Nieprzerwanie majaczyły przelatujące po niebie sondy detonacyjne. Widziała błyski eksplozji. Czuła, jak wielkie bloki skalne miażdżą jej nogi. Potem śnił jej się Wład w białym lekarskim kombinezonie. Pochylał się nad nią i powtarzał ze smutkiem: „Widzisz, jakaś ty niemądra. Jak teraz będziesz ze mną tańczyć?" Obok Włada stał doktor Summerbrock z jakimś naczyniem pełnym wody z lodem. Zoe tak się bała, że każą jej włożyć chorą nogę do tej wody, że aż się przebudziła.
Ostry, szarpiący ból przeszywał jej lewą stopę. Dołączyło się do tego nowe, nie odczuwane dotąd wrażenie — zimno. Czuła, jak chorą nogę ogarnia lodowaty chłód. Może to tylko złudzenie wywołane zaognieniem rany?
Nie było to jednak złudzenie. Uczucie chłodu nie ustępowało, lecz przeciwnie — potęgowało się. Stopa najwyraźniej marzła. Widocznie rozdarcie nogawki kombinezonu pociągnęło za sobą częściowe uszkodzenie instalacji termicznej. Gwałtowne ruchy i wędrówka na czworakach powiększyły jeszcze rozmiary uszkodzenia, tak iż utrata ciepła w tej części skafandra przybrała niebezpieczne rozmiary.
Zoe nie chciała myśleć o tym, co jej grozi. Zaczęła ją ogarniać apatia. Położyła się na plecach i przymknęła powieki. Gdyby teraz mogła zasnąć, choćby na zawsze…
Naraz wydawało jej się, że odczuła słaby wstrząs. Pocisk…
Pamiętała mglisto z planu prac, że w czwartej serii jedna z sond ma paść gdzieś w odległości sześćdziesięciu kilometrów od bazy, na płaską, rozległą zapadłość.
A jeśli jest to teren; na którym ona w tej chwili się znajduje? Jaka właściwie odległość dzieli ją od bazy?
Znów poczęła uparcie czołgać się na zachód. Nie zdawała sobie zupełnie sprawy, że od rozpoczęcia wędrówki przebyła zaledwie półtora kilometra, gdy w rzeczywistości od bazy dzieliło ją… ponad czterysta.
Tym razem bardzo prędko opadła z sił. Po przebyciu trzydziestu paru metrów osunęła się w miękki, grząski pył, który zakrył ją niemal całą.
Znów bezwład, apatia i senność opanowały dziewczynę. Tylko ból jakby ustępował.
Jak długo przeleżała w odrętwieniu — tego nie umiała sobie uświadomić. Niewątpliwie musiało minąć kilka godzin, bo Procjon świecił już bardzo wysoko i lada chwila powinien nastąpić wschód Proximy.
Bólu w stopie już nie czuła. Przeniósł się wyżej, niemal do kolana. Wkrótce ciałem jej poczęły wstrząsać silne dreszcze. Pragnienie znów się wzmogło. Oddech i puls były przyspieszone. Nie ulegało wątpliwości, że ma gorączkę.
Z trudem sięgnęła spieczonymi wargami do rurki zbiorniczka z odżywczym płynem. Przełknęła z wysiłkiem ciepławy słodki sok.
Gorączka i bezwład zdawały się powoli ustępować. I oto, jakby pod wpływem napoju, w głowie Zoe zaświtał nowy, zbawczy pomysł. Musi jak najszybciej odnaleźć większe skupisko odłamków skalnych i ułożyć z nich na dużej płasz czyźnie jakiś charakterystyczny znak. Może nawet swe imię.
Jak najśpieszniej postanowiła wprowadzić pomysł w czyn.
Opodal wznosił się niewielki pagórek. Ruszyła ku niemu. Każdy ruch wymagał ogromnego wysiłku. Mięśnie stały się jakby z ołowiu. Nie ustępowała jednak.
Wreszcie dotarła na szczyt wzniesienia i usiadłszy rozejrzała się po okolicy.
Wschodziła Proxima.
W jej kierunku widać było niewyraźne zarysy jakichś większych wzniesień, to samo na zachodzie. Czuła, jak znów ogarnia ją apatia. Usypisk skalnych nigdzie w pobliżu nie dojrzała.
Naraz przez ciało jej przebiegło drżenie.
Na lewo, w niewielkiej odległości, płonęło w mroku słabe, zielone światełko.
Wytężyła wzrok. Światełko nie było halucynacją. A któż na tym martwym globie mógł zapalić je jak nie człowiek?
Dziewczynę ogarnęła radość. A jeśli to nie koledzy — zreflektowała się — to przynajmniej jakaś samoczynna stacja badawcza. Choćby tylko sejsmograf! To już jej wystarczy. Przecież zakłócając w regularny sposób jego działanie będzie mogła zwrócić na siebie uwagę.
Zapomniała zupełnie o bólu, o zmęczeniu: mięśnie zdawały się na nowo nabierać elastyczności. Jak mogła najszybciej, zaczęła czołgać się w kierunku światełka.
Teren był nierówny. Raz po raz zielonkawa plamka światła znikała sprzed oczu, to znów ukazywała się nad powierzchnią pyłu. Ale choć przebyła ponad dwieście metrów i coraz częściej musiała odpoczywać, światełko wydawało się wciąż tak samo dalekie i nieuchwytne. Czyżby uciekało przed nią?
Zatrzymała się i przez dłuższą chwilę obserwowała zielony ognik.
Nie. Nie porusza się. To tylko złudzenie. Widocznie znajduje się znacznie dalej niż myślała początkowo.
Zsunęła się z niewielkiego wzniesienia w dół i brnąc na czworakach przez pył, dążyła naprzód. Nagła zmiana w otoczeniu przykuła jej uwagę. Z mroku wyłoniły się zarysy otaczających ją wzniesień. Czyżby blask chmury radioaktywnej? Uniosła wzrok ku niebu.
— Wład! Wład!
Oto z góry, od wschodu, rosnąc w oczach, zbliżała się świecąca rubino-wo kula Bolidu.
Statek przeleciał wysoko nad jej głową i zniknął za widnokręgiem. Znów zapanowała ciemność. Ale tym razem Zoe daleka była od rozpaczy.
Bolid zszedł ze stacjonarnej orbity! A więc zauważyli jej zniknięcie i rozpoczęli poszukiwania.
Dygocąc z wrażenia wpełzła na pobliskie wzniesienie. Rozognionym wzrokiem wpatrywała się w mrok. Już zaraz, za chwilę nadlecą… Skończą się wreszcie te tortury.
Na zachodzie ukazała się rakieta. Leciała dość nisko nad powierzchnią planety, wyrzucając co pewien czas krótkie iskierki materii odrzutowej. Nie było wątpliwości: był to silnik rakietowy aparatu plecowego. Widocznie człowiek kierujący aparatem chciał utrzymać się na stałej wysokości.
Zoe z trudem podniosła się i stanęła na zdrowej nodze. Widziała wyraźnie, jak lecący człowiek szukał czegoś na ziemi silnym reflektorem.
Gwałtownie wymachując rękami dziewczyna usiłowała zwrócić ua siebie uwagę. Zbyt duża odległość dzieliła ją jednak od rakiety, aby mogła być objęta światłem reflektora. Zresztą uwagę przybysza przykuwało w tej chwili coś innego: spostrzegł on widocznie zielonkawe światełko, bo zmieniwszy kierunek lotu, okrążył kilkakrotnie miejsce, z którego się ono wydobywało.
Zoe zaczęła czołgać się w tym kierunku; Niepokój zdwoił jej siły. Raz po raz podnosiła się na kolana i machaniem rąk usiłowała zwrócić na siebie uwagę.
Człowiek przeleciał jeszcze raz tuż nad zielonym światełkiem, po czym zatoczywszy duży łuk zbliżał się do Zoe.
Jasny krąg światła ślizgał się po powierzchni planety. Był coraz bliżej… bliżej… Jeszcze kilometr, jeszcze pięćset metrów, czterysta, dwieście…
Zoe widziała już wyraźnie ciemny skafander.
Nagle jakby świat cały zakołysał się przed oczyma Zoe. Szybkim, płynnym ruchem człowiek zmienił położenie swego ciała i zawrócił na zachód.
Zoe z jękiem rzuciła się naprzód.
Rakieta oddalała się szybko, nabierając prędkości. Po chwili Zoe już nie mogła rozróżnić ani skafandra, ani długiej rury wyrzucającej snop materii odrzutowej. Jasny, krótki płomyk zamienił się w iskrę, wreszcie znikł zupełnie z oczu za wzniesieniem majaczącym na tle czarnego nieba.
Była półprzytomna z rozpaczy. A więc nie dostrzegli jej! Czy możliwe, aby po raz drugi tu przylecieli?
Naraz w pamięci Zoe stanęło zielone światełko, a wraz z tym wróciła nadzieja. Jeszcze nie wszystko stracone. Tam znajdzie ratunek. To z pewnością sejsmograf.
— To musi być sejsmograf! — powtórzyła z uporem.
Pokrzepiwszy się znów płynem ruszyła naprzód. Ale siły jej były już bardzo wątłe. Coraz częściej musiała odpoczywać. Gorączka ponownie się podniosła. Lewa noga była niemal zupełnie zdrętwiała i bezwładna. W głowie potęgował się jednostajny szum.
Na północy, w miejscu Słońca, świeciła już Proxima, gdy Zoe, goniąc resztkami sil, dotarła do rozległego płaskiego terenu, pokrytego drobnym pyłem. Od miejsca, z którego wydobywało się światło, dzieliło ją nie więcej niż dwadzieścia metrów.
Szum w głowie przemienił się w głuche dudnienie. Nie pomagał nawet odżywczy płyn. Było go już zresztą bardzo niewiele.
Odpoczęła chwilę nabierając sił do przebycia ostatniego odcinka drogi.
Pył zdawał się jeszcze bardziej sypki niż gdzie indziej. Ręce zapadały się głęboko w grząską masę utrudniając ruchy. Ale świecące coraz silniejszym blaskiem miejsce ciągnęło Zoe jak magnes.
Wreszcie, padając co chwilę, dobrnęła do celu. Lecz zamiast oczekiwanego przyrządu ujrzała tylko zielony krąg blasku. Blask — i nic więcej…
Na próżno wypatrywała jego źródła. To świecił pył…
Rysunek 6. Słonce widziane z układu planetarnego Proxiroy. Na prawo Kasjopeja.
Czyżby znów zawód? Ostatni, jakże straszny zawód?…
Ale przecież musi istnieć źródło tego blasku! Pojedyncze źródło! Przecież pyły nie świecą na szerokiej przestrzeni, lecz największa siła blasku zdaje się koncentrować w jednym miejscu. Może to latarnia, oznaczająca miejsce zainstalowania przyrządu, zasypana pyłami? Może wstrząs wywołany eksplozją atomową zatopił sejsmograf w tym grząskim piachu?
Wpełzła w świetlisty krąg i zaczęła ostrożnie grzebać rękami w miejscu, z którego bił najjaśniejszy blask. Głębiej pył był bardziej zbity, ale przy każdej próbie wykopania głębszego dołu nieprzerwanie obsuwał się i zasypywał go. Aby dotrzeć do niższych warstw, należało odgarnąć pył z powierzchni o promieniu przynajmniej półtora metra.
Praca była ciężka, zwłaszcza że mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa. Dół powoli pogłębiał się. Zoe, mimo dotkliwego kłucia w klatce piersiowej, gwałtownymi ruchami ramion odrzucała za siebie tumany pyłu. Leżała w głębi wykopanego otworu, niemal do połowy zasypana miękką, lekką masą drobniutkich cząsteczek.
Znów przywarła do miejsca, skąd biły blaski. Zagłębiła rękę aż do ramienia, szukając zasypanego przyrządu. Bez rezultatu.
Lecz oto, gdy już tracąc nadzieję, wyciągała rękę z dołu, natrafiła niespodziewanie, na głębokości dwudziestu centymetrów na jakiś twardy przedmiot. Jeszcze raz wsunęła dłoń w to miejsce. Odnalazła ów przedmiot bez trudu. Był gładki, zdawał się przypominać kształtem zgiętą rurę.
A więc jednak…
W nowym przypływie radości rozpoczęła ostrożnie odkopywać przyrząd. Oby go tylko nie uszkodzić! Przecież od niego zależy jej życie!
Powoli, 2 głębi dołu, wyłaniały się zarysy przedmiotu. Duży, o blisko metrowej średnicy torus z jakiegoś wygładzonego metalu. On sam był jednak ciemny. Tylko wokół niego promieniowały pyły, przechodzące tu już w drobny, sypki piasek.
Jasny, zielony blask bił w oczy dziewczyny.
Przyrząd musi być z pewnością pod pierścieniem — przebiegło jej przez głowę. Wydobyła torus z jamy. Był lekki, dziwnie lekki. Ale Zoe nie zwróciła na to uwagi i odłożyła go na bok.
Lecz oto spostrzegła ze zdziwieniem i strachem, że nie tylko pyły, ale również jej własne ręce, w których trzymała pierścień, jarzą się zielonkawym światłem. Jednocześnie odczuła na twarzy poprzez szybę hełmu jakby ciepło bijące z pierścienia. Ciepło? Może to tylko złudzenie. Ale nie było czasu zastanawiać się nad tym.
Porzuciła pierścień i zwróciła się ku wykopanemu otworowi. Był zupełnie ciemny. Nawet najsłabszy blask nie wydobywał się z jego wnętrza.
Zoe myślała w tej chwili tylko o jednym: jak najszybciej odnaleźć zasypany przyrząd.
Znów rozpoczęła kopanie, pogrążając się niemal cała w jamie i zasypując ją za każdym poruszeniem. Nie widziała nawet sunącego wolno w górze Bolidu…
Długo, uparcie rozgarniała wnętrze dołu. Na próżno. Poza pierścieniem niczego więcej w tym miejscu nie było.
Opadła w końcu zupełnie z sił i odwróciwszy się twarzą ku niebu leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami.
Ą więc nigdy już nie ujrzy ani rodziców,ani Włada, ani nikogo z przyjaciół? Umrze samotnie wśród tego lodowatego pustkowia?
Dopiero po dłuższej chwili otworzyła oczy.
Gwiazdy świeciły jak dawniej równym, jednostajnym blaskiem. Tylko Proxima zbliżała się ku zachodowi, a jasna para Alfy Centauri stała niemal w zenicie. Więc od jej szalonego skoku minęło już blisko dziesięć godzin?!
A może jeszcze przeszukać zwały pyłu wydobytego z dołu? Przecież sejsmografy, rozstawiane przez Daisy i Deana po powierzchni planety, to niewielkie przyrządy osadzone na długich igłach. Łatwo nie zauważyć. Może sama je zasypała?
Uniosła się nieco na łokciu. Na-prawo, w odległości wyciągniętej ręki, tuż przy brzegu wykopanego dołu, jarzyły się zielonkawe pyły.
Promieniujący pierścień!
Wspięła się z wysiłkiem na brzeg jamy i ostrożnie wygrzebała torus z okrywających go pyłów. Znów ręce Zoe, a nawet skafander na piersiach, świeciły zimnym, zielonkawym blaskiem.
Dziewczynę ogarnęło podniecenie. Drżącymi dłońmi położyła ostrożnie pierścień z powrotem na ziemi. Chyba nie widziała go wśród aparatów i urządzeń zabranych z Bolidu przez ekipę Mary. A przecież nie mógł on być dziełem natury!
Z trudem panując nad nerwowym drżeniem rąk, wzięła torus w dłonie i przyjrzała mu się z uwagą. Blask bijący od rękawic rozpraszał mrok.
