125907.fb2
Statek wchodził w gęste warstwy atmosfery, gwałtownie wytracając prędkość. Wielką Kotlinę Południową jeszcze okrywał cień, lecz nad widnokręgiem pojawiły się pierwsze purpurowe smugi zwiastujące wschód Proximy. Warstwa obłoków w tym rejonie miała ograniczony zasięg i po kilku minutach na dnie mrocznego oceanu powietrza błysnęły światła Jedynki, położonej na skraju największej spośród trzech południowych oaz ciepła. Wkrótce Mary i Szu mogli rozróżnić cztery elipsoidalne pawilony oraz podobny do wieży budynek mieszkalny. Wraz z zespołem wytwórczym i lądowiskiem tworzyły zwarty kompleks bazy, oddalony zaledwie pięćset metrów od zarośli puszczy. Otwarta już kopuła kryjąca lądowisko przypominała z daleka kielich tulipana o rozchylonych płatkach. Statek zawisł nad nią na chwilę, oczekując sygnału przyjęcia. Potem wolno opadł i zniknął we wnętrzu kielicha.
Kopuła zwarła się nad pojazdem. Jej wnętrze wypełniła teraz żółtawa, niezbyt gęsta mgła. Brzęczek oznajmił wyrównanie ciśnienia i składu atmosfery.
— Możecie wysiadać — usłyszeli głos Allana. — Oddychajcie głęboko:
aerozol zawiera szczepionki niezbędne dla adaptacji ludzkiego ustroju do tutejszych mikroorganizmów.
Allan czekał w korytarzu wiodącym z lądowiska do pokoi mieszkalnych. Gdy weszli, podbiegł do matki i obejmując ją, powiedział serdecznie:
— Jak to dobrze, że jesteś. Bardzo mi ciebie brakowało. Spojrzała mu w oczy z uwagą.
— Masz jakieś kłopoty?
Nie odpowiedział. Podszedł do Szu i uścisnąwszy mu dłoń, zapytał bez wstępów:
— Będziesz badał te kopce?
— Oczywiście. Po to przyleciałem.
— Jesteś po naszej stronie?
Szu uśmiechnął się.
— Jestem po stronie prawdy.
— Ale czytałeś moje sprawozdanie — podjął Allan z uporem — i chyba zgadzasz się z wnioskami.
— Bardzo dobre sprawozdanie — powiedział Szu spokojnie i znów się uśmiechnął. — Między innymi dlatego tu jestem.
— Słowem, uznajesz, że na Temie obowiązuje nas instrukcja numer trzy.
— Mam nadzieję, że łatwo da się to wyjaśnić. Allan popatrzył na Szu z tłumionym gniewem.
— Nie rozumiem cię… Tu niewątpliwie chodzi o twory sztuczne.
— Pozwól, że uznam twoje określenie za nieprecyzyjne i mylące. Kopiec termitów, gniazdo os, tama bobrów — to twory sztuczne czy naturalne?
— Więc twierdzisz, jak Renę, że mogą to być konstrukcje społeczności zwierzęcych?
Szu zaprzeczył lekkim ruchem głowy.
— Dałem tylko przykłady, jak niejednoznaczne-jest określenie „sztuczne twory".
— Ależ nie chodzi o terminologię! Szu nie dał za wygraną.
— Większość sporów dotyczących przepisów i praw ma źródło w nieporozumieniach terminologicznych.
— Al, zaprowadź nas do naszych kwater — zniecierpliwiła się Mary. — Jeszcze zdążycie podyskutować do woli.
— Przepraszam cię, mamo — zmitygował się Allan. — A ty chciej tylko mnie zrozumieć — zwrócił się do Szu. — Trzeba uczciwie i stanowczo rozstrzygnąć, czy na Temie wolno nam postępować zgodnie z instrukcją drugą, czy też obowiązuje instrukcja trzecia, dotycząca planet o śladach działań istot rozumnych. Porozmawiamy przy kolacji.
Allan odprowadził Mary i Szu do ich pokoi. Wracając włączył po drodze automat kuchenny i wstąpił do laboratorium, by sprawdzić przebieg eksperymentu. Potwierdziło się w całej rozciągłości, że chorobliwe pojaśnienie niebieskich porostów w okolicach bazy, aż do ich późniejszego zzielenienia, jest zjawiskiem bardziej złożonym i znacznie trudniejszym do wytłumaczenia, niż sugerował Renę. Nie było to bowiem zainfekowanie flory temiańskiej przez drobnoustroje przywleczone z Ziemi, lecz niespodziewana mutacja jednego z miejscowych bakteriofagów. Populacja mutantów — teraz już stanowiących całkiem nowy gatunek — rozprzestrzeniała się w zastraszającym tempie.
Botanik włączył monitor mikroskopu. W polu widzenia poruszały się wolno w kropli wody pękate, podobne do beczułek bakterie Rodes decretorius z grupy beztlenowców, z którymi załoga łkara przezornie zaznajomiła się przed wylądowaniem na Temie. Zabójcze ich działanie wobec ssaków stwierdzono badając laboratoryjne próbki pobrane przez automaty zwiadowcze. Skutki można było przyrównać do tężca, choć były znacznie ostrzejsze, bo wydzielane toksyny paraliżowały system nerwowy w parę godzin po wtargnięciu mikrobów do organizmu. Toteż natychmiast wyprodukowano Syntetyczne przeciwciała i przez wprowadzenie ich do krwi zabezpieczono ludzi oraz psy.
Bakterie te okazały się typowe nie tylko dla gleby i korzeni pewnych roślin, jak początkowo sądzono, ale dla wszelkich zespołów florystycznych. Miejscowe rośliny nie mogły obyć się bez tych drobnoustrojów, uzależnione od nich w całokształcie swojej przemiany materii. Pech sprawił, że właśnie one zostały frontalnie zaatakowane przez zmutowanego temiańskiego bakteriofaga, którego Allan skatalogował jako TY-112.
Botanik sięgnął do przycisku. Środek ekranu wypełniała żółtawa plama, szybko ogarniająca coraz dalsze skupiska bakterii. Kiedy przeszedł na „ultra", zobaczył najpierw pojedynczą „beczułkę", a potem tylko fragment komórki zainfekowanej przez bakteriofaga. W jej wnętrzu ukazały się przezroczyste kulki, widoczne po odpowiednim podbarwieniu preparatu. Wraz z tą inwazją kolejno zanikały poszczególne funkcje życiowe bakterii.
Gdyby chodziło o ratowanie jakichś ziemskich drobnoustrojów, skuteczna kontrakcja bioinżynieryjna nie nastręczałaby trudności. Technika kreacji genów już od kilku wieków była powszechnie stosowana w medycynie, ekologii i produkcji naturalnej żywności. Metody te nie dawały się jednak przekopiować na struktury genetyczne, ukształtowane w toku paru miliardów lat rozwoju temiańskiej biosfery. Poszukiwanie klucza do zrozumienia ogólnych mechanizmów tych struktur na razie nie dawało wyników. W tej sytuacji, nawet z pomocą multieksploratorów programujących i przeprowadzających tysiące doświadczeń jednocześnie, wysiłki zaradzenia niebezpieczeństwu opierały się na równie prymitywnej, jak czasochłonnej metodzie prób i błędów.
Młody biolog uświadamiał sobie, że jego starania są na razie bezowocne. Pochłonięty tą pracą zapomniał o powinnościach gospodarza i dopiero natarczywy sygnał interkomu zmusił go do zostawienia badań komputerom.
— Czekamy na ciebie z kolacją — usłyszał głos matki. — Chyba znajdziesz dla nas trochę czasu?
— Przepraszam. Zaraz będę. Czy Renę wrócił?
— Godzinę temu. Ma ciekawe zdjęcia.
— Już idę!
Mary i Szu z zainteresowaniem oglądali w jadalni hologramy przywiezione przez zoologa z całodziennego wypadu do puszczy.
— Jak tam twoje porosty? Czy wiesz, dlaczego zielenieją w naszej obecności? — Renę powitał Allana żartem. — To z gniewu, że…
Urwał pod zgorszonym wzrokiem młodego botanika.
— Co się stało, u licha?
— TY-112 — odparł Allan ponuro, lecz w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że musi sprecyzować, o co chodzi. — No tak… — zmieszał się. — Przecież ja go tak nazwałem.
— Wnioskuję tylko, że chodzi o jakiegoś temiańskiego bakteriofaga — zauważył Renę, gdyż wynikało to z konwencji sposobu oznaczania miejscowych wirusów, w odróżnieniu od ziemskich.
— To zmutowany TE-112 — wyjaśnił — którego zdjęcia oglądaliśmy razem. Ten najmłodszy wytwór planety masowo infekuje i niszczy „beczułki", grożąc doszczętnym ich wygubieniem.
Renę gwizdnął przeciągle.
— Więc nie miałem racji. Nie zakaziliśmy flory temiańskiej naszymi bakteriami.
— Mimo to trzeba zwęzić obszar badań, a może nawet przenieść się na łkara — stanowczo stwierdził Allan.
— Nie rozumiem dlaczego — wtrącił Szu, który z przejęciem przysłuchiwał się rozmowie biologów. — Skoro my nie zawiniliśmy…
— Wyjaśnię ci — odparł Allan spokojnie. — Zawiniliśmy, nie zawiniliśmy… To nie tak. Czy wiesz, dlaczego aż tak łatwo udało się uodpornić nas przeciwko „beczułkom"? Bo są produktem obcego świata; obcego życia. A właśnie, wbrew pozorom, odpowiednio zjadliwy rodzimy zarazek jest o wiele groźniejszy niż pochodzący z innej planety. Każda biosfera stanowi bowiem układ zamknięty, w którym wszystkie jednostki, od mikrostruktur typu wirusów, jeszcze nie będących organizmami, aż do osobników wielkości słonia czy dębu, są z sobą faktycznie spokrewnione. Pokrewieństwo to sięga poziomu molekularnego, od którego się zresztą wywodzi: budowy białek. Przy korzystnych bądź zgubnych wzajemnych relacjach, w pewnych okolicznościach dwa lub więcej różnych mikroelementów pasuje do siebie jak klucz do zamka. Dotyczy to w równym stopniu, na przykład, przenikania witamin albo trucizn. Co gorsza, nie poznamy z dnia na dzień całokształtu mechanizmów tutejszej biologii. Na Ziemi mocujemy się z tym problemem pięćset lat, a każde odkrycie odsłania nowe pole naszej niewiedzy.
Renę, zawsze pogodny i skory do żartów, teraz zamyślił się głęboko.
— Wleźliśmy w przyrodę Temy z kopytami — powiedział wolno, skandując każde słowo. — Tego się nie odrobi.
— Ależ ten bakteriofag jest miejscowego pochodzenia — zareplikował Szu. — Więc to nie my…
— A jednak my — odparł zoolog ze smutkiem. — Gdyby takie klęski zdarzały się samorzutnie w wolnej przyrodzie, żadna biosfera nie mogłaby przetrwać. W każdym razie wirus TY-112 zawdzięcza swe powstanie jakiemuś czynnikowi związanemu z wtargnięciem tu nas samych albo naszej techniki. Czy już wiesz coś bliższego na ten temat? — zwrócił się do Allana.
Botanik rozłożył ręce.
— Sugestie komputerowe nie dają jednoznacznej odpowiedzi. To utrudnia poszukiwanie antidotum. Przeprowadziłem niemal osiemdziesiąt tysięcy prób, lecz na razie bez skutku. Wprawdzie niektóre uzyskane preparaty niszczą TY-112, lecz są tak samo zgubne dla „beczułek". A bez nich wyginęłaby tutejsza flora, tracąc niezbędną mrozoodporność. To są dość skomplikowane zależności.
— Może jednak sama przyroda upora się z zarazą… — niepewnie wtrąciła Mary. — Samoorganizacyjne zdolności biomaterii są przecież ogromne.
— Dopóki nie dostanie ona pchnięcia nożem w plecy — ponuro uzupełnił Allan. — Bezpośrednie i wtórne rujnacje biotopów na wielkich połaciach Ziemi, wywołane w ubiegłych stuleciach niefrasobliwą gospodarką, dowodzą tego aż nadto dobitnie.
Zaległo ciężkie milczenie.
— Czy w okolicach Dwójki też nastąpiły zmiany? — podjęła Mary.
— Chyba nie. Do tej pory ojciec i Wład nie wspomnieli o tym.
— Może tak głęboko tkwią nosami w swoich termopiaskach, że nie dostrzegają takich drobiazgów — zareplikował Renę trochę sarkastycznie. — Trzeba przekazać im szczegółową instrukcję. Jeśli nadal chcą tam pracować, na razie nie powinni przylatywać do nas. Nie wolno rozwlec wirusa na inne oazy. I tak obawiam się, że huragany zrobią to za nas.
— W tej sytuacji poddaję się — oświadczył Szu ze smutkiem. — Moje badania kopców muszą być zawieszone.
— Niezupełnie — pocieszył go Renę. — Możesz wrócić na łkara, by stamtąd prześwietlać i kopać zdalnie, za pomocą Łazików.
— Ingrid i Zoe też powinny zostać na łkarze — wtrąciła Mary. — Zo;
będzie zrozpaczona.
— W Jedynce mogą lądować — pospiesznie zaoponował Allan. — Nie ma to większego znaczenia, byle nie opuszczały terenu bazy. Mary popatrzyła na syna przenikliwie.
— W takim razie Zoe nie będzie mogła zobaczyć się z Władem. Chyba że zrezygnuje on z dalszych badań w Dwójce.
— Zoe chciała od dawna ujrzeć Temę — Renę szybko odwrócił bieg rozmowy. — I nie widzę przeszkód, abyś z nią pospacerował po lesie. Sam zresztą pragnę pokazać jej oraz Ingrid różne ciekawe rośliny i zwierzęta w warunkach naturalnych.
— Pokazać? — zapytał Szu ze zdziwieniem.
— Jaki jest jej stan w tej chwili? — cicho spytał Allan. — Powiedz prawdę! — zwrócił się do matki. Popatrzyła mu w oczy.
— Podróż z Sel na łkara zniosła znakomicie. Samopoczucie ma dobre. Liczę, że wkrótce ty i Renę sami się o tym przekonacie. Młody, silny organizm. Regeneracja stopy już dobiega końca. Zoe porusza się jeszcze na wózku, ale to głównie z uwagi na stymulatory regeneracyjne. Will jest zdania, że za miesiąc będzie można rozpocząć naukę chodzenia.
— A wzrok?
— To trudniejsza sprawa. Ingrid sądzi, że decyzja podjęta przez Korę, Willa i Zoję jest chyba jedynym słusznym rozwiązaniem. Postanowili oni, że nie przeprowadzą żadnych operacyjnych zabiegów przynajmniej w najbliższych ośmiu latach.
— Ale dlaczego?
— Nie jestem fizjologiem i nie potrafię przekazać fachowo tego, co mówiono. W najogólniejszym zarysie chodzi o to, że utrata zdolności widzenia nie została spowodowana degeneracją siatkówki wskutek długotrwałej bliskości promieniotwórczego pierścienia, lecz nieodwracalnymi zmianami w korze mózgowej, właśnie w ośrodkach wzrokowych. Nastąpiło to w czasie przeciągającego się stanu śmierci klinicznej. Wątpliwe, czy w parę godzin później udałoby się ją uratować.
Otóż przeprowadzenie zabiegów regeneracyjnych jest możliwe — ciągnęła Mary — i szansę powrotu pełnej zdolności widzenia wysokie, ale pod warunkiem, że prób pobudzenia uszkodzonych ośrodków nie będzie się podejmować prostymi bodźcami elektrycznymi lub elektromagnetycznymi. Doraźna korzyść takich działań przyniosłaby niepowetowane szkody. Wprowadzenie do mózgu elektrod bądź podskórne umieszczanie emitorów e-g może sprawić, że Zoe będzie odbierać pewne wrażenia wzrokowe, rejestrować błyski i świetlne plamy, a nawet nauczy się rozpoznawać zarysy przedmiotów w polu widzenia kamery przesyłającej sygnały do mózgu. Ale cóż z tego? Taka adaptacja zmieniłaby aż tak strukturę ośrodków wzrokowych, że późniejsze dokonanie pełnej regeneracji oraz' powrót do normalnego widzenia stałyby pod znakiem zapytania.
— Czy nie można już teraz przeprowadzić zabiegów regeneracyjnych? Przecież Kora…
— Nie mamy programów budowy niezbędnej aparatury. Niedopatrzenie, przeoczenie, a może po prostu w czasie przygotowań do wyprawy uznano taki właśnie wypadek za mało prawdopodobny, urządzenie zaś — zbyt wąsko specjalistyczne. Zina wysłała już na Ziemię komplet danych diagnostycznych z prośbą o jak najspieszniejsze wysłanie programów. Nie nadejdą one jednak przed upływem ośmiu i pół roku.
Allan patrzył na matkę z rozpaczą.
— To okropne! Więc Zoe nie zobaczy ani Temy, ani planet Tolimana. A tak chciała…
Renę, siedzący cały czas z pochyloną głową, uniósł ją teraz i przesłał Allanowi spojrzenie pełne serdeczności. A Mary dopowiedziała:
— Niestety, musimy czekać. Przecież nie zrobimy z Zoe królika doświadczalnego.
— Rozmawiałem wczoraj z Ingrid, a potem z Zoe — powiedział zoolog, usiłując zachować swój zwykły, trochę kpiarski ton. — Muszę przyznać, że mi zaimponowały. Oczywiście, obie nadrabiały miną, aby mnie, rozhisteryzo-waną babę, cokolwiek uspokoić. Niemniej to, czym się teraz zajmują, świadczy, że nie tragizują sytuacji. Ingrid przygotowuje się rzetelnie do prac plane-tograficznych na Temie, a w wolnych chwilach studiuje psychologię. Zoe szeroko mi opowiadała, jak uczy się widzenia palcami. Na dowód, że już rozpoznaje wiele szczegółów, rozprawiała rzeczowo o zdjęciach, które przesłaliśmy z Temy na Sel.
— Czy to możliwe? — Allan spojrzał z niedowierzaniem na Renego.
— Zależy, co rozumiemy przez widzenie. Jeśli je traktować jako rozpoznawanie układu elementów na podstawie lokalizacji przestrzennej, to również palcami można widzieć. Jeśli zaś to rozpoznawanie ma tworzyć w świadomości obraz całościowy — to nie wiem, czy nawet najdoskonalszy aparat udostępniający dotykowe, skórne rozpoznawanie obrazów, może stanowić protezę wzroku. Jaro zbudował urządzenie, którym Zoe jest zachwycona. Składa się nań niewielka kamera w opasce nad czołem i kwadratowa płytka na piersiach. Obraz uchwycony przez kamerę zostaje przekształcony elektromechanicznie na coś w rodzaju płaskorzeźby utworzonej z maleńkich igiełek. Temperatura tych igiełek odpowiada umownej skali barw w rzeczywistym obrazie. To wszystko. A właściwie dopiero pierwszy, techniczny próg, jaki Zoe przekroczyła. To, co można dzięki temu aparatowi zobaczyć, zależy od wytrwałości, wrażliwości dotykowej i wyobraźni. Zoe wierzy, że on pozwoli jej widzieć. Czy to będzie możliwe, doprawdy nie wiem. — Oby tak się stało — westchnął Allan.
Dach pawilonu tworzył dość obszerny płaski taras. Siedzącą w ruchomym fotelu Zoe otoczyli półkolem Renę, Ingrid i Mary. Niewidoma szybko przebiegła palcami po płycie dermowizora.
— Puszcza… Wszystko to takie dziwne. Jakby dach, z którego gdzieniegdzie wystrzela drzewo w pogoni za światłem. Wielka szkoda, że nie mogę dostrzec poszczególnych pni na tej ścianie lasu.
— Ależ ty świetnie rozpoznajesz otoczenie! — zawołał Renę, wzruszony postępami córki w posługiwaniu się aparatem. — Tu z tarasu ja również bez pomocy lornetki nie rozróżnię pni. To dlatego, że większość drzew rozszczepia się krzewiaste poniżej gruntu.
Nie chcąc zniechęcać córki. Renę nie wspomniał, że na przedpolu lasu kilka ni to drzew, ni to krzewów, kształtem przypominających cisy, ale wzrostu dorodnych dębów, przysiadło pośród stalowoniebieskiego mchu jak ogromne, zbite sterty fioletu.
— Jak daleko do tego lasu? — spytała Zoe. — Ja sobie wyobrażam, że jakieś dwieście metrów.
— Trochę więcej — odparł Renę.
— Cóż to za olbrzymia postrzępiona góra wznosi się przed nami? Zoolog spojrzał na niebo.
— Chmura — wyjaśnił.
Zoe lekkim ruchem gałki odwróciła się wraz z fotelem w przeciwnym kierunku. Proxima opadała już ku zachodowi, a choć daleko jej było do skrajnej wielkości możliwej na niebie Temy, lśniła czerwonawą tarczą kilkadziesiąt razy większą niż Słońce oglądane z Ziemi.
Twarz dziewczyny wyrażała skupienie. Palce jej z gorączkowym pośpiechem przebiegały ekran plastyczny, a wyobraźnia chłonęła odbierane wrażenia.
— Teraz w ogóle nie widzę puszczy — poskarżyła się. — A przecież tam ją widziałam.
— Wszystko w porządku — Renę uspokajał córkę. — Przed tobą nie ma ani jednego drzewa, więc jakże mogłabyś dostrzec cały las? Robisz duże postępy. Spójrz teraz daleko, tam gdzie widnokrąg dotyka nieba. '
— Widzę łańcuch górski. A chmur nie ma, prawda?
— Znakomicie! Z tej strony wznoszą się o kilkadziesiąt kilometrów garby olbrzymich lodowców Południowej Czapy Biegunowej.
— A co jest tam, u stóp bazy? — pytała Zoe. — Czy to już pustynia? Wydaje mi się jakaś inna niż tam w głębi.
— Tak. W dali jest istotnie pustynia. Taka rdzawa, trochę żelazista, jak znaczne — połacie Marsa. A bliżej przed nami ciągnie się pas niziutkich niebies-kawoliliowych porostów.
Na wspomnienie barwy Zoe pobladła. Stanęły jej żywo w pamięci kolory przyrody, tak ważne w odczuwaniu piękna świata przez człowieka. Uświadomiła sobie mocniej niż dotychczas, że umowna skala barw, określana temperaturą igiełek na jej płytce, stanowiła tylko bladą namiastkę prawdziwych kolorów.
— Co ci jest? — spytała milcząca dotąd Ingrid, zatroskana nagłą zmianą w wyglądzie córki. — Może niewygodnie ci z oksyhemem? Jeśli się zsunął, to go poprawię.
— Nie. Nie…
Atmosfera Temy, złożona głównie z dwutlenku węgla i mniejszych ilości azotu, zawierała niewiele wolnego tlenu. Tylko miejscowe zwierzęta mogły oddychać nią w sposób naturalny; ludziom i psom niezbędne były sztuczne udogodnienia. Wobec braku trujących gazów w atmosferze, wystarczyło automatycznie wyrównywać niedobór tlenu, wprowadzając go wprost do układu krążenia. Umożliwiało to poruszanie się bez skafandra lub maski tlenowej, męczących na dłuższą metę.
Drzemiący pod fotelem Zoe kudłaty piesek obudził się i zaczął popiskiwać.
— O co ci chodzi, Ro? — zainteresowała się niewidoma. W drzwiach windy pojawił się Allan.
— Jakie nowiny z frontu badawczego? — powitał go pytaniem Renę.
— Mieliśmy dziś dobry dzień. Autokamery zebrały bogaty materiał. Są prześwietlenia kilku nowych okazów — relacjonował Allan. — Zwłaszcza jeden uznasz chyba za bardzo cenny w twoich badaniach. Czworonóg. Odpowiada szczeblowi rozwojowemu naszych gadów, lecz ma znacznie bardziej rozbudowany mózg i większą sprawność ruchową. Chociaż pod względem umiejscowienia układu mózgowo-rdzeniowego przypomina diplodoki.
— Nie rozumiem — wtrąciła Zoe. — To znaczy?
— No cóż… Coraz więcej danych wskazuje, że kręgowce temiańskie nie mają mózgu w głowie! — wyjaśnił córce zoolog.
— Czemu żartujesz ze mnie? — oburzyła się Zoe.
— Nie żartuję. Łatwo sobie wyobrazić nawet u istot rozumnych mózg ułożony w dowolnej części ciała. Byle był należycie chroniony przed mechanicznym uszkodzeniem z zewnątrz.
— Dziwne rzeczy mówisz…
— Musimy wyzbyć się nawyku uczłowieczania myślących mieszkańców innych globów. Choć podstawowe atrybuty życia są podobne w całym wszechświecie, jak w ogóle wszystkie podstawowe właściwości przyrody — istnieje nieskończona mnogość dróg i ścieżek rozwoju. Na przykład istota rozumna to taka, która jest zaopatrzona w bardzo precyzyjny narząd zapamiętywania i modelowego przetwarzania informacji, czyli, jak my mówimy, myślenia. Lecz narząd ten nie musi mieścić się w głowie ani wyglądem przypominać mózgu ludzkiego.
— Nie powiedziałeś jednak, gdzie to prześwietlone zwierzę ma mózg — zwróciła się Zoe do Allana.
— W kręgosłupie. Ściślej mówiąc, rdzeń kręgowy rozszerza się lejowato i przechodzi w mózg umieszczony w puszce kostnej. Czaszka zaś, to właściwie oczoczaszka, bo głównym jej elementem jest para dużych, bardzo ruchliwych oczu. Powyżej wklęsły, chyba dobrze rozwinięty narząd słuchu. Paszcza zajmuje dolną partię głowy. Przynajmniej to możemy uważać za normalne — uśmiechnął się Allan.
— Jak duże jest to zwierzę?
— Z sylwetki i rozmiarów podobne do foki. To groźny drapieżnik.
— No to my pójdziemy obejrzeć te prześwietlenia, a wy sobie pogadajcie — zaproponował Renę, biorąc pod ramię Mary i Ingrid. Młodzi pozostali sami.
— Jakie tu, na Temie, wszystko ciekawe… — podjęła Zoe. — Czy wiecie już coś o przebiegu ewolucji w tym świecie? Więcej jest podobieństw czy różnic?
— Myślisz o podobieństwach i różnicach w rozwoju życia na Ziemi oraz na Temie?
— Tak.
Allan zastanawiał się przez chwilę.
— Jak wiesz, temiańskie życie jest o tyle zbliżone do ziemskiego, że tak samo opiera się na białku zanurzonym w wodzie jako płynie ustrojowym. Niezależnie od tej wspólnej podstawy, zbieżności idą dalej, niż mogliśmy się spodziewać. Już pierwociny życia na obu planetach musiały być bardzo podobne. Sądzimy, że również tutaj powstało ono w wodzie, od stadium koacerwatów i potem bardziej złożonych form, wciąż jeszcze bezstrukturalnych, awansując po kilkuset milionach lat do tak niezwykle skomplikowanej organizacji, jaką stała się pierwsza komórka. Spośród dwudziestu rodzajów aminokwasów wchodzących w skład'naszych białek, temiańskie zwierzęta i rośliny wykorzystują w swych strukturach białkowych aż trzynaście.
— Ale chyba są i duże różnice? Na przykład w oddychaniu.
— To z konieczności. Przy stężeniu tlenu w atmosferze mniejszym niż na szczycie Everestu, płuca, jakie znamy, nie mogłyby wystarczyć. Albo musiałyby być tak wielkie, że nie miałyby gdzie się pomieścić, albo przemiana materii przebiegałaby w tempie ogromnie zwolnionym. System oddechowy poszedł tu więc w innym kierunku, intensywnie wchłaniając tlen całą powierzchnią ciała.
— Wiem. Skórne oddychanie. Ojciec mówił, że na Ziemi jest grupa salamander bezpłucnych, którym ono wystarczy.
— Tamte płazy żyją w środowisku wilgotnym i dobrze natlenionym. Nie. To nie to. Wyższe zwierzęta temiańskie, które przez analogię nazwaliśmy kręgowcami, mają skomplikowany labirynt filtrujących narządów oddechowych umieszczonych tuż pod skórą. Na Ziemi nie powstało nic takiego, bo nie było potrzebne.