Pierścień miał przekrój eliptyczny, był gładki, jakby oszlifowany. Nie zauważyła najmniejszej skazy na jego powierzchni. Tylko w jednym miejscu biegł wąziutki spiralny rowek, zakończony dwoma trójkątnymi znaczkami. Było niepodobieństwem, aby pierścień wytworzyła sama przyroda.
Naraz jakby woal rzadkiej mgły zakrył obraz. Zoe podniosła więc torus bliżej oczu, niemal dotykając przezroczystego hełmu. Lecz w tym samym momencie mgła zgęstniała, zakrywając cały świat mlecznozieloną oponą.
Pierścień wypadł z rąk dziewczyny i ugrzązł w pyle u jej stóp. Podniosła dłoń do hełmu, jakby chciała przetrzeć oczy. Mgła powoli rzedła, ale w gałkach ocznych wystąpił piekący ból.
Jednak niewiele zwracała na ten ból uwagi. Myśli jej pochłonął bez reszty tajemniczy pierścień. Niewątpliwie był on elementem jakiegoś urządzenia. Próbowała sobie przypomnieć, czy przedmiot ten nie należał do ich ekspedycji.
Jakiemu celowi mógł on służyć? Ta myśl nie dawała jej spokoju. To, że miał silne własności radioaktywne i wywoływał zjawisko fluorescencji, niczego nie tłumaczyło. Przeciwnie — wydawało się mało prawdopodobne, aby tego rodzaju przedmioty Dean i Daisy rozwozili po powierzchni planety. Po prostu: po co? Niewykluczone zresztą, że natężenie promieniowania jest groźne dla organizmu ludzkiego. Ale przecież powinna zapłonąć lampka ostrzegawcza! Widocznie i to urządzenie jest uszkodzone.
Na krótką chwilę Zoe ogarnął niepokój, czy szkodliwe działanie promieni wysyłanych przez pierścień nie przyspieszy jej śmierci. Dla pewności odsunęła się o kilka kroków.
Ból w nodze, widocznie pod wpływem ciepła wydzielanego przez pierścień, uległ nasileniu. Dołączyło się nieprzyjemne swędzenie, wędrujące od palców do kolana. Gorączka również musiała się podnieść. Zoe czuła w skroniach nieustanny szum połączony z pulsowaniem. Tylko palenie oczu trochę osłabło. Stwierdziła natomiast z niepokojem, że gwiazdy widzi jakby podwójnie i przez mgłę.
Wypiła resztkę płynu odżywczego, ale nie przyniosło to prawie żadnej ulgi. Nie myślała jednak zbyt wiele o swym położeniu. Absorbowała ją nieustannie sprawa pierścienia. Może nie jest on wytworem ręki ludzkiej? To napełniało ją nadzieją i jakby dumą, iż może właśnie ona dokonała tego niezwykłego odkrycia. Jakże chciałaby zgłębić tę wielką tajemnicę! Gdy o tym myślała, ogarnął ją żal i niepokój większy niż lęk przed śmiercią. Czy jej kolegom uda się odnaleźć pierścień?…
Oni muszą go odnaleźć! Muszą przerwać ostrzeliwanie planety! Przeszukać płaskowyż w sektorze K-14…
I oto Zoe zdobywa się na jeszcze jeden wysiłek. Choć ręce ciążą jej jak odlane z ołowiu, choć mgła zasłania coraz bardziej wzrok, a mózg walczy resztkami sił z sennością — czołga się z największym trudem ku radioaktywnej obręczy.
Musi dotrzeć z powrotem do pierścienia! Musi ułożyć go płasko na ugniecionym pyle, by stał się wyraźnie widoczny z daleka wśród panującej ciemności. Może jego regularny kształt zwróci uwagę… Może dojrzy go Wład…
Jest półprzytomna, gdy kładzie pierścień na ubite swymi plecami miejsce. Czerwone i żółte płaty latają jej przed oczami. Nie ma już sił, aby oddalić się od pierścienia na bezpieczną odległość…
Ostatnim wysiłkiem odwraca się na wznak. Otwiera jak najszerzej oczy, ale zamiast gwiazd majaczą tylko przed nią rozmazane plamy, zasnuwające się co chwila czerwonawą mgłą…
Gdzieś z boku, tuz obok niej, pojawia się w kręgu zielonkawego blasku jasno świecący punkt. Krąg unosi się w górę… Jest już ponad nią. To pierścień odnaleziony w pyłach. Widzi go wyraźnie. Jest coraz bliżej…
Krąg i świetlisty punkt znikają, Zoe wydaje się teraz, że ona sama unosi się w przestrzeni, nad powierzchnią Nokty. Pod nią rozległa pustynia… Jakaś postać ludzka w skafandrze, leżąca bezwładnie — w kręgu zielonkawej poświaty… Dwa oślepiające błyski…
Krąg światła zataczał coraz to mniejsze koła na pagórkowatym terenie, przeciętym czarną kreską wąskiej szczeliny.
— To tu? — spytał Dean.
— Prawdopodobnie — odparła krótko Mary.
— Podzielmy się na dwie grupy — zaproponował Hans. — Ty i Daisy zajmiecie się szczegółowym przeszukiwaniem najbliższego terenu, zwłaszcza miejsc pokrytych grubymi warstwami pyłów. Ja z Deanem zbadamy szczelinę. Sądzę, że wystarczy przeszukać teren w promieniu kilometra. Sejsmografy są tu rozmieszczone stosunkowo gęsto i chociaż drugi wstrząs był bardzo słaby, jednak położenie udało się dość dokładnie określić.
— Pierwszy wstrząs to odrzucony aparat plecowy? — wtrąciła Daisy.
— Tak — potwierdził Hans. — Zderzenie z powierzchnią planety przy prędkości co najmniej 2 km na sekundę. Jeśli to meteoryt, byłby to zadziwiający splot okoliczności. Wzrost ciśnienia nad tym obszarem wskazuje zresztą na długotrwałe działanie silników. Chyba że…
Reflektor zgasł i tylko cztery światła pozycyjne błyskały raz po raz w ciemności ponad ognikami materii odrzutowej.
— Gdzie siadamy?
— Tam! W tej dolince! — Hans skierował wąski snop światła w dół, gdzie szczelina przebiegała przez rozległe zapadlisko. — Uwaga! Przechodzę do lądowania! — Zatoczył szeroki łuk, opadając szybko w dół.
Snop materii odrzutowej z aparatu plecowego ślizgał się po powierzchni planety, krzesząc snopy różnobarwnych iskier. Kilka metrów nad ziemią geofizyk wyłączył silnik i w parę sekund później zarył się butami w miękkim gruncie.
Około trzydziestu metrów od niego wylądował Dean. Mary i Daisy poleciały dalej.
Hans i Dean ruszyli skrajem szczeliny w przeciwnych kierunkach, oświetlając jej dno latarkami.
Postać Deana majaczyła już niewyraźnie w dali, gdy naraz do uszu Hansa dobiegł ze słuchawek zdławiony krzyk. Sylwetka astronoma zachwiała się i nagle zniknęła z pola widzenia. Widocznie astronom skoczył w głąb szczeliny. Hans bez namysłu puścił się skokami wzdłuż przepaści. Niemal w tej samej chwili rozległ się pod jego hełmem głos Deana:
— Hans!!! Mam! Znalazłem!!!
W chwilę później geofizyk dopadł miejsca, skąd wydobywało się światło latarki. W dole stał astronom trzymając w rękach podłużny; błyszczący przedmiot. Był to odłamek dyszy aparatu plecowego. Niżej, u stóp Deana, leżał pogruchotany kadłub silnika i szczątki rozbitego reflektora. Jasny błysk światła i jakiś cień mignął obok Hansa, spadając w głąb czarnego otworu. To Daisy wylądowała na dnie szczeliny. Geofizyk sam nie wiedział, kiedy znalazł się w dole. Pochwycił aparat, który Daisy zdążyła już podnieść z ziemi. Żadne z nich nie było w stanie wymówić słowa.
— Znaleźliście ją? — przerwał niespodziewanie ciszę głos Mary. Stała nad nimi na skraju szczeliny.
Hans opanował się pierwszy.
— Znaleźliśmy aparat plecowy… — odparł już dość spokojnie. — A to znaczy więcej, niż gdybyśmy ją… — Nie dokończył.
— A więc żyje! — zawołała radośnie Daisy.
— Wszystko na to wskazuje. Przecież wykluczone, aby odpięła aparat w czasie lotu… Również wątpliwe, by pasy się urwały… Zaraz zresztą zobaczymy.
Hans począł z uwagą badać pasy.
— Są naderwane, ale nie urwane — rzekł po chwili. — Widocznie wpadając w tę szczelinę uderzyła silnikiem o brzeg urwiska. Bardzo prawdopodobne, że to właśnie ją uratowało.
— Może tam gdzieś w pobliżu… — podsunęła Daisy.
— Wątpliwe. Chyba że nie jest v/ stanie chodzić… — odrzekła Mary. Zawiadomiono niezwłocznie Kalinę o odnalezieniu śladu Zoe, polecając mu rozpoczęcie szczegółowej obserwacji terenu przez pantoskop.
— Jest niemal pewne — mówił Hans ustalając z Władem plan działania — że w czasie upadku radio uległo uszkodzeniu. Rozbity został reflektor. Nie ma też rakiet sygnalizujących. Z jej strony nie można więc oczekiwać żadnych sygnałów.
— Gdzie ona w tej chwili może być? Chyba daleko nie zaszła…
— Sądzę, że skokami mogła przebyć nawet sto kilometrów. Orientuje się w ruchach nieba, więc prawidłowo powinna określić położenie bazy.
— Dlaczego jednak nie wykryła jej analiza zdjęć? Może leżała w szczelinie nieprzytomna? I dopiero później wyszła na powierzchnię?
— I to możliwe. Musisz jeszcze raz przeprowadzić analizę porównawczą terenu między bazą i tą szczeliną. Zresztą trzeba się spieszyć. W końcu zabraknie jej płynu i padnie z wyczerpania… Zaczniesz od miejsca lądowania, potem coraz szerszym pasem ku bazie…
Urywany dźwięk brzęczka pod hełmem Hansa przerwał rozmowę.
— Zero! — rzucił hasło łącząc się z towarzyszami.
— Hans! Hans! — rozległ się głos Daisy. — Znalazłam jakiś ślad! Ale bardzo dziwny… Chodź prędko!
W odległości dwustu metrów jarzył się duży reflektor.
Po chwili Hans ujrzał Deana i klęczącą obok niego Daisy. Astronom oświetlał reflektorem nieduży krater meteorytowy.
— Co znaleźliście?
— Siad w pyle… — wyjaśniła Daisy. — O, patrz, tu… — wskazała ruchem dłoni dwa wgłębienia tuż przy brzegu krateru. Hans ukląkł również i przez chwilę badał miejsce.
— Tak — rzekł wreszcie. — To wygląda na ślady nóg i rąk. Wgłębienia są zasypane, ale wyraźnie działała tu siła prostopadła do powierzchni, i to chyba niedawno.
Odwołano Mary, która przeszukiwała szczelinę. Ruszyli teraz we czworo, szerokim pasem badając okolicę. Po przejściu około trzystu metrów doszli do niewysokiego progu skalnego, za którym rozciągał się teren grubiej pokryty pyłem. Tu przystanęli i Hans połączył się z Władem.
— Analizator już pracuje — meldował fizyk. — Obserwuję teren przez pantoskop w podczerwieni. Na razie w pobliżu was nie zaobserwowałem żadnej plamy przypominającej człowieka. Jedyny jasny punkt w waszym sąsiedztwie, to źródło radioaktywne, które już na początku poszukiwań widziała Daisy. Znajduje się ono mniej więcej cztery kilometry na południowy zachód od miejsca lądowania Zoe.
Hans spojrzał we wskazanym przez Wiada kierunku.
Z progu wzniesienia widok na dolinę był szeroki, a noktowizyjna warstwa w szybie hełmu wzmagała jasność wizualną obrazu. Hans bez trudu dostrzegł ognik świecący blado w oddali, niemal tuż pod widnokręgiem.
— Zajmę się więc… — podjął Kalina.
— Zbadaj przez pantoskop okolicę tego źródła światła — przerwał mu Hans.
— Dobrze. A potem rozpocznę szczegółowe obserwacje zgodnie z planem.
Twarz Włada zniknęia z ekraniku.
Hans, Mary, Dean i Daisy zeskoczyli z progu i ruszyli w dalszą drogę, badając teren piędź po piędzi. Uwagę Mary przykuło długie, podobne do koryta wgłębienie, które wiło się falistą linią poprzez pył.
— Co to?!
Dean, który stał najbliżej miejsca, gdzie rozpoczynało się wgłębienie, postąpił kilka kroków i zawołał:
— Ślad!!! To musi być ślad Zoe!!
Mimo że brzegi wgłębienia były zasypane osuwającym się pyłem, nawet niewprawne oko mogłoby spostrzec, że ktoś się czołgał w tym miejscu.
Przeszli kilka kroków wzdłuż śladu, gdy chwilową ciszę przerwał nagle zdławiony głos Kaliny:
— Ona tam… Ona tam leży… Zdaje się… nieżywa…
— Gdzie?!
— Tam! Tam, gdzie to zielonkawe światło. Krąg zielonego światła…
— Startuję! — Dean rzucił się gwałtownie w bok i wzbił ukośnie w górę.
Wylądował kilkadziesiąt metrów od miejsca, z którego wydobywało się zielone światło. Resztę drogi przebył piechotą, brnąc przez sypki, hamujący ruchy pył.
Zoe leżała na wznak, z szeroko otwartymi oczami, W odległości metra od jej stóp spoczywał na ubitym pyle torus otoczony aureolą. Lampka ostrzegawcza w hełmie astronoma sygnalizowała znaczne natężenie radioaktywności.
Dean przypadł do ciała Zoe. Nachylił się nad jej hełmem i zadrżał.
Poprzez szybę patrzyły na niego martwe oczy.
Nagle, jakby we wnętrzu hełmu, rozbłysła na moment jasnobłękitna gwiazda. Nie… to odbicie jakiegoś jasnego obiektu świecącego gdzieś nad Deanem na niebie.
Astronom spojrzał w górę. Ale tam, wśród czerni kosmicznych przestworzy, świeciły tylko jednostajnie dobrze mu znane gwiazdy.
Nad horyzontem pojawiły się trzy czerwone światełka pozycyjne aparatów plecowych. To nadlatywali Mary, Hans i Daisy. Dean zapalił reflektor, wskazując towarzyszom miejsce lądowania. Lecz oto znów, gdzieś w górze, zabłysło światło. Było tak jaskrawe, że choć zgasło niemal w tej samej chwili, gdy Dean je dostrzegł, na kilka sekund zupełnie go oślepiło.
Odruchowo skierował w górę reflektor.
— Mary!! Patrz!! — usłyszał pod hełmem głos Hansa. — Smuga!! Jaka dziwna smuga!!!
W świetle reflektora majaczyło nad Deanem coś na podobieństwo rzadkiej mgiełki.
Płyta stołu operacyjnego uniosła się nieco w górę i wolno wpełzła w głąb jasno oświetlonej komory. Nagie ciało Zoe wydawało się teraz jeszcze bledsze, jakby wyrzeźbione z białego marmuru. Przezroczysta tafla zamknęła się bezszelestnie i mleczna mgła bakteriobójczego płynu wypełniła na chwilę komorę.
Ze ściany komory operacyjnej wysunęła się lśniąca czasza, spod której wyrastało kilkanaście ruchliwych, cienkich macek. Czasza zakryła twarz zmarłej. W kilka sekund później, podobna, tylko znacznie większa, spoczęła na piersiach Zoe.