— A rośliny? Bardzo różnią się od ziemskich? Allan ożywił się.
— Zagadki temiańskiej Hory są wyjątkowo zagmatwane.
— Dlaczego? — spytała Zoe prostodusznie.
— Z wielu względów — zapalał się Allan. — Przede wszystkim barwa…
— Jak to? — przerwała dziewczyna. — Czyżby wszędzie rośliny musiały być akurat zielone, bo takie są na Ziemi? Allan przecząco potrząsnął głową.
— Nie dlatego. Ale jednak tutaj powinny być zielone.
— Wpadła mi w ręce, krótko przed moim wypadkiem, zajmująca broszura o dziejach ziemskiej roślinności. W końcowym rozdziale autor spekuluje, jak może wyglądać flora innych planet, zależnie od klimatu. Jeśli dobrze zapamiętałam, rośliny przystosowują się optycznie do temperatury w danym bio-topie i rozkładu energii w widmie macierzystego słońca.
— Masz słuszność. Z tego punktu widzenia, w surowym klimacie Temy, zwłaszcza przy cyklicznych nawrotach srogich mrozów, zbyt częstych na każdorazowe zrzucanie liści, barwa roślin powinna być podobna do wielu ziół arktycznych i wysokogórskich na Ziemi: błękitna, stalowoniebieska czy nawet granatowa. Pozwala to pochłaniać z obrębu widma świetlnego promieniowanie o dłuższej fali, niosące ciepło.
— No więc?… — zaczepnie rzuciła Zoe.
— Postaram się wyjaśnić ci moje obiekcje. Zresztą nie tylko moje. Barwa temiańskich roślin stanowi paradoks, nad którym łamiemy sobie głowy. To prawda, że liście w różnych odcieniach koloru niebieskiego pasują jak ulał do zimnego klimatu dzisiejszej Temy. Nie przystają natomiast do historii tutejszego życia.
— A więc już coś wiecie o tej historii?
— Każdy organizm ma za sobą długi rodowód — podjął Allan. — Jest to ciąg gatunków przekształcających się jedne w drugie z upływem epok i er geologicznych, zawsze w harmonii ze środowiskiem i zmieniającymi się w nim warunkami. Dotyczy to również tak istotnej sprawy jak zabarwienie roślin. Na Ziemi powstały one ponad dwa miliardy lat temu jako. flora bakteryjna w morzach. To ona dzięki zapoczątkowanej przez siebie fotosyntezie odmieniła skład chemiczny atmosfery, torując drogę rozwojowi zwierząt oddychających tlenem. Znacznie później, w erze paleozoicznej, kiedy życie — wpierw roślinne — zaczęło opanowywać lądy, w ówczesnym gorącym i dusznym klimacie przeważała w ulistnieniu flory barwa pomarańczowa, łososiowa i ognisto-czerwona. Dziś, po paruset milionach lat, naszą florę zdominowały rozmaite odcienie zieloności, ale reliktem z tamtych czasów jest właśnie takie zabarwienie młodych listków i świeżych pędów niektórych roślin, zwłaszcza tropikalnych, a także jesienne poczerwienienie liści wielu drzew strefy umiarkowanej.
— A jak było na Temie?
— Początkowo bardzo podobnie. Analiza próbek skał sprzed dwóch miliardów lat wykazała, że w tym samym czasie, co na Ziemi, również w pramorzach temiańskich dokonała się rewolucja chlorofilowa. Chyba zazwyczaj tak się dzieje w biosferach białkowych, bo chlorofil, jako porfiryna mogąca powstawać w przyrodzie na drodze abiologicznej, jest budulcem dostępnym. Wydaje się natomiast, że karotenoidy, barwiące liście różnymi odcieniami żółci i czerwieni, na Temie nigdy nie pełniły znaczniejszej roli w procesie fotosyntezy. Najpierw w morzach, a później na lądach, roślinność była tu zawsze zielona.
— Zawsze? To znaczy… do kiedy? Allan zamyślił się.
— Wiesz przecież, że Proxima świeciła znacznie jaśniej, a czerwonym karłem stała się niedawno, w skali kosmicznej i geologicznej niemal przed chwilą. Otóż przez parę miliardów lat swego istnienia Tema krążyła w odległości około dwudziestu milionów kilometrów od Proximy, po orbicie prawie kołowej. Miała klimat zbliżony do ziemskiego, zarówno pod względem temperatur, jak rozkładu stref geograficznych oraz pór roku. Ciśnienie jej atmosfery było nieco mniejsze niż teraz. Różnorodne dane upewniają, że przed dwoma tysiącami lat, mniej więcej w tym czasie, gdy Proxima przygasła, wydarzył się w tym układzie planetarnym zagadkowy kataklizm, który między innymi tak ogromnie przybliżył Temę do Proximy, przy równoczesnym wydłużeniu jej eliptycznego toru. Gwałtownie wzmogła się działalność wulkaniczna w związku z przechodzeniem Temy w periastronie[21] bardzo blisko macierzystej gwiazdy, kiedy powstają silne naprężenia warstw skalnych w takt przypływów w skorupie planety. Wskazują na to powierzchniowe pokłady młodych skał wylewnych i tufów wulkanicznych.
— Więc mówisz, że przed tą katastrofą roślinność była zielona — Zoe wróciła do głównego nurtu rozmowy. — A potem… przystosowała się optycznie do nowych warunków?
— Dokładnie tak. Ale… Botanik urwał, zbierając myśli.
— Na mój gust, brzmi to aż nazbyt sensacyjnie — podjął wolno. — Ale jednak to nie mogą być tylko moje urojenia.
— O czym mówisz? — zdziwiła się Zoe.
— O zmianach w przyrodzie Temy. Te, które wymieniłem, wiążą się z prawami fizyki, więc są oczywiste. Dochodzi jeszcze efekt cieplarniany zwiększonej ilości dwutlenku węgla w atmosferze. Nie rozumiem natomiast, jakim sposobem życie wyszło zwycięsko z tak brutalnej opresji.
— Myślisz o wstrząsie mechanicznym, o kolizji planet?
— Niekoniecznie. Andrzej wyklucza, aby jakaś wystygła gwiazda mogła przejść przez układ blisko Temy i wytrącić ją z dawnej orbity. Nie wiemy, co spowodowało tę zmianę, ale wolno przypuszczać, że jest to w jakiś sposób związane z przygaśnięciem Proximy, Trudno sobie wyobrazić, jakiego rodzaju zależność przyczynowa może tu zachodzić, ale jest ona faktem. Można oczywiście założyć, dla świętego spokoju, że jest to zbieg okoliczności. Ale właśnie gdyby nie ten niesamowity zbieg okoliczności, temiańskie życie zamarzłoby całkowicie. Na tym jednak nie koniec. Życie przystosowało się do nowych, i to, mimo dobroczynnej zmiany orbity globu, skrajnie zmienionych warunków w taki sposób, a zwłaszcza w takim tempie, że kłóci się to z powszechnymi prawami biologii. A to już nie może być zbieg okoliczności… Gruntowne zmiany klimatyczne zwykle zachodzą powoli, w czasie życia wielu pokoleń. Na przykład u nas okresy lodowcowe i międzylodowcowe.
— Ale przecież we wszechświecie może się zdarzyć inaczej.
— Inaczej, to nie znaczy, że w sprzeczności z prawami fizyki i biologii. Jeśli zmiany są zbyt gwałtowne, życie ulega zagładzie, w całości lub w przeważającej części. Ileż gatunków roślin i zwierząt przepadło na obszarach zlodowaceń — mimo powolnego przebiegu kataklizmu?! A porównajmy to z Temą. Zupełnie nagle, bez żadnych faz przejściowych, średnie temperatury spadły o kilkadziesiąt stopni, rok stał się krótszy od doby, cykliczne wahania ciepłoty osiągnęły przerażającą amplitudę, nie mówiąc o rozpętaniu gwałtownych procesów sejsmicznych. Więc co powinniśmy tu zastać w dwa tysiące lat po tamtych wydarzeniach? Chyba martwą, jałową pustynię.
— A oazy ciepła?
— To odrębna zagadka, choć związana z naszym tematem. Ale w tej chwili chodzi mi o coś innego. Powróćmy do niebieskiej barwy listowia. Pyłki i liście zakonserwowane w lodowcach upewniają, że przed kataklizmem dominował na Temie zielony kolor ulistnienia. Takich faktów jest więcej. Porządkuję je od kilku tygodni. Są to różnokierunkowe fizjologiczne przystosowania roślin i zwierząt, ściśle związane z warunkami dzisiejszej Temy. Jedne z nich wręcz warunkują przeżycie, inne nie mogły powstać w dawnym, ustabilizowanym klimacie, gdyż w tamtym czasie byłyby zgoła bezużyteczne. Otóż nawytwJ-rzenie się w sposób naturalny tak poważnych zmian potrzeba milionów lat. Prawa biologii są wszędzie jednakie.
Z wrażenia Zoe kiwnęła się lekko na fotelu.
— Więc podejrzewasz ingerencję… kogoś rozumnego? — I zaraz dorzuciła: — Czy wszyscy już o tym wiedzą?
— Nie. Tylko ty i ja.
— Czemu ukrywasz tę rewelację? To mocna podstawa do żądania, by na Temie obowiązywała nas instrukcja czwarta, dotycząca planet o rozwiniętej kulturze istot rozumnych, regulujących warunki przyrodnicze na swoim globie.
—^ Zbieram dowody. To wymaga czasu. Poza tym jest to odtwarzanie przeszłości. W najlepszym razie tylko ślady. A to za mało. Dlatego forsuję wprowadzenie instrukcji trzeciej. I mam z tym kłopoty. Szkoda, że nie słyszałaś mojej rozmowy z Szu zaraz po przylocie do bazy. Wiesz, chodzi o te „wzgórza" i „kopce" o regularnych kształtach geometrycznych, na które Ast zwróciła uwagę sporządzając z łkara mapę Temy. Nie mogąc tam polecieć osobiście z obawy przed zakażeniem porostów, Szu ma je badać z łkara za pomocą Łazika-manipulatora. Prosiłem go, żeby poparł nas przeciwko nazbyt brutalnym metodom badania Temy.
— Co ci odpowiedział?
— Że stanie po stronie prawdy. Trochę zdenerwowałem się na niego. Przecież i my bronimy tylko prawdy. Chciałbym już teraz przyspieszyć odpowiednie postanowienia, między innymi ograniczyć sondaże, jakie ojciec i Wład przeprowadzają w Dwójce.
Zoe drgnęła na dźwięk imienia Włada. Po chwili spytała:
— Czy Wład wie, że tu przyleciałam?
— Wie, ale nie może przybyć.
— Nie może… — powtórzyła dziewczyna z żalem. — Żeby nie rozwlec tej choroby porostów?
— Gdyby tu przyleciał, nie mógłby wrócić do Dwójki. Czy chcesz tego? Przecząco pokręciła głową.
Zapanowała cisza. Słychać było tylko szmer palców przesuwanych po plastycznym ekranie.
— Czy tam, pomiędzy tymi szczytami, jest jakiś czynny wulkan? — wskazała zarys dalekich śnieżystych gór.
— Za nimi, stąd niewidoczny. Zasłonięty tą największą „śnieżną kopą" wznosi się wulkan, który przed każdym dojściem Temy do periastronu miota całe kilometry sześcienne gazów, bomby wulkaniczne i mniejsze odłamki — la-pille. Pojutrze będziesz go mogła podziwiać. Baza leży w bezpiecznej odległości. Widok jest wspaniały, ogłuszające grzmoty, błyski, ziemia drży.
Zoe obróciła się ku północy. Teraz znów miała przed sobą puszczę. Wyczuwała palcami kontury wierzchołków najwyższych drzew.
— Opowiedz mi coś o tym lesie. O jego życiu, kształtach i barwach. O wszystkim, czego nie mogę poznać za pomocą aparatu. Albo — zawahała się — oprowadź mnie po puszczy. Czy przecisnę się z fotelem pomiędzy drzewami?
Allan skwapliwie potwierdził.
— Ależ oczywiście! Las, zwłaszcza na skraju, nie ma nadmiernie gęstego podszycia. Pozwolisz, że będę kierował fotelem.
Opuściwszy się windą na stały grunt, razem z Ro ruszyli w kierunku puszczy. Obraz jej stawał się dla Zoe coraz mniej wyrazisty.
— Co to? — spytała zdziwiona. — Mam uczucie, jakby las ustępował przed nami. Nie rozróżniam już ani koron drzew, ani nieba. Tylko bezkształtna masa czegoś. Jakby słupy… ciężkie pnie… Powiedz, czy naprawdę jesteśmy w puszczy?
— Stoimy tuż przed leśną ścianą.
— A teraz jakoś ciemniej. To już?
— Tak. Weszliśmy.
— Chciałabym dotknąć drzewa. O, zdaje się, że tu…
Allan lekko skręcił i fotel prawie się otarł o pochyły pień. Potem delikatnie ujął dłoń dziewczyny i oparł ją o gładką korę.
Zoe uśmiechnęła się. Chciała uchwycić palcami drzewko, które choć cienkie, nie zmieściło się w jej drobnej dłoni. Przesunęła ręką wzdłuż pnia-ko-naru, marząc, aby jak najlepiej poznać roślinę wyrosłą tak daleko od Ziemi i prócz jedności materii nie mającą z nią nic wspólnego.
— To krzew zarodnikowy — objaśnił botanik. — Najczęściej ma siedem konarów, wyrastających z podziemnego niby-pnia o kształcie spłaszczonej kuli. Korzenie jego biegną promieniście, niektóre nawet ku górze.
W głębi puszczy powietrze było wilgotńiejsze, ale korony drzew, osiągające wysokość dwupiętrowego domu, przepuszczały dość dużo światła dziennego. Tylko niektóre drzewiaste rośliny, na szczycie rozgałęzione parasolowato, rzucały większy cień. Tu miejscami gleba była mokra i koła fotela grzęzły w ilastym gruncie.
— Czy wokół nas poruszają się jakieś zwierzęta? — spytała Zoe. — Ach, prawda — przypomniała sobie — twój hełm paraliżuje wszystkie żywe istoty prócz ludzi i psów na odległość wielu metrów. Ale w takim razie na ziemi powinny leżeć całe chmary różnych zwierzaków. Począwszy od muchy, a skończywszy… Czy ja wiem? Na lwie, słoniu — oczywiście temiańskim.
Allan roześmiał się.
— Rzeczywiście. Chmara zwierząt kładzie się pokotem, a po naszym przejściu rozprostowuje członki do lotu lub do biegu. Niekoniecznie jednak to zjawisko musi być dostrzegalne. Gdybyś przemierzała najdziksze nawet połacie Ziemi, ciągnące się setkami kilometrów rezerwaty pierwotnej przyrody, nie od razu natknęłabyś się na nosorożca, tygrysa czy chociażby małą małpkę. Co innego owady…
— Właśnie o tym pomyślałam.
— Istotnie — Allan pospieszył z wyjaśnieniem. — Na Temie są zwierzęta zbliżone do owadów, choć mają inną budowę wewnętrzną. Występują jednak mniej licznie niż na Ziemi. Ponieważ nasze hełmowe paralizatory obezwładniają układ nerwowy drobnych organizmów już w odległości stu metrów, proces ten trudno zauważyć. Zresztą tu zasłaniają nam widok drzewa. Ale postaram się znaleźć coś dla ciebie. Przyroda Temy nie wytworzyła odpowiedników ptaków, są tu natomiast dość sprawni lotnicy o nietoperzowatych płatach skórnych rozpiętych w kształcie błon. Ale udało mi się sfotografować te zwierzęta tylko z daleka.
— A jakie trofea sparaliżowane aparatem mogliście wziąć w rękę i badać bezpośrednio?
— Nic rewelacyjnego. Trochę tych małych niby-owadów. Żadnych form podobnych do ziemskich kręgowców mnie osobiście nie udało się uzyskać. Chyba mają wyostrzone zmysły, alarmujące je w porę o zbliżaniu się jakiejś tajemniczej, a przez to groźnej istoty. Natomiast twój ojciec zrobił z powietrza sporo ciekawych zdjęć większych zwierząt. Co prawda aparatów plecowych używamy w plenerze niechętnie, bo płoszą faunę, ale często jest to jedyny sposób.
— Powiedz mi jeszcze, jak udało wam się zgromadzić tak ogromną fototekę zdjęć rozmaitych dużych zwierząt. Ojciec wspominał mi o tym.
— Zaraz zobaczysz naszą kopalnię wiadomości o faunie temiańskiej. Botanik skierował fotel Zoe ku jednemu z samoczynnych aparatów zdjęciowych, zwanych autokamerami.
Zoe w skupieniu wodziła palcami po swym plastycznym ekranie.
— Już widzę „kopalnię wiadomości" — uśmiechnęła się. — To ta duża tarcza zawieszona wśród gałęzi?
— Zgadłaś. Druga jest przed nami, po przeciwnej stronie polany. Kamera ma szesnaście różnych kryształów pamięciowych. Żadna sekcja zabitego zwierzęcia, jakie praktykowano sporadycznie jeszcze dwieście lat temu, nie dałaby tak pełnego wyobrażenia o całokształcie jego cech morfologicznych i fizjologicznych. Tarcza po tamtej stronie polany wysyła kilka rodzajów promieniowania wprost w kierunku tarczy odbiorczej. W ten sposób autokamera dokonuje nie tylko zwykłych, zewnętrznych zdjęć, lecz także różnego rodzaju prześwietleń, jakby w wielkim aparacie rentgenowskim. Są to dwa rodzaje zapisu. Jeden przedstawia ogólny widok zwierzęcia w ruchu, drugi natomiast, przestrzenny — działania jego narządów wewnętrznych.
— Czy autokamera pracuje stale?
— Włącza się samoczynnie, gdy w jej pole widzenia trafi jakiś przedmiot.
— Wobec tego powinna również reagować na przelatujące liście lub źdźbła.
— Tak. Najbardziej martwi się tym twój ojciec; mówi, że to mu psuje zdjęcia. Ale ja jestem zadowolony, gdyż wiatr przynosi czasami ciekawe okazy flory.
W drodze powrotnej natrafili na gęściej zarośnięte partie lasu. Raz po raz Allan ścinał laserowym nożem pędy lub konary grodzące przejście. Podczas jednego z takich przymusowych postojów zauważył, pochylając się, by odrzucić usunięte pędy krzewu, że kobierzec mchu, z którego on wyrastał, tworzy barwną mozaikę. Od normalnego niebieskoszarego tła odcinały się nieregularne, jakby wyblakłe zieleniejące plamy o żółtawych brzegach. Nieco dalej ogarniały większą powierzchnię.
Zaraza porostów przerzuciła się więc na mchy. Czyżby miała zagrozić całej florze? Allan nie chciał martwić dziewczyny tak niepomyślnym odkryciem.
Zajął się tylko zebraniem do podręcznej torby próbek chorych roślin. Wybierając bardziej charakterystyczne kępki, oddalił się kilkanaście metrów. Po drodze zerwał piękny kwiat.
Tymczasem Zoe ogarnęło zniecierpliwienie. Proxima świeciła jeszcze jasno i nawet w głębi puszczy dermowizor pozwalał zorientować się w najbliższym otoczeniu. Zoe przesuwała palcami po płaskorzeźbie ekranu, lecz nie dostrzegła Allana. Wnioskując, że ma przed sobą spory kawałek wolnej drogi, ostrożnie włączyła silnik. Wózek-fotel potoczył się naprzód, lecz niebawem zadrżał raptownie, zataczając w miejscu półkole. Niewidoma szybkim przesunięciem dźwigni zatrzymała pojazd.
— Co robisz? — dobiegł dziewczynę przerażony głos Allana. Po chwili botanik był przy niej.
— Szczęście, że ci się nic nie stało. Gdybyś skierowała fotel bardziej w prawo, mogłabyś pokaleczyć twarz o kolce krzewów. Może one są nawet trujące.
— Szukałam cię. Tak nagle zniknąłeś mi z ekranu.
— Spostrzegłem bardzo efektowny kwiat. Trochę przypomina storczyk. Pomyślałem, że będzie ci z nim do twarzy — dodał zmieszany, kładąc zdobycz na jej dłoni. — Chciałem ci zrobić niespodziankę, a w tej puszczy ładny kwiat jest rzadkością. Przeważają rośliny zarodnikowe lub wiatropylne o niepozornych bezwonnych kwiatach, takich jak u zbóż.
Zoe uniosła kwiat do twarzy.
— Bardzo ci dziękuję. Jaki duży! Z pewnością śliczny — cieszyła się. — Ale wcale nie pachnie — dodała ciszej.
Allan pochylił się nad kwiatem i nad Zoe. Ciepło policzków dziewczyny przeniknęło go przyjemnym dreszczem. Po chwili jednak cofnął się, nie chcąc, aby Zoe pomyślała, że próbuje wykorzystać jej ślepotę. Przypomniał sobie wzmiankę o zapachu i machinalnie rzucił:
— Nie pachnie. Tak, wcale nie pachnie. No cóż… Na Ziemi też bywa z tym rozmaicie. Najwonniejsze są kwiaty stref umiarkowanych, które zapachem zwabiają owady. To samo dotyczy rozmaitych agaw oraz kaktusów otwierających kielichy nocą i zapylanych przez nietoperze. Natomiast ornitogamiczne kwiaty tropików, których partnerami są kolibry i inni skrzydlaci śpiewacy, zazwyczaj nie pachną, bo ptakom wystarczą ich jaskrawe barwy.
— Barwy… — podchwyciła niewidoma.
Ułożyła kwiat na kolanach i intensywnie przebierała palcami po płytce ekranu. Tym razem nie była pewna oceny.
— Jaki kolor ma mój kwiat? Chyba czerwony…
Allan poczuł się zakłopotany. Płatki strzępiasto rozdarte w sześcioramienną gwiazdę płonęły jaskrawą czerwienią, która zdawała się spływać w seledynową czarę kielicha, nakrapianą różem i złotem. Jak miał wysłowić ten przepych barw, by nie sprawić przykrości ociemniałej?
Przeciągająca się cisza jeszcze gorzej podziałała na dziewczynę.
— Więc jaki jest kolor kwiatu? — zapytała niecierpliwie.
— Czerwony — odrzekł cicho.
Tymczasem pojaśniało i spoza wiotkiej draperii ostatnich krzewów zamajaczyły zabudowania bazy.
Świst wichru i dudnienie ciężkich kropli deszczu po dachu stacji nie ustawały. W pospiesznie rozsuniętych drzwiach, łączących przedsionek z laboratorium, pojawiła się Mary zadyszana ucieczką przed nawałnicą.
— Ależ zawiewa — rzuciła od progu. — Istny huragan.
— Zwykłe zakłócenia periastralne — zauważył Renę. — Dojdzie do tego trochę bujania.
Na twarzy Zoe odbił się niepokój.
— Trzęsienie ziemi?
— Nic groźnego — odparła Mary. — Wstrząsy są tu wprawdzie częste, ale słabe. To dziwne zresztą. Z obliczeń wynika, że kiedy ten glob przybliża się do Proximy na pół miliona kilometrów, drgania sejsmiczne winny być w tym rejonie o wiele potężniejsze. Wtedy bowiem działają ogromne siły przypływowe. A jednak zarówno w okolicach „kopców", jak w obrębie oaz ciepła nie widać poważniejszych zniszczeń.
— Czyżby ONI umieli w jakiś sposób zahamować te zjawiska? — zapytała Zoe.
— Może raczej wybierali dogodny teren — odparła Mary. — Nie przypisujmy im przesadnych, to znaczy nie sprawdzonych sukcesów, gdyż to podważa wiarygodność pewniejszych dowodów ich działań.
— Powiedzmy poszlak, które dopiero trzeba udowodnić — sceptycznie sprostował Renę.
— Ależ tatusiu! — zawołała Zoe z wymówką. — A mój pierścień? No i nie tylko…
— Twój pierścień, pierwszy w historii dowód istnienia kosmitów, wskazuje, że ktoś odwiedził niegdyś Noktę, glob zlodowaciały z kretesem nawet wówczas, gdy Proxima grzała znacznie mocniej. A paradoksy Temy są na razie tylko polem ciekawych spekulacji i sprzecznych hipotez. To samo dotyczy rozbitej planety X.
Tę wymianę poglądów przerwał dźwięczny sygnał i głos komputera z centrali łączności.
— Dwójka wzywa Jedynkę!
— Idź i zacznij rozmowę — Mary zwróciła się do zoologa. — My zaraz przyjdziemy.
Wstała, by przeprowadzić fotel Zoe przez wąskie drzwi do salonu wideofonii, lecz niewidoma dała znak ręką, że na razie zostanie.
— Zawołasz mnie dopiero wtedy, jeśli Wład mnie poprosi — rzuciła za wychodzącym ojcem.
— Rozkaz! — zażartował'Renę, aby choć trochę rozładować napięcie. Wiedział, że Zoe stara się nie okazywać, jak bardzo zależy jej na tej rozmowie, chociaż z pewnością ciężko przeżywa to, że Wład jeszcze się nie odezwał od jej przylotu na Temę.
W centrali łączności, po wymianie informacji dotyczących prac badawczych obu zespołów. Renę dość otwarcie dał Władowi do zrozumienia, że powinien zamienić z dziewczyną choć parę słów. Rozmowa od początku nie wypadła jednak po jego myśli.
Zoe ostatnio pilnie ćwiczyła rozpoznawanie ludzkich twarzy, lecz miała z tym kłopoty. Teraz podniecona, ale i pełna niepewności, wyobraziła sobie, że zamiast Włada widzi na ekranie Hansa i poczuła się zawiedziona. Potem, gdy już się okazało, że to Wład, aby pokryć zdenerwowanie, zaczęła go wypytywać, nad czym pracuje, ale robiła to dość agresywnie, co zrozumiał jako pretensje, że nie przyleciał do Jedynki.
Zaczął się tłumaczyć, co Zoe jeszcze bardziej rozdrażniło. Poruszyła wówczas sprawę sondowań przeprowadzanych przez Hansa i Włada w Dwójce i rozmowa zakończyła się ostrą sprzeczką.
— Co oni wyprawiają w tej Dwójce?! — dawała przed ojcem upust swemu żalowi i gniewowi na Włada po niefortunnym „spotkaniu w eterze".
— Nadmiernie się przejmujesz — uspokajał ją Renę. — Po co demonizować zwyczajne, rutynowe metody badawcze?
— Zwyczajne?
— No, może nie tak bardzo zwyczajne. Tak czy inaczej, ty powinnaś się z nich cieszyć.
— Ja?!
— Przecież właśnie ty, orędowniczka kontaktu, chcesz za wszelką cenę wyjaśnić sprawy do końca: rozumni mieszkańcy Temy są albo ich nie ma. Jeśli są, poczujemy się tutaj niezapowiedzianymi gośćmi i odtąd nie zrobimy ani kroku bez zgody miejscowych suwerenów. Skoro nam się nie przedstawili — dokończył trochę kpiąco — szukamy na własną rękę śladów ich działań.
— Sondowaniami?
— Masz pretensje o sondowanie, a wiedz, że już teraz, w początkowej fazie wierceń, ich plon w Dwójce jest nadzwyczaj obiecujący. Może jeszcze za wcześnie na gratulacje dla Hansa i Włada…
— Nic o tym nie wiem.
— Oto są skutki, kiedy ktoś się boczy i nie bierze udziału w „życiu naukowym".
— Powiedzcie wreszcie! Co to Za nowiny?
— Rzeczywiście, dużo nowości — podjęła Mary. — Nawet nie wiem, od czego zacząć.
— Szczególnie intrygujące są kłopoty ze stopniem geotermicznym — zauważył Renę.
— To znaczy: z pomiarem — sprecyzowała Mary. — Istotnie, zupełna szarada.
— Naprawdę?
— Hans wykrył nieznane bakterie w gorącym źródle na głębokości czterdziestu metrów. Okazało się, że najbardziej dogadza im woda o temperaturze 85 stopni zawierająca żelazo i wanad. Nie są chorobotwórcze, wyjątkowo odporne na promieniowanie jonizujące i znoszą bez szkody gotowanie, nawet przez dłuższy czas.
— Co one robią w takich warunkach?
— Nie znam ich roli w łańcuchach biocenotycznych. Zresztą w tak nietypowej niszy ekologicznej mogą również być zdane tylko na siebie. Ale nie o to chodzi. Ast poprosiła Włada o dokładniejsze zbadanie stopnia geotermicznego w obrębie Dwójki. Już po kilku odwiertach wybuchła sensacja, którą potwierdziły uzupełniające sondowania. Trudno to pojąć, lecz na terenie Dwójki o stopniu geotermicznym jako takim można mówić sensownie dopiero od głębokości stu metrów. Powyżej panuje zupełny chaos.
— To znaczy?
— Jak wiesz, stopniem geotermicznym nazywamy odległość w metrach, mierzoną pionowo w głąb planety, odpowiadającą wzrostowi temperatury skał o jeden stopień. Na Temie — podobnie zresztą jak na Ziemi— waha się on przeważnie w granicach od dwudziestu do stu metrów. Tymczasem w Dwójce podłoże jest tak ciepłe, jakby pełniło rolę kaloryferów. Mało tego! W kilku przypadkach wykres wykazywał raptowny krótkotrwały skok temperatury kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią, a dalej równie gwałtowny jej spadek. Dopiero poniżej stu do stu kilkunastu metrów wszystkie te anomalie ustają i odtąd ciepłota skał podnosi się wraz z głębokością normalnie, bez żadnych sensacji.
— Jak duże były te skoki temperatury? — spytała Zoe.
— Zależnie od miejsca sondowania, to fantastyczne ostrze w obrazie wykresu podnosiło się do siedemdziesięciu, czasami stu stopni, a w jednym przypadku osiągnęło aż 346 °C.
— Zjawisko może mieć charakter wulkaniczny, i wtedy jest całkiem zrozumiałe — wtrącił Renę.
— Bardzo wątpliwe — odparła Mary. — Chyba nawet wykluczone. Dwójka spoczywa na starej płycie kontynentalnej. Jest to obszar wybitnie asejsmiczny.
— Jakie wnioski wyciągnięto z odkrycia? — zapaliła się Zoe.
— Hans i Wład są ostrożni. Sondy wyposażone w niezbędne urządzenia pomiarowe, wraz z czerpakami próbek skalnych, zbierają dane dla wyjaśnienia tej zagadki.
— Znowu drążenia, rozbijania… — powiedziała Zoe z niesmakiem.
Deszcz ustał. Słabnące porywy wiatru mieszały się od czasu do czasu z głuchym podziemnym dudnieniem albo leciutkimi wstrząsami, przypominając, że Tema przechodzi najbliżej Proximy. Był wieczór, kiedy Allan dziwnie podekscytowany wrócił z laboratorium.
— Wychodzę. Muszę uzupełnić wyniki dzisiejszych badań.
— Teraz? — zdziwiła się Mary. — Dziś noc zapadnie wyjątkowo szybko, jesteśmy w periastronie. Mógłbyś poczekać do rana.
— Ależ, mamo, przecież nie zabłądzę w puszczy. Wezmę silny reflektor, bo noktowizor mi nie wystarczy. Chodzi o naturalne barwy, a do tego potrzebne dobre światło.
— Życzę ci, aby TY-112 skręcił kark. Na całej planecie! — zawołał Renę za odchodzącym.
— Skłonny jestem uwierzyć w twoją dobrą wróżbę!
Młody botanik nieprzypadkowo podążył do lasu z takim pośpiechem. Analiza porostów, jakie zebrał, dawała dużo do myślenia. Wszystkie miały normalny kolor i zdrowy wygląd. Nadto ani jeden preparat mikroskopowy nie ujawniał zainfekowania „beczułek" zarazą, która jeszcze poprzedniego dnia rozprzestrzeniała się w takim tempie, że niszczycielski bakteriofag był wszechobecny w badanym materiale.
Allan pragnął teraz zdobyć próbki z jak najliczniejszych miejsc, by móc zawierzyć średniej statystycznej analiz. Chodziło nie tylko o porosty. Wczorajsze odkrycie dodatkowego zakażenia mchów napawało go najgorszymi przeczuciami przerzutu epidemii także na rośliny wyższe. Wprawdzie dzisiaj nigdzie w puszczy nie znalazł potwierdzenia tamtej obserwacji, a nawet porosty przyniesione do bazy wyglądały tak, jakby ozdrowiały bądź nigdy nie zetknęły się z TY-112, lecz dane te mogły stanowić szczególny zbieg okoliczności i nie chciał pochopnie wyciągać optymistycznych wniosków.
Umysł badacza nakazywał nie wierzyć, aby destrukcyjne zmiany w roślinach, sięgające w głąb komórek, mogły się cofnąć nawet przy najskuteczniejszych przeciwdziałaniach. A przecież nie zastosował środków zaradczych, bo ich nie wynalazł. Samoobrona flory, tak szybka i radykalna, też wydawała się wykluczona. Nie chciał jednak poprzestać na teoretyzowaniu, tym bardziej że była to wiedza biologiczna wysnuta ze znajomości innej biosfery. Na Temie pewne procesy mogły przebiegać odmiennie.
Jedynym niepodważalnym sprawdzianem byłoby dotarcie do miejsca, gdzie zerwał storczykowaty kwiat dla Zoe. Obficie rosnące tam chorobliwie pozieleniałe mchy mogły dać natychmiastową odpowiedź, czy stan ich pogorszył się czy też polepszył, przez porównanie wyników analizy wczorajszych i dzisiejszych próbek. Nie trafił tam jednak, mimo usilnych starań.
Allan wrócił w porze kolacji. Tak bardzo spieszył się do laboratorium, że nawet Mary, przestrzegająca zasady wspólnego spożywania posiłków, nie zatrzymywała go.
— Jak zgłodniejesz, przyjdź — powiedziała serdecznie.
— Dobrze, mamo. Ale nie odwołujcie mnie stamtąd. Kiedy ukończę analizy, wszystko opowiem.
Puściwszy w,ruch analizatory, botanik dość szybko uporał się ze swym zadaniem. Gdy wrócił, minę miał skupioną, lecz z oczu jego biła radość. Renę, Ingrid i Mary spostrzegli to od razu.
— Masz jakieś rewelacje? — zapytała Zoe.
— Mam. Kwarantanna skończona.
— Jak to?! — Renę i Mary wykrzyknęli równocześnie.
— TY-112 przestał zagrażać.
— A więc sama przyroda uporała się z tą zarazą — stwierdziła Mary z satysfakcją.
— Przewidziałaś, mamo, że tak będzie — odparł Allan z uznaniem. — Ciekawe… Bo mnie się to wydawało wykluczone.
— Czy ustaliłeś mechanizmy samego procesu? — spytała Ingrid.
— Jeszcze nie. Uruchomiłem wszelkie możliwe analizy komputerowe i czekam z niecierpliwością na wyniki.
— Można rzec: płonę z ciekawości — powiedział Renę z błyskiem w oczach. — Bo na Ziemi uznalibyśmy to za niemożliwe. Czyżby tak zwane wielkie prawa życia, uznawane za równie powszechne jak grawitacja i promieniotwórczość, okazały się tylko zaściankowymi regułami dla jednej planety?
— Czy rzeczywiście — zapytała Ingrid — teraz możemy poruszać się po całej Temie bez obawy zakażenia nowych obszarów?
— Myślę, że tak.
— Przyznam, że w roli „trędowatej" czułam się jak więźniarka. Nerwowo szukając na swym ekranie Allana, Zoe spytała chcąc się jeszcze upewnić:
— Powiedz, Al, czy teraz będę mogła odwiedzić Dwójkę?
— Bez przeszkód, jeśli nie zajdą jakieś niespodzianki. Na razie niebezpieczeństwo dla roślin wydaje się zażegnane.
— To bardzo pilne — podjęła Zoe, jak gdyby tłumacząc się. — Rozmowy z Władem na odległość peszą mnie i denerwują. Jakoś trudno nam dojść do ładu. A na miejscu zapoznam się lepiej z tym, co robią, i chyba przekonam Hansa, że trzeba zaprzestać sondowań. Jeśli to są jakieś urządzenia techniczne, nie powinniśmy ich uszkadzać. Nie znamy ich roli, zasięgu i powiązań z innymi, może ogólnoplanetarnymi instalacjami, o jakich dotąd nie wiemy. Zresztą, jak to wygląda? — zapalała się dziewczyna. — Z Ziemi przybyli barbarzyńcy?…
Allan szeroko otworzył oczy.
— Co masz na myśli, mówiąc o urządzeniach technicznych? Renę pospieszył z wyjaśnieniem:
— Nie chciałeś, aby cię niepokoić w laboratorium. W tym czasie rozmawialiśmy z Dwójką. Powstała nowa sytuacja, w której możecie forsować dla Temy nawet instrukcję czwartą — wydatne ograniczenie badań na globach zagospodarowanych przez kulturę istot rozumnych.
— Tatusiu, stajesz po naszej stronie, prawda? — miękko spytała Zoe.
— Jeśli się potwierdzi, iż Tema jest zagospodarowana, podstawowym naszym obowiązkiem jest porozumienie z gospodarzami. Już teraz uważam, że winniśmy się kierować instrukcją trzecią, nawet zanim zapadnie postanowienie rady. Dotąd były hipotezy, dziś są fakty.
— Ale konkretnie co? — zniecierpliwił się Allan.
— Wład i Hans wydobyli na powierzchnię jakiś walec, częściowo zniszczony przez sondę — wyjaśniła Zoe. — Ja z nimi nie rozmawiałam, ojciec ci opowie dokładniej.
— Ten walec był źródłem silnego promieniowania w zakresie podczerwieni. Spoczywał czterdzieści trzy metry pod powierzchnią. Hans podejrzewa, iż takie urządzenia są regularnie rozmieszczone w oazach ciepła i właśnie one tworzą tamtejszy mikroklimat. Wyjaśniałoby to miejscowe skoki temperatury skał, które nas zadziwiły.
— I to jest sztuczny wytwór? — chciał się upewnić Allan.
— Bez wątpienia. Walec ma regularny kształt małej beczki. Jest to rodzaj reaktora jądrowego o samoczynnej regulacji termostatycznej. Osłonę radioaktywnego ładunku, zatrzymującą znaczną część śmiercionośnego promieniowania, tworzy jakiś plastyk nie produkowany u nas.
— Mamy więc bezsporny dowód działań cywilizacji o poziomie zbliżonym do naszej! — entuzjazmował się Allan.
— Tak. Pierwszy konkretny dowód — potwierdził Renę — bo pierścień Zoe mógł być przedmiotem zostawionym albo zgubionym przez obcych astro-nautów. Teraz patrzę na to inaczej. Odkopany walec świadczy o trwałym zagospodarowaniu terenu. Już wolno snuć ostrożne przypuszczenia, że zarówno Tema, jak i planeta X były areną jednej i tej samej cywilizacji, która odwiedzała także inne planety, wśród nich Noktę. Być może, planeta X stanowiła księżyc Temy albo raczej tworzyły one — ze względu na porównywalność rozmiarów — glob podwójny i okrążały wspólny środek masy, jednocześnie obiegając Proximę. Kto wie, czy Tema nie zmieniła swej orbity właśnie po katastrofie planety X…
— Jaki jest wiek tego walca? — spytał Allan.
— Nie wiem.
— Szkoda — westchnęła Zoe. — Chciałabym, żeby ONI działali jeszcze teraz…
— Kto by nie chciał?! — potwierdził Renę. — Aha, zapomniałem ci powiedzieć. Odkrycia na północnej półkuli, dokonane z łkara, dają wiele do myślenia. Dotyczą podobnych oaz ciepła, przy czym najlepiej zachowana ma, jak się wydaje, kształt foremnego pięciokąta. Życie jest w niej bujniejsze niż wokół naszej bazy. Ast dostrzegła tam i sfilmowała jakieś istoty wzrostu niedźwiedzia, poruszające się w postawie niemal wyprostowanej.
— Czyżby ONI?
— Polecimy tam wkrótce. Może nawet już jutro — odparł zoolog.
Rysunek 8. Mapa Temy z trasą lotu Renego i Allana do Kotliny Pięciokąta
Oczy Renego przygasły. Jakże ją zabrać na tak egzotyczną wyprawę, może niebezpieczną, a w każdym razie uciążliwą?
Zoe zrozumiała milczenie ojca, więc zapytała krótko:
— Kto będzie ze mną?
— Lecę tylko z Alem. Zostaniesz z matką i Mary.
— Chciałabym odwiedzić Włada i Hansa — znienacka oznajmiła Zoe.
— Temu chyba nic nie przeszkodzi — odparł Renę. — Zaraz po powrocie mogę cię tam zabrać.
Samolot wznosił się coraz wyżej, raz po raz podrzucany gwałtownymi zrywami wiatru. Wszystkie trzy oazy ciepła, ścieśnione na obszarze wielkości Belgii, mieli poza sobą. Ostatnia siniała w dali jak ciemna płachta wśród bieli rozległych monotonnych płaszczyzn.
W dole, niby ogromna chusta, rozpościerała się śnieżna równina, aż hen ku wypiętrzonej lodowej ścianie. Spływała niedostrzegalnie w doliny długimi jęzorami lodowców, spękanych i brudnoszarych na ostrych krawędziach. Spoza wschodniego widnokręgu wyłaniała się olbrzymia wiśniowa tarcza Proximy, w dwóch piątych schowana jeszcze za linią horyzontu. Rosła szybko, zmieniając barwę.
Osiągnąwszy pułap dwudziestu pięciu kilometrów, samolot przeszedł do lotu poziomego, zwiększając szybkość.
Allan spojrzał w dół.
— Czemu tak szaro?
— Chmury — odparł zoolog. — Lecimy ponad piekielnym kłębowiskiem. Tam w dole chyba szaleje śnieżyca.
— Jaką prędkość teraz rozwijasz?
— Ponad cztery tysiące kilometrów na godzinę. Powinniśmy wznieść się jeszcze wyżej i zwiększyć prędkość, ale warto obejrzeć zespół wulkanów na wyżynie lodowcowej. Przed chwilą Ast donosiła z łkara, że warstwa chmur nie jest tam zbyt gruba. Zapiszę parę kryształów. Dziś prawdopodobnie wulkany pokażą się w pełni swej wybuchowej krasy.
Naraz daleko przed nirrii zabłysło sponad chmur światło — jakby drugie słońce, bardziej żółte, o postrzępionych konturach. Rychło przedzierzgnęło się w ognisty jęzor, później poczerniało i wreszcie zgasło w czarnoburym oparze.
— Który to wulkan? — spytał Allan. Renę uważnie przyjrzał się mapie.
— W zespole Giganta Chyba on sam, bo wybuch znamionuje niezwykłą siłę. Nie zapominaj, że chmury wznoszą się ponad sześć tysięcy metrów. To, co widzimy, stanowi tylko górną część słupa ognia i dymu.
— Czy zwolnisz prędkość lotu?
— Oczywiście. Ale dopiero za dziesięć minut. Nie możemy jednak podlecieć bliżej niż na osiemdziesiąt kilometrów. Niewiele mniejszy jest zasięg twardych odłamków wyrzucanych przez ten wulkan. Wynika to z obserwacji trzech ostatnich jego wybuchów.
— Opuścimy się poniżej chmur?
— Niewiele byśmy zobaczyli. Wyziewy gazów połączone z popiołem tworzą na dole nieprzeniknioną zasłonę. Całe widowisko lepiej ogarnąć z wysokości. Nasady krateru nie ujrzymy, nawet gdyby chmury ustąpiły.
Samolot zakołysał się.
Dopiero teraz usłyszeli basowy pomruk, a za nim serię dudniących grzmotów. Odtąd powtarzały się rytmicznie, ustając tylko czasami, i to na krótko.
Maszyna zmniejszyła prędkość i szerokim łukiem okrążała wulkan. Renę filmował zawzięcie. Allan również nie spuszczał oczu ze zjawiska, które urzekało powabem nieujarzmionej grozy.
Widoki zmieniały się jak w kalejdoskopie. Teraz już nie można było odróżnić chmur pośród wzburzonego kłębowiska dymów. Z tej burosinej kipieli wystrzeliwały jaskrawe płomienie.
Po drugiej stronie wulkanu Renę opuścił samolot poniżej chmur. Z wysokości dwóch tysięcy metrów Gigant nie odcinał się wcale od otaczających gór, a tylko ognisty jego szczyt raz po raz błyskał różową łuną spoza ciemnej zasłony. Głuche pohukiwania targały powietrzem.
Mijali potężny łańcuch górski. Ostre, miejscami całkiem prostopadłe urwiska wskazywały, że jest to młoda formacja geologiczna.
— Czy długo jeszcze będziemy lecieć tak nisko? — zapytał Allan
— Pół godziny. Minąwszy lodowiec, wzbijemy się w górę.
— To on się nadal rozciąga pod nami? — zapytał Allan trochę zdziwiony.
— Południowy Lodowiec Biegunowy rozpościera się dość jednolitym płaszczem do trzech kilometrów grubości na obszarze blisko stokrotnie większym niż Francja. W dwóch trzecich powierzchni stanowi lądolód, reszta jest grubo zamarzniętym oceanem sięgającym aż poza biegun.
— No, a te szczyty?
— To jeden z kilku masywów wypiętrzonych nad płaskowyż. W ich przełęczach powstają górskie lodowce, spływające w dół do ogólnej zlodowaciałej masy. Ot, chociażby, ten w prawo! Sam proces przebiega podobnie jak na Antarktydzie.
— A co to za mgła przed nami? Wygląda jak parujące jezioro. Zdaje się, że gejzery.
— Chyba tak. Warto je obejrzeć z bliska.
Z wysokości sześciuset metrów gołym okiem można było rozpoznać obszerną kotlinę wypełnioną białymi oparami.
Przyjrzawszy się grupie efektownych gejzerów, lecieli nad monotonną żółtawą równiną z rzadka urozmaiconą niewielkimi wzgórzami. Wzbiwszy samolot ponad kotłowaninę chmur. Renę spojrzał na mapę.
— Minęliśmy pustynię. Pod nami rozległa tundra, sięgająca pasem szerokości tysiąca kilometrów aż do brzegów Wschodniego Oceanu. Moglibyśmy przypatrzyć się gwałtownemu tajaniu śniegów w związku z silnym promieniowaniem Proximy, lecz nie warto tracić czasu. To samo dzieje się w okolicach, gdzie wylądujemy. Będzie to wieczór, ale nader gorący. Po południu nasza dzienna gwiazda osiągnie największe rozmiary.
Tema, krążąc bardzo blisko Proximy, obiegała ją po wydłużonej orbicie w ciągu niecałych trzech dni ziemskich. Za to czas obrotu planety wokół osi był bardzo długi, gdyż wynosił osiemnaście i pół doby. Dawało to niezwykły efekt wciąż zmieniającej się długości dnia i nocy, które mogły trwać od siedmiu do sześćdziesięciu godzin. Przemierzając niebo, tarcza Proximy rosła, to znów malała. Gdy dzień był krótki, średnica jej dochodziła do monstrualnych rozmiarów, pięćdziesiąt razy większych od średnicy tarczy Słońca oglądanej z Ziemi. Wiązało się to z niedużą odległością periastronu, czyli punktu przy-gwiezdnego orbity Temy, który zgodnie z prawami mechaniki nieba planeta mijała bardzo szybko.
W tej chwili wielka tarcza Proximy świeciła blisko zenitu i gwałtownie rosła, by za dwie godziny osiągnąć maksymalne rozmiary.
Potężny huk rozdarł powietrze. Drzemiący wyżeł Smok otworzył ślepia, spoglądając z niepokojem na Renego.
— Wulkan? — zapytał Allan. Renę zastanowił się.
— Chyba nie. Najbliższy leży prawie dwa tysiące kilometrów stąd. Tuż za równikiem, począwszy od wybrzeży oceanu, dymi ich kilka. A to prawdopodobnie burza.
— Nic dziwnego. Kiedy mają szaleć nawałnice, jak nie teraz, w perias-tronie. Ocean musi przypominać kocioł parujących wód.
— Niekoniecznie — odparł zoolog. — Pamiętaj, że w czasie gdy Tema najbardziej oddala się od Proximy, nawet na równiku są tęgie mrozy. Ten zimny okres trwa znacznie dłużej niż krótkotrwały, parogodzinny żar. Toteż oczekuj raczej gór lodowych niż lazurowego, tropikalnego morza. Zaraz się zresztą przekonasz.
— Czy sądzisz, że tam w dole szaleje burza na znacznych przestrzeniach?
— Najprawdopodobniej. Ale po co zgadywać mając przyrządy? Renę położył pod przezroczystą płytę burzometru mapę terenu rozciągającego się przed nim. Obejmowała prawie ćwierć miliona kilometrów kwadratowych.
Nacisnął guzik. Dwie głowy pochyliły się nad mapą.
— Bardzo jasne, niespokojnie rozbłyskane pola — wyjaśniał Renę — to strefy najsilniejszego naelektryzowania chmur. W tych okolicach dojrzały one do stanu wysokich chmur burzowych z rozłożystym „lodowym kowadłem" na szczycie. Nasilenie promieniowania płyty wskazuje, że są to burze tak potężne, jakich na Ziemi nie spotykamy nawet w tropikach. Zjawisko normalne w równikowych partiach Temy.
Allan zasępił się.
— Więc obniżyć lot możemy dopiero dalej, nad pustynią?
— Przede wszystkim wywołamy oberwanie chmury, aby deszcz nie utrudniał widoczności — odrzekł zoolog.
Allan spojrzał na mapę, gdzie położenie samolotu znaczyło się ostrą czarną strzałką.
— Chyba już czas. Czterysta kilometrów przed nami znajduje się Morze Niespokojne.
Renę naciśnięciem guzika połączył burzometr z wyrzutniami pocisków meteorologicznych. Jednocześnie rozpoczął silne hamowanie.
Kilka rakiet pomknęło ukośnie ku zwartej masie obłoków.
Po upływie minuty huk piorunów wzmógł się co najmniej dwudziestokrotnie. Jednocześnie pojaśniały wielkie przestrzenie chmur, a miejscami rozwarte okna odsłoniły ciemnosiną, prawie czarną powierzchnię planety.
— Pikujemy — oznajmił Renę.
Samolot runął w dół. Pole obłoków przybliżało się szybko. Naraz nieprzenikniona biel skryła cały obraz. Kiedy ustąpiła, w dole widniało szaro-niebieskie podszycie niskich krzewów, przeważnie płożących się po ziemi. Tu i ówdzie tworzyły odosobnione kępy pośród grząskich moczarów, gnące się do ziemi pod wściekłym naporem wichru.
Renę wyrównał lot na wysokości dwustu metrów.
— Chętnie przetrząsnąłbym tutejszą tundrę — zauważył. — Jej zwierzostan może kryć wiele niespodzianek.
Allana, jako botanika, pociągało skompletowanie zielnika z tych niegościnnych równin. Ale te marzenia musiał odłożyć. Trapił go zresztą znacznie ogólniejszy problem, który powinien skonsultować z Renem.
Zoolog spojrzał na mapę.
— Zaraz będzie morze.
Allan dostrzegł w pobliżu widnokręgu dziwną błyszczącą ścianę, która ostro łączyła niebo, powleczone gmatwaniną obłoków, z twardym gruntem planety.
— Co to? — wskazał ręką.
— Deszczowy wał — odparł spokojnie Renę. — Pociski meteo rozładowują burze. Przyrząd nastawiłem na odległość dwudziestu kilometrów, bo lecimy nisko.
Tuż przed nimi szalał żywioł wodny. Wygięta w olbrzymi łuk linia brzegowa miejscami cofała się raptownie, by opodal sięgnąć na setki metrów w głąb moczarów poszczerbionych wściekłym zębem sztormów. Niektóre fale zdawały się na krótko zastygać w bezruchu i dopiero po chwili cofały się ku pełnej toni, białe i jakby kanciaste.
Zjawisko oglądane z góry przedstawiało się nierealnie. Allan dopiero po chwili uprzytomnił sobie istotę tajemniczych ociężałych fal.
— Więc to są zwały lodu pędzone nurtem wód i uderzeniami sztormu? Chwycił lornetkę. Brzeg został już daleko za nimi. Lecieli nad bezkresną kipielą, w której woda, lód i bryzgająca biała piana bez ustanku tłukły o siebie, wyły przeciągle, przewalały się jak dzika niesamowita lawina, prąc wciąż naprzód, na południe.
Po dziesięciu minutach lotu nad falami Renę wyprowadził samolot świecą w górę. Niebo było prawie zupełnie pogodne. Proxima, która godzinę wcześniej przetoczyła się przez zenit i dość szybko opadła ku zachodowi, olbrzymiała nadal. Był to jeden z paradoksów Temy: czasami pod wieczór robiło się jaśniej niż w południe.
Pola burzowych chmur, skłębione nad szalejącym oceanem, dawno już zakrył horyzont. Mijali rozległą, pustynię, która z wysokości prawie trzydziestu kilometrów przypominała ciemną pocętkowaną derkę.
Renę przyjrzał się bacznie temu widokowi przez lornetkę.
— Wiesz, czym usiana jest pustynia? — zapytał AUana. Botanik nie dał się wywieść w pole.
— Pustynia? Niczym. A przynajmniej niczym takim, co by się. odznaczało z tej wysokości i w dość niekorzystnym oświetleniu. To niebo roi się od drobnych, jakby wełnistych obłoczków.
Pół godziny później samolot znów pikował.
— Ostatnie półtora tysiąca kilometrów przebędziemy już niskim lotem — zaproponował Renę. — Patrząc ze stratosfery, stracilibyśmy zbyt wiele malowniczych widoków. Na Temie teren oglądany z takich wysokości nie jest nawet mapą, a raczej czymś zamazanym i nieciekawym. Sprawia to atmosfera prawie dwukrotnie grubsza od ziemskiej i dodatkowo mniej przezroczysta wskutek obfitości dwutlenku węgla.
Allan uporczywie wpatrywał się w uciekającą do tyłu pustynię. Pędzone wiatrem zwały piasku układały się sypkim śródpowietrznym kobiercem. Gdzieniegdzie jakiś bardziej zadzierzysty wir porywał nieprzezroczysty kłąb i igrając z nim podnosił piaszczystą trąbę nad obłoki.
Nagle u nasady jednego z takich skręcających się lejów pociemniało coś, jakby gigantyczny łeb potwora plującego piaskową fontanną.
— To szczyt odporny na burze piaskowe i silne skoki temperatury— wyjaśnił Renę. — Jego wierzchołek z twardej skały jest płaski jak stół, a zbocza kanciaste i strome.
— Gdzie ty widzisz to wszystko?
— Dwukrotnie przelatywałem nad tą okolicą. Raz miałem doskonałą widoczność.
— I tak dokładnie zapamiętałeś tę górę? Renę uśmiechnął się.
— Nie chodzi właśnie o tę. Jest ich tu całe mnóstwo i są całkiem podobne do siebie. To jeden z typów ukształtowania rzeźby pustyni. Ale zdaje się, że już powinien być periastron. Jeśli chcesz przyglądać się, włącz ściemnienie szyb.
Ogromny, oślepiający krąg dziennej gwiazdy wisiał jeszcze wysoko nad widnokręgiem.
Rysunek 9. Orbita Temy
— Przed dwoma minutami Tema przeszła najbliżej Proximy — stwierdził Renę obrzuciwszy przyrządy przelotnym spojrzeniem. — Jesteśmy zaledwie czterysta tysięcy kilometrów od fotosfery naszego słoneczka. Większej tarczy dziś już nie zobaczymy.
Wyłączyli ściemnienie i znów wpatrywali się w dół. Nie pozostało ani śladu mdłej, jednostajnej kurzawy piasków, która przedtem zamazywała widok. Pod nimi rozłożył się bezkres garbów i pofałdowań dziwnie regularnych, jakby odmierzonych. Matowobiałe fale, wyższe od największych bałwanów oceanicznych, stały nieruchome, jak gdyby nagle stwardniały w kleszczach kosmicznego mrozu podczas straszliwej burzy.