Mary dłuższą chwilę studiowała instrukcje. Czy uda im się przywrócić Zoe do życia? Czy nie jest już za późno? Może ich wysiłki są bezcelowe? Może ustało działanie substancji wprowadzanej samoczynnie do ustroju tuż przed śmiercią kliniczną i zatrzymującej na około piętnaście godzin rozkład nawet najdelikatniejszych komórek?
Gdyby choć był wśród nich lekarz…
A jeśli konieczny będzie jakiś bardzo skomplikowany operacyjny zabieg? Czy wolno im się zdać tylko na wiedzę i inteligencję sztucznego, krystalicznego mózgu, sterującego zespołami automatów medycznych? Czy mogą polegać na „magicznych zaklęciach" cyfrowych rozkazów wyzwalających działanie aparatury?
Mary jeszcze raz spojrzała na instrukcję i niepewnie obrzuciła wzrokiem rząd ekranów. Czy potrafi zrozumieć mowę krzywych i znaków, jakie się na tych ekranach pojawią? I czy się pojawią? Nie mieli jednak innego wyjścia. Czas naglił — trzeba było zaczynać.
Kalina czekał w napięciu przy pulpicie kontrolnym.
— Uwaga, sekcja VII! — Mary rzuciła do mikrofonu z determinacją. — Siedem… cztery… jeden… osiem… zero… trzy… zero… cztery! — wymawiała powoli „zaklęcia", czekając za każdym słowem na pojawienie się odpowiedniej cyfry na ekranie. — To wszystko. Sprawdź!
— Siedem… cztery… jeden… osiem… zero… trzy… zero… cztery — przeczytał Wład.
— Tak. Sekcja VII, start!
Nad komorą operacyjną zapaliła się żółta lampka.
Spojrzeli odruchowo na widniejące za szybą ciało Zoe. Ale pozostawało ono nadal nieruchome i martwe. Tylko niektóre z macek automatu prostowały się, to znów kurczyły wolno, jakby z namysłem.
Mary i Wład wpatrywali się teraz z napięciem w ekrany. Dwa z nich migotały cienkimi liniami splątanych wykresów.
Upłynęła długa chwila.
Nagle… Kalina poderwał się z miejsca. Na ekranie tuż przed nim ukazał się jasny zygzak. Błysnął raz, drugi, trzeci i zgasł.
— Czy to?… — wyszeptała Mary.
— …zastrzyk pobudzający serce.
Znów upłynęła dłuższa chwila i naraz ekran kardiograficzny przeciął nowy zygzak. Za nim następny. Ukazywały się teraz coraz bardziej równomiernie. Trwało to jednak krótko. Krzywa znów traciła na regularności, a wysokość jej topniała w oczach. Na ekranie zapłonęła rubinowa żarówka.
— Transfuzja?
— Tak!
Wykres pracy serca znów począł się podnosić. Równocześnie na kilku innych ekranach pojawiły się drgające wykresy. Organizm Zoe wracał powoli do życia.
Pierwsza bitwa została wygrana. Ale czy nie nastąpiły jakieś nieodwracalne zmiany w delikatnych komórkach kory mózgowej?
Minęło kilkanaście minut. Już nie tylko na ekranach oscylografów, ale i bezpośrednio można było zauważyć zachodzące zmiany. Wracał również oddech, coraz bardziej regularny i widoczny przez szybę.
— Pójdę… powiem im… — Mary wskazała na drzwi. Po raz pierwszy od wielu godzin na ustach jej pojawił się cień uśmiechu. Wład skinął w milczeniu głową.
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i Mary stanęła w progu. Krążący nerwowo po korytarzu Hans zatrzymał się gwałtownie i podniósł na żonę pełne niepewności, pytające spojrzenie. Daisy zerwała się gwałtownie z fotela.
— Żyje! — skinęła głową Mary.
Siedzący dotąd z twarzą ukrytą w dłoniach Dean uniósł głowę i poruszył bezdźwięcznie ustami.
— Jaki stan? — zapytał Hans.
Mary uczyniła niezdecydowany ruch ręką.
— Trudno powiedzieć… W każdym razie — płuca i serce pracują. To już bardzo wiele.
— A jak z nogą? — wtrąciła niespokojnie Daisy.
— Stopa zgruchotana. Najgorzej, że nikt z nas nie jest lekarzem… Obawiam się jeszcze jednego…
— Radioaktywności? — spytał krótko Dean.
— Tak — Mary skinęła głową. — Czy zbadałeś już pierścień? — zwróciła się do męża.
— Sprawa nie jest prosta. Nie chciałem was niepokoić, ale… boję się tego pierścienia.
— Coś ty?! — zdziwiła się Mary. — Możesz przecież zdalnie…
— Oczywiście, że zdalnie. Umieściłem go na naszej orbicie w odległości dwustu kilometrów od Bolidu.
— Dwieście kilometrów?! — żachnęła się Mary. — Czy nie przesadna ostrożność?
— Nie można ryzykować. Natężenie promieniowania wykazuje znaczne wahania, spadając chwilami niemal do zera. Nie jest to więc pierścień z jakiejś jednorodnej substancji radioaktywnej, a raczej reaktor jądrowy, którego zasad działania zupełnie nie znamy. Nie wiadomo, co jest stymulatorem zmian natężenia promieniowania, czynniki zewnętrzne czy wewnętrzne. Nie można wykluczyć, iż pod wpływem pewnych czynników eksploduje jak bomba nuklearna. Na razie musimy się ograniczyć tylko do pomiarów promieniowania. Może uda się wykryć jakieś prawidłowości w jego oscylacjach. Trudno w ciągu tych paru godzin już coś stwierdzić.
— Zoe otrzymała wysoką dawkę promieniowania?
— W okresach maksymalnego natężenia człowiek znajdujący się w odległości jednego metra od pierścienia otrzymuje w ciągu ośmiu minut dawkę śmiertelną!
— Straszne… A ona tam leżała chyba ze dwie godziny! — westchnęła Daisy.
Dean poruszył się niespokojnie.
— Czy nie widzisz jakiegoś związku między pierścieniem i tą smugą? Mogły to być naładowane cząstki pyłu wyrzucone w górę przez ten pierścień… Błyski zaś to wyładowania elektryczne…
— Nikt poza tobą nie widział błysków — sprostował Hans.
— Widziała Zoe, na płaskowyżu w sektorze K-14… — zauważyła nieśmiało Daisy.
— Myślisz, że to było to samo? — zastanawiała się Mary.
— Wszyscy troje widzieliście jednak smugę… — nie ustępował Dean. — Zresztą Wład ma nawet zapis z pantoskopu… To nie było złudzenie!
— Myślę jednak, że ten pierścień… — rozpoczęła Mary.
— Co to? — przerwała Daisy.
Wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom gabinetu lekarskiego, zza których dochodził teraz wyraźny, jękliwy dźwięk.
W rozwartych drzwiach ukazała się blada, zmieniona twarz Włada.
— Co się stało?
Ruchem ręki wskazał bez słowa na tablicę kierowniczą medautomatu, skąd wydobywał się ów jęczący dźwięk.
Ponad rzędem oscylografów migotała ostrzegawczo pomarańczowa lampka.
— Co oznacza ta lampka? — zapytał Hans.
— Automat sygnalizuje, że jest bezsilny. Lada moment nastąpi szok. Mary i Wład zaczęli gorączkowo przeglądać taśmę z instrukcjami. Upłynęła dłuższa chwila. Na czole Mary ukazały się krople potu.
— Nie wiem… Nie wiem zupełnie…
— Chyba tylko to — Wład wskazał palcem szereg cyfr.
— A jeśli?…
— Nie mamy wyjścia. Tu każda chwila może znaczyć^ wiele. Jeśli nastąpi wstrząs i wdadzą się komplikacje, nie damy sobie rady. Musimy zyskać na czasie, aby wysłać dane na Sel. Kora, Will i Zoja muszą postawić diagnozę i przekazać nam właściwy program. Trzeba teraz zastosować hipotermię.
Podszedł do pulpitu sterowniczego i podyktował cyfrowe rozkazy. Mary sprawdziła zgodność z instrukcją i po chwili na pulpicie zapaliły się dwa żółte światełka.
Wszyscy pięcioro patrzyli teraz z napięciem na pomarańczową lampkę, która z wolna zaczęła przygasać. Również alarmowy sygnał ucichł, aż wreszcie umilkł całkowicie.
Mary otarła wierzchem dłoni pot z czoła.
Po trzech godzinach od wysłania danych nadeszła z Sel odpowiedź. Wład miał wyruszyć niezwłocznie Bolidem w drogę do centralnej bazy.
— Myślę, że będziesz mógł wystartować za dwie godziny — powiedział Hans wysłuchawszy komunikatu. — W ciągu godziny powinniśmy załadować wszystko co trzeba na prom i odlecieć. Potem poczekasz tylko, aż wylądujemy, i możesz ruszyć…
— Pierścień pozostanie na orbicie?
— Oczywiście. Trzeba tylko ściągnąć w jego pobliże któreś z laboratoriów orbitalnych. Będziemy go badać zdalnie z bazy na Nokcie. Rzecz jasna, że z analizami chemicznymi i prześwietleniami poczekamy do twego powrotu.
— Za dwa tygodnie powinienem tu już być. Zostawię tylko Zoe i wracam. Będziemy zresztą w kontakcie radiowym. O co ci chodzi. Mary? — Wład zwrócił się nagle do kierowniczki zespołu, która, zwykle spokojna i opanowana, teraz przysłuchiwała się rozmowie ze wzrastającym rozdrażnieniem.
— Wszystko to nie tak! — odparła krótko.
— Co „nie tak"? — zdziwił się Hans.
— Wracamy na Sel wszyscy!
— Boisz się, że bez statku-bazy… ^
— Nie o to chodzi — przerwała mu w pół zdania. — Na razie koniec z badaniami Nokty. Dean i Daisy polecą zaraz promem. Przywiozą wszystkie materiały i zebrane próbki. Ty, Wład, z Hansem zastanowicie się, jak i gdzie załadować pierścień. Przecież go tu nie zostawimy.
Hans patrzył z osłupieniem na żonę.
— Nic nie rozumiem — wyjąkał wreszcie. — Dlaczego?! Co za pomysł przerywać badania?!
— Decyzji nie zmienię!
— Co za dyktatorskie metody… — próbował zakpić Wład.
— Chcesz głosowania? — zapytała zaczepnie. — Dobrze! Ale nie teraz! Hans nigdy jeszcze nie widział Mary w takim stanie.
— Ale to zbyt ważna decyzja, aby ją podejmować bez dyskusji… — usiłował występować w roli mediatora.
— Dobrze. Będziemy dyskutować. Ale dopiero w drodze. Teraz czasu jest zbyt mało. Jeśli się okaże, że nie miałam racji, możecie wrócić za dwa tygodnie i kontynuować badania.
— Powiedz chociaż, o co chodzi. Dlaczego ta nagła zmiana?
— Rzeczywiście… zmiana. Czy nie rozumiecie, że nic tu po nas? Ze Zoe miała rację? Tracimy tylko czas.
— Ależ przecież dopiero zaczęliśmy ostrzeliwanie. Mieliśmy rozpocząć sondaż iglicowy i pobór próbek z wnętrza planety…
— Właśnie! Ostrzeliwanie i sondaż iglicowy.' Czy nie poczynamy sobie zbyt brutalnie?
— Nie rozumiem… Przecież to martwa, pustynna planeta!
— Jesteście tego pewni?
— Myślisz o pierścieniu… To tylko ślad odwiedzin…
— A błyski? Zresztą powiedziałam: podyskutujemy później.
— A co ty o tym sądzisz, Dean?
Astronom siedział w fotelu milczący, z ponurą miną. Zagadnięty przez Włada, spojrzał na niego niepewnie.
— Zgadzam się z Mary — powiedział z determinacją.
— A ty? — Wlad zwrócił się do Daisy. Rozłożyła bezradnie ręce.
— Chyba Zoe miała rację…
— Przewiezienie pierścienia we wnętrzu statku połączone jest z poważnym ryzykiem. — Hans sięgnął do innego argumentu. — A holowanie jest niemożliwe z uwagi na strumień gazów…
— Transportowany był już promem w ołowianej osłonie… — zauważył Dean. —
— Właśnie! — podchwyciła Mary. — Myślę, że twoje obawy są przesadne. Trzeba zresztą zaryzykować. To zbyt cenne znalezisko, aby je zostawić…
— Zoe by nam nie darowała — dorzuciła Daisy.
— Można umieścić ten nieszczęsny pierścień Nibelungów w wyrzutni pocisków i w razie jakiegoś niepokojącego wzrostu reakcji łańcuchowej, po prostu odstrzelić poza statek… — podsunął pojednawczo Wład.
Hans spojrzał na niego z uwagą.
— Powiedziałeś: pierścień Nibelungów… Czyżbyś też, jak Mary, przypuszczał…
— Nie, nie! — zaprzeczył fizyk pośpiesznie. — Pomyślałem tylko, że to rzeczywiście niezwykły skarb, tak cenny, że warto ryzykować… — urwał, kierując wzrok na drzwi kabiny medycznej.
Zoe otworzyła jeszcze szerzej oczy, ale otaczająca ją ciemność nie ustępowała. Może pyły zasypały hełm? Próbowała unieść dłoń, aby je odgarnąć, lecz ręka opadła z powrotem, ciężka jak ołów. W tym momencie pod palcami wyczuła miękką tkaninę posłania. Wytężyła słuch. Nie miała już wątpliwości: to, co przed chwilą brała za szum, było szmerem przyciszonej rozmowy. A więc już nie leży sama, bezsilna, wśród lodowatej pustyni. Więc odnaleźli ją! Łzy zaczęły spływać po twarzy Zoe.
Wolno, z ogromnym wysiłkiem przesuwała dłoń po tkaninie. Każde dotknięcie włochatej powierzchni pledu napełniało ją rozrzewnieniem i radością.
— Zoe! — rozległ się nad nią dobrze znany głos,
— Mamo… — wyszeptała z trudem usiłując unieść głowę.
Poczuła delikatny uścisk ciepłej ręki, a potem serdeczny pocałunek w czoło.
Chwyciła palcami dłoń Ingrid i głaskała ją delikatnie, z czułością.
— Mamo… — zaczęła po chwili. — Dlaczego tu tak ciemno?
Odpowiedziała jej jakaś dziwna, przejmująca cisza.
— Przyćmiłyśmy światło, aby cię nie raziło w oczy… — rozległ się głos Zoi Makarowej.
— Ależ ja nic nie widzę!
Przez moment panowało milczenie.
— Nie przejmuj się — powiedziała lekarka. — To minie. Wkrótce powinno minąć…
— Musisz być cierpliwa — dorzuciła Ingrid. Zoe poczuła na wargach dotknięcie szklanki. Przełknęła z trudem parę kropli słodkawego płynu.
— Kiedy będę widzieć? Powiedzcie prawdę!
— Sądzę, że za kilka dni. Czy nie zauważyłaś jakichś zaburzeń wzrokowych przed… — lekarka zawahała się — przed utratą przytomności? — Bała się użyć określenia „śmierć kliniczna", aby nie wywołać przykrych skojarzeń u chorej. Ale Zoe myślała w tej chwili o czymś innym.
— Czy znaleźliście pierścień? — wyszeptała gorączkowo.
— Tak. Oczywiście — potwierdziła Ingrid… — To rewelacyjne znalezisko. Pierścień Nibelungów!
Zoe uśmiechnęła się blado.
— Pierścień Nibelungów… — powtórzyła cicho. — Czy mogę go zobaczyć? — zapytała po chwili. — To znaczy: czy możecie go tu przynieść? — poprawiła się. — Chciałabym go chociaż dotknąć.