Renę jeszcze raz objął spojrzeniem malowniczy widok.
— Możemy lecieć prosto do celu. Pułap tysiąc pięćset metrów, nie wyżej. Stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej urozmaicony. Okolica była falista. Rozczłonkowanie rzek i strumieni, zasilanych resztkami gwałtownie topniejących śnieżnych zasp, stwarzało wrażenie mocno splątanej sieci. Zarysy widnokręgu zaczęły się zamazywać. Z gry odcieni szarych i sinych wyrosło ogromne, pionowo wydźwignięte kłębowisko.
— Zbliżamy się do oazy ciepła, którą powinno poprzedzać pasmo górskie — wyjaśnił Renę. — Trzeba sprawdzić radarem, co leży za tą zasłoną.
Okazało się, że widok przysłaniają gęsto spiętrzone chmury. Na ekranie radarowy/m ostro wyzębiał się łańcuch górski. Niektóre szczyty przekraczały cztery tysiące pięćset metrów. Gdy wznieśli się wyżej, szeroki ruchliwy pas chmur, z rzadko wystrzelającymi piorunami, przesuwał się pod skrzydłami samolotu.
Po drugiej stronie gór powietrze było wyjątkowo przejrzyste. Dobrą widoczność zakłócały już bardzo skośnie padające promienie Proximy, której czerwona tarcza dolną krawędzią niemal opierała się o widnokrąg. Była olbrzymia. Przy porównaniu z dalekimi formacjami terenu wydawała się jeszcze większa. Nisko nad horyzontem nie raziła już wzroku, a barwa jej stała się niemal wiśniowa.
Samolot wytracił przeszło połowę wysokości i leciał teraz znacznie wolniej. Renę wskazał w dole olbrzymią niebieskawą płachtę urozmaiconą łysinami polan i taflami jezior.
— To właśnie najlepiej zachowana oaza ciepła. Na jej skraju Ast upatrzyła dogodne lądowisko.
Przeleciawszy jeszcze kilka kilometrów, pojazd zatrzymał się w powietrzu i zaczął szybko opadać w dóŁ
Ze zdumieniem spostrzegli biały pióropusz dymu ścielący się w oddali na tle rzeki. Allanowi zdawało się, że pomiędzy czubkami drzew nad widnokręgiem błysnął w tym miejscu pomarańczowy płomyk.
Gdy wylądowali, z otwartych drzwi samolotu pierwszy wyskoczył Smok, a za nim Allan. Rozejrzawszy się wokoło, botanik stuknął butem o twarde podłoże raz i drugi. Nie okaleczył go nawet najdrobniejszą rysą. Z uwagą przyglądał się nawierzchni.
— Kto topił i wytłaczał tę kostkę, by nam ułatwić lądowanie?
— Kto? — powtórzył pytanie Renę, wyciągając z bagażnika plecaki ze sprzętem badawczym. — Przyroda!
— Więc to formacja naturalna?
— Tak. Ten typ pustyni nazywa się takyrem. W czasie topnienia śniegów gliniastą glebę pokrywa warstewka wody. Przy każdym podejściu Temy do periastronu grunt wysycha i pęka na cztero- i sześciograniaste płytki, twarde jak kamień. Takyry, znane na Ziemi, to pustynie ubogie we wszelkie życie. Wątpię, aby w tutejszych warunkach, gdzie proces powrotu do stanu „kostkowego" powtarza się regularnie co trzy dni, mogła uchować się jakaś roślinność. Podczas wysychania bowiem pękająca glina za każdym razem rozrywałaby brutalnie korzonki coraz to w innym miejscu.
— Wielka szkoda… — stwierdził Allan w zamyśleniu.
— Nie martw się — pocieszył go Renę. — Gdzie znajdziesz więcej ciekawej roślinności niż w oazie ciepła? Odkryjesz tyle nowych gatunków, ile zapragniesz.
— Nie p to mi chodzi w tej chwili…
— Trapi cię coś? — serdecznie spytał Renę.
— Zgadłeś. Chciałem się właśnie ciebie poradzić.
— Wal śmiało, Al — zachęcił go zoolog.
— Widzisz… — zaczął powoli. — Nadal myślę o tych porostach. Wiesz…
— TY-112? Ale przecież uznałeś, że epidemia już wygasa. Inaczej nie przylecielibyśmy tu.
Allan zastanawiał się.
— Jak by to powiedzieć?… Epidemia wygasła doszczętnie. Ale ja nic a nic z tego nie rozumiem.
— Słuchaj, chłopcze — serdecznie odparł Renę. — Obaj jesteśmy biologami. Wiemy, jak ogromne, często wręcz nieprzeczuwalne, zasoby sił witalnych tkwią w przyrodzie żywej. One mobilizują samoobronę komórek, tkanek, organizmów, ba! może nawet całej biosfery. Taki właśnie proces tu się wydarzył. Z pewnością wkrótce odkryjesz mechanizm jego działania.
— Odkryłem go. Może nie tyle proces, co wynik. Ale… on kłóci się rażąco z moją wiedzą biologiczną!
— Jak mam to rozumieć?
— Otóż TY-112 nie został zwalczony przez jakieś ciała odpornościowe w organizmach roślin — ciągnął Allan — ani jakimkolwiek innym sposobem. On sam uległ kolejnej mutacji, wręcz zbawiennej dla całej zainfekowanej flory.
— Dla już zainfekowanej flory? — powtórzył zoolog z niedowierzaniem.
— Mało tego! Mutacja nie wydarzyła się jeden jedyny raz, jak to bywa normalnie, lecz uległy jej równocześnie wszystkie TY-112, które badałem. Pochodziły z różnych miejsc i z różnych gatunków porostów, a także świeżo porażonych mchów.
— Nonsens — odparł Renę. — Widocznie nie było należytej sterylności i jedne kolonie zakażały się od drugich.
— Powtarzałem badania — odparł Allan już z mniejszą pewnością siebie.
— Powtarzaj tak długo, aż wykryjesz, w czym tkwi niedopatrzenie. W żadnym wypadku nie radzę ci pisać o tym „odkryciu" w sprawozdaniu.
— No cóż, jak wrócę do Jedynki, nie wyjdę z laboratorium, póki tego nie wyświetlę. Wóz albo przewóz! Dziękuję ci bardzo za życzliwe rady — dodał po chwili. — A teraz musimy zająć się sprawami, dla których przylecieliśmy tutaj. Nie daje mi spokoju tamten ogień nad rzeką. Kto go rozniecił? Ani burzy, ani wybuchu wulkanu… A jestem prawie pewien, że widziałem płomień. No i ten dym.
Renę zastanowił się.
— Tak. Niewątpliwie w promieniu tysięcy kilometrów nie ma prócz nas żadnej ludzkiej istoty. Może naprawdę tajemniczy ktoś rozpalił sobie ognisko?
Wysoki mech, przypominający miękką puszystą sierść, rozsuwał się bezszelestnie pod stopami Renego i Allana. Niepokaźny wzgórek był pokryty popiołem i zwęglonymi resztkami gałęzi.
Już od czterech godzin wędrowali przez puszczę, na próżno szukając źródła tajemniczego dymu. Gdy już chcieli zawrócić, niespodziewanie spostrzegli szarą plamę na polanie.
— Jakież to niezwykłe! — wykrzyknął botanik.. — Ognisko rozniecone przez…
— …piorun! — dokończył Renę, choć minę miał niepewną. Allan zasępił się.
— Tak sądzisz? W każdym razie musimy szczegółowo zbadać ten ślad. Może jednak czyjeś ręce skrzesały tu ogień?
Zoolog stanął nad pogorzeliskiem w głębokim zamyśleniu.
— Trzeba ustalić, kiedy tu hulał płomień.
To rzekłszy, wsunął dłoń w warstwę popiołu. Uczuł przyjemne ciepło.
— Grzeje, prawda? — rzucił Allan z zadowoleniem. Potem wyjął termometr. Powietrze miało 15 °C, a pod warstwą popiołu było o sześć stopni cieplej.
— To jeszcze nie dowód, że temperaturę podwyższył gasnący żar — zastanawiał się Renę. — Jesteśmy przecież w kotlinie ciepła. Zapewne grunt jest tu naszpikowany takimi walcami radioaktywnymi, jak ten, którego część wydobyli Hans i Wład. Trudno znaleźć inne wyjaśnienie panującej odwilży. W tych szerokościach planetograficznych Temy wszystko powinien skuwać lód.
Pomiar temperatury o kilkanaście metrów dalej potwierdził to rozumowanie. Analiza zmian, jakie zaszły w węglu drzewnym, upewniły badaczy, że to, na co patrzą, było ogniskiem pięć albo sześć dni temu.
Poszukiwania w popiele dały wiele do myślenia. Wyżłobione w ziemi palenisko, półmetrowej głębokości, miało kształt paraboidalny. Allan wydobył wystający zeń przedmiot przypominający miskę. Bliższe oględziny wykazały, że to kawał pancerza stanowiącego pokrywę grzbietową jakiegoś niedużego zwierzęcia.
— Czy stosując kryteria anatomii porównawczej — zapytał Allan — odtworzysz wygląd właściciela tej skorupy?
— W przybliżeniu — odparł zoolog. — Współzależność narządów wchodzących w skład organizmu powinna być podobna w dowolnych obszarach wszechświata. Jednak aby rekonstrukcja była wierną kopią oryginału, konieczna jest ogólna znajomość biosfery danej planety, zarówno współczesnej jak minionej.
Z wierzchu pancerz był czekoladowy z szarymi pręgami. Allan odwrócił go stroną wewnętrzną i dostrzegł niewielki otworek wywiercony w twardej skorupie.
W miarę jak Renę przyglądał się znalezisku, rysy jego twarzy nabierały powagi.
— W tym miejscu pancerz został przebity ostrym narzędziem — stwierdził po namyśle. — Takim sposobem rabuś, nie określajmy go bliżej, dostał się do miękkich części ofiary, prawdopodobnie do mózgu. Może dokonał tego przed pieczeniem mięsa? Zbadajmy, czy miejsce przebicia było poddane działam;
ognia tak samo długo, jak reszta powierzchni pancerza. A przede wszystkim:
czym zrobiono otwór.
Zoolog wyjął z plecaka podręczny mikroskop, narzędzia do skrawania preparatów i kilka analizatorów chemicznych. Obaj przykucnęli nad pogorzeliskiem, skrupulatnie ustalając skład chemiczny i stopień wypalenia krawędzi otworu, jak również — dla porównania — sąsiednich części pancerza.
— Więc jednak… to ONI — wyszeptał Allan. — Przeczuwałem, że tu ICH znajdziemy.
Renę potwierdził skinieniem głowy. Był tak zajęty powtórnym sprawdzaniem wyników analiz, że prawie nie spostrzegał towarzysza i całego otoczenia. Gdy skończył, botanik położył mu rękę na ramieniu.
— Jak oceniasz poziom ich cywilizacji? Renę rozłożył ręce.
— Jest tu jakaś sprzeczność. Z jednej strony istoty te rozporządzają dłutami czy świdrami ze stali, którą my uznajemy za znakomitą…
— Być może był to pocisk z broni palnej?
— Raczej nie. Tego rodzaju śladów mechanicznych i chemicznych nie stwierdziłem. Niemniej jest to narzędzie doskonałe. Z drugiej jednak strony, sposób pieczenia zwierzyny pasuje do dzikich ludzi. Nasz przodek, praczłowiek sprzed miliona lat, który jeszcze nie potrafił krzesać ognia, ale skutecznie posługiwał się. ogniem naturalnym znalezionym w przyrodzie, tak samo prymitywnie opiekał upolowaną zdobycz.
Allan milczał chwilę, po czym odezwał się:
— Samo palenisko wydrążone w ziemi przedstawia się bardzo ubogo. Ale techniki pieczenia i konsumowania nie znamy. Niestety, trafiliśmy tu zbyt późno. A co do broni palnej, masz rację choćby dlatego, że nie widzę drugiego otworu.
— Otwór został przewiercony bądź przebity hartowanym narzędziem. W każdym razie nigdy nie stałem przed taką zagadką. A właściwie przed łańcuchem zagadek, którego końca nawet nie potrafię dostrzec. Bo cóż nam mówią fakty na podstawie naszej wiedzy ziemskiej? Ze pożarte zwierzę trochę przypominało miniaturę głyptodonta, olbrzymiego pancernika z maczugowatym ogonem, którego kilka tysięcy lat temu Praindianin kłuł włócznią poniżej pancerza? Albo to, że upieczono je w całości, a potem obrano?
— W każdym razie myśliwi nie zostawili żadnego śladu tego zwierzaka prócz okrywy grzbietowej — wtrącił Allan.
— Jeśli naprawdę schrupali go z kośćmi i pazurami, nie uznam ich za równych" sobie — oświadczył uroczyście Renę.
— Czy, twoim zdaniem, posunięta na tyle wszystkożerność jest sprzeczna z prawami rozwojowymi istot rozumnych?
Zoolog uśmiechnął się.
— Wyraziłem tylko własny, bardzo osobisty pogląd, dotyczący nie praw biologicznych, lecz poczucia dobrego smaku, bynajmniej nie w znaczeniu kulinarnym. Nie miałem na myśli wszystkożerności, ale niewybredności gustów. Człowiek rozrywający pieczeń palcami może być geniuszem. Mimo to, wolę towarzystwo jedzącego nożem i widelcem.
— Jednak ogień, szlachetna stal, kunsztowne instalacje ogrzewcze wskazują, że istoty te stworzyły prawdziwą cywilizację.
— Ogień może pochodzić z nieba — odparł Renę — szlachetna stal… na razie nie wiem skąd, a instalacje tak stare jak piramidy egipskie mówią o tym, co było niegdyś, dawno temu. Kto wie, czy za godzinę jakieś odkrycie nie ostudzi twego zapału.
Dokładnie oznaczywszy na mapie miejsce znaleziska. Renę i Allan udali się w dalszą drogę. Przy pancerzu zostawili sygnalizator, by móc szybko odnaleźć zagadkowe popielisko.
Na skraju lasu zoolog dokonał szeregu zdjęć panoramicznych. Dalszy szlak nie nastręczał trudności marszowych. Rosły tu stosunkowo rzadko dwu- i trzy-pienne drzewa. Tylko w górze ich rozłożyste, dość płaskie korony układały się w równy ciemnoniebieski dywan, tak zwarty, że trudno było przezeń dostrzec choćby najniklejszy skrawek nieba.
Na ziemi panował półmrok. Pnie, oprócz najbliższych, zlewały się z ogólnym szarobrunatnym tłem. Mimo to, badacze nie zapalali latarek z obawy przed płoszeniem zwierząt. Po miękkim mchu stąpali cicho jak duchy. Wysoko w listowiu wiatr wygrywał monotonną świszczącą melodię.
Wtem pies stanął jak wryty. Zastrzygł uszami i po chwili z głośnym szczekaniem popędził w lewo, od czasu do czasu zatrzymując się i węsząc z nosem przy ziemi. Widocznie znalazł świeży trop.
Allan ruszył jego śladem. Renemu zbyt ciężki plecak ze składanym wiro-lotem utrudniał bieg tak, iż nie mógł nadążyć.
Mrok powoli rzednął. Nie było to jeszcze przejaśnienie kierunkowe, a przynajmniej biegnący nie spostrzegali, z której strony sączy się światło. Tylko widoczność stawała się rozleglejsza, a ziemia i pnie zmieniały szybko barwę od ciemnoburej do szarobrązowej.
Pomimo napomnień Allana szczekanie psa rozbrzmiewało coraz uporczywiej.
W leśnej głuszy całkiem pojaśniało i Allan, zadyszany forsownym biegiem, przystanął i zdjął plecak ze sprzętem badawczym. Przerwy między drzewami, jak gotyckie okna, otwierały się przed nim na przestrzeń skąpaną w promieniach światła. Smok, wdrożony do posłuszeństwa, przysiadł na skraju puszczy rozglądając się i poszczekując. Allan zrozumiał to jako wytropienie zwierzyny, więc posuwistym krokiem cicho podchodził do psa.
Stali na skraju wielkiej polany, która kilkoma wypustkami wrzynała się w niebieskawy las. Obrzuciwszy spojrzeniem cały teren, Allan dostrzegł osiemset metrów przed sobą, po przeciwnej stronie polany, trzy ciemne sylwetki.
W pierwszej chwili można było je wziąć za sterczące głazy. Jednak gwałtowne wyrywanie się psa w tamtym kierunku wskazywało na inną naturę tajemniczych obiektów. Wkrótce i Allan nie miał wątpliwości, gdyż jedna z postaci poruszyła się zasłaniając sąsiednią.
Botanik uj^ł lornetkę i patrzył w napięciu. Wprawdzie widział każde poruszenie tych istot, lecz obraz był zamazany wskutek drgania powietrza nad kobiercem nagrzanych słońcem mchów. Zaczął się rozglądać za Renem, nigdzie nie mogąc go dostrzec, gdy naraz posłyszał dźwięk silnika wirolotu plecowego.
Uczuł niepohamowaną złość. Popędził w las, skąd dobiegało buczenie, lecz zrozumiawszy niedorzeczność swego postępowania, nacisnął guzik aparatu nadawczego i połączył się z zoologiem.
— Halo, Renę! Słyszysz mnie? Ląduj natychmiast. Wystraszysz bardzo interesujące okazy.
Podniecony wiadomością zoolog chciał jak najprędzej znaleźć się na ziemi. Właśnie przelatywał tuż nad koronami drzew, w pobliżu miejsca, gdzie znajdował się Allan, i pewnym ruchem nacisnął dźwignię, spadając w zwarty gąszcz listowia. Uczuł, jak gałęzie biją go po rękach i twarzy. Nie zdoławszy pochwycić żadnej z nich, całym ciężarem zwalił się na rozrośnięte elastyczne krzaki, które wydatnie zamortyzowały upadek.
Widząc, że zoolog jest zdrów i w dobrym humorze, Allan przystąpił do wyjaśnień. Gdy wyrażał zdanie, że z postawy prawie wyprostowanej i ogólnego pokroju, wynika, iż mogą to być te same istoty, które Astrid obserwowała z łkara — zoolog zawołał:
— Jednym słowem, Temidzi! Prowadź mnie do nich. Może zdradzą tajemnicę wytopu stali sposobem homo sapiens oraz pieczenia mięsa metodą pitekan-tropa.
Nim dotarli do skraju puszczy. Smok wybiegł im na spotkanie. Głowę miał zwieszoną, wydawał się zalękniony.
Polana była pusta. Daremnie Renę przeszukiwał przez lornetkę cały dostępny teren.
— Szkoda czasu — rzekł wreszcie Allan. — Te istoty były rozmiarów niedźwiedzia brunatnego albo nawet większe. Spostrzeglibyśmy je z łatwością. Ponadto zachowanie się psa świadczy, że zgubił trop.
Postanowili dotrzeć jeszcze do miejsca, w którym Allan zauważył tajemnicze stwory. Brnęli po kolana w zwartym łanie mchów.
— To tu — oświadczył botanik, gdy przeszli polanę. W wysokim elastycznym mchu trudno było zauważyć ślady stratowania. Allan puścił wyżła.
— Szukaj! — rozkazał Smokowi. — Tylko bez hałasu.
Pies szybko odnalazł miejsce postoju czy popasu nieznanych istot, w których Allan dopatrywał się gospodarzy Temy. Przyrodnicy jednak, mimo usilnych starań, nie odnaleźli odcisków kończyn. Tak samo po ich przejściu mchy sprężyście odginały się ku górze.
Pies prowadził wytrwale tropem, lecz specyfika puszczy nie wszędzie póz-, walała ludziom iść najkrótszym szlakiem. Grunt przechodził miejscami w grząskie moczary, tym bardziej zdradliwe, że z wierzchu zarośnięte jak niebieska łąka. Gdzieniegdzie wabiły oko żółte kępy kwiatów, z daleka podobnych do jaskrów.
— Czyżby twoi Temidzi utrzymywali się swobodnie na powierzchni takich trzęsawisk? — Renę niedowierzająco pokręcił głową.
— A łosie? — odparł Altan. — Może i te istoty mają kończyny zaopatrzone w podobne racice, dzięki czemu przebiegają moczary niedostępne dla człowieka.
Po obejściu trzech bagienek upartych badaczy czekała nowa trudność. Idąc puszczą, coraz częściej spotykali dziwaczne krzewy, przypominające olbrzymie kosze przylepione dnem do podłoża. Z szyjki korzeniowej wyrastał istny las:
paręset witek grubości palca, zrośniętych u nasady. W niektórych takich nieckach gromadziła się woda. Przeważnie jednak kapelusz, jak Allan nazwał ten osobliwy miskowaty niby-pień, miał u dołu kilka szpar.
Dalsze posuwanie się było coraz trudniejsze. Koszowate krzewy rosły tuż obok siebie, wypierając niemal wszystkie rośliny oprócz niskich ziół.
Allan rozejrzał się za psem, a spostrzegłszy, że Smoka nie ma w pobliżu, zaczął go przyzywać. Dopiero po dłuższym nawoływaniu wyżeł zjawił się, zresztą z nieoczekiwanego kierunku. Jego psia mina zdradzała niezwykłe podniecenie, a ogon kołysał się nerwowo.
— On ICH widział — stwierdził Renę. W odpowiedzi Smok zaszczekał.
— Pójdę tam! — oświadczył Allan stanowczo. — Jakoś przecisnę się dołem, na czworakach.
— Nie wiem, czy podołasz — odparł Renę. — Podszycie kolczastych łodyg, tych niby-jeżyn temiańskich, których tu pełno, zagrodzi ci dostęp. A wreszcie, ^eśli te istoty są większe od ludzi, mówisz, że wzrostu niedźwiedzia, to jak mogą wędrować przez tę gęstwinę?
Allan zastanowił się. Nie chciał zaniechać pogoni, ale przyznał rację Renemu.
Zoolog zaproponował cofnięcie się i obejście gąszczu. Teraz szli na ślepo. Wyżeł raz gubił, to znów odnajdywał jakieś ślady, lecz trudno było wyczuć, czy dąży tropem tamtych dwunogów, czy wabią go coraz to inne zapachy.
Po długim marszu osiągnęli łagodne zbocze, porośnięte zielskiem i kępami krzewów. Gdzieniegdzie przysiadło samotne rozłożyste drzewo. To tu, to tam leżały płaskie głazy, niby wielkie płyty wyszarpnięte z jakiejś budowli.
Było dość ciepło. W górze przelatywały ze znaczną prędkością szarawe chmury. Tylko niekiedy Proxima przebijała matowo przez ich zasłonę.
Zbocze przeszło niebawem w szeroki, płaski taras skalny. Gdziekolwiek warstewka gleby nie uległa rozmyciu i rozwianiu, płożyły się rośliny o zdrewniałych łodygach grubych jak ręka, długości kilkudziesięciu metrów. Tu i ówdzie oplatały pojedyncze kamienie, skrywając je pod anemicznym błękitem szablastych liści. Gdzie indziej wiły się nagie, podobne do czarnych uśpionych węży.
Allan potknął się o taką naziemną lianę i upadł na oba kolana.
Rysunek 10. Przykład zmiany wielkości tarczy Proximy widzianej z powierzchni Temy (średnica pozorna: w periastronie — 26°, w apastronie — 4°)
— Smok, wracaj! — zawołał, kiedy pies zaczął biec naprzód z głośnym szczekaniem.
Obaj biolodzy zauważyli teraz spore zwierzę, które przed nimi zerwało się w górę.
— Co za pech! — wykrzyknął Allan. — Gdybyśmy podeszli dziesięć metrów bliżej, toby znalazło się w zasięgu paralizatora.
— Dopiero wtedy byłby prawdziwy pech — odparł Renę. — Leżałoby nieruchomo w odrętwieniu, szare jak skała, a my przeszlibyśmy ślepi o krok od niego.
— Zrobiłeś chociaż kilka zdjęć? — zagadnął po chwili.
— Owszem. Ale wolałbym złowić samo zwierzę. O, chyba usiadło tam. Renę uważnie patrzył przez lornetkę.
— Może to kamień? Ale spróbujmy podejść piechotą.
— Istotnie — potwierdził skwapliwie Allan. — Aparatów plecowych możemy tu używać tylko w ostateczności. Nie wolno mącić spokoju mieszkańcom tych ostępów.
Zoolog nie oponował. Mimo zmęczenia chciał unikać hałasu, jeszcze licząc na spotkanie z Temidami. Ruszyli wolno naprzód.
Roślinność stawała się rzadsza, w zagłębieniach nagich skal coraz częściej zalegały kałuże, miejscami nawet niewielkie bajorka.
— Niedawno spadł tu obfity deszcz — zauważył Renę.
Allan zastanowił się, ^
— Ale przecież idziemy zgodnie z kierunkiem ruchu chmur. Więc czemu o sto metrów za nami jest sucho?
Niby głos w dyskusji, krople zaszemrały po kamieniach. Obaj poczuli na twarzach zimny prysznic, który ustał za chwilę.
Zjawisko powtarzało się. Deszcz padał krótkimi falami, nie odpowiadającymi następstwu przelatywania obłoków. Nawet przy rozpogodzonym niebie krótkie ulewy bądź spryskiwały uczonych, bądź szumiały po pobliskich skałach.
U podnóża właściwego szczytu coraz częściej, w strugach deszczu pojawiały się śniegowe płatki. Raz nawet biała kurzawa na chwilę przesłoniła widoczność.
Przez lornetkę stwierdzili, że porywy wichru zdmuchują z najwyższego skalnego grzebienia kłęby białego puchu. Gdy wiatr przeganiał je na nizinę, topniały w dolnych, cieplejszych warstwach atmosfery.
Renę i Allan doszli do podnóża dość stromo wznoszących się skał. Z występu ponad nimi zerwały się ukośnie dwa zwierzaki o błoniastych skrzydłach. Chwilami niknęły w tumanach śniegu, to znów, mimo rosnącej odległości, rysowały się wyraziście na białym tle. Jeden z nich zniknął w dole tuż przed szczytem. Drugi, zapewne przerażony szczekaniem psa, wzbił się w górę, aż przewrócony na grzbiet przez wichurę, bezwolnie koziołkował wysoko pod chmurami.
— Czy decydujemy się na wspinaczkę? — zapytał Allan po chwili. — Koniecznie chciałbym zdobyć tego skrzydłaka, który przycupnął na skale. Dla Zoe — dodał jakby zawstydzony.
Renę uśmiechnął się.
— Idź. Spotkamy się przy stole biesiadnym z Temidami. Botanik szeroko otworzył oczy.
— No, na uczcie przymierza. Jeszcze nie pojmujesz?
— Przestań wreszcie żartować — obruszył się Allan.
Zoolog wskazał ręką kłąb dymu wydzielającego się zza skały w dolinie.
— Oto masz Temidów. Zasłonięci od wiatru, konsumują tego błoniastego lotnika, na którego polujesz z takim trudem. A mówiąc poważnie, trzeba zbadać naturę tego zjawiska.
Allan spojrzał Renemu w oczy.
— Któż by rozpalił ogień, jeśli nie ONI? Nie możesz iść sam. Mało ci tamtej przygody?
Zoolog klepnął go przyjaźnie po ramieniu.
— Porządny z ciebie chłopak. Warto jednak, abyśmy chwilowo się rozstali.
— Przecież mogę zrezygnować z mojego zwierzaka!
— Naszym celem jest zgromadzenie jak największego plonu odkryć — odparł Renę. — Nadto oddasz mi przysługę zabierając Smoka, który może wypłoszyć nawet najrozumniejszych gospodarzy planety.
Dopiero teraz, podczas wspinaczki po litej czarnej skale, zoolog przyjrzał się uważniej białym kłębom, które porywał wiatr. Ta jasna, chwilami półprzeźroczysta mgiełka wzbijająca się stale z tego samego miejsca, mogła nie być dymem.
Raczej przypomina parę — pomyślał Renę. — Trudno jednak przypuścić, aby z tamtej strony ktoś grzał wielki kocioł.
Zastanowiło go, dlaczego zbocze pozbawione było jakiejkolwiek roślinności, bodaj najprymitywniejszego mchu. Jednocześnie spostrzegł, że skała wykazuje ślady drążenia przez wodę. Szczeliny były wyraźnie mokre.
Gejzer — przebiegło uczonemu przez myśl. Należało jak najprędzej oddalić się, by nie trafić pod wrzący natrysk.
Okrążywszy skałę Renę mógł sprawdzić słuszność swego przewidywania. Po przeciwnej stronie w spore wgłębienie wtuliło się niespokojne jeziorko spowite obłokami pary. Chwilami docierał do jego uszu ledwo dosłyszalny podziemny pomruk, a w ślad za nim głośniejsze bulgotanie.
Gdybym znał cykl wybuchów… — pomyślał uczony. — Bez tego niebezpiecznie było podchodzić do gejzeru. Nawet teraz znajdował się za blisko. Woda musiała tu strzelać okazałymi fontannami, skoro przelatywała nad wierzchołkiem skały wydźwigniętym sześćdziesiąt metrów wyżej.
Nagle podziemny szum spotężniał, a bulgotanie ustało. Przeświadczony, że kapryśny żywioł czai się do gorącego skoku. Renę odbiegł niemal na odległość rzutu kamieniem. Tu znów pilnie wyczekiwał. Znudzony monotonią, nastawił kamerę, by utrwalić ukazanie się fontanny, i przymocował aparat do skalnego występu.
Obszar poniżej miał osobliwy wygląd. U stóp góry rozciągała się olbrzymia szara łysina pozbawiona widocznych oznak życia. Co dziwniejsze, nie była to ani skalna płyta, ani pole piargów, lecz gleba o wszelkich pozorach urodzajności.
Znalazłszy się na dole. Renę doznał dziwnego wrażenia. Każdy krok po podłożu równym jak stół sprawiał trudność niby zdobywanie stromej ściany. Naraz pojął, że brakuje mu tchu. Przy silniejszych podmuchach wiatru uczucie to ustępowało, lecz po chwili było jeszcze gorzej.
Czyżby uszkodzenie oksyhemu? — zatroskał się.
Aparat jednak działał. Za to maleńki analizator wskazywał zaledwie nikły ślad tlenu w atmosferze. Była ona prawie wyłącznie dwutlenkiem węgla.
Konstrukcja oksyhemu nie przewidywała tego wyskoku przyrody, gdyż dostosowano ją do rzeczywistego składu temiańskiej atmosfery. Toteż zoolog musiał wycofać się na skałę.
Nie groziło mu wprawdzie poważne niebezpieczeństwo, gdyż mógł użyć plecowego wirolotu, ale chciał za wszelką cenę uniknąć hałasu.
Szedł naprzód powoli, oddychając z wysiłkiem. Dopiero u stóp zbocza z trudem przebiegł pod górę kilka kroków i przystanął. Przewidywania jego okazały się słuszne: już na tej małej wysokości otaczało go zwykłe temiańskie powietrze. Gdy jednak, osłabiony, zapragnął usiąść, powtórnie uczuł lekką duszność.
Granica warstwy dwutlenku węgla nie była tu tak ostra jak w Psiej Grocie koło Neapolu. Tam ściele się on warstwą półmetrowej grubości i może udusić niewielkiego pieska, pozostając niewyczuwalny dla idącego człowieka.
Renę wspiął się jeszcze wyżej, by odpocząć w postawie półleżącej, z nogami opartymi o występ skalny podobny do ściętego pnia. Nagle wzbudził jego czujność odgłos bulgotania połączonego z ostrym szumem. Spojrzał za siebie, w górę, i gwałtownie zerwał się na nogi.
Z gorącego jeziorka wytrysnął słup wody. U nasady gładki jak wypolerowana kolumna, w górze rozszerzał się wachlarzowato, otoczony białym parującym kłębem, który przesłonił wypogodzone niebo.
Renę stał jak urzeczony. Był to najokazalszy wybuch gejzeru, jaki w życiu oglądał. Oczarowany widokiem, nawet nie pomyślał, aby zasłonić twarz. Tymczasem gigantyczna fontanna pod uderzeniem wiatru wygięła się łukowato i skręciła w ruchliwy wężowaty bicz. Jak grzmot wodospadu smagnęła o grunt martwej szarej polany.
Renego dosięgnął jedynie rzadki obłoczek gorącej mżawki. Po chwili wszystko ucichło. Tylko drogę spadku gotujących się wód znaczyła wstęga pary szybko wznoszącej się nad pułap dwutlenku węgla.
Postąpiłem jak Pliniusz Starszy pod Wezuwiuszem[22] — pomyślał, trochę ochłonąwszy z silnego wrażenia. — Z tą różnicą, że moje gapienie się na gejzer nie rokowało nauce szczególnego pożytku.
Dokonawszy zdjęć pasa kałuż wraz z białymi, wciąż jeszcze wyraźnymi obłoczkami pary. Renę połączył się z Allanem. Botanika zaniepokoiło określenie „Dolina Śmierci".
— Głupstwo! — prześlizgnął się po tej sprawie. — Wyjaśnię ci, jak tylko się zobaczymy. Co u ciebie?
Botanik donosił, że zmierza ku zwierzęciu, które razem ścigali. Dopiero teraz udało-mu się je odrętwić. Po drodze odkrył ciekawą formację maleńkich, ledwo dostrzegalnych roślin kwiatowych. Wyróżnił już trzy gatunki, szuka dalszych.
— Czy potrzebujesz mojej pomocy? — zapytał. — Bo chciałbym zebrać tu jeszcze inne okazy górskiej flory.
— Nie śpiesz się — odparł Renę. — Porozum się ze mną po ukończeniu badań. Na wszelki wypadek, miejscem spotkania niech będzie samolot.
Zoolog wyłączył radiotelefon i rozejrzał się dokoła.
Tę intrygującą polanę muszę zbadać z lotu ptaka — pomyślał. — Odrętwiony skrzydłak nie ucieknie Alowi, Temidów jakoś nie widać — usprawiedliwiał się przed samym sobą.
Z pułapu trzystu metrów objął wzrokiem monotonną szarą plamę łysiejącą wśród bujnej wegetacji. Niemal cała Dolina Śmierci była płaska jak stół. Tylko w jednym miejscu, u południowo-wschodniego brzegu podnosiła się łagodnym kamienistym zboczem trochę wyżej niż czarna skała przy gejzerze. Przeciwległy stok opadał stromą ścianą. U jego stóp rosły nawet drzewa, choć właściwa puszcza rozpoczynała się dalej. Tę regularną fałdę skalną przecinała przez środek przełęcz bardzo wąska i tak symetryczna, że Renę zaczął wątpić, czy ona jest dziełem natury.
Dopiero za nią, po przeciwległej stronie zbocza zalegał — niby ziemisty ogon — szeroki pustynny pas. Właśnie przez tę skalną bramę wypływał z Doliny Śmierci dwutlenek węgla i rozpraszał się w atmosferze. Gaz ten przenikał ze szczelin i porów gruntu. Kształt jałowej łysiny w Kotlinie Pięciokąta uwarunkowany był niemal stałym kierunkiem wiatrów oraz rzeźbą terenu.
Posuwając się stepem z rzadka urozmaiconym kępami zarośli, a gdzieniegdzie piramidalną sylwetką granatowosinego drzewa, Renę spostrzegł w dali wędrujące stado jakichś zwierząt. Wydawały się rozmiarów zajęcy. Kiedy spojrzał na nie przez lornetkę, uczuł dreszcz niepokoju.
Co u licha? — pomyślał. — Czyżbym uległ zatruciu? Jakieś zwidy, chorobliwe złudzenia… Śni mi się na jawie defilada ściętych głów?!
Ogarnął go lęk: może zaalarmować Allana? Lecz rychło wzięła górę obawa przed ośmieszeniem się. Zbulwersowany, niemal zawstydzony rozejrzał się po stepie.
Pejzaż nie potwierdzał żadnych podejrzeń. Ciemnoniebieskie poszycie gruntu było podobne do spotykanego już poprzednio, krzewy i drzewa też nie zdradzały jakiejkolwiek niesamowitości. Po niebie płynęły wysokie chmury trochę wolniej niż przedtem, a lekki wietrzyk przyjemnie muskał twarz. Było dosyć ciepło i jasno, bo długi dzień nie miał się jeszcze ku końcowi.
Renę ponownie ujął lornetkę i skierował na daleką kępę drzew. Sieć gałązek rysowała się nader dokładnie. Na jednym z liści spoczywał niby-owad wielkości pszczoły.
Upewniony, że spostrzega normalną przyrodę Temy, a nie jakieś halucynacje, postanowił ze spokojem i zimną krwią zbadać szokujące wcześniejsze odkrycie, które tak nim wstrząsnęło. Przede wszystkim był ciekaw, czy i teraz ujrzy to samo.
Nic się nie zmieniło. Zoolog wyjął zza pasa kamerę i utrwalił w krysztale obraz. Żałował, że nie miał przy sobie zwykłego aparatu dającego natychmiast zdjęcie, mógłby bowiem w ten sposób sprawdzić swe spostrzeżenia. Nie ulegało jednak wątpliwości, że zjawisko jest realne. Czyżby ewolucja mogła ograniczyć cały organizm do samej głowy? A serce i inne narządy wewnętrzne też znalazły przytułek w tej uniwersalnej mózgoczaszce? — ironizował, polemizując sam z sobą.
Szybko jednak doszedł do przekonania, że ten ostatni argument można podważyć. A samogłów? — zastanowił się. Przed oczami wyobraźni stanęła mu ta ryba oceaniczna dwutonowej wagi, która wyglądała, jakby składała się jedynie z walcowatej głowy, jakby odciętej od korpusu mieczem.
Podobna konstrukcja zwierzęcia Jadowego wydawała się znacznie bardziej utrudniona: łeb olbrzyma na kurzych łapkach? Ponieważ Renę nie mógł zaprzeczyć niesamowitemu widokowi, jaki oglądał przez lornetkę, zapragnął zbadać go tym wnikliwiej.
Obraz był tak wyrazisty, jakby znajdował się o parę kroków. Stado liczyło kilkanaście okazów. Renę nastawił szkła na maksymalne powiększenie, przy którym pole widzenia zajęła jedna głowa. Wyglądało, że tworzy ona samoistną całość spoczywającą na zwartym niskim mchu. Trochę większa od ludzkiej, a zwłaszcza szersza, ukształtowana była całkiem inaczej. Para ogromnych oczu o szparkowatej źrenicy zajmowała tak znaczną część „twarzy", iż wydawało się, że jedynym przeznaczeniem głowy jest użyczenie miejsca tym jaskrawozielonym ślepiom, które patrzyły jakoś przejmująco — ani drapieżnie, ani łagodnie. Nie była to głowa żadnego z zaobserwowanych dotąd zwierząt Temy. Czy mogła należeć do istoty obdarzonej inteligencją? Niesamowity wyraz oczu stanowił rażące zaprzeczenie tego obrazu Temida, jaki Renę zdążył wytworzyć w fantazji.
Oczy przedzielała jakaś narośl przypominająca trąbkę, w której można było dopatrywać się nosa tylko przez analogię umiejscowienia. Poniżej wysuwała się morda, z profilu wydłużona, przeważnie wpółotwarta, w której czeluściach gęstniało ciemnofioletowe ubarwienie. Nie miała ani warg, ani widocznych zębów. Zakończona była spiczastymi występami, prawdopodobnie z substancji rogowej.
Domniemany Temid… Widzę tu tylko monstrualnie rozrośniętą obudowę oczu — rozważał zoolog. — A gdzież dogodne miejsce dla odpowiednio wysklepionej mózgoczaszki? Zmieściłby się tam najwyżej mózg psa. I taka istota miałaby krzesać ogień?!
Renę przypomniał sobie, jak przekonywał córkę, że nawet u psychozoów mózg może się mieścić w dowolnej części ciała, byle był należycie chroniony. A teraz, na konkretnym przykładzie, sam nie chciał w to uwierzyć.
Chciał się bronić przed tym antropomorfizowaniem, lecz — z drugiej strony — u obserwowanych okazów nie widział innego miejsca na ten narząd, skoro stanowiły tylko głowę. I tak źle, i tak niedobrze.
Nasunął mu się jeszcze jeden obraz. Jeśli rzeczywiście był to łeb olbrzyma na kurzych łapkach, nawet przy takim przypłaszczonym kształcie głowy stosunek wagi mózgu do wagi ciała mógł być bez porównania korzystniejszy niż u ludzi. Jakie byłyby szansę człowieka w starciu z taką inteligencją? Oczywiście nie chodzi tylko o stosunek wagowy mózgu i ciała. Wiele zależy od pofałdowania kory, subtelnych szczegółów budowy mózgowia…
A odpowiednik rąk? — Renę zadawał sobie kolejne pytanie. — Gdzież wystarczająco sprawne kończyny uwolnione od funkcji podpierania ciała, przystosowane do wykonywania złożonych ruchów, zdolne do precyzyjnych czynności, do twórczości artystycznej, do celowej pracy w myśl zaleceń takiego arcymózgu?
Nagle skupisko śledzonych okazów poruszyło się jak na komendę. Przodem sunęła jedna głowa, prawdopodobnie przywódca grupy, a może tylko stada. Za nią reszta oddalała się bez zbytniego pośpiechu. Teraz Renę mógłby przez lornetkę zbadać pośrednio sprawę nóg, na podstawie ruchu głów i sposobu rozchylania się mchu. Powziął jednak inny zamiar.
— Dogonię was! — zawołał w podnieceniu. — Dogonię, odrętwię, ba! uprowadzę do bazy.
Ostatnie słowa utonęły w szumie wirolotu, który niby strzałę wzbił zoologa w powietrze.
Od ostatniego periastronalnego położenia Temy okolicy tej jeszcze nie nawiedził śnieg. Był to suchy step, z rzadka porośnięty kępami roślin zarodnikowych o fiszbinowatych, twardych liściach, od spodu zaopatrzonych w cieniutki występ zbudowany głównie z krzemionki. Taki twór, tnący nie gorzej od stali, sprawiał, że blaszki liściowe nie mogły stać się pastwą żadnych roślinożer-ców. A ponieważ innej flory nie było tu prawie wcale, obszar ten omijały większe zwierzęta.
Astrid wybrała ten step do badań geofizycznych dokonywanych z łkara. Miał on szczególne walory i pod pewnym względem żaden opisany dotąd przez członków wyprawy skrawek planety nie mógł z nim współzawodniczyć.
Gdy stwierdzono jeszcze spektroskopowe, że atmosfera Temy składa się głównie z dwutlenku węgla, wśród uczonych powstał spór, czy pewne ilości tego gazu mogą okresowo zestalać się, przynajmniej w niektórych okolicach. Pomiary temperatury poszczególnych rejonów Temy, dokonywane o różnej porze długiej doby i krótkiego roku, prowadziły do wniosku, że proces ten nie powinien zachodzić na szerszą skalę.
W kilka miesięcy później obserwacje z łkara potwierdziły słuszność tych przewidywań. Okazało się, że tylko w czasie najdłuższej nocy w niektórych szczelinach i zagłębieniach terenu, zwłaszcza w bliskości biegunowych czap lodowych, pojawia się czasem biały puch, złożony z drobniutkich kryształków zestalonego dwutlenku węgla.
Astrid podejrzewała, iż w wyjątkowo sprzyjających warunkach zjawisko to mogłoby utrzymywać się jeszcze za dnia. Był to problem pasjonujący, gdyż dokładne zbadanie krążenia tego gazu pozwalało lepiej poznać właściwości przyrodniczego środowiska Temy, a więc i dziejów życia na tym globie. Dwutlenek węgla odgrywał tam niepoślednią rolę regulatora klimatu, w dużym stopniu akumulując nagromadzone ciepło promieniowania Proximy: wydatnie zwalniał jego uchodzenie w przestrzeń międzyplanetarną, zwłaszcza podczas nocy następującej po wyjątkowo mroźnym, najdłuższym dniu.
W polu widzenia robota Łazika leżał wyniosły łańcuch górski osłaniający step przed wichrami. Ponad masywem skalnym, z daleka trochę podobnym do pokruszonej ściany, przelatywały ogromne masy zimnego powietrza znad Południowej Czapy Biegunowej i wolno opadały w dolinę. Dlatego klimat był tu bardzo surowy.
Łazik pochylił się nad skalną płytą poprzerzynaną kilkoma szczelinami.
Jedna z nich, szeroka na dwa palce, była oszroniona, jak to bywa czasem na Ziemi z zewnętrznymi ścianami budynków, gdy nastaje odwilż.
Niespodziewanie odezwał się sygnał alarmowy. Unieruchomiwszy Łazika, Astrid zamknęła drzwi kabiny i pędem pobiegła do centrali radiotelewizyjnej.
Jednocześnie z nią zjawił się tam Szu. Stanęli milcząco przed lampką Renego, która paliła się ostrzegawczym karminowym światłem. Trwało to może sekundę, po czym dziewczyna przypadła do aparatu.
— Renę! Czy słyszysz mnie? Mówi Ast. Odezwij się! Renę, co się stało? Oboje powtarzali wezwania i nasłuchiwali, ale prócz szumów i trzasków, związanych z magnetycznymi zaburzeniami w atmosferze, do uszu ich nie dobiegł żaden dźwięk. Zaalarmowali więc Jedynkę i Dwójkę o przypuszczalnym wypadku zoologa oraz połączyli się z Allanem donosząc, że lampka Renego pali się od pięciu minut ostrzegawczym światłem. Botanik był wstrząśnięty wiadomością.
— Rozmawiałem z nim o wpół do trzeciej — wyjaśnił. — Miał się spotkać ze mną w samolocie.
Astrid i Szu szczególnie przeraziła wiadomość, że Renę przesłał Allanowi ostatni słowny meldunek z jakiejś zagadkowej Doliny Śmierci. Jednak ustaliwszy na mapie dokładne położenie tej doliny stwierdzili, że sygnał alarmowy zoologa nadany został trzydzieści dwa kilometry od tego miejsca. Dolina Śmierci, leżąca w innej części Kotliny Pięciokąta, nie mogła więc być przyczyną niebezpieczeństwa grożącego Renemu.
Szu pobiegł do obserwatorium zlustrować okolicę za pomocą pantoskopu. W miejscu wypadku Renego rozciągała się zwarta puszcza. Już po chwili zrozumiał, jak beznadziejne byłoby zdalne poszukiwanie człowieka w tym gąszczu przesłoniętym od góry listowiem.
Wrócił do centrali. Allan donosił, że leci z psem na pomoc, kierując się wskazaniami Astrid.
Nagle lampka Renego zamigotała i raptownie zgasła. Oznaczało to, że urządzenie radiowe w hełmie zoologa zostało zniszczone.
Allan wylądował na małej polance i uwolnił Smoka z szelek wirolotu. Wysoko w koronach drzew pogwizdywał wiatr. Na ziemi było spokojnie i nic nie nasuwało podejrzenia o zaczajonym niebezpieczeństwie. Cóż więc przytrafiło się Renemu, który rozporządzał wszelkimi środkami ochrony i obrony?
Najpierw należało zbadać najbliższą okolicę. Jedno było przecież pewne:
gdzieś tutaj znajdował się zoolog w chwili, gdy zgasła czerwona lampka.
Pies węsząc pobiegł ku pobliskim krzakom i dłuższą chwilę w nich buszował. Allan poszedł za nim; rozejrzał się i stanął jak wryty. Po chwili trzymał w dłoniach złożony wirolot Renego. Obok stał rozpięty plecak z częściowo wyładowaną zawartością. Dokładniejsze oględziny aparatu plecowego nie wykazały śladów zewnętrznych uszkodzeń. Wyglądało na to, że zoolog położył wirolot i plecak na ziemi bez pośpiechu — inaczej pozostałby przynajmniej drobny ślad uderzenia o grunt.
Rysunek 11. Kotlina Pięciokąta z zaznaczeniem szlaków wyprawy Renego i Allana
Polanę okalały wysokopienne drzewa. Allan spotkał je pierwszy raz — może najbardziej oryginalne ze wszystkich, jakie widział i jakie mógł sobie wyobrazić. Pień grubości człowieka rozszerzał się w nieckowato wygiętą ku dołowi narośl, z której zwisało aż do ziemi kilkanaście giętkich bieży zakończonych szafirowymi kielichami dwumetrowej wielkości.
Choć Allan wiedział, że teraz nie może rozpraszać uwagi na florystyczne niezwykłości, dokładnie przyjrzał się tym dziwolągom. Zaczął bowiem podejrzewać, iż właśnie tu należy szukać źródła zagrożenia. Niepokoiło go, że przypuszczalnie te ogromne kielichy nie stanowiły kwiatów. Niewątpliwe bowiem kwiaty, podobne do żółtych petunii, wyrastały wprost z pnia.
Było jasne, że szafirowe kielichy nie są tylko kapryśną ozdobą, lecz mają ściśle określone przeznaczenie. Choć na tym szokującym drzewie, patrząc z dołu, trudno było dojrzeć liście, Allan wątpił, aby osobliwy kielich pełnił rolę oddechowo-asymilującą. Przerażała go myśl, że może to być drzewo mięsożerne.
Porównanie z takimi roślinami na Ziemi bynajmniej nie rozpraszało obaw. Pułapką na owady, pająki i inne drobne bezkręgowce jest tam z reguły odpowiednio przebudowany liść, nieraz o wymyślnych kształtach głębokich dzbanków, pucharów z wieczkiem, torebek nakrywanych kapturem. Pod tym względem tutejsze kielichy wcale nie biły rekordów oryginalności. Przytłaczały natomiast ogromem. Właśnie to było najgroźniejsze: mogły pomieścić zdobycz rozmiarów człowieka.
Niemal wszystkie zagadkowe kielichy były otwarte. We wnętrzu każdego, na samym spodzie, znajdowała się kula wielkością i barwą przypominająca pomarańczę. Owoc? — zastanawiał się botanik. Wzrok jego prześlizgnął się w górę po pniu, prostym jak świeca, aż do nieckowatej narośli, z której niczym liany spływały zielone pędy zakończone właśnie kielichami. Zdumiał się spostrzegłszy, że takie same „pomarańcze" przyklejone były do gładkiej lśniącej kory, obok podobnie wyrastających kwiatów.
Jeszcze jedna analogia do drzew pomarańczowych: kwitną i owocują równocześnie — pomyślał Allan. — Jeśli te kule na pniu są rzeczywiście owocami…
Botanik zaczął od ustalenia roli kielichów. Dobywszy noża, odciął długi pęd z pobliskiego krzewu. Z gotową żerdzią podszedł do obiektu badań. Kielich drgnął i sprężył się już za pierwszym dotknięciem kuli przynęty. Potem całość, skrócona i spęczniała na kształt balonu, zamknęła się wokół obcego ciała, które podrażniało „pomarańczę".
Czy Renę mógł zginąć w takiej zdradzieckiej roślinnej paszczy? Zielony bicz okazał się zbyt twardy dla zwykłego noża, więc botanik użył noża laserowego, który w okamgnieniu przepalił tę dziwną łodygę. Rozcięcie kielicha ujawniło, że wewnętrzne jego ścianki nie miały kolców lub innych urządzeń do przytrzymywania upolowanego zwierzęcia. Natomiast „pomarańcza" stanowiła zdrewniałą, silnie zmineralizowaną imitację soczystych owoców wyrastających z gładkiego pnia.
Trzeba było zbadać, czy kielich wydziela substancje trujące dla człowieka. Nim jednak zdążył przeprowadzić próbę, usłyszał dobiegające z oddali ujadanie psa. Czyżby Smok odnalazł Renego i teraz toczył bój o jego życie?
Nie było chwili do stracenia. Allan bez wahania pobiegł w kierunku głosu psa, którego szczekanie przeszło nagle w skomlenie. Z puszystej kępy wysokich ziół wypadł Smok. Próbował dobiec do botanika, lecz wkrótce przewrócił się i nie mógł powstać.
W prawym boku wyżła tkwił dziwny pocisk: asfaltowa kulka przekłuta długim kolcem. Wyciągnąwszy go bez trudności, Allan przyjrzał mu się uważnie. Znał roślinę, z której kolec pochodził, i jej silne działanie trujące. Sięgnął do torby po odpowiednią strzykawkę z antytoksycznym lekiem.
Za parę minut pies poczuł się lepiej. Nie mógł jednak jeszcze wstać o własnych siłach.
Allan przystąpił do oględzin zagadkowego pocisku. Na asfaltowej kulce dostrzegł odciski szerokich palców.
W pobliskich krzakach rozległ się lekki trzask, jakby ktoś ułamał gałąź. Smok drgnął, niespokojnie węsząc.
Szybko opuściwszy na twarz osłonę z przezroczystego tworzywa, Allan zaczął skradać się ku zaroślom. Usiłował dojrzeć coś przez niebieski gąszcz, lecz nic szczególnego nie zauważył. Tymczasem Smok, widać w obawie, aby go nie zostawił, z trudem stanął na nogach i podążył za swym panem. Z głębi puszczy do uszu botanika dobiegł jakby tętent. Usłyszał krótki, ostry gwizd. Potem wszystko ucichło.
Zrazu Smok podążył naprzód, lecz obwąchawszy niską kępę ziół w zaroślach, wtulił ogon pod siebie i wycofał się, cichutko skomląc. Allan odkrył w tym miejscu jakiś niewyraźny trop. Z nacisku stopy na miękki grunt wywnioskował, że nie rozpoznana istota — Temid czy zwierz? — musiała być bardzo ciężka.
Pies znów zniknął w krzakach, lecz na wezwanie wyskoczył z niebieskich gąszczy i przywarł do nóg Allana. W pysku miał jakiś niewielki biały okruch.
W pierwszej chwili botanik sądził, że ma przed sobą nowe niezwykłe znalezisko — wytwór istot rozumnych zamieszkujących Temę. Wystarczyło jednak wziąć przedmiot do ręki, aby spostrzec pomyłkę: odłamek był częścią podstawki izolacyjnej paralizatora hełmowego, używanego przez uczestników wyprawy. Z oględzin wynikało, że antena aparatu została strzaskana wyjątkowo twardym, ostro zakończonym narzędziem.
A więc napaść — pomyślał Allan. Był wstrząśnięty odkryciem.
Wnioski płynące z dotychczas stwierdzonych faktów nie nastrajały optymistycznie. Jeśli Renę nie zdołał w pierwszym momencie skutecznie odeprzeć ataku, można było wątpić, czy w ogóle był zdolny do podjęcia później walki o życie. Czyżby napastnicy mieli jakieś zabezpieczenie przed obezwładniającym działaniem aparatu hełmowego? A może właśnie doświadczywszy tego działania roztrzaskali hełm z odległości? Lecz skąd wiedzieli, iż to on jest przyczyną zaburzeń układu nerwowego?
Botanik uświadomił sobie, że jeśli pies przyniósł odłamek podstawki izolacyjnej hełmu, w tym samym miejscu mogły znajdować się dalsze dowody rzeczowe, na przykład ślady szarpaniny Renego z napastnikami. Może nawet on sam, ranny albo nieprzytomny, leży gdzieś w krzakach?
Wyżeł szybko zaprowadził Allana na miejsce, skąd przyniósł znalezisko. Dalsze odłamki izolatora leżały pod mięsożernym drzewem, tuż obok jednego ze zdradzieckich kielichów, który był jednak pusty. Pozostałe, szeroko otwarte, również nie wymagały zbadania. Sąsiednie drzewo miało wprawdzie aż dwie pułapki zaciśnięte, lecz znalazł w nich tylko małe zwierzęta, wielkości królika i salamandry.
Powoli, z wielką dokładnością Allan przeszukał najbliższe otoczenie. Nigdzie nie zauważył śladów krwi. Także nic nie wskazywało, aby toczyła się tu walka.
Botanik zachodził w głowę, jak Renę mógł poniechać obrony i biernie poddać się przemocy.