— Musisz być cierpliwa. W tej chwili Nym z Władem przeprowadzają badania…
— I co?
— Na razie domyślamy się tylko, że jest to jakiś złożony układ cybernetyczny, w którym procesy samosterowania, a może nawet samoorganizacji przebiegają przede wszystkim na poziomie nuklearnym.
Wyraz niepewności pojawił się na twarzy Zoe.
— Mówiłaś, że Nym… Gdzie ja właściwie jestem?
— Na Sel. Przywieźli cię dwa dni temu.
— Mary została na Nokcie?
— Nie. Badania przerwaliśmy. Wszyscy z waszej grupy są tu, w bazie.
— Przerwaliśmy… A więc tak… jak chciałam…
— Chciałaś, aby przerwano badania? — zdziwiła się Ingrid. — Dlaczego? Zoe poruszyła się niespokojnie.
— To nie można tak… Te pociski… Sondy głębinowe… Nie wolno… Nie rozumiesz, mamo? Tam mogą być Oni…
— Oni?
— Skąd wiemy, jak oni wyglądają? Może nie potrafimy ich dostrzec? Mamo! Ja widziałam… Naprawdę widziałam błyski… — wypieki pojawiły się na twarzy dziewczyny.
Ingrid chciała coś powiedzieć, ale Zoja dała jej znak ręką, aby nie przedłużała rozmowy. Rosnące podniecenie mogło źle wpłynąć na chorą.
— Nie przejmuj się niczym — powiedziała lekarka łagodnie. — Badania na Nokcie zostały zawieszone. Jak poczujesz się lepiej, opowiesz nam o wszystkich swoich wątpliwościach. Teraz staraj się o tym nie myśleć. Przede wszystkim musisz jak najprędzej wrócić do zdrowia.
Zoe kiwnęła potakująco głową.
— Tak, tak… Muszę być zdrowa! Tak chciałabym widzieć i chodzić… Co z moją nogą?
— Will przygotowuje program regeneracyjny… Wszystko będzie dobrze.
— Kiedy będę mogła chodzić?
— Tak ci się śpieszy? — zaśmiała się trochę sztucznie Ingrid.
— Musisz być cierpliwa — dorzuciła Zoja. — Myślę, że za parę miesięcy będziesz spacerować po Temie.
— Po,Temie? Czy ojciec już rozpoczął badania?
— Jeszcze nie. Ale już niedługo… Allan nie może się doczekać. Kazał ci powiedzieć, że pierwszy kwiat, jaki zerwie na Temie, jeśli oczywiście rosną tam kwiaty, zachowa dla ciebie!
Zoe uśmiechnęła się, potem nagle spoważniała.
— Powiedz mu… że… że… nie powinien… że niech niczego nie zrywa… nie niszczy…
— Ależ dziecko — Ingrid ujęła córkę za rękę — Allan jako botanik…
— Nie… nie… — przerwała gwałtownie — Nie wolno! Bo może Oni… — zacisnęła kurczowo palce na dłoni matki. Ingrid przesłała rozpaczliwe spojrzenie Zoi.
— Obiecałaś mi — podjęła lekarka — że nie będziesz się niczym przejmować. Na pewno znajdzie się sposób, aby wilk były syty i owca cała — dorzuciła siląc się na dowcip. Jednocześnie sięgnęła do przycisku usypiacza.
— Poproście ojca, aby tu przyszedł… — wyszeptała chora. — Niech zakaże Alowi… Niech mu powie… Że Oni… Oni… — przymknęła powieki. „Oddech jej stał się równy, miarowy.
— Zasnęła — stwierdziła lekarka wstając.
Ingrid patrzyła na córkę i czuła, jak łzy cisną się jej do oczu.
Kalina wsunął dłonie w rękawice manipulatora i pochyliwszy się, oparł obie ręce na błyszczącej srebrzyście obręcz}. Czuł pod palcami chłodną, gładką, jakby wypolerowaną powierzchnię.
— Ustaw go w płaszczyźnie prostopadłej do stołu! — rozkazał Engelstern unosząc głowę znad pulpitu zdalnego sterowania przyrządami laboratoryjnymi.
Wład uchwycił mocniej pierścień i podniósł go w górę. Wydawał się tak lekki, jakby cienką, plastikową powłokę wypełniał gaz nośny. Ilekroć manipulował pierścieniem, zawsze odczuwał takie wrażenie, chociaż zdawał sobie przecież sprawę, że to tylko przejaw słabego grawitacyjnego pola księżyca Urpy. Co prawda tu, w kabinie manipulacyjnej, we wnętrzu Astrobolidu, sztuczne ciążenie zbliżone było do ziemskiego, jednak oddalone stąd siedem kilometrów rzeczywiste laboratorium, w którym umieszczono pierścień, działało w naturalnych warunkach na powierzchni Selu.
— Teraz obracaj torus, jakby to była antena kierunkowa. Wolniej! Jeszcze wolniej! — komenderował Nym, śledząc wskazania przyrządów.
Szmer rozsuwanych drzwi zakłócił chwilową ciszę. Wład spojrzał niechętnie, ale stwierdziwszy, że to Zina, skinął jej głową na powitanie, wskazując wzrokiem miejsce pod ścianą.
— Może przeszkadzam… — rozpoczęła Zina niepewnie.
— Już przeszkodziłaś! — burknął od pulpitu Nym. — Wład! Możesz położyć! Robimy przerwę.
Zina przesłała mu chłodne spojrzenie.
— Nie jesteś zbyt gościnny…
— Przeciwnie. Przerywam pracę, aby przyjąć gościa. Słucham uprzejmie!
— Zoe prosiła, abym zdała jej dokładną relację z waszych badań.
— Jak się dziś czuje?
— Wygląda świetnie. Rozpoczęła dziś nową serię ćwiczeń gimnastycznych. Regeneracja stopy przebiega niezwykle szybko…
— A wzrok?
— Na razie bez zmian. Ale wierzy, że będzie widziała. I bardzo interesuje się pierścieniem. Jak wam idzie? Macie coś nowego?
— Nic szczególnego…
— Na bodźce chemiczne i mechaniczne nie reaguje. Również otoczenie gazowe o różnym składzie i ciśnieniu, podgrzewanie i oziębianie nie wywiera żadnego dostrzegalnego wpływu na zmiany w natężeniu promieniowania-korpuskularnego i elektromagnetycznego — pośpieszył z wyjaśnieniem Wład. — Nie widać żadnych prawidłowości, mimo iż emisja rejestrowana jest w sposób ciągły już od przeszło sześćdziesięciu godzin i wyniki pomiarów są na bieżąco przekazywane analizatorowi.
— A teraz co robicie?
— Próbujemy oddziaływać promieniowaniem elektromagnetycznym różnych częstotliwości. Na razie też bez rezultatu.
Zina podeszła bliżej holowizyjnego obrazu i w zamyśleniu wodziła dłonią poprzez pierścień, jakby chciała go pochwycić.
— Gzy emisja elektromagnetyczna ma postać widmową, czy też są to fale o wąskim zakresie częstotliwości? — zapytała po chwili.
— Na razie próbujemy kolejno różnych częstotliwości, działając wiązką monochromatyczną.
— A emisja radiowa pierścienia jest również monochromatyczna?
— Nie. To jest z reguły widmo, od fal submilimetrowych do wielokilometrowych. Rozkład energetyczny zmienia się jednak nieustannie…
— A jakbyście tak spróbowali… — Zina urwała i spojrzała na Nyma, przysłuchującego się z chmurną miną rozmowie. — Przepraszam, że się wtrącam, ale.-..
— Myślisz, że lepiej byłoby stosować emisję widmową? — podchwycił Wład. — Będziemy to robić, jeśli nie da efektów działanie wiązką monochromatyczną. Ale to żmudna robota. Kombinacji może być nieskończenie wiele… Jaki zastosować rozkład energetyczny, jak go zmieniać? Bo przecież i to może być ważne…
— Macie wzorzec!
Wład spojrzał na Zinę niepewnie.
— Wzorzec?
— To niegłupi pomysł! — powiedział nagle Nym i usiadł na powrót przy pulpicie. — Niegłupi… — kiwnął głową, nie wiadomo czy na znak uznania dla Ziny, czy po prostu wtórując swym myślom.
— Ale ze mnie… — westchnął Wład. — To jasne! Można przecież powtarzać to, co on nadaje… Nym zaczął manipulować przyciskami i pokrętłami.
— Ustaw pierścień pionowo!
Wład wykonał polecenie. Zina stanęła za plecami Nyma, aby śledzić wraz z nim wskazania przyrządów.
Upłynęło kilka minut w zupełnej ciszy. Wład zaczął się coraz bardziej niecierpliwić.
— No i co?
— Nic. Nadal nieregularne zmiany w natężeniu promieniowania korpusku-larnego i rozkładzie energetycznym widma elektromagnetycznego." Temperatura bez zmian…
— No, a to? — zapytała Zina, wskazując na jeden z ekranów.
— Zanik emisji cząstek alfa i beta występuje dość często — wyjaśnił Nym. — O! Znowu wzrasta!
— Właściwie czego oczekujemy? Jakiej reakcji? Może on reaguje, a my bierzemy to za przypadkowe zmiany w emisji, bo nie wiemy, co jest prawidłowością, a co nie?
Engelstern uśmiechnął się ironicznie.
— Masz zupełną rację. Ale to tym ostrzej godzi w twoją metodę… Jeśli działamy wybranymi przez nas bodźcami — możemy mieć chociaż nadzieję, iż powtarzając je wykryjemy jakieś prawidłowości w reakcjach. Gdy wzorcem jest ciąg zmian, które wydają nam się lub są rzeczywiście przypadkowe, jak możemy wykryć jakąś prawidłowość?
— Chyba… masz rację — powiedziała Zina z żalem. — To nie ma sensu…
— Przerywamy? — zapytał Wład.
— Poczekaj. Jeszcze trochę… Może statystycznie da się coś wykryć. Chociaż… mówiąc szczerze… — nie dokończył Nym.
— Czy… Czy coś nowego? — zainteresowała się Zina.
— Emisja promieniowania elektromagnetycznego zanikła na wszystkich zakresach. Tego chyba jeszcze nie było? — Nym zwrócił się do Włada.
— Nie było! Przez całe dziesięć dni lotu z Nokty na Sel, a później tu, w laboratorium, utrzymywała się, chociaż bardzo słaba i na niektórych tylko zakresach. Jedynie korpuskularne…
— Czyżby jednak? — głos Ziny drżał z podniecenia. — Spójrz tu, Nym! Promieniowanie alfa zanikło również! Za to beta wzrasta. Jak szybko!… Krótką chwilę ciszy, pełną napięcia, przerwał raptownie okrzyk Włada:
— Uwaga!!! Pierścień!!!
Ujrzeli, jak srebrzysty torus wymknął się z rąk Włada i mętniejąc zaczął pęcznieć niczym balon napełniany gwałtownie gazem. Wład usiłował go pochwycić, ale palce manipulatora grzęzły w miękkiej powłoce, która rozpływała się, przeobrażając w obłok szarej mgły. Szybko wypełnił on obszar holowi-zyjnej ekspozycji i zgęstniał, przysłaniając stół laboratoryjny i dłonie rękawic manipulacyjnych.
Nagły błysk światła. Nie ma już ani obłoku mgły, ani stołu laboratoryjnego. W pustej przestrzeni pozostały tylko, nie przysłonięte już holowizyjnym obrazem, rękawice manipulacyjne na rękach Włada.
— Łączność zerwana!
Nym przebiegł wzrokiem po ekranach wskaźnikowych.
— Radiometry działają nadal. Ciśnienie i temperatura… w porządku. Nie mamy tylko łączności optycznej. A jak manipulator? Palce Włada obmacywały niewidzialną płaszczyznę.
— W porządku… Dotykam teraz blatu stołu…
— A pierścień?
Wład pochylił się do przodu i wyciągniętymi rękami wodził w przestrzeni.
— Nie ma go… To dziwne…
— Może… to nie było złudzenie? — wtrąciła Zina.
— Ciśnienie i temperatura bez zmian! — stwierdził Nym pochylając się nad pulpitem. — Gdyby materia pierścienia przeszła w stan gazowy, ciśnienie powinno wzrosnąć co najmniej o piętnaście procent. A tymczasem utrzymuje się nadal jak poprzednio: jedna piąta atmosfery.
— Skład chemiczny!
— Też bez zmian…
— Sprawdź zapis! Może uda się znaleźć korelację między zmianami w natężeniu promieniowania i ciśnienia w ostatnich pięciu minutach.
— Właśnie to robię.
Wład wydobył dłonie z rękawic i podszedł do ekranu.
— Tu chyba się zaczęło? — wskazał na miejsce, g4zie jedna z krzywych poczęła szybko wznosić się w górę.
— Tak — potwierdził Nym. — Wzrost emisji elektronów, a potem nieznaczny spadek. Dalej już bez zmian. A to promieniowanie elektromagnetyczne… Prawie całkowity zanik. To samo z emisją alfa. Jeśli nałożymy na to krzywą ciśnienia… — nacisnął guzik.
— A jednak ślad jest! — zawołała Zina, patrząc na ekran. Na biegnącej poziomo linii, w dwóch miejscach, zaznaczały się niewyraźne garby.
— Coś tu nie gra — zasępił się Wład. — Gdyby ciśnienie wzrosło tylko na skutek wzmożonej emisji elektronów, powinno utrzymywać się nadal…
— Rzeczywiście to dziwne… — potwierdził Nym. — Pierwszy skok w momencie maksymalnego natężenia promieniowania… A potem powrót do normy i znów skok, nie skorelowany z żadną z krzywych.
— Co się właściwie mogło stać z pierścieniem? — zastanawiała się Zina. — Wszystkie krzywe biegną niemal równolegle…
— Tak. Nigdy jeszcze nie zachowywał się tak spokojnie… — powiedział. Wład. — Gdyby nie ta emisja elektronów, można by sądzić, iż rzeczywiście znikł. Co o tym myślisz, Nym?
— Nic w przyrodzie nie ginie… Jeśli nie odnalazłeś pierścienia na stole, a ciśnienie pozostało bez zmian… — Nym zamyślił się. — Przypuśćmy — podjął po chwili — że pierścień na skutek jakichś wewnętrznych procesów, wywołanych przekazaniem mu jego własnych sygnałów, uległ rozpadowi… Że zmienił się w pył lub przeszedł w stan ciekły…
Wład spojrzał na niego z niepokojem.
— Oznaczałoby to, iż struktura pierścienia została zniszczona, i to bezpowrotnie…
— Biedna Zoe… — westchnęła Zina. — I to przeze mnie…
— Skąd mogłaś wiedzieć, że taka będzie reakcja? — powiedział łagodnie Wład. — Zresztą czy koniecznie pierścień musiał się rozpaść? Może po prostu zwiększył objętość… Przy niewielkim ciążeniu, panującym na Sel, mógł unieść się jak balon… Sam czułem…
— Gadasz głupstwa! — zaperzył się astrofizyk. — Zwiększenie objętości spowodowałoby wzrost ciśnienia w komorze laboratorium.
— Niech ci będzie… — skapitulował Wład. — W każdym razie wiemy teraz, że…
— Nic nie wiemy! — przerwał Nym ze złością i wstał od pulpitu. — Spektrografy nie dają wskazań. Widocznie też uszkodzone. Wyobrażam sobie, co powie Andrzej…
W oczach Ziny pojawiły się gniewne błyski. Opanowała się jednak.