Wahanie, co dalej robić, trwało krótko. Przede wszystkim należało powiadomić o odkryciu wszystkich kolegów znajdujących się w obrębie Temy. Zaczął od Astrid i Szu na łkarze, jako rozporządzających najlepszymi środkami łączności oraz jedynym pantoskopem umieszczonym nad powierzchnią globu. Co prawda łkar tylko okresowo ogarniał swym zasięgiem Kotlinę Pięciokąta — wskutek bliskości Proximy i bardzo wydłużonej orbity Temy nie mógł być satelitą stacjonarnym — jednak w tej chwili teren ten wchodził w zasięg obserwacji pantoskopu.
Zaraz potem Allan połączył się z Hansem i Władem w Dwójce, jako mogącymi najszybciej przybyć osobiście z pomocą. Na ostatek zostawił delikatną i niełatwą misję kontaktu z Jedynką, gdzie przebywała Mary, Ingrid i Zoe.
Hans i Wład przylecieli do Kotliny Pięciokąta przed zapadnięciem nocy. Przywieźli wirolot oświetleniowy, gdyż okulary noktowizyjne mogły dawać fałszywy obraz w specyficznych termicznych warunkach oaz ciepła. Zabrano też dwa psy, aby z ich pomocą dokładniej przeczesać teren puszczy. Jeśli Renę nie żył, działanie preparatu przedłużającego okres śmierci klinicznej mogło ustać lada godzina.
Jak wynikało z tropu, którym Allana prowadził Smok, nieznane istoty mogły przetransportować Renego na brzeg jeziora. Poszukiwania rozpoczęto więc przede wszystkim od tego miejsca, w którym urywał się trop. Wkrótce też odkryto nad bagnistym brzegiem wyraźne ślady dwóch dużych tratw skleconych z nie ociosanych pni. Łatwo było stwierdzić, iż niezbyt dawno spuszczono je na wodę. Czyżby więc byli na właściwej drodze? Jeśli Renę został uprowadzony i przewieziony tratwą do siedzib Temidów, dalsze poszukiwania były bardzo utrudnione wobec mnogości wysepek i gęstych krzaków zarastających brzegi. Co gorsza, zbliżanie się najdłuższej nocy temiańskiej, trwającej ponad sześćdziesiąt godzin, bardzo ograniczało możliwości obserwacji z powietrza i z kosmosu.
— Na jakim szczeblu kulturowym są Temidzi? — zastanawiał się Wład. Allan rozłożył ręce w geście bezradności.
— Cóż o nich wiemy? Trochę sprzecznych spostrzeżeń i luźne domysły, to na razie wszystko.
— Jeśli są to istoty na poziomie pitekantropa, sprawa wygląda źle — stwierdził Hans. — Niestety, w takim przypadku mogli zabrać Renćgo przede wszystkim dlatego, aby go pożreć.
Allan milczał ponuro. Wład wysunął inną koncepcję.
— Czy istoty na niskim poziomie ^umysłowym nie oddałyby człowiekowi czci boskiej?
Hans sceptycznie pokręcił głową.
— Owszem: gdyby Renę pokonał je i podporządkował sobie. Powiedz, jaki zwycięzca uznał zwyciężonego za boga?
Wład zastanawiał się.
— W zasadzie masz rację: z pewnością nie uznałby zwyciężonego za boga w chwili zwycięstwa. Ale z czasem… Różnie bywało. Przecież Rzymianie chętnie włączali bóstwa ujarzmionych narodów do swego panteonu. I nie tylko oni. A są to przykłady z naszego, ludzkiego podwórka. O psychice Temidów nie wiemy nic. Czy kosmiczny jaskiniowiec, pokonawszy obcego boga, nie może uznać go za zdobycz zbyt cenną, aby ją zniszczyć? Jest to, rzecz jasna, czysta spekulacja, ale kto wie…
— Oby… — westchnął Hans. — Aż tymi Rzymianami to przykład nie najlepszy. Wątpię, aby rzymska mądrość polityczna cechowała jaskiniowców, nawet temiańskich…
Zapadał zmierzch. Hans i Wład przygotowywali wirolot, gdy niespodziewanie psy zaczęły gwałtownie ujadać w kierunku lasu. Również Smok, kręcący się koło Allana, wyraźnie węszył w tę stronę.
— Ustawcie lampę, a ja sprawdzę, co tam się dzieje — zadecydował Allan, biorąc Smoka na smycz. — Będziemy w kontakcie radiowym.
— Nie odchodź zbyt daleko — ostrzegł Hans. — Weź jeszcze jednego psa.
Botanik założył noktowizyjne okulary, nastawił reflektor latarki na emisję podczerwieni i prowadzony przez dwa psy doszedł do skraju lasu. Smok i jego towarzysz przestały ujadać, tylko węsząc ciągnęły w głąb puszczy. Po przebyciu kilkudziesięciu metrów pojawiła się przed nimi w świetle reflektora wąska ścieżka, która wkrótce zmieniła się w kręty tunel leśny. Psy wyraźnie coś czuły, zmuszając Allana do biegu.
Nagle tunel się skończył. Poprzez prześwity między pniami drzew botanik ujrzał ciemny zarys jakiejś budowli przypominającej wieżę. Psy przywarowały, Allan również stanął jak wryty.
Na przeciwległym skraju niewielkiej polanki, pod szaroniebieskim dachem olbrzyma puszczy o rozłożonych parasolowato, niezwykle długich konarach — stał na szerokim podwyższeniu monumentalny walec o szarej lśniącej powierzchni. W górnej, nieco zwężonej jego części ciemniały dwa owalne otwory, niby czarne oczodoły. Poniżej rysowało się rozległe pęknięcie.
Trzymając psy krótko na smyczach, Allan obszedł polanę, czujnie obserwując otoczenie. Tajemniczą wieżę-obelisk okalały ze wszystkich stron wygasłe ogniska. W popiele walały się zwęglone kości.
Tunel leśny, którym botanik przybył, nie był jedyną drogą wiodącą na polanę. Allan zauważył jeszcze cztery podobne ścieżki, przy czym jedna z nich budziła szczególne zainteresowanie wyżłów. Żadnych śladów Renego na polanie niestety nie odnalazł.
Dalszą pogoń za tajemniczymi mieszkańcami puszczy Hans i Wład uznali za ryzykowną. Wszyscy trzej zresztą uważali za niemal pewne, że trop prowadzący nad jezioro wskazuje właściwą drogę. Allan zrezygnował więc z dalszych poszukiwań w tej części lasu, zwłaszcza że z Jedynki przyleciała Ingrid i trzeba było wspólnie ustalić dalszy plan działania.
Ścieżka, którą wracał, doprowadziła go tym razem prawie na sam brzeg jeziora. Właśnie wychodził zza krzaków na otwartą przestrzeń, gdy wirolot oświetleniowy z szumem wzlatywał w górę. Nagle zrobiło się tak jasno, że musiał zmrużyć oczy odwykłe od blasku. Sterowana automatycznie latająca lampa zawisła na wysokości ośmiuset metrów, oświetlając cały obszar jeziora aż po przeciwległy brzeg i liczne, porosłe krzakami, skaliste wysepki.
W trakcie narady nadeszła z łkara wiadomość, która wzbudziła nowe nadzieje i wyznaczyła kierunek poszukiwań. Astrid donosiła, że z zapadnięciem zmroku coraz wyraźniej daje znać o sobie jakieś nikłe światełko na skraju Kotliny Pięciokąta. Chwilami rozdwaja się, czasami zupełnie przygasa. Obserwacje pantoskopowe wskazują, że są to dwa ogniska tuż obok siebie. Podając dokładnie ich położenie, geofizyczka podzieliła się ważną uwagą: parę dni temu odniosła wrażenie, iż właśnie w tym miejscu widzi dym. Niestety, wkrótce niebo zachmurzyło się, a potem Kotlina Pięciokąta znalazła się poza polem widzenia pantoskopu wobec przesunięcia się łkara na orbicie.
O odkryciu tajemniczej wieży Allan opowiedział Szu tylko bardzo skrótowo, każda bowiem chwila zwłoki mogła decydować o życiu Renego. Postanowiono, że Ingrid zostanie z psami na brzegu i będzie utrzymywać stałą łączność z łkarem oraz z Hansem, Allanem i Władem, którzy polecą zbadać zagadkowe ogniska. Zaraz też wzbili się oni w powietrze, tworząc trójkąt równoboczny. Na jego przednim wierzchołku znajdował się Allan, sto metrów za nim Hans i Wład. Nie zapalali reflektorów, bo blask podniebnej lampy wystarczał w zupełności. Stale włączone aparaty nadawczo-odbiorcze pozwalały im swobodnie rozmawiać.
Wiatr ustał. Ogromne jezioro, którego przeciwległy brzeg zaledwie się zarysowywał, leżało gładką taflą.
Krajobraz szybko się zmieniał. Skręcili w prawo nad szeroką rzekę tworzącą miejscami rozlewiska. Obniżyli pułap, by lepiej widzieć wodę i podmokłe łąki. Brzegi osłaniał miejscami kolczasty gąszcz odbijający się w toni.
— Teraz którędy? — spytał Hans spostrzegając, iż rzeka się rozwidla. — Decyduj, Al, bo znasz okolicę lepiej niż my. Znacznie zmniejszywszy prędkość, polecieli nad prawym korytem. Allan przez chwilę studiował podręczną mapę.
— Zawracamy — zadecydował wreszcie.
— Czy tamten nurt nie jest tylko dopływem? — spytał Wład.
— Bez znaczenia. Chodzi wyłącznie o utrzymanie właściwego kierunku. Po pięciu minutach Hans wysunął nowe wątpliwości.
— Znów jesteśmy bliżej jeziora. Lampę widać skośnie przed nami, a poza tym chyba zrobiło się jaśniej niż w rozwidleniu rzek.
— Początkowo znacznie zboczyliśmy z kursu — wyjaśnił Allan. — Niebawem lampa zostanie w tyle.
— A jednak źle lecimy — stwierdził Hans.
Byli u źródlisk rzeki, która hucząc tryskała spienioną falą spod skalnej płyty.
— Cofamy się? — zapytał Wład.
Botanik szybko porównał położenie lampy ze wskazaniami mapy i kompasu.
— Nie — zadecydował. — Do tajemniczego ogniska możemy stąd dolecieć w kilka minut. Jeśli nie znajdziemy tam Renego lub jakichś śladów, wrócimy wzdłuż głównego koryta.
Wzbili się nieco wyżej i zawiśli nieruchomo nad puszczą.
Rzeka, której dopływ tak ich omamił, ukazała się teraz znowu. Za rozwidleniem zataczała szeroki łuk. Skierowali się pod jej prąd, według wskazań Astrid o położeniu ogniska.
Wkrótce istotnie spostrzegli nikły błysk, jak płomyk smolnej szczapy. Na wszelki wypadek przygotowali broń.
Po wylądowaniu czekała ich niespodzianka: ognia, który na przemian to rozbłyskiwał, to znów krył się wstydliwie, nie zapalił piorun ani.wulkan, ani też świadome działanie istoty myślącej. Źródłem zapłonu były radioaktywne walce, podobne do tego, jaki Hans i Wład znaleźli w Dwójce. Z tą różnicą, że tam z głębokości kilkudziesięciu metrów wydobyli jedynie okruchy tego, co tu mogli podziwiać w całości, jako dzieło nieznanych konstruktorów.
Cztery takie urządzenia leżały na powierzchni. Jedno było częściowo zasypane i tylko wąska, świecąca ciemnowiśniową barwą pręga jego grzbietu widniała spod piasku. Gdy wiatr nanosił suche liście i gałęzie, rozpalały się ogniska. Płomień nie przerzucał się jednak poza walce, gdyż szybko gasł. Przy mniejszym niż na Ziemi procencie tlenu w atmosferze konieczna była wyższa temperatura zapłonu. Niemniej, z dala od ostatniego walca, w głębi puszczy, między kamieniami można było spotkać mniejsze i większe kopce popiołu. Wobec tego, że ani pędzony wiatrem żarzący się chrust, ani tym bardziej iskry nie mogły przenieść ognia, ogniska te musiały być rozpalane i podtrzymywane przez jakieś istoty inteligentne.
Drzewa strzelające konarami w górę, to znów przygarbione nad lekko zmarszczoną taflą jeziora, przypominały jakieś legendarne zwierzęta u wodopoju. Ingrid zniżała lot nad każdą wysepką, a niektóre oblatywała wokół, niemal sięgając stopami wierzchołków drzew. Towarzyszył jej Szu, który przybył z łkara wprost do Kotliny Pięciokąta.
Niespodziewanie poczuli gwałtowne smagnięcie wichru. Pod nimi toczyły się krótkie poprzerywane fale.
Spojrzeli na niebo. Chmury pędziły szybko i bardzo nisko, chwilami nawet zasłaniając zawieszoną nad jeziorem lampę. Za to na wschodzie, w przerwach między chmurami, dawał się już zauważyć słaby poblask.
Nie był to jeszcze świt, lecz jego zapowiedź. Ingrid pojęła bolesną prawdę, że od zaginięcia Renego minęło ponad sześćdziesiąt godzin. Życie jej męża stało pod wielkim znakiem zapytania. Pomyślała, czy położenie rannej Zoe, samotnej i bliskiej śmierci w skalistej pustyni Nokty, nie było lepsze niż Renego w tej chwili.
Zoe… Na wspomnienie córki Ingrid ogarnęło przygnębienie. Ona sama, zahartowana życiem, łatwiej zniosłaby cios. Ale jak śmierć Renego przyjęłaby
Zoe? Kochała ojca bardzo. Ingrid była przygotowana na wszystko — oprócz tego, by mogła powiedzieć córce, że jej ojciec nie żyje. Dobrze pamiętała ostrzeżenia Willa, by oszczędzała Zoe wszelkich gwałtownych wstrząsów psychicznych, bo mogą się okazać zgubne dla jej zdrowia.
Ingrid drgnęła. Gdzieś w dali, poza oświetloną taflą wody trzykrotnie błysnęło ostre światło. Wytężyła wzrok. Na linii horyzontu utrzymywał się nadal niezmącony mrok.
Grzmot nie nadszedł — to nie była błyskawica.
Przez chwilę zatrzymali się w locie, usiłując przebić wzrokiem nieprzeniknioną czerń. Na powierzchni jeziora pluskała woda, czasami wiatr porywał strzępy piany. To były jedyne bezpośrednio uchwytne oznaki ruchu w przyrodzie.
Jezioro kończyło się tylko pozornie. Gmatwanina drobnych niebieskich wysepek i pływających kęp zlewała się w fałszywy brzeg, do którego nie można było dobrnąć. W miarę przebywanej drogi brzeg ten rozrywał się na przesmyki, zatoki i większe połacie czystej wody.
Pobieżne choćby zbadanie tych wszystkich kęp wegetacji zajęłoby wiele dni. Niestety, Ingrid nie umiała już teraz zupełnie określić, z której strony pojawiły się błyskania. Polecieli w ich kierunku, lecz chyba już minęli tę wysepkę, jedną z wielu podobnych do siebie. Ingrid, wyczerpana nerwowo, była skłonna wierzyć, iż uległa złudzeniu.
Wiatr przycichł. Postrzępione rzadkie obłoki wolno wynurzały się spod widnokręgu. Noc wyraźnie bladła. Na wschodzie różowiały wysokie, jeszcze nieśmiałe pręgi zórz.
Byli nad brzegiem jeziora, — w pobliżu obelisku, gdy w powietrzu zapłonęła rakieta. Po niej druga. Trzecia nieomal otarła się o Ingrid, oświetlając z bliska jej twarz krwawą łuną.
Szu włączył radio wzywając Włada.
— Odpowiadam na sygnały — usłyszeli w słuchawkach głos fizyka. Kalina czekał na wzgórzu oddzielającym zarosły puszczą brzeg jeziora od takyrowej pustyni, zamienionej teraz na lądowisko i bazę ekip poszukiwawczych. Hansa i Allana nie było. Polecieli już z psami na drugą stronę jeziora.
— Ktoś sygnalizował reflektorem z przeciwległego brzegu, tam, gdzie są te trzy wysepki niedaleko ujścia rzeki — wyjaśnił Wład. — Przed chwilą znów powtórzyły się sygnały, więc odpowiedziałem rakietami. Halo, Hans! Halo., Al! Co tam u was?
— Lecimy nad wyspami! — usłyszeli głos Hansa. — Są tu jakieś groty. Ciemność i cisza. Nikogo tu… — urwał nagle.
W tej samej chwili w dali, po drugiej stronie jeziora, znów pojawiły się błyski — powtórzyły się trzykrotnie, w równych odstępach.
Renę przetarł oczy i przeciągnął się leniwie w fotelu.
Przez okna samolotu, — służącego za bazę wyprawy do Kotliny Pięciokąta, widać było dalekie wzgórza.
Ingrid pochyliła się nad mężem i pocałowała go w czoło. — Czy Wład i Hans już polecieli? — zapytał zoolog.
— Tak, kochanie.
— Obiecali wrócić za dwie godziny — wtrącił Allan zajęty przyrządzaniem odżywczgo napoju.
— To dobrze! Byle tylko zdążyli. Obawiam się, czy jednak do tego czasu nie wybuchnie epidemia.
— Czy ona wszystkim grozi? — spytał Szu.
— Ludziom w żadnym wypadku.
— A więc komu?
— Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli opowiem chronologicznie o wszystkim. Takiemu gadule jak ja sprawozdanie z tych kilkudziesięciu godzin posłuży za wyborne lekarstwo na zmęczenie. Nazwijcie mnie samochwałem, lecz w swoim własnym mniemaniu spisałem się na medal.
Sięgnął po kubek i — wypiwszy kilka łyków pomarańczowego napoju — rozpoczął:
— Nie będę opowiadał szczegółowo o tym, co przeżyłem. Krótko mówiąc, po rozstaniu się z Alem w pewnej chwili spostrzegłem po drugiej stronie rozległej, może kilometrowej polany gromadkę zwierząt. Przez lornetkę wyglądały jak samotne głowy bez tułowia.
Rozejrzał się po trójce obecnych, chcąc należycie ocenić wrażenie swoich słów.
— Czy poruszały się? — zapytał Szu.
— Tak. Nawet dosyć prędko. Gdy pospieszyły w kierunku lasu, puściłem się w powietrzną pogoń. Samotne głowy… Ten widok zamącił mi spokój. Gdy uciekły na dźwięk silnika, zbadałem miejsce ich popasu. Wtedy stwierdziłem, że głowy musiały tkwić na pokaźnym tułowiu.
— Jak to możliwe? — wtrąciła Ingrid.
— Zwyczajnie. Stado przebywało nie na przyziemnym mchu, jak mylnie sądziłem, lecz na łące zarośniętej czymś podobnym do szuwarów. Z tym, że pojedyncze źdźbła rosły rzadziej i były zakończone szerokimi, bardzo puszystymi miotełkami. Z perspektywy gładka powierzchnia tego łanu wyglądała jak krótko przystrzyżony trawnik.
— I to stado było…? — spytał Allan domyślnie.
— Hordą Temidów.
Ingrid poruszyła się niespokojnie.
— Pognałem w pościg nad wierzchołkami drzew — ciągnął Renę. — Raz po raz zdawało mi się, że w dole migają mi ich sylwetki. W wyobraźni już stworzyłem sobie obraz Temida: mały kadłub na bocianich nogach, giętka, łabędzia szyja i normalne, ludzkie ręce. Ale tego samego dnia przekonałem się, jak bardzo ten obraz odbiegał od rzeczywistości. Po kwadransie natrafiłem na sięgającą aż po horyzont krzewiastą partię puszczy. Spodziewając się, że splątany gąszcz jest znacznie wyższy od Temidów i zapewne kłujący, musiałem zmienić taktykę. Poleciałem ku tej części lasu, która zapewniała lepszą widoczność i gdzie można było swobodnie się poruszać. Liczyłem na przypadek. Jak łatwo jednak mylnie ocenić puszczę z lotu ptaka! W czasie pierwotnego pościgu niemal wyraźnie dostrzegałem rzadki las złożony z palmowatych drzew, dosyć niskich, które wprost z ziemi wystrzelały pióropuszem symetrycznie rozłożonych liści. Uderzył mnie zdumiewająco ciemny ich kolor. Po wylądowaniu okazało się, że drzewa te są wyższe od jodeł, a to, co widziałem z góry, stanowiło szczytowe ich piętro. Znacznie niżej, prosto z pnia zwisały ku ziemi jakby olbrzymie grube węże zakończone imponującymi, chyba trzymetrowymi kielichami.
Temidów nie spotkałem. Za to zebrałem nowe dane o odurzającym działaniu roślin — spojrzał na botanika. — Ale znów wyprzedzam wypadki. Otóż dla większej swobody ruchów zdjąłem i złożyłem wirolot, dzięki czemu mogliście go zabrać jako pamiątkę po ofierze ludojadów. No tak: kto sądził inaczej, bez wątpienia jest złym przyrodnikiem.
— Nie mów tak — zdenerwowała się Ingrid.
— Zrobiwszy kilkanaście kroków — ciągnął zoolog — zauważyłem małe kolczaste zwierzę podobne do molocha australijskiego, tylko o bardziej spłaszczonej paszczy. Tuż obok leżał okazały barwny owoc. Chciałem wykorzystać sposobność i obserwować z bliska zwierzątko nie odrętwione. W tym celu wyłączyłem paralizator.
— Co za idiotyczny pomysł! — przerwała Ingrid z wyrzutem.
— Może rzeczywiście idiotyczny, ale któż by się spodziewał, co nastąpi? Nic nie wskazywało, aby mogło mi coś zagrażać. Zbadałem okaz, który, niestety, był martwy. Z kolei zająłem się owocem. Na Ziemi określiłbym go jako dorodną pomarańczę. Byłem w kłopocie. Jaki związek istniał między nim a zagadkową śmiercią zwierzęcia? Czyżby bliskie położenie obydwu stanowiło przypadek? Nie dotykałem owocu mając prawo przypuszczać, że jest trujący. Wątpliwe było, aby wyrósł wprost z ziemi. Spojrzałem w górę, na drzewa, ale nie pamiętam, co zobaczyłem. Zrobiło mi się słabo; w oczach zawirowało drzewo, niebo, jakieś obrazy…
Renę zamyślił się.
— Musiała zawinić nie zbadana dotąd właściwość drzewa. Można je nazwać drzewem zamroczenia — dodał po chwili.
— Nie masz racji — Allan przecząco pokręcił głową.
— Dlaczego? Wszak na Ziemi istnieją rośliny, które mogą otruć człowieka stojącego blisko. Chociażby sumak trujący.
— Powiedz mi raczej, jak długo stałeś pod tym drzewem? Zoolog zastanowił się.
— Minutę. Może dłużej…
— A ja przebywałem obok tego właśnie egzemplarza chyba kwadrans, nie licząc innych bezpośrednich kontaktów z takimi samymi drzewami. Jednak to nie wszystko… Powiedz, zemdlałeś dziewięć minut po piętnastej?
Renę zdziwił się.
— Mniej więcej tak. Czy ty również?
— Ja wprawdzie nie zemdlałem — wyjaśnił botanik — lecz odczułem dziwne wrażenie ni to senności, ni to lęku. Dopiero po dłuższej chwili zrobiło mi się lepiej.
— Tego samego dnia wieczorem — wtrącił Szu — była wiadomość z Sel o podobnej reakcji u Ziny. Odczuła nagle bardzo wyraźne osłabienie. Pojawiły się też zakłócenia radiowe…
— Jeszcze coś sobie przypominam… — dorzucił zoolog. — Ale to raczej nie wnosi nic do całej sprawy.
— Może jednak — zainteresował się Allan.
— Tracąc przytomność miałem halucynację, że jakaś długa, niezgrabna czteropalczasta łapa rozchyla gałęzie nade mną, odsłaniając w niebie okno z błyszczącymi słońcami Tolimana. Ich blask kłuł mnie w oczy aż do bólu. Łapa była półprzeźroczysta, mętniejąca.
— Moje przebudzenie — podjął Renę po dłuższej chwili — miało wszelkie znamiona niezwykłości. Leżałem na brzegu jeziora i od czasu do czasu drobna fala zalewała mi twarz. Ta okoliczność musiała przyspieszyć otrzeźwienie. Otaczały mnie wielkie popielate istoty. Było ich trzy czy cztery, lecz niemal zupełnie zasłaniały krajobraz. Widziałem tylko cielska podobne do wolno poruszających się gór mięsa. Naraz ujrzałem tuż przy twarzy parę ogromnych zielonych oczu, rozdzielonych krótkim, lecz ruchliwym nosem przypominającym trąbkę. Znałem te oczy, chociaż nie od razu przypomniałem sobie skąd. Były to te same oczy, które oglądałem przez lornetkę: oczy „wędrujących głów". Gdy usiłowałem powstać, wszczęło się zamieszanie. Widocznie stwory, mimo dużych rozmiarów, były dość tchórzliwe. I tak w rezultacie — zostałem sam. Obok mnie kołysała się na falach prostokątna tratwa, zbudowana z kilku drzew wykarczowanych w całości, które spleciono ich własnymi gałęziami i korzeniami. Gdzieniegdzie niebieszczały na nich świeże liście. Wszystko wskazywało, że Temidzi umyślnie przygotowali ten prymitywny wehikuł dla przewiezienia mnie do swej siedziby. Postanowiłem czekać. Wprawdzie zwyczaje moich porywaczy były mi obce, lecz mogłem przypuszczać, że Temidzi powrócą. Nie zrobiłem przecież jakiegokolwiek gwałtownego ruchu, który świadczyłby o zaczepnych zamiarach z mojej strony. Rzeczywiście, niebawem ujrzałem głowę wysuwającą się z zarośli. Kilku innych Temidów również śledziło mnie z brzegu, chyba nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Za to ja miałem już gotowy plan. Dopiero teraz pomyślałem o paralizatorze. Przymknąłem powieki i czekałem. Po kilku minutach znów otoczyli mnie Temidzi. Palec trzymałem na guziczku, przygotowany, by za naciśnięciem zwalić z nóg choćby całą hordę. Wpadł mi bowiem do głowy pomysł: symulować śmierć i zdać się na los wydarzeń.
— Ryzykowne! — zauważył Szu.
— Nie wiedziałem wówczas, że aparat hełmowy został rozbity. Rozumiałem niebezpieczeństwo, lecz wydawało mi się niezbyt groźne pod warunkiem, że zachowam należytą przytomność umysłu. Temidzi są mniej ruchliwi od nas. Sądziłem, że w razie konieczności zdążę włączyć paralizator. Ciekawość przyrodnika, co tu dużo gadać… Wkrótce zresztą przeżyłem chwilę emocji. Podszedł do mnie Temid z prymitywnym narzędziem kamiennym, a może po prostu naturalnym odłamkiem skały. Już miałem nacisnąć guzik, ale coś mnie powstrzymało. Na szczęście narzędzie jeszcze nie miało być użyte przeciwko mnie.
— Żałuję, że pod szczytem zostawiłem cię samego — westchnął Allan.
— Może i lepiej. Temidów i tak poznasz, a przygoda potoczyłaby się inaczej. Może nawet z gorszym skutkiem, przynajmniej dla nich. Ale słuchaj dalej. Istotnie, przenieśli mnie na tratwę. Zapoznałem się z uściskiem ich rąk, jeśli tak nazwać kończyny o funkcjach analogicznych, lecz o innym wyglądzie i odmiennej budowie. Szyję oplotły mi nagie błoniaste palce. Zdałem sobie sprawę, że mogłyby udusić człowieka bez większego wysiłku. Ale na szczęście nie mieli tego zamiaru. Zresztą z pewnością nawet nie zdawali sobie sprawy, że mogą mnie w ten sposób pozbawić życia. Przecież oddychają zupełnie inaczej niż my.
— Nie bałeś się, że mogą cię zabić nawet nieświadomie?