— Dobrze! — powiedziała zdecydowanym tonem. — Zainstaluję zastępczą kamerę i spektrometr. Ewentualnie, jeśli to, co mówisz, okaże się prawdą, przywiozę próbki…
— Ani się waż! — wybuchnął Engelstern. — Jeszcze tego brakowało! Chcesz tak jak Zoe? Myślisz, że to zabawa?
— Nie rozumiem, o co ci chodzi? Nie powiedziałam, że chcę tam lecieć osobiście.
— Słusznie! Łazik! — podchwycił Wład. — Proponuję modyfikację twego planu. Wyślemy zaraz Łazika, aby się przekonać, co z pierścieniem… Uszkodzonymi przyrządami zajmiemy się później. Chodź, Zi! — ruszył ku drzwiom. — Szkoda każdej chwili!.
— Idę z wami! — zawołał Nym już rozchmurzony, ale zaraz dorzucił: — Jeszcze narobicie jakiegoś bigosu…
Laboratorium, ukryte na dnie płytkiego krateru meteorytowego, przypominało z góry, w świetle reflektorów Łazika, biały grzyb wrośnięty głęboko w ziemię. Kierowany zdalnie przez Kalinę robot okrążył pawilon i wylądował pod wałem u stóp anteny przekaźnikowej, zapewniającej łączność laboratorium z bazą. Na sferycznym ekranie sterowni Łazika w Astrobolidzie widać było teraz wyraźnie rumowisko skalne wypełniające dno krateru i czaszę pawilonu.
— Pod śluzę chyba podejdę — zastanawiał się głośno Wład. — Nie chcę podlatywać, bo strumień odrzutowy mógłby uszkodzić powłokę. — Jasne — skinął głową Nym.
Wład poprowadził robota skrajem zbocza, a potem w dół ku laboratorium. Pięcionogi pająk posuwał się płynnie i szybko poprzez rumowiska — kontrola położenia odnóży i koordynacja ruchów przebiegały automatycznie w obwodach autonomicznych maszyny, rola zaś człowieka kierowcy ograniczała się do nadawania jej określonego kierunku.
W ścianie pawilonu jarzyło się zielonkawą poświatą wejście do laboratorium. Kalina wprowadził Łazika do otwartej śluzy i uniósłszy w górę jedno z ramion robota, sięgnął do dźwigni włączającej hermetyzujące pole'siłowe. Poświata w komorze zmieniła barwę z zielonej na żółtą, potem na pomarańczową, co sygnalizowało wypełnienie śluzy powietrzem.
Zina, Wład i Nym patrzyli teraz wyczekująco na pionową czarną linię — miejsce, gdzie powinna rozstąpić się ściana i odsłonić wnętrze roboczej komory laboratorium. Za chwilę mieli się przekonać naocznie, czy to, co widzieli niedawno, było tylko zwidem spowodowanym awarią aparatury, czy może pierścień zniknął rzeczywiście.
Ściana drgnęła i w miejscu czarnej pręgi pojawiła się szczelina podświetlona od wewnątrz. Łazik postąpił krok naprzód i jakby zawahał się.
— Stój! — Zina wpiła palce w ramię Włada. Poprzez poszerzającą się szybko szczelinę wypełzł rdzawy kłąb gęstego dymu, przysłaniając widok.
— Pożar!
— Czy Łazik zaopatrzony jest w gaśnice? — zapytał Nym.
— Tak. To wchodzi w normalne wyposażenie. Jego powierzchnia jest zresztą żaroodporna. Wytrzymuje przez kilkanaście minut nawet cztery tysiące stopni.
— Wiem. Wprowadź Łazika do wnętrza laboratorium. Trzeba zlokalizować źródło dymu. Szybciej!
Wykonanie polecenia natrafiło jednak na przeszkodę: rudy obłok otoczył zewsząd robota i na ekranach w sterowni nie można było rozróżnić żadnych szczegółów otoczenia.
— Włącz radar!
— Już to zrobiłem, ale… — Wład wpatrywał się z niepokojem w ekrany.
— Dziwne… To chyba nie jest dym — zawahała się Zina. — To odbija fale… jak…
— …jak metal — dokończył Wład i począł ostrożnie manipulować dźwigniami. Nym śledził z uwagą jego ruchy.
— Czego szukasz?
— Chcę zamknąć przejście do laboratorium i wyłączyć pole siłowe.
— Nie! Nie otwieraj śluzy! — zawołał Engelstern z nagłą stanowczością. — Nie wolno dopuścić, aby to „coś" uciekło w przestrzeń kosmiczną. Poczekajcie tu na mnie i niczego nie ruszajcie.
— Co chcesz zrobić?
— Pojadę Skarabeuszem. To jednak trzeba koniecznie sprawdzić!
— Teraz ja mogę powiedzieć: „tego tylko brakowało" — zaśmiała się nerwowo Zina. — Ale nie powiem i… jadę z tobą!
Nym spojrzał na nią, chwilę wahał się, ale w końcu wyraził zgodę.
— Skarabeusz ma kopułę ze szkła pancernego. Chroni też względnie dobrze przed promieniowaniem. Ty, Wład, połączysz się z Andrzejem i zawiadomisz go o tym, co się dotąd wydarzyło. No i będziesz z nami w kontakcie…
Do pawilonów, mieszczących uniwersalne automaty wytwórcze i magazyny gotowego już sprzętu, prowadził podziemny korytarz. „Wędrująca poręcz" od stacji wind Astrobolidu poprzez wszystkie pawilony umożliwiała szybkie poruszanie się po terenie bazy w warunkach nikłego ciążenia.
Zina i Nym po kilku minutach znaleźli się w hali urządzeń transportowych. „Wędrująca poręcz" biegła tu pod sufitem. Po puszczeniu poręczy i uchwyceniu się stałych klamer zawiśli oboje na wysokości kilkunastu metrów nad podłogą hali. W dole pod nimi, na taśmie symulacyjnej manewrował pojazd gąsienicowy. Pod przezroczystą kopułą widać było płową czuprynę Allana.
Zina zeskoczyła pierwsza, tuż przy taśmie, za nią Nym. Allan zatrzymał maszynę i uniósł kopułę.
— Co tu robisz? — zapytał Nym niezbyt uprzejmie.
— Ćwiczę. Zabieramy Skarabeusza na Temę. A nie miałem przecież nigdy okazji…
— Wysiadaj! Musimy zaraz jechać! Nym wspiął się już do kabiny tankietki.
— Co takiego? — zdziwił się Allan.
— Pierścień zniknął! — Zina usadowiła się w fotelu obok Allana.
— Jak to „zniknął"?
— Sami nie wiemy, co się właściwie stało. Wyglądało tak, jakby w miejsce pierścienia pojawił się obłok gazu i pyłu. Ale trudno powiedzieć, jak było naprawdę, bo zaraz oślepły kamery. Właśnie jedziemy sprawdzić.
— A Łazik?
— Też jakby oślepł…
— To znaczy?… Co się stało?
— Nie ma teraz czasu na gadanie — zniecierpliwił się Nym. — Wysiadaj! Ale biolog już podjął decyzję.
— Jadę z wami! — nacisnął guzik i zamknął kopułę tankietki.
— Po co? — skrzywił się Nym niechętnie. Allan sprowadził już jednak pojazd z taśmy symulatora i wjechał w tunel śluzy.
— Niech jedzie! — poparła Allana Zina. — Szkoda czasu na przesiadki. Zewnętrzne pole siłowe, zamykające śluzę, wyłączyło się automatycznie i Skarabeusz wyjechał na otwartą przestrzeń. Allan zapalił reflektory i zwiększył prędkość, sunąc po szerokim szlaku wyciętym w skałach. Przyczepne okładziny gąsienic zgrzytały na żłobkowatej powierzchni drogi.
Pojazd minął wierzchołek wału otaczającego ba,?ę i w rozpędzie przeleciał kilkadziesiąt metrów nad drogą opadającą w dół po zboczu. Odbił się od nierówności — raz, drugi i trzeci — nim potoczył się dalej po szlaku.
— Zmniejsz prędkość! Musisz jeszcze ćwiczyć! — powiedział mentorsko Nym. — Przy tak niewielkim ciążeniu nie zdołasz zahamować i rozbijesz pawilon. Nie mówiąc już, że każda wywrotka to strata czasu. Tylko hamuj łagodnie, bo przekoziołkujemy…
— Nie obawiajcie się! Jeździłem tu już parę razy.
— Zjeżdżałeś do krateru?
— Dwa razy. Znam dobrze drogę!
— Jutro wyjaśnisz Andrzejowi, dlaczego złamałeś zarządzenie! Allan zmarszczył brwi.
— Nie wygłupiaj się…
— Nie wolno łamać przepisów bezpieczeństwa!
— Nic się nie stało — wtrąciła Zina niepewnie.
— Ale mogło się stać!
Zapanowało- milczenie.
Droga biegła teraz poprzez spiętrzone stosy odłamków skalnych. Allan zmniejszył nieco prędkość i zasępiony patrzył przed siebie na załamujące się wśród rumowisk światła reflektorów.
Po kilku minutach spoza bliskiego horyzontu ukazały się anteny, a wkrótce cała wieża stacji przekaźnikowej, osadzonej na wale krateru, w którym zainstalowano laboratorium.
— Zatrzymaj pod szczytem! — przerwał milczenie Nym. Niemal jednocześnie na tablicy przed Allanem zapłonęła zielona lampka sygnalizacyjna.
— Zero, siedem! — powiedziała pospiesznie Zina.
— Nie mogłem się z wami połączyć! — usłyszeli głos Włada.
— Widocznie któreś łącze… Ale teraz w porządku?
— Tak. Jest tu ze mną Andrzej… Jak wam idzie?
— Zaraz będziemy pod szczytem.
— Bądźcie ostrożni!
— Jasne…
Maszyna wspinała się wolno w górę, wreszcie zatrzymała się tuż przed wyciętą w skałach przełęczą.
— Al! Przesiądź się na moje miejsce! — rozkazał Nym. Biolog potulnie wykonał polecenie.
— Przekażcie nam obraz! — usłyszeli głos Krawczyka.
Engelstern usiadł w fotelu kierowcy i wysunął peryskop. Na ekranie pojawiło się przeciwległe zbocze krateru, potem kamera skierowana w dół ukazała białą czaszę pawilonu.
— Dziękuję! Mamy obraz — potwierdził astronom.
— Chyba możemy ruszać dalej? — zapytała Zina.
Nym skinął głową i przesunął dźwignię ruchu. Skarabeusz począł wolno wspinać się na przełęcz. Dalej droga biegła zakosem, opadając łagodnie po zboczu.
— Patrz! — zawołała Zina. — Zielone światło! Z wejścia do laboratorium sączyła się zielonkawa poświata, sygnalizująca, że pole siłowe jest wyłączone i wejście do śluzy pawilonu stoi otworem.
— Wład! Czy otwierałeś śluzę? — zapytał Nym, wyraźnie siląc się na spokojny ton.
— Nie otwierałem. Przecież wiesz…
We wnętrzu komory śluzowej stał Łazik. Dwie łapy wzniesione w górę opierały się o ścianę z daleka od uchwytu dźwigni sterującej włazami. Wejście prowadzące do wnętrza laboratorium było zamknięte.
Nym zatrzymał tankietkę w odległości kilku metrów od włazu.
— Musiałeś jednak otworzyć! — powiedział z wyrzutem.
— Nie otwierałem. Chyba że przypadkowo, w tej mgle, gdy Łazik obmacywał ściany…
— Dymu i pyłu ani śladu. Wessała go pustka…
— Sprawdź, czy Łazik działa! — usłyszeli głos Krawczyka.
— Już idę.
Chwilę panowała cisza.
— Nie chce mi się wierzyć — podjął astronom — aby rzeczywiście pierścień zmienił stan skupienia… Powiedz, Zi… czy to nie mogą być jakieś zwidy, wywołane zakłóceniami w łączności radiowej?
— Nie bardzo mogę sobie wyobrazić jak… — nie dokończyła, gdyż w tej chwili Łazik poruszył jedną, potem drugą łapą.
— Wszystko w porządku! — usłyszeli głos Włada. — Kamery i manipulatory działają bez zarzutu.
— Włącz pole i otwórz właz wewnętrzny! — polecił Krawczyk.
Łazik sięgnął do dźwigni i przesunął ją w dół. Poświata zmieniła barwę na żółtą, a następnie na pomarańczową.
Poprzez szparę w rozstępującej się ścianie biło jasne światło. Przejście poszerzało się szybko, odsłaniając wnętrze laboratorium.
Robot postąpił parę kroków naprzód i stanął w przejściu.
— Jest! Jest! — usłyszeli okrzyk Włada.
Łazik poruszył się i przekroczył próg. Ściana była już otwarta i spoza kulistego kadłuba robota Zina, Nym i Allan ujrzeli jasno oświetlony stół laboratoryjny, a na nim lśniący srebrzyście torus.
Andrzej Krawczyk skończył czytać. Chwilę patrzył w zamyśleniu na leżące przed nim kartki sprawozdania, potem przeniósł na Zinę spojrzenie pełne troski. Nie wróżyło to łatwej rozmowy i chociaż Zina nie miała złudzeń, że sprawozdanie przejdzie bez oporów, przygotowując z góry kontrargumenty, niemniej w tej chwili czuła się szczególnie niepewnie.
— Coś nie tak? — zapytała chcąc jak najszybciej rozładować atmosferę.
— Nie tak… — powtórzył oschle. — Nie podoba mi się to sprawozdanie.
— Chodzi ci o wnioski?
— Nie tylko. Wnioski rzeczywiście są trochę… przedwczesne i sformułowane zbyt… apodyktycznie. Ale również sam opis zdarzeń sugeruje… określone ich wyjaśnienie. Powiedziałbym: nie dość obiektywne…
— Na przykład?
— Choćby sprawa owych rzekomych błysków w relacji Zue. Nie można pisać tak, jakby ich realność nie budziła wątpliwości. Halucynacje mogły być pierwszym objawem zmian patologicznych w ośrodkach wzrokowych.
— Podobne błyski widział Dean po odnalezieniu Zoe. A przecież u niego nie wystąpiły żadne objawy zaburzeń wzrokowych.
— Na szczęście nie wystąpiły — poprawił astronom. — I miejmy nadzieję, że nie wystąpią. Nie twierdzę zresztą, że istnieją dowody związku między błyskami a uszkodzeniem siatkówki korowej. Może po prostu zbieg okoliczności.
— To nie mogło być złudzenie wzrokowe!
— Historia astronomii i astronautyki zna bardzo wiele przypadków złudzeń i błędnych interpretacji.;
— Więc odrzucasz całkowicie możliwość, ażeby błyski miały rzeczywiste zewnętrzne źródło?
— Nie odrzucam, ale możliwości interpretacji jest wiele i w sprawozdaniu dla Ziemi nie wolno przesądzać z góry, która z nich znajdzie potwierdzenie — oznajmił rzeczowo. — Nie należy niczego sugerować. To samo dotyczy właściwości pierścienia. Niestety, na podstawie twego sprawozdania można dojść do pochopnego wniosku, że jest to niemal istota żywa, i to obdarzona inteligencją.
— Tego nie napisałam. A że jest on dowodem istnienia i działań istot inteligentnych w Układzie Proximy, to przecież nie ulega wątpliwości. Przyznasz, że zachowanie się pierścienia jest nader dziwne. To, co widziała Zoe… i co myśmy widzieli z Władem i Nyrnem…
— Nym i Wład stawiają sprawę inaczej, a na relacjach Zoe, niestety, polegać nie można.
— Widziała, jak pierścień uniósł się w górę… i ja widziałam później… w laboratorium podobne zjawisko. Wład i Nym też widzieli… Wład przecież szukał…
— Manipulatorem. Nie będziemy zresztą dyskutować o szczegółach. Rzecz w tym, iż każdy z tych faktów może być wyjaśniony w różny sposób.