— Bałem się. Ale ciągle liczyłem na paralizator. Dlatego postanowiłem wytrwać w roli zdobyczy jak najdłużej. Spojrzawszy spod zmrużonych powiek, dostrzegłem przed sobą taflę wodną. Temidzi znajdowali się z tyłu. Zacząłem ostrożnie ich obserwować. Tratwa poruszała się wolno, chyba z prędkością paru kilometrów na godzinę. Temidzi wiosłowali nogami, do połowy pogrążeni w wodzie. To, co wydawało mi się brzegiem, stanowi zgrupowanie wysepek. Płynęliśmy jakiś czas wąskimi przesmykami; podejrzewam, iż niektóre stanowią sztuczne kanały. Wreszcie przybiliśmy do brzegu wznoszącego się stromą skarpą. Lądowy transport, w czasie którego szorowałem ziemię butami, nie trwał długo. Nagle mimo zamkniętych powiek poczułem, że ogarnia mnie ciemność. Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że jestem w dość obszernej jaskini oświetlonej czymś, co przypominało żarzące się kawałki węgla. Tylko kolor i blask był inny, typowy dla fosforescencji. Podłogę zaścielał chrust i wyschnięte liście.
I wtedy się zaczęło… — podjął zoolog bardziej dramatycznym tonem. — Uczułem mocne szarpnięcie za bluzę i z przerażeniem ujrzałem stalową płytę przypominającą szeroki tasak. Była wymierzona w moją pierś. Gwałtownie nacisnąłem guzik, chcąc sparaliżować napastnika. Niestety, aparat hełmowy nie działał. Uskoczyłem w bok, w ostatnim momencie unikając ciosu, — który mimo kombinezonu mógł być dla mnie fatalny. Zresztą moje gwałtowne ruchy przeraziły Temidów, którzy cofnęli się parę kroków, łypiąc niespokojnie zielonymi oczami. Teraz miałem już w ręku nóż laserowy. Na szczęście nie potrzebowałem go użyć. Temidzi nie ruszyli się z miejsca nawet wówczas, gdy zniknąłem w przejściu do następnej pieczary. Ostrożnie, gotowy odeprzeć każdy atak, zmierzałem ku ciemnemu otworowi w ścianie. Postanowiłem nawiązać z wami kontakt i dopiero wtedy spostrzegłem, że również nadajnik radiowy jest uszkodzony. Fatalna sytuacja! Chciałem zostać tam jak najdłużej, a musiałem szukać innej drogi powiadomienia was, że żyję. Nadto straciłem jedyny niezawodny środek obrony. Wiedziałem, że noża użyję tylko w ostateczności, gdyż zniweczyłoby to szansę przyjacielskiego porozumienia z gospodarzami.
Na razie badałem wnętrze jaskini — ciągnął opowieść. — Była dużą grotą krasową, nieco wysklepioną ku górze. Będąc wciąż w kręgu zimnego światła, postanowiłem stwierdzić naturę zagadkowych lamp. Okazały się wyschniętymi ciałami niewielkich rybowatych.
— To znaczy temiańskich ryb? — spytał Szu.
— Ryb jako takich, w rozumieniu taksonomicznym, nie spotkamy nigdzie poza Ziemią. A rybowatymi nazwałem gromadę zwierząt wodnych, które przypominają ryby opływowym kształtem i pęcherzem pławnym, zresztą biegnącym tuż nad kręgosłupem, wzdłuż grzbietu. Zamiast płetw mają kilkadziesiąt par odnóży, z każdego boku spiętych cienką, ale mocną błoną.
— Rozumiem — odparł Szu. — Mów, co było dalej.
— Temidzi na ogół nie budują legowisk, choć gromadzą w pieczarach suche liście i trawiaste źdźbła. Miejsca, w których zwykli układać się do snu, są na tej podściółce specjalnie wygniecione. Wywnioskowałem z resztek spożytych owoców, pędów, kłączy, wodnych skorupiaków i małych zwierząt lądowych, że moi niegościnni gospodarze są wszystkożerni. Niepokoiło mnie kilka owoców, takich jak ten, który leżał obok martwego zwierzaka w puszczy. Wprawdzie trującego działania „tęmiańskiej pomarańczy" nie zdążyłem ocenić, wolałem jednak zachować należytą ostrożność. Pasjonowały mnie narzędzia. Potwierdziłem w całej rozciągłości wniosek wyciągnięty jeszcze przy pogorzelisku, że kultura materialna Temidów to pomieszanie pierwotnego prymitywu ze śladami wysokiej techniki wytwórczej; brak jakichkolwiek powiązań między nimi. Al zapewne wam o tym wspominał.
Ingrid skinęła głową.
— Otóż z tego, co znalazłem, wytworem własnym Temidów były obłupane kamienie, drągi z okorowanych drzew i niektóre asfaltowe pociski z kolcem.
— Czemu tylko niektóre? — zdziwił się Szu. Renę sięgnął do torby leżącej obok fotela.
— Obejrzyjcie ten.
Ingrid ujęła w dłoń kawałek asfaltu przebitego nie drewnianym, lecz stalowym prętem, ostro ściętym na jednym końcu. Allan i Szu pochylili się nad znaleziskiem.
— Czy to nie służy raczej do przebijania już upolowanych zwierząt? Na przykład do wydostawania mózgu? — zastanawiał się Renę.
— Pamiętasz pancerz z okrągłym otworkiem znaleziony w popielisku? — wtrącił Allan. — Można zrobić analizę tej stali. Innym kolcem, naturalnego pochodzenia, ale za to zatrutym jadem, zaatakowano Smoka.
— Bez względu na wynik analizy zapewniam cię — podjął zoolog — że Temidzi przedziurawili pancerz podobnym stalowym narzędziem. To jeszcze nie wszystko. Odkryłem tam grubą płytę aluminiową w kształcie koła o średnicy osiemdziesiąciu dwóch centymetrów. Jestem pewien, że nie sporządzili jej znani nam dotychczas gospodarze planety.
— A czy inne, inteligentniejsze szczepy Temidów nie mogły opanować techniki wytapiania metali? — zapytał Allan. — Jeśli potrafią użytkować ogień… Czy masz potwierdzenie tej ich umiejętności?
— Tak — odparł Renę. — Lecz co to ma wspólnego z płytą? Od kultury pitekantropa do epoki brązu i żelaza upłynęło tysiące wieków. A przecież aluminium to nie brąz czy żelazo. Tu trzeba rozporządzać naszą techniką, co najmniej XIX-wieczną. Tymczasem Temidzi są na poziomie pitekantropa albo przewyższają go bardzo nieznacznie.
— Czy palą ogniska w grotach podziemnych? — spytał Szu.
— Chyba nie. Głównie tym różnią się od praczłowieka. Wprowadzenie ognia do pomieszczeń usłanych suchymi liśćmi jest wykluczone. Nie mówiąc już o tym, że przy ich systemie oddechowym produkty spalania w pomieszczeniach źle wietrzonych mogą być zabójcze. Może mają specjalne komory-kuchnie, ale ich nie widziałem. Natomiast poza pieczarami zauważyłem na wyspie kilka popielisk. Ale wracam do mych przygód w grocie. Temidzi, którzy widocznie ochłonęli z przestrachu, zaczęli się naradzać. Z przedsionka dobiegały dźwięki ich mowy. Jest to język gwizdów czy raczej świstów, bardzo przenikliwych i nieprzyjemnych dla ludzkiego ucha. Po chwili do izby, w której byłem, weszło pięciu Temidów uzbrojonych w kamienie i metalowe pręty. Podniosłem się przybierając postawę obronną, co wcale ich nie przeraziło. Widocznie spodziewali się tego albo nie rozumieli moich gestów. Sięgnąłem po laserowy nóż, lecz zdałem sobie sprawę, że nie zdobędę się na użycie broni. Jakże nie w porę Temidzi zepsuli mi aparat hełmowy! Moje położenie byłoby zupełnie inne. Szczęśliwie przypomniałem sobie, że mam na piersi reflektor. Był najwyższy czas, aby działać, bo jeden z przybyłych, rosły osobnik, większy od przeciętnego niedźwiedzia, zamierzył się na mnie kolcem. Niespodziewany blask tak go poraził, że ręka bezwładnie upuściła pocisk. Pomyślałem wówczas, iż podobne podniety wywołują podobne reakcje u wyższych form istot żywych, obojętne — na Ziemi czy na Temie albo gdziekolwiek indziej. O ile ich dźwięki były mi bardzo obce, o tyle to, co teraz kierowało zachowaniem Temidów, mogłem bez wątpienia określić jako strach. Gospodarze po prostu uciekli. Przez chwilę jeszcze słyszałem przyspieszone stąpania. Budowa Temidów uniemożliwia im rączy bieg. Kołysząc się jak kaczki na masywnych nogach, zawsze zgiętych, stawiają szerokie stopy raczej lekko. Jest to chód cichy i dość powolny, a według naszych wyobrażeń bardzo śmieszny. Oślepiając ich reflektorem niewątpliwie zyskałem przewagę, lecz siedzenie na miejscu w oczekiwaniu dalszych wypadków nie miało sensu. Nie gasząc reflektora wyszedłem z pomieszczenia i zdobycznym kolcem wydrapałem kółeczko w ścianie korytarza. Postanowiłem znakować w ten sposób trasę, by potem nie zabłądzić. Naturalna budowa grot okazała się jednak mniej zawiła, niż przypuszczałem. Środkiem biegł główny korytarz, od którego co pewien czas, wprawdzie w nieregularnych odstępach, prowadziły przejścia do bocznych komór i wnęk. Jedne były odsłonięte na całą szerokość ściany, inne miały tylko otwory wejściowe, pozornie tak wąskie, że wątpiłem, czy dorosły Temid przeciśnie się tamtędy.
Renę sięgnął po szklankę z sokiem pomarańczowym. Wypił kilka łyków i ciągnął dalej:
— Komory były puste, dopiero po przejściu kilkudziesięciu metrów dobiegł mnie szelest po przeciwnej stronie korytarza. Zgasiłem reflektor, pozostawiając tylko światło rozproszone. Szelest dochodził nie z pieczary, lecz dużej niszy starannie wyłożonej liśćmi i gałęziami. W jej części, wysłanej grubą warstwą mięciutkiego mchu, krzątały się żwawo trzy Temi-dzięta. Nie wyobrażajcie ich sobie jako drobnych istotek. Chyba nie starczyłoby mi siły, aby wziąć na plecy takie temidzie dziecko. Co prawda, nie były to noworodki, ale młodzież już wyrośnięta, odpowiadająca przypuszczalnie naszym ośmio- lub dziesięciolatkom. W ich dziecięcych pojęciach moja osoba nie skojarzyła się z chęcią pożarcia zdobyczy, ale z pragnieniem zabawy. Gdy tylko wszedłem, obstąpiły mnie kołem i gwiżdżąc zachęcająco, pociągnęły w głąb swego kącika. Panował tam nadspodziewany porządek. Na dużych płaskich kamieniach, jakie spoczywały w każdym z pięciu rogów tej izby, niby na stole biesiadnym ułożone były tamte owoce podobne do pomarańcz, o których mówiłem. Widocznie są jadalne, przynajmniej dla Temidów. Obok leżały białawe pędy zbliżone wyglądem do szparagów, tylko znacznie grubsze. Zabawki młodych Temidów stanowiły bądź łupiny owoców wielkości orzecha kokosowego, bądź chrust mniej lub bardziej pokrętnego kształtu. Do końca pobytu u nich nie spotkałem się z żadną zabawką, która mogła być dziełem twórców obelisku, pierścienia Zoe i „radioaktywnych kaloryferów" w oazach ciepła. Moja przyjaźń z Temidziętami szybko zresztą się umacniała. Włączyłem latarkę przestawioną na rozpraszanie światła, aby nie raziło wzroku. Wywołało to ogromnie zdziwienie i ciekawość. Z kolei przypomniałem sobie, że mam w torbie trochę czekolady wzmacniającej. Znając pokarmowe uwarunkowania tutejszej fauny byłem pewien, że nie otruję Temidziąt. Tabliczka, rozdzielona sprawiedliwie na trzy części, błyskawicznie zniknęła w szerokich ustach, a znaczące mlaśnięcia świadczyły o wysokiej ocenie smakołyku. Dalszą zabawę można nazwać temidzią szermierką. Używaliśmy do niej kości, długich jak ramię i dość grubych, ale kruchych wskutek znacznej porowatości. Raz udało mi się wytrącić przeciwnikowi kość z ręki, to znów złamałem swoją „szablę" od silnego zamachnięcia. W każdym razie mogłem przekonać się, że mimo mniejszej wagi, zręcznością górowałem zdecydowanie nad młodymi Temidami. Podniosło to mnie na duchu. Gdybym podjął walkę wręcz z dorosłym Temidem, moja szansa sukcesu nie byłaby aż tak mała, jak wcześniej sądziłem.
Wielka szkoda, iż nie miałem kamery — westchnął zoolog. — Widocznie zsunęła się, gdy wlekli mnie Temidzi. Chcąc utrwalić pierwsze wrażenia postanowiłem sportretować jedno z Temidziąt. Rysunek wszakże, a ściślej — sam papier, wywołał taki entuzjazm, że został podarty na strzępy. W czasie rysowania najwięcej kłopotu sprawiło mi uchwycenie profilu twarzy. Zamiast czoła szeroki, lejkowaty, mięsisty nos. Oczy Temida, głęboko osadzone w oczo-czaszce, z boku są prawie niewidoczne. Mówię: oczoczaszka — bo jak inaczej nazwać taką puszkę kostną, której przeznaczeniem jest właśnie ochrona oczu? Garb wysklepienia, mieszczącego mózg, poniżej podgardla, przypominał na rysunku bochen chleba. Ale to dobrze: tak właśnie wygląda. Tułów Temida jest podobny do walca; zwęża się dopiero przy końcu, gdzie przypomina krótki owadzi odwłok. Natomiast cztery kończyny wyrastają tuż obok siebie ze środka kadłuba. Także kształt kończyn, a zwłaszcza trójpalczastych dłoni i stóp, jaskrawo odbiega od ludzkich. Zorientowałem się też wówczas, gdzie mieszczą się organa ich mowy. Otóż źródłem dźwięków, owych przeraźliwych gwizdów, świstów i pisków — są dwa grzebienie pod szyją, z których tony wydobywa Temid w sposób mechaniczny, poruszając odpowiednio głową.' Jest to więc narząd dźwiękowy właściwy piewikom i świerszczom, a nie ptakom czy ludziom.
— Przedziwne…
— Temidzi mogą to samo powiedzieć o naszych narządach mowy. Inna sprawa, że ruchy głowy Temidów, a zwłaszcza Temidziąt są w czasie takiego koncertu bardzo dla nas śmieszne. Miałem sposobność dobrze im się przyjrzeć w czasie rysowania ich portretów. Nie było to zresztą zadanie łatwe. Temidzięsa ciekawił przede wszystkim sam papier i proces rysowania. Treści rysunku początkowo nie pojmowały chyba zupełnie. Gdy podałem malcom gotowe dzieło, w grocie zapanowała wrzawa pełna nieopisanej radości. Zaczęli wyszarpywać sobie wzajemnie kartkę, pocierać ją palcami, a nawet próbowali, czy jest smaczna. Oczywiście nie wyszła cało z tych zapędów.
Hałas nie pozostawał bez wpływu na bieg wydarzeń — opowiadał dalej Renę.' — U wejścia do groty spostrzegłem najpierw samą głowę ostrożnie myszkującą oczami, a wkrótce wtoczył się do wnętrza dorosły Temid. Wyobraziłem sobie, że jest to matka malców. Tak będę nazywał przybysza, choć dotąd nie jestem pewien, czy funkcji głównego opiekuna potomstwa nie sprawuje u Temidów samiec. To zresztą było wówczas bez znaczenia. Widok nieznanej istoty musiał przerazić matkę, bo przystanęła niepewnie, obrzucając mnie podejrzliwym spojrzeniem. Ale wahanie jej trwało bardzo krótko, zwyciężył lęk o dzieci. Zagwizdała długo, przeciągle. Odczułem intuicyjnie, że to odezwanie się do intruza, w jej mowie chyba oznaczające wyproszenie mnie stąd, było aktem bohaterskim. Przecież nie tylko odbiegałem wyglądem od wszelkich istot, jakie w życiu oglądała, lecz nadto miałem tajemniczy „narząd":
latarkę. Mimo to była gotowa przyjąć walkę z domniemanym napastnikiem, czym zyskała moje serdeczne uznanie. Dobrze wiedziałem, że nie użyłbym broni przeciwko niej, lecz musiałem sobie zapewnić osobiste bezpieczeństwo. Matka obrzucała spojrzeniem na przemian to mnie, to parę kolców leżących w przeciwległym rogu, ale widocznie bała się, bym jej nie zaatakował od tyłu. Temidzi bowiem są mało zwrotni i mają dość ograniczone możliwości wykręcania szyi. Nagle zdecydowała się na najwyższy heroizm: na walkę zapaśniczą. Zapragnęła pogruchotać mi kości w uścisku ramion, jak to czynią goryle, gdy mają odciętą drogę odwrotu.
Zoolog urwał na chwilę, by nadać wagi swym słowom.
— Za pierwszym jej krokiem włączyłem reflektor nastawiony na pełną jasność. Przerażona strumieniem światła ostrzejszym od Proximy, cofnęła się w kąt. Jej postawa jednak świadczyła, że efekt zaskoczenia wcale nie rozwiązuje mojej sytuacji, a tylko opóźnia atak, może zaledwie o parę chwil. Wtedy niespodziewanie ujęli się za mną malcy. Obstąpili matkę wydając krótkie urywane gwizdy, których następstwo czasowe nasunęło mi porównanie z alfabetem Morse'a. Gdybym nie znał ich odezwań innego typu, byłbym nawet skłonny podejrzewać, iż mowa Temidów oparta jest na podobnej zasadzie. Matka była mocno podenerwowana i milczała zasłaniając oczy łapą. Czyniła to jednak w ten sposób, by móc nieprzerwanie patrzeć mi w twarz, a jej nos poruszał się czujnie węsząc. Tymczasem cała trójka, odwrócona od światła, najwidoczniej opowiadała jej o mnie. Odniosłem wrażenie, iż teraz napięcie dałoby się rozładować, ale mówiąc szczerze, nie wiedziałem, jak to uczynić. Na początek zgasiłem reflektor, włączając źródło światła rozproszonego. Oślepiający blask, jako wyzwanie do walki, ustąpił miejsca łagodnemu światłu, które nie rażąc wzroku przemieniało wieczysty półmrok grot w pogodny dzień. Matka uspokoiła się nieco. Poniechawszy prób wyproszenia mnie z.groty, postanowiła usunąć się wraz z dziećmi. Malcom wcale się to nie uśmiechało. Najśmielszy chwycił mnie łapką za bluzę i podając kość zapraszał do dalszej zabawy. Jednocześnie pozostali wręczyli matce z komicznymi minami kawałek kartki, który ta obejrzała z niewątpliwym podziwem. Gdy czujnie śledząc ruchy samicy fechtowałem się kością z małym Temidem, dobiegły mnie gwizdy tak przenikliwe, że o mało nie zatkałem uszu. Spojrzałem na samicę. Trochę rozprostowała podkurczone zazwyczaj nogi, co uczyniło ją znacznie wyższą od człowieka, i umilkła nieruchomo wpatrując się we mnie. Przerwałem zabawę ku jawnemu niezadowoleniu mego partnera i zacząłem pogwizdywać jakąś melodię. Matce nie tylko się nie spodobała, lecz prawdopodobnie mój występ wzbudził w niej gniew. Chociaż wątpię, aby taka melodia istniała w języku Temidów i oznaczała coś obraźliwego.
— Z czego wnioskujesz, że to był gniew? — zapytała Ingrid.
— Jeśli nawet nie gniew, to na pewno niepokój. Zagwizdała inaczej niż poprzednio, tonem bardzo wysokim, niemal jak przy pociąganiu szkłem po szkle. Wezwanie to nie było zresztą skierowane do mnie.
— Skąd wiesz?
— Wkrótce pojawili się dwaj Temidzi. Spoglądali od wejścia z lękiem i nieufnością, nie chcąc zbliżyć się do mnie. Wszystkie trzy Temidziątka podchodziły do nich objaśniając coś zapalczywie. Ucichły dopiero pod surowym napomnieniem matki. Teraz rozpoczęła się narada starszych. Niezmiernie żałowałem, że będąc jej świadkiem, nie mogę nawet marzyć o zrozumieniu czegokolwiek. Pilnie obserwując przybyszów nie spostrzegłem, jak i kiedy samica wyprowadziła małe. Dwaj przybysze wyszli również. Zostawszy sam, skrupulatnie przebadałem grotę, lecz moje poszukiwania wcale nie obfitowały w rewelacje. Po godzinie ogarnęła mnie senność. Niezwłocznie zażyłem pastylkę przeciwko zmęczeniu, bo zachowanie czujności było najważniejsze. Domyślając się, iż jestem śledzony, postanowiłem symulować sen, aby przyspieszyć rozwój wydarzeń. Latarkę umieściłem tak, abym mógł dokładnie widzieć, co się dzieje dokoła, sam pozostając w mroku wzmocnionym kontrastem z oświetleniem otoczenia. Korzyścią dodatkową było przypomnienie gospodarzom, że rozporządzam wysoką, niepojętą dla nich techniką. Już wkrótce rosły, barczysty Temid wtoczył się ostrożnie, lecz nie śmiał podejść do mnie. Pokręcił się w pobliżu wejścia, rzucił spojrzenie w moją stronę i wyszedł. Wówczas zauważyłem, iż na płaskim kamieniu, obok którego się zatrzymał, wyraźnie ciemniał jakiś przedmiot. Był to spory kawałek pieczonego mięsa, który wyglądem trochę przypominał zajęczy comber. Za nim leżały bladoróżowe jagody wielkości wiśni.
— Co zrobiłeś z tymi specjałami? — zaciekawił się Szu. Renę wyjął z torby duży liść zawierający w nienaruszonym stanie poczęstunek Temidów.
— Chciałeś stworzyć pozory, że nie gardzisz przyjęciem? — spytała Ingrid.
— Oczywiście zrobiłem to dyskretnie — odparł zoolog. — Pomyśleli, iż pożeram mięsiwo razem z kośćmi. Trofea kulinarne musimy zbadać pod względem chemicznym, czy są jadalne. To ważne zwłaszcza dla mnie, bo tam powracam. Chodzi o to, jak mam się zachować w razie zaproszenia do wspólnej biesiady.
— A może chcieli cię otruć? — zapytał Allan.
— Wykluczone. Przeczy temu dalszy rozwój wypadków. Renę milczał chwilę, zbierając myśli.
— Aby nie być dłużny, położyłem na tym samym kamieniu poczwórnie przełamaną tabliczkę czekolady. Potem przeraźliwie zagwizdałem — zapraszając gospodarzy do stołu, a w każdym razie zwracając ich uwagę. Lecz oni w dalszym ciągu przejawiali nieufność. Czekolada zniknęła dopiero wtedy, gdy przez kwadrans udawałem śpiącego. Po godzinie w otworze wejściowym ukazała się znów głowa Temida. Zerkał w stronę kamienia, jakby dziwiąc się, że nic smacznego tam nie leży. Nagle z głębi korytarza dosłyszałem gwałtowne gwizdy. Potężniały łącząc się w chóralny przenikliwy akord. Sprawdziłem laserowy nóż. Tymczasem Temid, który był w grocie, zniknął. Kiedy wrzawa zbliżała się, korciło mnie wyjść przygodzie naprzeciw. W przedsionku dostrzegłem dwóch Temidów, którzy zwabieni blaskiem latarki przyspieszyli kroku, by podejść do mnie. Z nożem w ręku gorączkowo rozważałem sytuację, gotów nawet uciec, byle uniknąć użycia pistoletu.
Renę urwał. Widać było, — że przejmuje się wspomnieniami nie mniej niż jego słuchacze.
— Wreszcie pozwoliłem im przybliżyć się. Jeden schwycił mnie za rękaw i z głośnym, coraz inaczej modulowanym gwizdem wskazywał gestem dłoni, że muszę koniecznie iść za nim. Zaryzykowałem, powtarzając sobie, że jeśli wpadnę w pułapkę, użyję broni. Prowadzili mnie do wyjścia. Byłem tym rozczarowany, ale wkrótce okazało się, że źle oceniłem ich intencje. Temidzi, znalazłszy się w niebezpieczeństwie, prosili o pomoc.
— O pomoc?
— Właśnie! Tuż przy wyjściu z groty zobaczyłem Temida miotającego się po ziemi z rozpaczliwym świstem. Dopiero po chwili spostrzegłem, że jego nogę szarpie jakiś opancerzony potwór wielkości wilka. Puściłem się biegiem, zapalając reflektor. Stłoczeni Temidzi bezradnie. wywijali kolczastymi pociskami, bojąc się zranić napadniętego. Niesamowitą orgią gwizdów bezskutecznie chcieli odstraszyć drapieżcę. Trzymałem w dłoni pistolet gotowy do strzału, lecz, aby nie poparzyć Temidów, mogłem go użyć tylko z bliska. Dopadłszy do miejsca boju, pochyliłem się nad drapieżnikiem i celując w przednią część pancerza, gdzie powinien być mózg, nacisnąłem wyzwalacz noża. Cielsko wygięło się i znieruchomiało po chwili.
Paszcza potwora tkwiła silnie w ciele ofiary, więc musiałem oddzielić głowę od tułowia, a potem rozkrajać szczęki. Inaczej nie uwolniłbym świszczącego z bólu Temida. Rana, bardzo głęboka, zadana była jedynymi dwoma zębami mięsożercy, służącymi do przytrzymywania zdobyczy i prawdopodobnie taszczenia jej żywcem. Kły zwarły się poza kością. Jeszcze po dokładnym zdezynfekowaniu obawiałem się, czy ślina bestii nie zwiera toksycznych substancji. Takich objawów jednak nie spostrzegłem, a zęby drapieżcy nie miały rowków ani kanałów jadowych. Ubytek krwi o zielonkawożółtej barwie nie był groźny dla życia pacjenta. Zastosowałem maść powodującą szybkie gojenie ran i założyłem bandaże. Temid trzymał się dzielnie w czasie całego zbiegu.
— No a jak zareagowali jego pobratymcy? — spytał Szu.
— Ten wypadek podniósł niezmiernie mój autorytet, choć nie rozproszył nieufności — odrzekł Renę z dumą. — Nie wątpię, że moje postępowanie określili mianem cudu w swoim świszczącym języku. Zaraz też rekonwalescent i kilkunastu innych Temidów poczłapało jednym z bocznych korytarzy, gestami wzywając mnie do towarzyszenia im — kontynuował opowieść. — W blasku latarki niebawem ukazała się duża, wysoko wysklepiona nisza. Szczególnie zaciekawiły mnie kości, płytki rogowe, rozmaite narośle i zęby zwierząt sterczące na długich kijach pod ścianami. Chętnie zapoznałbym się bliżej z tymi eksponatami, lecz nie sprzyjały temu względy taktyczne. Ta grota okazała się bowiem miejscem narad starszyzny, połączonych z jakimiś ceremoniałami kultowymi. Kiedy byliśmy już tam wszyscy, jeden z Temidów pociągnął mnie za rękaw i niemal przemocą posadził na dużym płaskim kamieniu pokrytym plamami. Miał on na szyi łańcuch z pięciokątnych ogniw misternie wykutych w jakimś jasnosrebrzystym stopie, w którym przeważają prawdopodobnie metale lekkie. Była to pewna anomalia w świecie Temidow, którzy chyba nie noszą żadnych okryć ani ozdób. Ale wróćmy do tematu. Otóż po chwili zobaczyłem Temida, który wlókł ubitego przeze mnie drapieżnika. Za nim postępowali dwaj inni, niosąc głowę i odciętą szczękę rabusia. Temid z łańcuchem, którego nazwę kapłanem hordy, szeroko rozłożył ręce i wskazał swoim pobratymcom wystające ze szczęk zębiska napastnika. Gdy powiódł wzrokiem po ścianach, wciąż wydając gwizdy, chyba domyśliłem się sensu tej przemowy. Pośród wielu czaszek i kości nie było ani jednego takiego zęba. Prawdopodobnie obwieszczał wagę mego zwycięstwa nad potworem. W tym momencie do mówcy podeszło z boku kilku Temidow, kołysząc się rytmicznie jakby w rytualnym tańcu. Jeden niósł w skupieniu płytę stanowiącą pięciokąt foremny o boku długości przedramienia. Uderzała niezwykle piękna barwa przedmiotu, niemal identyczna z płomieniem. Wiedziałem, że płyta jest tworzywem sztucznym. Gdy kapłan z gestami niemal zalęknionej czci wręczył mi ją wśród chóralnych gwizdów, przekonałem się o jej zdumiewającej lekkości. Nie ważyła nawet stu gramów, a jak się przekonałem delikatnie stuknąwszy palcem, nie była ani porowata, ani pusta wewnątrz.