— Zoe jest ofiarą pierścienia. To chyba jasne.
— Nie wiem. Will i twoja matka twierdzą, że nie potrafią określić przyczyny porażenia ośrodków wzrokowych. Być może odegrało tu jakąś rolę promieniowanie pierścienia, ale to tylko hipoteza. Podobnie ma się sprawa, jeśli chodzi o utratę łączności z laboratorium. Ale nawet jeśli rzeczywiście w jednym i drugim przypadku są to skutki procesów zachodzących w pierścieniu, czy znaczy to, że wolno przypisywać mu świadome, czy choćby tylko celowe działanie? Wydawało mi się, że Hans przesadza twierdząc, że niektórzy z młodszych kolegów skłonni są wszędzie szukać Nibelun-gów. Po przeczytaniu twojego sprawozdania zarzuty Hansa nie wydają się przesadzone. Powiem więcej: wy już nie szukacie Nibelungów. Wy widzicie ich wszędzie. I to mnie właśnie niepokoi najbardziej. Rozumiesz, co mam na myśli?
Zina z trudem hamowała wybuch gniewu.
— Więc jednak chodzi ci o wnioski! Zmiana programu byłaby zbyt kłopotliwa — dodała z sarkazmem.
— Nie widzę potrzeby zmian. Znalezienie pierścienia nie dowodzi jeszcze, że Układ Proximy jest obecnie zamieszkany przez istoty cywilizowane. Jedynie na Temie występuje życie, jak się wydaje dość prymitywne, bez wysoko rozwiniętych form zwierzęcych i w szczątkowej postaci. Zresztą program nie przewiduje tam badań metodami detonacyjnymi. Obowiązuje nas instrukcja nr 2: unikać poważniejszych ingerencji w funkcjonowanie biocenozy, zwłaszcza mogących spowodować nieodwracalne zmiany jej struktury. I będziemy tego przestrzegać. Ale inne planety to zlodowaciałe, pustynne globy, których dotyczy Instrukcja nr l. Tam gdzie nie ma życia, nie ma sensu rezygnować z badań geologicznych, z głębokich sondaży, analiz reakcji jądrowych, spektro-i sejsmograficznych. Przybyliśmy tu po to, aby możliwie gruntownie zbadać Układ Proximy za pomocą wszystkich dostępnych środków. I to możliwie Szybko! Gdybyśmy chcieli bawić się w terenowe wyprawy Skarabeuszami czy tylko Łazikami, w szczegółowe penetrowanie terenu przyszłych sondaży i eksplozji, trzeba by wielu dziesiątków lat pracy. Jeśli w Układzie Proximy istniałaby obecnie jakaś cywilizacja, należałoby oczywiście kierować się wskazaniami instrukcji nr 4, to znaczy działać jak najostrożniej, aby mimo woli nie spowodować szkód, które utrudniłyby nawiązanie bezpośrednich kontaktów. Niestety, układ nie jest zamieszkany przez istoty inteligentne i być może nigdy nie był. Oznacza to, że mamy pełną swobodę w wyborze metod badawczych w ramach instrukcji pierwszej i drugiej. Jeżeli znajdą się rzetelne dowody, że torus jest tworem istot inteligentnych, które odwiedziły kiedyś w przeszłości i być może odwiedzają nadal Układ Proximy, nikt nie będzie wątpił, że obowiązuje instrukcja nr 3. Ale w takiej sytuacji, jak obecnie, nie widzę sensu wprowadzenia zmian w programach badań.
Rysunek 7. Lot sond automatycznych badających gwiazdę Proxima Centauri
— Jak można wszystko sprowadzać do instrukcji opracowanych na Ziemi, i do tego półtora wieku temu?
— Opracowali je wybitni znawcy prawa kosmicznego i jak dotychczas bardzo dobrze spełniają one swój cel. A celem tym jest właśnie uwolnienie nas od jałowych, niepotrzebnych sporów, co nam wolno, a czego nie wolno robić.
— Cóż ci twoi wybitni znawcy mogli wiedzieć?… A jeśli życie przybrało tu formy zupełnie nam, ludziom, nie znane? Czy nie słuszniej ograniczyć program do zdjęć w różnych zakresach promieniowania, do zdalnych pomiarów i pobierania próbek? Można rozstawić tysiące zautomatyzowanych stacji obserwacyjnych, zebrać ogromny materiał bez naruszania niczego, co stworzyła tu natura lub obcy rozum. Nawet jeśli plon badań nie będzie tak bogaty, jak w przypadku kierowania się instrukcjami, zdobędziemy pewność, że nie popełnimy nieświadomie czegoś, co uczyni z nas intruzów, a może nawet śmiertelnych wrogów mieszkańców tego świata. Właśnie pierścień Zoe, odnaleziony na planecie rzekomo martwej, gdzie jakoby możemy sobie poczynać swobodnie, jest dowodem, że na sprawę kontaktu międzycywilizacyjnego należy spojrzeć w zupełnie innym świetle, niż przewidują instrukcje. Czy to, co mówię, nie ma sensu?
Astronom uśmiechnął się pobłażliwie.
— No, teraz wreszcie zrozumiałem: twoje sprawozdanie odzwierciedla opinię „frakcji kontaktowców"…
— Nie ma niczego takiego. To wymysł Nyma — oburzyła się niezbyt szczerze.
— W każdym razie ty. Altan, Dean, Daisy, no i oczywiście Zoe jesteście zdania, że należy dać prymat sprawie poszukiwania kontaktów międzycywi-lizacyjnych nad innymi naszymi zadaniami. Czy nie tak?
— Powiedzmy… Zresztą… Wład, a nawet Mary są tego samego zdania.
— Nie sądzę. Rozmawiałem dziś rano z Władem. Bardzo spokojnie i rozsądnie podchodzi do sprawy pierścienia…
— To znaczy, że my…? — zaperzyła się, urywając znacząco.
— To znaczy, że nie należy wyciągać zbyt pochopnych wniosków! Chciałbym bardzo, tak samo jak ty, aby nawiązanie łączności z obcą cywilizacją stało się udziałem naszej ekspedycji — podjął innym, nieco cieplejszym tonem. — I chociaż przed laty, gdy wyruszaliśmy w drogę, spotkanie istot inteligentnych w Układzie Alfa Centauri uznano powszech lie za bardzo mało prawdopodobne, a wokół Proximy za wręcz wykluczone, tak w głębi duszy każdy z nas jakąś tam iskierkę nadziei zachował… Rozumiem, że znalezienie pierścienia nadzieje te zdaje się rozpalać… Ale czym on jest? Czego on dowodzi? Najwyżej tego, że Układ Prosimy odwiedziły kiedyś… może przed tysiącami lat… jakieś istoty cywilizowane albo też ich zautomatyzowane aparaty zwiadowcze. Na powierzchni żadnej z planet, nawet na Temie, nie zaobserwowaliśmy nic, co mogłoby wskazywać na obecność istot inteligentnych czy choćby na ich obecność przed wiekami.
— Nie wiemy, co zawierają kopce na równiku Temy.
— I nie dowiedzielibyśmy się nigdy, gdyby twoje wnioski zostały przyjęte. Nie sądzę zresztą, aby ta pustynia kryła jakieś rewelacje. Zdaniem Igora i Mary mogą to być po prostu czapki tektoniczne zasypane piaskiem. Prawdopodobieństwo, że istniała tu jakaś wysoka cywilizacja i zniknęła bez śladu, jest bardzo małe. A jednocześnie Układ Proximy wykazuje tak wiele zaskakujących anomalii planetologicznych, które wręcz burzą nasze dotychczasowe poglądy na ewolucję systemów planetarnych, że byłoby nonsensem ograniczanie czy skracanie programu badawczego i rezygnowanie z wyjaśnienia zagadek tego układu dlatego tylko, że pojawił się cień możliwości spełnienia naszych marzeń o spotkaniu dwóch cywilizacji. Mamy do wykonania określone zadania i nie będziemy zmieniać naszych planów, aby gonić za cieniami!
— A jeśli w czasie narady kierunkowej zdołamy was przekonać?
— To znaczy: kogo i o czym?
— No… — zawahała się. — Przekonać większość, że należy zmienić plany:
że są już nieaktualne.
— Chętnie wysłucham argumentów. Choćby zaraz! Spuściła szybko oczy.
— Teraz nie… Jeszcze nie… — powiedziała po chwili.
— Jak chcesz. Mogę poczekać do narady. Ale sprawozdanie trzeba będzie zmienić. Musi ono odzwierciedlić rzetelnie stan faktyczny, a nie poglądy subiektywne.
Zina wstała z fotela.
— Chciałabym cię o coś zapytać… — podjęła nieśmiało.
— Słucham.
— Czy to prawda, że Mary złożyła rezygnację? Astronom spochmurniał.
— Tak. Czuje się odpowiedzialna za wypadek Zoe. Ale sądzę, że da się przekonać, iż to nie ma sensu…
— Czy tylko o to jej chodziło?
— Tak. Myślę, że tak…
Wyczuła w jego głosie niepewność.
Narada kierunkowa, wyznaczona na godzinę dziewiątą, rozpoczęła się o jedenastej. Krawczyk zwołał bowiem w ostatniej chwili posiedzenie kierownictwa ekspedycji, w którym wzięli udział szefowie wszystkich zespołów, z wyjątkiem Igora, zajętego wraz z Suzy badaniami księżyców Primy. Wyniki tych badań mogły mieć kluczowe znaczenie dla wyjaśnienia zagadki planety X i ich przerywanie dla uczestnictwa w naradzie spowodowałoby niepotrzebną zwłokę. Wszelkie kwestie wymagające udziału Kondratiewa można było zresztą wyjaśnić drogą radiową.
Nieobecność w bazie Igora i Suzy była dla Ziny dużym zawodem. Co prawda, nie była pewna, czy uda jej się przekonać ojca o konieczności zmian w programie badań, niemniej nie dopuściłaby do zbagatelizowania całej sprawy — czego obawiała się najbardziej. Suzy zaś, jako bliska przyjaciółka Daisy, mogła być cennym sojusznikiem. Nie bez znaczenia był tu również jej wpływ na Włada, który, jakkolwiek odnosił się z wyraźną sympatią do „dysydentów", nie traktował ich zbyt poważnie. A od jego opinii mogło wiele zależeć. Przez ostatnie trzy tygodnie zajmował się wyłącznie badaniem pierścienia i jakkolwiek nie udało mu się potwierdzić doświadczalnie rzekomej zdolności do przeistaczania się znaleziska w postać gazową czy pyłową, zebrał wiele danych świadczących, że jest to wysoko zorganizowany twór.
Narada ogólna z udziałem wszystkich obecnych na Sel członków ekspedycji rozpoczęła się z dwudziestominutowym opóźnieniem. Nie ulegało wątpliwości, że „kolegium szefów" miało przebieg burzliwy i trudny, bo nawet Renę, zawsze pełen optymizmu, humoru i energii, usiadł za stołem chmurny i przygnębiony. Tylko na moment, gdy dostrzegł Zoe, po raz pierwszy obecną na naradzie, oczy jego zabłysły wzruszeniem i radością.
Na twarzy Krawczyka widoczne było zmęczenie. Dłużej niż zwykle rozkładał przed sobą papiery, wyraźnie usiłując opanować zdenerwowanie. Wreszcie podniósł wzrok. Spojrzał przelotnie na Mary, potem na skupionych wokół Zoe „buntowników".
— Na dzisiejszej naradzie mamy przedyskutować kierunkowy plan badań Temy — rozpoczął po chwili tonem rzeczowym i suchym. — Proponuję, abyśmy ograniczyli dyskusję do tego jednego punktu. Jest to temat bardzo obszerny i wymagający wszechstronnego omówienia. Program badań podjętych już na innych planetach, ich księżycach i planetoidach oraz plan wstępnego sondażu atmosfery Proximy pozostaje bez zmian. W zawieszeniu, aż do zakończenia wstępnego sondażu Proximy, pozostaje sprawa decyzji o wykorzystaniu metody stymulowania quasi-rozbłysków do łączności z Ziemią. Drugiego przekazu materiałów sprawozdawczych dokonamy więc tak jak pierwszego:
za pośrednictwem generatora maserowego. Mam nadzieję, Zi, że nastąpi to jeszcze dziś — spojrzał wymownie w kierunku Ziny, która, nie zdołała jeszcze ochłonąć z wrażenia, jakie wywarła na niej wiadomość o ograniczeniu porządku dziennego.
Mam też do zakomunikowania kolegom — podjął po chwili astronom — decyzje organizacyjne dzisiejszego kolegium. A więc przede wszystkim sprawa Temy: prace badawcze będą prowadziły dwa zespoły: geofizyczno-geologiczny, kierowany przez Hansa, i biologiczny, którego szefem jest Renę. Badania Nokty wznawiamy pod kierownictwem Nyma. Wstępny projekt sondaży Urpy ma przygotować Igor po zakończeniu prac w układzie księżyców Primy. Skład poszczególnych zespołów zaproponują kierownicy. Inne zespoły bez zmian.
Dean podniósł się z miejsca.
— Co z Mary?
— Prawdopodobnie weźmie udział w pracach na Temie. Proponowaliśmy jej kierownictwo zespołu, lecz, niestety, odmówiła. Renę zaproponował kandydaturę Hansa.
— Ale dlaczego zrezygnowała? Mamy prawo wiedzieć!
— Oczywiście — potwierdził Andrzej i spojrzał niepewnie w kierunku Mary.
Wszystkie oczy zwróciły się na uczoną. Na jej bladej, zmęczonej twarzy pojawił się wyraz napięcia.
— No cóż… — zaczęła po chwili z wysiłkiem. — Myślę, że… tak będzie lepiej. Nie czuję się na siłach. Może później, po pewnym czasie, gdy przemyślę wszystko… Wiem, że trzeba wznowić pracę na Nokcie… Ze nie wolno nam rezygnować… Że Nym, że Ań, że Renę mają rację… A jednak… Może to rzeczywiście jakaś chwilowa depresja… — mówiła coraz bardziej chaotycznie. — To trzeba wyjaśnić… I dlatego… pozwolicie… Tak będzie lepiej… Dajcie mi czas… Ja wiem, że… — nie dokończyła.
Zapanowało milczenie.
Nigdy jeszcze nie widziano Mary w takim stanie i nikt nie śmiał jej indagować.
— Czy s.ą jakieś uwagi lub propozycje dotyczące porządku dziennego? — podjął Krawczyk. Zina podniosła rękę.
— Proponuję włączyć punkt dotyczący sprawy badań nad pierścieniem z Nokty. Chodzi zarówno o to, że nie wiemy, kto ma kontynuować prace prowadzone dotąd przez Nyma i Włada, a także jakie praktyczne wnioski wyciągnęło „kolegium szefów" z faktu obecności w Układzie Proximy tworów obcej cywilizacji, a być może nawet jej przedstawicieli.
Krawczyk skinął głową potakująco.
— Potraktujmy tę sprawę jako punkt pierwszy, gdyż, jak sądzę, nie zajmie nam zbyt wiele czasu. Była ona dość szeroko omawiana na ostatnim zebraniu kierowników zespołów, którzy w ogólnych wnioskach są zasadniczo zgodni.
— Co znaczy „zasadniczo zgodni"? — padło zaczepne pytanie Ziny.
— To znaczy, że zgodni są w sprawach zasadniczych, choć mogą różnić się co do niektórych kwestii drugorzędnych.
— Czy wszyscy szefowie — nowi i poprzedni?
— Tak. Mary również, bo chyba o to ci chodziło? Zina nic nie odpowiedziała. Spojrzała ukradkiem na Mary, ale z jej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać.
— Wnioski te można chyba streścić następująco — podjął Krawczyk. — Primo: pierścień odnaleziony na Nokcie jest jedynym, jak dotąd, śladem działalności wyższej cywilizacji, jaki napotkaliśmy, i nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że pochodzi on z Układu Proximy. Secundo: badania tego tworu, mimo stosowania różnych metod, stanęły właściwie na martwym punkcie. Nie reaguje on na żadne bodźce. To znaczy — poprawił się — nie stwierdziliśmy dotąd żadnych określonych reakcji na stosowane bodźce, i jakkolwiek we wnętrzu pierścienia przebiegają złożone procesy fizyko-chemicz-ne, zachowuje się on tak, jak gdyby był układem bezwzględnie odosobnionym. Nie twierdzę, że tak jest rzeczywiście, ale, jak dotychczas, tak to wygląda. Mimo licznych prób nie udało się powtórzyć zjawiska zaobserwowanego przez Nyma, Włada i Zi. Jego realność trzeba więc uznać za bardzo wątpliwą. Rzekomą zmianę postaci należy chyba wytłumaczyć chwilową awarią aparatury laboratoryjnej, wywołaną nieznanymi czynnikami. W tej sytuacji utrzymywanie zespołu zajmującego się głównie badaniem pierścienia byłoby marnotrawstwem sił i czasu. Stąd wniosek: pracę należy zawiesić, ograniczając się tylko do zautomatyzowanej obserwacji i zapisów jej wyników. Co nie wyklucza — dodał dostrzegłszy wyraz zawodu na twarzy Zoe — podjęcia dalszych eksperymentów w przypadku wystąpienia kogokolwiek z nowymi koncepcjami badawczymi. Tyle w odpowiedzi na pierwsze pytanie. Jeśli chodzi o odpowiedź na drugie, to nasuwa się chyba sama, jako konsekwencja pierwszej. Nie widzimy potrzeby wprowadzania zmian w programie badań, jeśli nie liczyć zalecenia, aby zwracać większą uwagę na wszelkiego rodzaju źródła promieniowania czy obiekty o niezwykłych kształtach.
— A więc sprawa całkowicie pogrzebana — Zina już nie usiłowała tłumić gniewu.
— Nie. Ale na razie nie widać uzasadnienia, aby traktować sprawę jako pierwszoplanową i pilną. Miałaś zresztą przedstawić nowe dowody. Czekamy na nie!
— Trzeba kontynuować eksperymenty…
— Zgoda. Ale kto to ma robić? Wkraczamy w okres bardzo intensywnych badań. Wątpię, abyś nawet ty sama znalazła czas… Sprawna sieć łączności to kwestia zasadnicza. Nie mówiąc już, że trzeba będzie wysyłać codziennie sprawozdania na Ziemię…
— A jeśli sondy i eksplozje uznane zostaną za akty agresji? Sądzę, że…
— Śnią ci się Nibelungi! — przerwał jej ironicznie Nym. Zina postanowiła jednak zachować spokój.
— Skąd pewność, że nie ma tu nikogo? Rozumiem jeszcze, że do chwili znalezienia pierścienia mogło wydawać się to bardzo mało prawdopodobne. Chociaż już Tema zwiększała szansę… Przyznacie chyba wszyscy, że pierścień zmienił tu radykalnie sytuację.
— Tema, moim zdaniem, może służyć jako kontrargument — podjął Nym już bez złośliwości. — Jeśli istnieje cywilizacja w Układzie Proximy, to powinna znajdować się na Temie. Tylko tam są względnie sprzyjające warunki. Jeśli więc na żadnych zdjęciach powierzchni Temy nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby świadczyć o działalności istot cywilizowanych…
— Widziałam na Nokcie błyski… I Dean też przecież widział! — wtrąciła Zoe. — Na Temie są „oazy ciepła"… Może tam?
— Oczywiście, niczego się nie zaniedba — podjął Krawczyk uspokajająco. — Ekipy Renego i Hansa na pewno dokładnie zbadają nie tylko „oazy ciepła", ale i wszystkie inne anomalie Temy. Program prac zespołu Nyma na Nokcie przewiduje ponowną penetrację płaskowyżu w sektorze K-14 we wskazanych przez ciebie okolicach.
— A pierścień? Czy to nic nie znaczy?
— Nikt nie ma zamiaru umniejszać wagi twego odkrycia — zawahał się i spojrzał na Korę Heto, która skinęła głową potakująco. — Powiem więc… Miała to być niespodzianka, ale powiem teraz… Właśnie przed godziną podjęliśmy uchwałę, aby odnaleziony na Nokcie przez Zoe Karlson pierścień nazwać oficjalnie „Torus Karlsone". Również szczelinę, w której wylądowałaś na powierzchni Nokty, nazwaliśmy „Szczeliną Zoe".
— Torus Karlsone — powtórzyła niewidoma, jakby smakując brzmienie tej nazwy. Uśmiech pojawił się na jej twarzy.
— Już widzę napis na szybie gabloty w Muzeum Kosmosu w Sztokholmie — odezwała się Zina z ledwo wyczuwalną ironią. — „Torus Karlsone — przedmiot nieznanego pochodzenia i przeznaczenia, znaleziony na planecie Nokcie w Układzie Proximy przez uczestniczkę pierwszej wyprawy międzygwiezdnej — Zoe Karlson".
Zoe przestała się uśmiechać.
— Masz rację, Zi… — przyznała cicho.
— Myślę, że na naszą działalność w Układzie Proximy trzeba spojrzeć z nieco innej strony — odezwał się milczący dotąd Allan. — Nawet jeśli nie spotkamy tu obcych istot inteligentnych ani nie odnajdziemy żadnych śladów zaginionej cywilizacji, wcale to nie znaczy, że możemy sobie poczynać tak, jakby te planety były naszą własnością. Nawet na planetach, gdzie nie ma i nie było nigdy życia…
— Bez przesady, Al — zastrzegł Nym. — Tak rozumując nigdy człowiek nie założyłby osad na Księżycu i Marsie.
— Tak czy inaczej, odkrycie Zoe nie może być zmarnowane — Dean wrócił do sprawy pierścienia. — Nazewnictwo niczego nie załatwia. A obawiam się, że prowadząc badania w ten sam sposób jak dotąd, nie stworzymy klimatu sprzyjającego kontaktom międzycywilizacyjnym.
— Nibelungi bowiem siedzą gdzieś pod powierzchnią wymarłych planet — zaśmiał się złośliwie Nym — i należy działać jak najostrożniej, a nawet lepiej nic nie robić, aby ich nie denerwować. Inaczej — zaczną się mścić!
— Dlaczego kpisz? — Zina uniosła głos, zaciskając dłonie na krawędzi stołu.
— Nie dziwię się Deanowi czy Daisy — Ciągnął Nym tym samym tonem. — Oni wychowali się w świecie złudzeń i mitów. Ale ty, Zi? Allan zerwał się z miejsca.
— Jesteś świnia, Nym! Wypominać Deanowi i Daisy ich pochodzenie, to gorzej niż nieuczciwe! Znasz przecież dobrze historię Celestii, byłeś sam świadkiem walki, jaką oni tam podjęli właśnie o prawdę! A teraz ty, tu… Powiem więcej: dlatego usiłujesz zlekceważyć sprawę pierścienia Zoe i stopujesz dalsze badania, że tobie się nie udało!
Krawczyk uderzył dłonią w stół.
— Dość! Al, nie tym tonem! Nie życzę sobie żadnych inwektyw ani insynuacji!
— Więc Nym może sobie pozwalać na nieuczciwe chwyty, bo jest szefem zespołu? I nie masz do niego pretensji?
— Mam pretensję! Właśnie jako kierownika zespołu, obowiązuje go szczególnie zachowanie taktu i rzeczowa argumentacja.
— Masz rację — skinął głową Nym. '— To, co powiedziałem, było głupie i prowokacyjne. Nie mam żalu do Ala, chociaż postawiony mi zarzut jest ciężki i krzywdzący, nie mówiąc już o doborze słów… Przecież powinienem był pamiętać o tym, co nam mówiła Zoja… To nie ich wina…
— Proponuję zamknąć dyskusję — przerwała mu pośpiesznie Kora Heto. — Myślę, że możemy przyjąć jako wniosek, zgodny z intencjami Deana, Zi i Zoe, zalecenie, aby każdy starał się działać tak, jak byśmy sobie życzyli, aby obcy przybysze zachowywali się na Ziemi. Zgoda?
Zina popatrzyła przenikliwie na sędziwą uczoną, potem zwróciła się do Zoi:
— Co mówiłaś im, mamo? Że jesteśmy… chorzy psychicznie? Czy tak?
— Nie, nie, to nie tak — zaprzeczyła pośpiesznie Zoja. — Prawda, że wykazujecie pewną nerwowość i… niezrównoważenie. Ale przecież trudno tu mówić o chorobie. Być może zresztą ma rację Wład, że należy kłaść to na karb młodości… Nie masz się czym niepokoić.
— Tak… Wiem — odpowiedziała Zina. Postanowiła, że musi napisać o wszystkim, co się tu wydarzyło, do ojca i Suzy. Musi się ich poradzić, co dalej czynić. Zrobi to zaraz po naradzie, jeszcze przed wysłaniem sprawozdania dla Ziemi.
Skłębiony ocean ognia przybliżał się szybko. Do zagłady sondy pozostały jeszcze tylko cztery minuty. Już sięgały po nią wściekłe płomieniste macki rozpalonych gazów. Chwilami zdawało się, że któraś z nich dopadnie rakiety, spali swym ognistym tchnieniem, porwie w szalone skręty huraganu materii. Potem płomienie szybko ustępowały, cofając się bądź rozpraszając, ale z boku wyrastały nowe, wyższe, bardziej ruchliwe…
Korona Proximy była tak przezroczysta, że widziany z jej wnętrza obraz powierzchni gwiazdy nie ulegał jakimkolwiek zniekształceniom. Nawet chromosfera znikła w blaskach oślepiającej fotosfery.
Przypominające gigantyczne grzyby, to znów podobne do legendarnych smoków, olbrzymie wyskoki unosiły się wysoko ponad czerwonym tłem oszałamiającego pożaru. Oprócz tych, które zdawały się pływać w rozrzedzonej atmosferze czerwonego karła, inne wybuchały gwałtownie, jak pobudzone do życia potwory.
Wyskoki tryskały fontanną płomienia, przeradzając się w świecące, rozłożyste drzewa. Potem dźwigały w górę dziwaczne konstrukcje o spiętrzonych, spiralnych trzonach z dziesiątkami ruchliwych, rozczłonkowanych ramion, by wreszcie przekształcić się w rój czerwonych ptaków i rozwiać jak dym w powietrzu.
Obserwowano te wspaniałe zjawiska już od przeszło godziny. Powierzchnia Proximy dosłownie rosła teraz w oczach. Choć jasność obrazu była przyćmiona specjalnymi filtrami dla umożliwienia wizualnych obserwacji, jednak blask nieregularnych, dużych pól, zwanych pochodniami, zaczynał męczyć wzrok swą białością.
Po obu stronach równika układały się w nieregularną mozaikę zespoły plam. Oglądane z bliska zatraciły ciemną barwę, charakterystyczną podczas obserwacji dokonywanych z odległości milionów kilometrów, i wyróżniały się ciemną, wiśniową czerwienią, która kontrastowała z bardzo jasnymi obwódkami pochodni. Gdzieniegdzie strzelał ku górze biało świecący rozbłysk, a wielkie obłoki ognistych gazów kłębiły się i rozlewały na boki.[20]
Ziarnista struktura powierzchni gwiazdy stawała się z każdą sekundą wy-raźniejsza. Jasne granule, o rozmiarach dochodzących do tysięcy kilometrów, odcinały się ostro od ciemniejszego tła.
— Już po niej… — wyszeptał Dean patrząc na chronometr wmontowany w płytę pulpitu kierowniczego, nad którym pochylała się wysoka postać Krawczyka. Do końca obserwacji brakowało półtorej minuty.
Przed chwilą rakieta badawcza powinna była wejść w fotosferę gwiazdy.
A teraz na Sel docierały już tylko sygnały wysłane przez nią przed katastrofą.
Na środku ekranu rosła w tej chwili duża ciemna plama, otoczona nierównymi czerwonawymi obwódkami skłębionej materii. Opóźnienie sygnałów sprawiało, że na ekranie sonda była jeszcze w koronie wewnętrznej i dopiero lada moment powinna rozpocząć się warstwa chromosfery.
Naraz przez ekran przebiegła jakby mgła, przerywana z rzadka jaśniejszymi błyskami. Ustąpiła na chwilę, potem znów ':ię pojawiła, to gęstniejąc, to rzednąc, a nawet znikając raz po raz.
— Zaczyna się — mruknął Andrzej. — Pole magnetyczne? — zapytał Deana zajętego obserwacją wskaźników.
— Natężenie około 800 erstedów.
Na ekranie nie można było już niczego rozróżnić. Migotał on tylko różnobarwnymi błyskami, świadczącymi, że nadajnik telewizyjny rakiety jeszcze nie uległ zniszczeniu.
Odbiór meldunków innych przyrządów trwał nadal, gdyż ich nadajniki pracowały na wielu zakresach, i to przekazując tylko proste impulsy. Ale i tu z sekundy na sekundę powiększały się zakłócenia.
— 2900 stopni!
W tej samej chwili przez ekran przebiegł jeszcze jeden jasny błysk i rozpłynął się w jednostajnym, szarym tle. Rakieta-sonda przestała istnieć.
— No i już po wszystkim — rzekł z westchnieniem Andrzej. Podniósł się z fotela i podszedł do tablicy obsługiwanej przez Deana. Ekrany pamięciowe przyrządów utrwaliły ostatnie dane nadesłane przez rakietę-robota.
— 3400 °C? — zdziwił się. — Czyżby sonda wysyłała jeszcze sygnały po wniknięciu w głąb fotosfery? Trzeba będzie przeanalizować taśmy.
Zanim jednak zdążyli włączyć aparaturę, rozległ się sygnał i na ścianie pracowni ujrzeli twarz Nyma.
— An, chodź natychmiast do centrali! Robot uszkodzony!
Zina wyjęła kryształ z fotolektora i podeszła do pulpitu nadawczego. Jak to się mogło stać, że popełniła tak fatalną pomyłkę? Skąd środkowy fragment listu do ojca znalazł się na końcu pierwszej części sprawozdania nadanego na Ziemię? Widocznie zapomniała wymazać poprzedni zapis…
Ale co teraz zrobić? Właściwie powinna zawiadomić Andrzeja. Nie ulegało jednak wątpliwości, że treść nieszczęsnego fragmentu była aż nazbyt jednoznaczna, aby wywołać skandal. Lojalność nakazywała powiedzieć przewodniczącemu, co się stało, ale czy nie przyniosłoby to więcej szkody niż korzyści? Jeśli ukryje swą pomyłkę, koledzy dowiedzą się o tyni najwcześniej za osiem z górą lat i sprawa będzie całkowicie przebrzmiała… A teraz tylko zaogni jeszcze bardziej konflikt.
Czy jednak wolno jej udać, że o niczym nie wie, i nadać drugą część sprawozdania nie prostując pomyłki? A może przeprowadzić z Krawczykiem rozmowę w cztery oczy, prosząc o dyskrecję, jeśli, rzecz jasna, on uzna to za stosowne? Ale czy uzna?
Gdyby chociaż był na Sel ojciec… Na pewno poradziłby, co robić. Rozmowa drogą radiową była ryzykowna. Czy mogła jednak czekać na powrót Argo, zwlekając z nadaniem drugiej części sprawozdania?
Po dłuższym wahaniu postanowiła w końcu nadać sprawozdanie, a sprostowanie zredagować później w porozumieniu z Zoe i Allanem. Wsunęła do nadajnika kryształ i już miała przekazać rozkaz emisji, gdy ostry dźwięk sygnału ogłaszającego alarm pierwszego stopnia wypełnił wnętrze kabiny.
— Uwaga! Uwaga! — popłynął z głośnika głos automatu. — Wszyscy przebywający na Sel na stanowiskach poza statkiem-bazą powinni przerwać pracę i w ciągu piętnastu minut powrócić do Astrobolidu. Zinę Makarową wzywa się do centrali nawigacyjnej statku!
Niemal biegiem przebyła długi kryty chodnik, łączący statek-bazę z nowo wybudowaną centralą nawigacyjną.
Oprócz Nyma zastała tam już Andrzeja i Deana. Na ekranie pantoskopu rysowała się wyraźnie ciemna sylwetka rakiety badawczej, podobna do grotu starożytnej strzały.
— Co się stało?
— Robot I nie rozpoczął dotąd hamowania — wyjaśnił Nym. — "Nie reaguje zupełnie na sygnały.
— Jaka odległość dzieli go od Urpy?
— Półtora miliona kilometrów. Ale znów zaczął zwiększać prędkość.
— Jak to?
— Dziś rano wysłaliśmy dwie sondy w celu przeprowadzenia badań atmosfery Proximy — tłumaczył Nym. — Pierwsza z nich. Robot I, okrążyła gwiazdę, przechodząc z prędkością ponad 400 km/s tuż przy fotosferze. Pobrawszy próbki miała ona wrócić do bazy. Druga sonda. Robot II, weszła przed chwilą w głąb fotosfery i ^ przekazawszy nam drogą radiową zebrane dane, uległa zagładzie we wnętrzu Proximy. Otóż wygląda na to, że urządzenia kierownicze Robota I uległy uszkodzeniu. Widocznie zbyt długo był w zasięgu wysokiej temperatury.
— I?
— Zamiast hamować, zwiększa jeszcze bardziej prędkość. Zgodnie z programem, po przejściu tuż obok Proximy, sonda zwróciła się wprost w kierunku Urpy, zwiększając prędkość do 1200 km/s. Wszystko odbyło się na pozór pomyślnie: Robot I, osiągnąwszy przewidzianą prędkość, wyłączył silnik. Po przebyciu większej części drogi powinien pół godziny temu obrócić się o 180° i rozpocząć hamowanie. Niestety, nie dokonał obrotu. A silnik rozpoczął pracę w przewidzianym terminie. Rozumiesz? Silnik rozpoczął pracę! Robot nie redukuje, lecz zwiększa prędkość!
— Trzeba wyłączyć antenę naprowadzającą!
— Już to zrobiliśmy, ale Robot I jest wyposażony w drugi automatyczny układ naprowadzania optycznego. Na wypadek zakłóceń radiowych. I tego właśnie układu nie potrafimy wyłączyć! Nie reaguje na żadne sygnały! Schemat aparatury masz tu, na ekranie transinfu! — Nym wskazał na blok zespołu komputerów.
Zina podeszła do ekranu.
— Jeśli nie uda ci się zmienić jego kierunku, to za pół godziny uderzy w powierzchnię Sel w pobliżu Astrobolidu — powiedział z nienaturalnym spokojem Krawczyk. — Statek stanowi znak orientacyjny dla układu naprowadzania. Przy prędkości 2400 km/s oznacza to prawdopodobnie całkowite zniszczenie bazy, nie mówiąc już o tym, że teren ulegnie skażeniu materiałem promieniotwórczym zniszczonego reaktora sondy. Jedynym wyjściem w tej sytuacji byłby odlot Astrobolidu i ukrycie się statku po drugiej stronie Sel. Start musi jednak nastąpić najpóźniej za dwadzieścia minut. Rozumiesz?
Zina nic nie odpowiedziała. Zmieniła kilkakrotnie schematy, prowadząc kodowy dialog z maszyną, wreszcie podeszła do pulpitu zdalnego sterowania i zaczęła manipulować przyciskami i pokrętłami.
Czas upływał. Minęło dziesięć minut, potem jeszcze trzy. Na czole Ziny pojawiły się krople potu, a ruchy palców były coraz bardziej nerwowe.
— Ile jeszcze minut? — zapytała cicho.
— Za siedem, najwyżej osiem musimy wystartować. Nym! Sprawdź, czy wszyscy są na statku! — rozkazał Krawczyk, zajęty ustalaniem programu lotu.
Na bocznym ekranie, obok stanowiska dowodzenia, pojawił się plan bazy. Rój punktów świetlnych skupiony był w niewielkim kole symbolizującym Astrobolid, dwa jednak widniały w prawym rogu ekranu, poruszając się wolno w kierunku statku. Nym dotknął palcami owych dwóch punktów i z głośnika popłynęły dwa słowa wypowiedziane przez automat:
— Allan… Wład…
Andrzej i Zina nie odrywali wzroku od ekranu.
— Nie zdążą… — jęknął astronom.
Nerwowy skurcz przebiegł przez twarz dziewczyny. Nagle zerwała się z taboretu i skoczyła ku drzwiom.
— Jest jeszcze jeden sposób! — zwołała i wybiegła na korytarz.
— Jaki? — Nym rzucił się za nią w pogoń. Dopadł ją już w windzie.
— Co chcesz zrobić?!
— Trzeba nadać spoza Sel sygnał prowadzący sondę!
— Łazik?
— Niestety, nie zdąży się zainstalować odpowiedniego nadajnika. Trzeba poświęcić Bolid. On może imitować sygnały stacji naprowadzającej.
— Ależ… zanim przygotujesz program…
Patrzył na dziewczynę z przerażeniem i podziwem. \ — Wiem, co chcesz zrobić!
— To jedyny sposób! Odlecę promem tuż przed zderzeniem!
Nagłym ruchem chwycił ją za ramiona i całą siłą wypchnął przez rozwarte drzwi windy na korytarz. Zanim zdążyła pojąć, co się stało, zatrzasnął drzwi i ruszył w dół.
Gdy po dwóch minutach dotarła do platformy startowej, wstępu na nią broniło już pole siłowe, a świecący jaskrawo Bolid zaczynał wznosić się w górę, wkrótce nabierając gwałtownie prędkości, i pomknął w czeluść nieba.
— Nym! Co ty wyprawiasz?! Spiesz się! — ponaglenia Ziny stawały się coraz bardziej rozpaczliwe.
— Muszę mieć pewność, że się uda! — odpowiedział fizyk z determinacją.
— Jeszcze tylko dwie i pół minuty!
— Wiem. Ale nie wolno mi popełnić błędu! Jest zresztą duża szansa uratowania Bolidu. Sonda jest bardzo precyzyjnie naprowadzana. Odchylenia maksymalne nie przekraczają 0,03 sekundy łuku. A reaguje z ośmiokrotnie większym opóźnieniem niż Bolid. Zdążę uskoczyć. Zaprogramowałem włączenie napędu na jedną tysięczną sekundy przed kolizją. Powinna nie trafić!
— Może się nie udać! — odezwał się Krawczyk. — Bolid ma mniejszć przyspieszenie. Musisz natychmiast opuścić statek. To rozkaz!
— Jeszcze tylko dwie minuty! Nie zdążysz uruchomić promu! — Zina była bliska płaczu.
— Katapultuję się w kapsule ratunkowej i dam maksymalne przyspieszenie!
— Spiesz się!
Nym spojrzał jeszcze raz na ekran. Niebieski punkcik oscylował nieznacznie wokół środka układu współrzędnych.
— Chyba się uda!
— Prędzej!
Nym przeniósł wzrok na grubą kolumnę w rogu kabiny.
— No, już! — ponaglił go Krawczyk.
Nym skoczył ku kolumnie i uderzył pięścią w jej powierzchnię. Kolumna rozwarła się błyskawicznie, odsłaniając wnętrze wypełnione przezroczystą, gąbczasto-galaretowatą masą. Wparł się plecami w tę masę, która wchłonęła go szybko i otoczyła szczelnie ciało, nie utrudniając jednak widzenia ani oddychania.
Pojemnik zamknął się samoczynnie i zapanowała ciemność. Prawie zupełnie nie odczuł chwilowego przyspieszenia. W ułamku sekundy mignęła mu przed oczami świecąca rubinowym blaskiem burta statku. Był już na zewnątrz, w otwartej przestrzeni kosmicznej.
Gdzieś pod nogami zapadała się szybko w otchłań błyskająca czerwono kula Bolidu.
Rozejrzał się po niebie. Ukośnie nad głową jaśniała Sel, niewiele większa od Księżyca widzianego z Ziemi. Przeciskając ręce przez gąbczastą masę, odnalazł dźwignie sterownicze. Włączył silnik kierując kapsułę w stronę Sel. W chwilę później usłyszał przytłumiony głos Ziny.
— Halo! Nym! Czy nas słyszysz?!
— Słyszę! A wy?! Bo ja mam wrażenie, jakbym mówił przez watę czy gąbkę!
— Słyszymy cię dobrze. Czy możesz jeszcze zwiększyć prędkość?
— Nie! A ile jeszcze czasu zostało?
— Dwadzieścia sekund — usłyszał głos Andrzeja.
Nym spojrzał w kierunku Bolidu. Widać było wyraźnie jego rubinową tarczę. Oznaczało to, że odległość nie jest jeszcze bynajmniej bezpieczna. Gdyby posłuchał Ziny, mógłby już znaleźć się co najmniej 100 km od miejsca katastrofy. Ale dlaczego zwlekał? Czy rzeczywiście chodziło mu tylko o sprawdzenie prawidłowości obliczeń? A może było w tym coś z niedorzecznej przekory, z chęci zaimponowania tej hardej i upartej dziewczynie wiedzą, odwagą, szybkością działania? Nie ulegało wątpliwości, że odczuł przyjemność, gdy tak żywiołowo wyrażała niepokój o niego. Ta myśl przytłumiła na chwilę wzbierającą w nim obawę przed grożącym realnie niebezpieczeństwem, lecz wróciła ona, przywołana głosem Andrzeja, który zaczął liczyć ostatnie sekundy.
— Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…
Nym wstrzymał oddech. Bolid powinien teraz zmienić barwę na jaskrawo-błękitną, bądź też… przeobrazić się w ognistą kulę eksplodującej plazmy.
Ale nie stało się nic. Sekundy płynęły, a rubinowa tarcza Bolidu błyskała rytmicznie, mknąc nadal w przestrzeń bezsilnikowym, inercyjnym lotem.
— Ań! Co się stało?
Odpowiedzi nie było. Nymowi przyszło do głowy w tym momencie straszliwe przypuszczenie, że już po opuszczeniu przez niego kabiny nawigacyjnej Bolidu sonda zmieniła kierunek i uderzyła w bazę na Sel. Może w czasie katapulto-wania uległa uszkodzeniu antena układu naprowadzania?
— Halo! Halo! Ań! Zi! Odezwijcie się! — zawołał rozpaczliwie. Był już pewny, że stało się coś okropnego.
— Halo! Nym! — rozległ się nagle głos Ziny. — Czy mnie słyszysz?! Dziewczyna była czymś najwyraźniej zaskoczona.
— Żyjecie! A myślałem już… — odetchnął Nym.
— Czy wiesz, co się stało?! Sonda zmieniła kierunek! Nie Bolid uskoczył, lecz ona zmieniła tor!… Przeszła w odległości blisko 300 kilometrów od Bolidu! I nadal zmienia kierunek…
— A fala prowadząca z Bolidu?
— Jest nadal emitowana, ale to już na sondę nie działa. Ań i Jaro przeprowadzają teraz obliczenia, czy starczy jej masy roboczej dla dokonania nawrotu po okręgu i ponownego zaatakowania bazy. Musisz natychmiast wrócić na Bolid i ruszyć za nią w pogoń. Mamy teraz dość czasu na dopędzenie jej i przechwycenie lub zniszczenie. O! Już Aa wraca! Nym! Chcesz z nim rozmawiać?
— Tak. Jak wypadły obliczenia?
— Za niecałą godzinę silnik przestanie działać! — usłyszał głos Andrzeja. — Mam też dla was obojga nie lada sensację…
— Sensację?!
— Torus Karlsone przepadł!
— Jak to przepadł? — głos Ziny nabrał agresywnego brzmienia.
— Otóż wówczas, gdy myśmy tu wojowali z Robotem I, Al namówił Włada na przeprowadzenie jakichś dodatkowych eksperymentów z pierścieniem. Poszli więc do kabiny zdalnego sterowania i ujrzeli tam holowizyjny obraz… pustego, stołu laboratoryjnego. Sprawdzili więc zapisy i okazało się, że zniknięcie pierścienia poprzedzone było zjawiskiem podobnym do tego, jakie na własne oczy widzieliście wy troje. Wład nie dowierzał jednak holo-wizji i pojechali Skarabeuszem do laboratorium.
— Dlatego nie zdążyli wrócić na czas?
— Byli tak wstrząśnięci odkryciem, że trochę się nie dziwię, iż nie zrozumieli wezwania. Pierścień rzeczywiście zniknął…
— Zniknął? — powtórzył Nym z niedowierzaniem. — Przecież nawet jeśli rzeczywiście przeszedł w stan gazowy, nie mógłby wydostać się z hermetycznie zamkniętej komory.
— Laboratorium zostało rozherm.etyzowane. Wład i Al znaleźli otwór w ścianie. Wygląda przy tym tak, jakby siła działała nie z zewnątrz laboratorium, lecz od wewnątrz.
Zapanowało milczenie.
— Wręcz nieprawdopodobne — wyszeptał Nym. — Gdybyś tego nie powiedział ty, An…
— A więc wierzycie teraz… — rozpoczęła Zina, lecz okrzyk Andrzeja nie pozwolił jej dokończyć.
— Patrz!!! Ekran!!!
— Czyżby silnik?! — zawołała Zina zdziwiona.
— Tak… Przestał pracować…
— Ale przecież to niemożliwe! Jak może nadal zmieniać kierunek?
— Rzeczywiście… To niemożliwe…
— Co się tam dzieje? — zaniepokoił się Nym.
— Wygląda tak, jakby sonda zmieniała kierunek lotu, chociaż zanikła emisja elektromagnetyczna towarzysząca pracy silnika.
— Patrz, Ań! Teraz jakby przestała zmieniać tor! Ale znów silnik działa!
— Leci niemal po prostej! O, tam… W kierunku Tolimana! Nym spojrzał za siebie, gdzie w konstelacji Herkulesa świeciły jasnym blaskiem dwa słońca Alfa Centauri…
Promień widnokręgu zależy od promienia planety (R) i odległości oczu obserwatora od jej powierzchni (h). Promień okręgu równa się s przybliżeniu pierwiastkowi kwadratowemu z podwojonego ich iloczynu zakładając, że powierzchnia planety jest idealną powierzchnią kuli. Widnokrąg na planetach mniejszych 'od Ziemi będzie więc mniejszy od widnokręgu ziemskiego.
Autorzy zakładają tu podobną do Słońca budowę atmosfery gwiazdy Proxima Centauri. Ponad świecącą powierzchnią Słońca (fotosferą) rozciąga się ognistoczerwona warstwa gazów, zwana chromosfera. Nad chromosfera unoszą się strzępy ognistej materii, tzw. protuberancje, czyli wyskoki, które przy gwałtownych wybuchach zmieniają szybko kształt, przybierając nieraz fantastyczne formy. Jeszcze wyżej rozciąga się wielka, srebrzysta aureola bardzo rozrzedzonej atmosfery noszącej nazwę korony słonecznej.