Renę przerwał opowieść i zamyślił się.
— A więc jeszcze jeden zaskakujący kontrast! — powiedział Allan. — Połączenie dwóch odległych epok rozwoju cywilizacyjnego… Musisz zobaczyć obelisk, o którym ci mówiłem. Wygląda na to, że jest to uszkodzona część jakiegoś ogromnego urządzenia, które służyło kiedyś nie bogom, lecz kosmicznym braciom Temidow. Albo może pomnik chwały techniki, pamiątka jakiegoś ważnego wydarzenia w dziejach Temy, postawiona w tym miejscu i zapomniana przez tych, którzy ją tu zostawili, a teraz ich potomkowie lub krewniacy biją przed ową machiną-pomnikiem pokłony i składają całopalne ofiary.
— Powiedziałeś „potomkowie"… — zdziwiła się Ingrid.
— Są trzy możliwości: albo te twory wysokiej techniki przywiezione zostały na Temę przez jakichś gości spoza Układu Proximy, albo istniała tu przed tysiącami lat wysoka cywilizacja istot pochodzenia temiańskiego, a więc najprawdopodobniej blisko spokrewnionych z Temidami. Istoty te wyginęły lub wyemigrowały, a Temidzi są ich dalekimi krewniakami. Myślę jednak, iż nie można wykluczyć, że z jakichś nieznanych powodów nastąpił tu regres cywilizacyjny, a może nawet biologiczny twórców tutejszej cywilizacji. I właśnie Temidzi są ich potomkami. Co sądzisz o tym. Renę?
Zoolog nie odpowiedział.
— Która godzina? — zapytał z niepokojem.
— Osiemnasta czterdzieści pięć — odpowiedziała Ingrid. — O co ci chodzi?
— Już powinni tu być.
— Hans i Wład? Nie denerwuj się. Zaraz przylecą.
— Powiedz wreszcie, dla kogo te szczepionki — wtrącił Allan.
— Właśnie! — podchwycił Szu. — Mówiłeś na początku o jakiejś epidemii.
— No więc słuchajcie! Właśnie dochodzę do tej sprawy. Muszę kończyć, bo skoro tylko wylądują, lecę do moich Temidow. Otóż zaszczyciwszy mnie tym sterylność ścian i podłóg. W tym celu przesłał na Sel opracowane przez siebie wskazania dla uniwerproduktorów wytwarzających narzędzia badawcze i po niespełna dwóch tygodniach przesyłka z centralnej bazy wylądowała na kosmo-dromie Jedynki. Tam już czekali na nią Wład i Ast, aby przewieźć aparaturę zwaną chemotropem do Miasta Temian.
Nie była to pora szczególnie sprzyjająca przelotom. Tema zbliżała się do periastronu i z godziny na godzinę warunki meteorologiczne oraz sejsmiczne pogarszały się fatalnie. Na dobitkę w tym samym czasie pojawiły się zakłócenia łączności radiowej na rzadko spotykaną skalę, które tuż przed startem samolotu doprowadziły do całkowitego zerwania łączności. Co gorsza, ostatni odebrany komunikat mówił o zbliżaniu się do Pustyni Czerwonych Piasków wielkiego tornada, które w ciągu godziny mogło również dosięgnąć Miasta Temian. W tej sytuacji Allan, pełniący samotnie dyżur w Jedynce, nie wyraził zgody na start Włada i Ast.
— Polecicie, jak tylko miniemy periastron. To znaczy za siedemdziesiąt parę minut. Nie macie się co spieszyć. W tym czasie poprawi się z pewnością także łączność. Zakłócenia nie trwają na ogół dłużej niż pięćdziesiąt minut. Powinniście być na miejscu jakieś trzy godziny przed zachodem Proximy.
— Boję się o nich — Ast spojrzała błagalnie na Włada. — Jeśli tornado przejdzie przez teren wykopalisk…
— Mogę polecieć sam. Już nieraz prowadziłem maszynę przy takiej pogodzie — powiedział nieco chełpliwie Kalina.
— Nie ma mowy. Jeśli polecimy, to razem. Można by spróbować zlikwidować lub zepchnąć wir na inny tor pociskami termicznymi. Powinny tu być w magazynie.
— Nie zdążycie dolecieć — stwierdził Allan. — Nie mówiąc już o tym, że nie mam prawa was wypuścić. Wiesz o tym dobrze, Ast.
— A jeśli im się coś stanie?
— Jeśli te nowo odkryte podziemia mają aż tak potężne stropy, to na pewno nic im nie grozi. Naprawdę, wierz mi, nie ma potrzeby ryzykować. Zjecie ze mną obiad i odlecicie.
— Nie będę nic jadła — Ast spojrzała na brata ze złością. — Nie potrzebuję twego obiadu.
— Ale z pewnością spróbujesz specjału Temidów. A nawet dam ci cały udziec dla Szu i Jaro — usiłował rozładować napięcie.
— Udziec? — zainteresował się Wład.
— Jest on ze zwierzęcia trochę większego od zająca, upolowanego przez mięsożerną roślinę. „Drzewo zamroczenia", jak ją nazwał Ęene. Korzystają z tych żywych pułapek Temidzi, okradając mięsożercę. To, czym chcę was poczęstować, jest prezentem od Temidów, otrzymanym ^v nagrodę, że podsunęliśmy im prosty sposób pomnażania przysmaków. Nie wolno tego mięsa piec, smażyć czy gotować. Gdy zobaczycie Temidów zajadających z apetytem zdobycz na surowo, nie sądźcie, że zabrakło im ognia w pobliżu: oni czynią to ze smakoszostwa. Mięso już po kwadransie przebywania w zamkniętym kielichu niby-kwiatu mocno nasiąka wydzielanymi przezeń aromatami i ma smak jakby umiejętnie dobranych ostrych przypraw. Sporządziłem z niego befsztyki tatarskie i wraz z twym ojcem zjedliśmy je z apetytem. Rzeczywiście ogromnie podnosi to walory kulinarne potrawy. Natomiast przy pieczeniu lub gotowaniu olejki eteryczne ulatniają się i cały efekt znika.
— A mówiłeś o pomnażaniu przysmaków…
— Ternidzi porzucali upolowaną zwierzynę, jeśli nie mogli jej upiec. Dopiero my 'wskazaliśmy im drogę postępowania: cóż prostszego, jak wprowadzić zdobycz na krótki czas do mięsożernego kielicha? I tu zdobyliśmy niepodważalny dowód szybkiego obiegu informacji w tej społeczności. Otóż z tego podsuniętego im pomysłu już po tygodniu korzystali Temidzi w obrębie całej Kotliny Pięciokąta, zarówno na lądzie stałym, jak wyspach, nawet takich, do których dopiero późnię; dotarliśmy. Zdobyte informacje każdy Temid niezwłocznie przekazuje swoim ziomkom tak sprawnie, że tamci po gwizdanych objaśnieniach w mig pojmują, o co chodzi. Tą drogą pewne nasze porady i wyuczone umiejętności zostały przyswojone przez całą ich społeczność. Mówiąc o całej społeczności, mam na myśli jeden Pięciokąt. Temidzi zasiedlają cztery oazy ciepła, przedzielone mroźnymi obszarami, które stanowią dla nich nieprzekraczalną barierę. Są to więc odrębne populacje pozbawione jakichkolwiek kontaktów. Renę zamierza zbadać, czy z tej przyczyny nie powstały jakieś odmienności rasowe. Co prawda izolacja trwa dopiero około dwóch tysięcy lat, ale zmiany mogły już wystąpić, zwłaszcza przy szybkiej zmianie pokoleń. Ciekawe jest również, czy pewna odrębność warunków bytowania nie rzutuje na procentowy rozkład płci. Zwłaszcza liczbę dwupłciowców, która w Kotlinie Pięciokąta zdecydowanie dominuje nad liczbą osobników jedno-płciowych. No, ale chodźcie do kuchni spróbować specjału Temidów — Allan z zapraszającym gestem otworzył drzwi prowadzące z hangaru do laboratoryjnych i mieszkalnych pawilonów bazy.
Ast spojrzała z wahaniem na przygotowany do startu samolot, potem na kłębiące się nad lasem chmury burzowe, widoczne przez kopułę hali.
— Chodźmy więc! Szkoda czasu — przesądził Wład. — A swoją drogą to, co mówiłeś, jest bardzo ciekawe. Dwa tysiące lat to genetycznie chyba niewiele — wrócił do poruszonego przez Allana tematu — ale kulturowo, a także językowo, to musi być ogromny skok.
— Niekoniecznie. Język i zwyczaje praczłowieka zmieniały się bardzo wolno. Sporo zależy od wielkości populacji, tempa postępu cywilizacyjnego i zmiany warunków bytowania.
— To samo twierdzi Szu. Ale przecież mówiłeś, że Temidzi bardzo szybko przekazują sobie informacje.
— Tak. Lecz ich zdolności wynalazcze są, jak się wydaje, bardzo ograniczone. Przekazywanie informacji to jeszcze nie myślenie twórcze.
Przeszli korytarzem do obszernego pomieszczenia kuchennego i Allan wyjął z pojemnika oczyszczone już i poćwiartowane mięso jakiegoś' temiańskiego „potworka".
— Niestety, prawdziwe befsztyki po tatarsku trzeba siekać własnoręcznie. Nasze automaty kuchenne zupełnie się do tego nie nadają, a Jaro nie będzie się przecież zajmował takimi głupstwami.
— Może ci pomóc? — Ast odebrała mu nóż widząc, że niezbyt wprawnie zabiera się do siekania mięsa. — Zrób lepiej coś do picia.
— Niczego nie dokładaj — zastrzegł Allan. — Chodzi o oryginalny zapach. Na mój gust, ta woń jest zachwycająca.
— Rzeczywiście, bardzo przyjemna.
— A w ogóle społeczność Temidów to pasjonujący problem — podjął Allan przerwany wątek. — Co krok niespodzianki. Daisy ostatnio oszalała na punkcie ich wierzeń religijnych. Wcale się zresztą jej nie dziwię…
— Czy istotnie można już na ten temat powiedzieć coś konkretnego?
— Zakopaliście się w swoich czerwonych piaskach i widać niewiele wiecie, co się dzieje w innych zespołach.
— A ty coś o nas wiesz? Siedzisz tu, zakopany w „beczułkach" — odcięła się Ast. — Dlaczego do nas nie przylecisz? Chyba warto?
— Byłem.
— Raz. I to na parę godzin.
— Wiesz przecież, że poczułem się fatalnie. Chętnie bym przyleciał, ale boję się nawrotu alergii. Bo to, zdaniem Kory, musiała być alergia. Uczulenie na te wasze czerwone piaski. Bo w Trójce przez tydzień siedziałem i nic mi nie było. Ale przyrzekam: jak tylko Will znajdzie jakiś środek zapobiegawczy, to zaraz przylecę.
— Trzymamy cię za słowo — zaznaczył Wład. — Ale wracając do tematu… Wspomniałeś o wierzeniach Temidów. I jakichś odkryciach Daisy.
— Chodzi o prace zespołu kontaktów słownych. Czin, Ingrid i Zoe rozwiązały już właściwie problem przekładu mowy Temidów na nasz język i odwrotnie. Translacja z pomocą konwernomów wyszła już ze stadium eksperymentalnego. Pomagała im zresztą Kora jako psychofizjolog, a ostatnio do zespołu weszła Daisy, z tym, iż zajmuje się ona przede wszystkim obyczajowością i wierzeniami Temidów. Pasjonuje się tym również Zoe, próbując odnaleźć w mitach ślady kontaktów Temian z Temidami.
— Zdaje się, że miały jakieś większe kłopoty z przekładem. Jest to jednak mowa zupełnie inna niż nasza.
— Na szczęście nie było tak źle, jak wydawało się na początku badań. Co prawda, literami ich alfabetu nie są czyste tony, lecz złożone struktury dźwiękowe, a zależność tej struktury od treści wyrazów i zdań sprawia, że owych liter można doliczyć się co najmniej kilku tysięcy. Ale nam przecież chodzi o semantyczną stronę przekładu, a nie formalne zasady konstruowania języka. Translatory konwernomu zakodowały więc w swej pamięci całe słowa i zdania, ich zaś identyfikacja ze słowami i zdaniami naszej mowy dokonywana była drogą czysto praktycznych prób dogadywania się z Temidami. W sumie ponad tysiąc godzin eksperymentów, w których szczególnie pomocna, zwłaszcza w pierwszej fazie badań, była mowa gestów.
— Ale czy rzeczywiście ich i nasz świat pojęć można jakoś utożsamiać? — wtrąciła się do rozmowy Ast. — Przecież nie tylko dzieli nas przepaść wiedzy i poziomu umysłowego, ale przede wszystkim zupełnie inna droga rozwoju. Czy w ogóle można tu szukać jakichkolwiek odpowiedników pojęciowych, nie licząc oczywiście prostych, elementarnych czynności? Wspomniałeś o wierzeniach i mitach. Słyszałam od Nyma, że Daisy doszła już do Trójcy Świętej… Przecież to po prostu tworzenie analogii na siłę, przenoszenie w obcy świat naszych własnych pojęć i wierzeń religijnych.
— Nym to złośliwa bestia. Coś musiał usłyszeć, lecz nie zrozumiał, o co chodzi. No, ale siadajcie i jedzcie, bo „tatarski po temidzku" gotowy. Dziękuję ci, Ast — skłonił się przed siostrą.
— Więc co z tą mitologią? — ponaglił go Wład. — Jest w niej Trójca czy nie ma?
— Jest — Allan przełknął z ukontentowaniem odrobinę pachnącego mięsa. — Ale nie taka, jak myślicie. Daisy na razie nie spieszy się z wnioskami i niechętnie mówi o tym, do czego już doszła. Są to zresztą dopiero początki i z pewnością niełatwe, zważywszy trudności pokrywające się w pewnej mierze z tym, co mówiłaś, Ast. Ale Kora zna sprawę i wcale nie uważa, aby Daisy szła drogą prowadzącą na manowce. A to, co mówią Temidzi, w nieudolnym jeszcze przekładzie na nasz, ludzki język, brzmi w skrócie następująco: światem rządzą trzej bogowie…
— Stop! — przerwała Ast. — Czy u Temidów istnieje pojęcie świata i rządzenia?
— Rozumiem, o co ci chodzi, i masz tu trochę racji. To moja wina: zbyt swobodnie używam pojęć zdefiniowanych w naszym świecie. Temidzi' nie mają władców i nie zn'ają pojęcia „rządzić". Autorytet przywódcy hordy ma czysto użytkową postać. Kłopoty z władzą to jeszcze dla nich daleka przyszłość. Pojęcie świata jest już bardziej adekwatne do naszego: świat to Temidzi, zwierzęta, rośliny, jezioro, skały. Z wyjątkiem nieba: Proximy, gwiazd i planet. Ciekawe, że podobnie jak w naszych starożytnych mitach niebo jest domeną bogów. A bogowie to istoty, które urodziły świat i mogą go zabić. Rodzenie, śmierć, a także problemy pokrewieństwa są dobrze „przekonsultowane" z Te-midami i nie ma tu żadnych nieporozumień.
— Powiedzmy…
— Dwaj bogowie to „Bracia". Trzeciego nazywają: „Niebrat-brat". Nie bardzo wiadomo jeszcze, o co tu chodzi. „Niebrat-brat" jest dobry, ale słaby i chory. Dwaj pozostali bracia są silni i zdrowi, jeden jest dobry, drugi zły. A teraz niespodzianka, otwierająca pole do spekulacji: bóg „Niebrat-brat" ma to samo brzmienie w jeżyku gwizdów jak Proxima. Bogowie „Bracia" — indentyczne z dwoma słońcami Tolimana — gwiazdami A i B. Można oczywiście powiedzieć, że to trójca najjaśniejszych obiektów na niebie, że Temidzi uwielbiają trójkę, bo są trójpalczaści i występują u nich trzy rodzaje płci. Ale może być też inna przyczyna. Ściślej: inne źródło informacji tworzącej podstawę mitu…
— Temianie?
— Właśnie. Posłuchajcie jeszcze, jak Temidzi określają istotę pająkowatą na rysunku pod obeliskiem, a także naszego Łazika. Jest to „bóg-niebóg", dobry, jeden-dużo. „Dużo" oznacza u nich „więcej niż sześć palców" i może być to równie dobrze „siedem" jak „tyle ile małych i dużych bogów", to znaczy gwiazd na niebie. Łazik byłby więc chyba kolejnym wcieleniem Temianina. Zresztą zdaje się to potwierdzać fakt, że wszystkie przedmioty i narzędzia, będące tworem wysokiej techniki, opatrują przymiotnikiem podobnym brzmieniowo do ich wyrazu „bóg-niebóg".
— Może klucz do tych zagadek znajduje się właśnie w Mieście Temian? — zapytała na wpół twierdząco Ast.
— Nie wiem. Dla mnie oni pozostają mgłą. Torus Karlsone,' oazy ciepła, obelisk, zasypane budowle… Zgoda! To są konkretne dowody. Ale tak naprawdę?… Wszystko tonie we mgle. Do mnie, jako biologa, przemawiają ingerencje w przyrodę żywą, jakich ktoś dokonał tu ongiś, a zwłaszcza — jakich dokonuje na naszych oczach! Nazwałem swoistym „cudem" to, że flora i fauna nie poniosła na Temie istotnych uszczerbków w obliczu kataklizmu, który kompletnie przeinaczył jej klimat, zniszczył dawne biotopy i stworzył nowe, całkiem odmienne. „Cudem" w cudzysłowie, bo przecież nie wierzę w irracjonalne podłoże czynników, które ocaliły biosferę. Takim czynnikiem mógł być tylko Rozum. Stwierdziliśmy z Renę, że na dawnej Temie przeważał zielony kolor listowia. Teraz wiemy ponadto, że niebieska barwa liści dzisiejszej flory wiąże się z tym, iż współżyje ona z „beczułkami" — formą drobnoustrojów obecnych w glebie na powierzchni całej planety. Udało mi się stwierdzić, 'e tym bakteriom zawdzięczają mrozoodporność rośliny, które przez całe ery geologiczne żyły w ciepłym klimacie. I oto okazało się, że „beczułki" powstały dwa tysiące lat temu, równocześnie ze zmianą orbity Temy! Mało tego: nie są blisko spokrewnione z żadnymi tutejszymi mikroorganizmami — co przecież musiałoby zachodzić, gdyby tak niedawno powstały drogą specjalizacji, czyli przemiany jednych gatunków w inne.
— Może jednak sama przyroda…
— Nikt nie nabierze mnie na to, iż te szokujące zbiegi okoliczności dokonały się normalnie, pod naporem mechanizmów ewolucji. Można wszakże odparować, że również to należy do historii, bo stało się dwa tysiące lat temu. Ale nie sposób.powiedzieć tego o „cudzie", który wydarzył się już po naszym przybyciu na Temę.
Pamiętam ten wieczór — podjął po chwili. — Było to tu, w Jedynce. Podobnie jak dziś, Tema podchodziła do periastronu. Świst wichury, plusk deszczu i lekkie wstrząsy podziemne… Wróciłem z Ingrid z obchodu puszczy i zająłem się badaniem zakażonych porostów. I wtedy okazało się, że zaraza ustąpiła. Infekujący „beczułki" bakteriofag TY-112 przestał istnieć. Już sam ten fakt byłby trudny do zrozumienia. Zagadka sięgała jednak znacznie głębiej. TY-112 nie przepadł bez śladu; lecz uległ mutacji, która od razu przekształciła go w nowy gatunek o podobnej budowie, ale całkiem odmiennych właściwościach. Nie tylko był on nieszkodliwy dla zdrowych „beczułek", lecz — z kolei — uzdrawiał chore, już skazane na zniszczenie, wskutek postępujących procesów rozpadu wywołanych zarażeniem. Mało tego! Wsparte jego działaniem „beczułki" cofały destrukcyjne zmiany, jakie zaszły w porostach, a także w mchach. I jeszcze nie koniec na tym. Własnym oczom nie wierząc, stwierdziłem z osłupieniem, że nie była to mutacja jednostkowa, jak zawsze się dzieje: uległy jej równocześnie wszystkie TY-112! Jakiekolwiek próbki badałem, z rozmaitych miejsc, dotyczące odrębnych gatunków porostów i mchów — wszędzie rozgościł się nowy bakteriofag i spełniał swoją dobroczynną misję. Oznaczyłem go jako TS-112, a potocznie nazywam sanatoriu-sem, czyli uzdrowicielem.
— Tak byłeś pewny? — Ast spojrzała na brata z dezaprobatą.
— Nie byłem pewny. W czasie naszej wyprawy do Kotliny Pięciokąta powiedziałem Renemu o odkryciu. Oświadczył, że to bzdura, że musiałem coś sknocić, że widać warunki w laboratorium były niedostatecznie sterylne, że mogła przypadkowo wydarzyć się jakaś mutacja, którą rozwlokłem, zakażając jedne kolonie od drugich. Zresztą po zastanowieniu uwierzyłem, że tak rewelacyjny wynik powstał tylko z mego niedopatrzenia: kłócił się przecież z podstawowymi prawami biologii, z rachunkiem prawdopodobieństwa, a nawet ze zdrowym rozsądkiem. Ale mimo usilnych starań nie umiałem wykryć błędu w swych badaniach, o powtórzenie ich prosiłem najpierw Renćgo, a później moją mamę. W świetle oczywistych faktów, wyzbywszy się niedowierzań, przyznali mi rację. Dlatego teraz tu siedzę i nie ruszę się stąd, póki nie wyjaśnię sprawy do końca. Zdaje mi się, że wpadłem na trop mechanizmu, który uwarunkował zbiorową mutację bakteriofagów TY-112. I powiem wam: tak czy inaczej, ten „cud" ustąpienia zarazy jest dziełem tych samych biokonstruktorów, którzy dwa tysiące lat temu stworzyli „beczułki". Zadziałali oni w skali planety takim czynnikiem, który precyzyjnie wywołał w każdym poszczególnym TY-112 tę samą mutację, z góry przez nich zaprogramowaną.
— Rzeczywiście to dziwne — powiedział w zamyśleniu Wład. Ast spojrzała na zegarek.
— No cóż… Mam nadzieję, że jesteś na właściwym tropie. Ale chyba Proxima minęła już periastron… Możemy lecieć.
Z pułapu kilkunastu kilometrów dało się odróżnić mgliste zarysy pustyni i oceanu. Powierzchnia planety przypominała mapę oglądaną przez zakopcone szkło. Wład latał tu jednak wiele razy w różnych warunkach pogodowych i orientował się dobrze w położeniu wykopalisk.
Nie mieli żadnych wiadomości ani od Szu i Jaro, ani z Jedynki, Dwójki czy Kotliny Pięciokąta. Łączność radiowa była nadal bardzo zła, choć już od pół godziny zakłócenia powinny się skończyć. Mimo rozpaczliwych wysiłków Ast niczego nie mogła wyłowić z powodzi świstów, trzasków i szumów.
Nad Miastem Temian szalała jeszcze wichura, gdy przechodzili do lądowania.
Nad odkrywkami wznosiły się tumany piasku, lecz wydmy były już coraz lepiej widoczne, co wskazywało, że wiatr zaczął słabnąć. Tornado przesunęło się daleko poza teren odkryć.
Z lotu ptaka stanowisko archeologiczne nie przedstawiało się zbyt okazale. Ciemne, prawie czarne fragmenty murów, połamane i nadtopione w żarze bloki jakiegoś żółtawego tworzywa, sterczące tu i ówdzie z bezkresu piasków słupy kamienne, niewyraźne zarysy jakichś prostokątów, teraz cieniowane jeszcze przewalającą się kurzawą, wszystko to poprzedzielane usypiskami gruzu, piasku i ziemi wydobytej przez koparki i „odkurzacze" — daleko odbiegało od wyobrażeń wielkiej urbanistyki i architektury.
Szkody nie były tak rozległe, jak się Ast i Wład spodziewali. Pawilon laboratoryjny i magazyn robotów stały nietknięte. Tylko samolot transportowy, pełniący rolę mieszkania-bazy, przesunął się o kilkadziesiąt metrów, a jego złożone skrzydła tkwiły głęboko w świeżo usypanej wydmie. Nowym elementem w krajobrazie był duży ciemny obszar w odległości półtora kilometra od wschodniego krańca ruin i wykopów. Widocznie trąba powietrzna zmiotła wierzchnią warstwę piasku, odsłaniając pod spodem coś, co przy spojrzeniu z góry wyglądało jak nieregularna brunatnoczarna plama niewiadomej konsystencji.
Szumy i trzaski ustały raptownie.
— Halo, Ast i Wład! — usłyszeli głos Allana. — Co się z wami dzieje? Czy mnie słyszycie?
— Halo, Al! Z nami wszystko w porządku. Co z Szu i Jaro — nie wiem. Nie było do tej chwili łączności. Za chwilę lądujemy!
Usiedli tuż obok samolotu-bazy i Ast pierwsza wyskoczyła z maszyny. Brnąc poprzez zwały piasku, dotarła do zasypanych schodków. W uchylonych drzwiach czekał Brabec. Oczy miał zaczerwienione od piasku i pyłu. Był blady, ale spokojny.
— Przywieźliście? — zapytał bez wstępów, wciągając Ast do wnętrza samolotu.
— Gdzie Szu?! — zawołała Ast, jakby nie słyszała pytania.
— W Mieście.
— Sam?
—, Nie. Z duchami Temian — zażartował. — No więc jak? Przywieźliście chemotrop?
— Jest, jest! Nie zginął — potwierdził od progu Wład. — Ale zawiewa — otrząsał się z piasku.
— No więc, co z Szu? — ponowiła pytanie Ast.
— Zasypany. Ale się nie denerwuj. Nic mu nie grozi.
— I nie wysłałeś koparki?
— Czekam, aż się trochę uspokoi. Muszę zresztą najpierw sprawdzić. Może trzeba ściągnąć ze dwie maszyny… — sięgnął po leżący na stoliku radiotelefon.
— Dlaczego nie zostałeś z nim na dole?
— Bo tak właśnie bezpieczniej. Wygrzebywać się ręcznie od spodu wcale niełatwo. Czekałem zresztą na was, Liczyłem się z tym, że będziecie lądować w czasie burzy i mogą być kłopoty. A teraz pomożecie mi w kopaniu.
— W którym sektorze pozostał Szu?
— B-11. Nie martw się. Są tam bardzo solidne stropy, o ogromnej wytrzymałości, przypominające dawne ziemskie schrony przeciwatomowe. Szu jest zdrów i cały. I bardzo stęskniony za tobą… A może chcesz z nim porozmawiać? Właśnie tuż przed waszym lądowaniem nawiązałem z nim ponownie łączność, jak tylko się skończyły te piekielne zakłócenia. Bardzo się o ciebie niepokoił… Prawda, Szu? — powiedział do aparatu.
— Jesteś podły! — wyrwała mu z ręki radiotelefon. — Szu! Co ty wyprawiasz?
— Czekam i słucham — w głosie Szu wyczuła rozbawienie.
— Obaj jesteście podli! Nie wiesz, jak się niepokoiłam!
— Właśnie wiem. Sterczę tu zresztą przy aparacie od dwóch godzin.
— Mogliśmy być tu już godzinę temu. Chciałam zaraz lecieć, tylko Al nam nie pozwolił.
— I miał rację. Jeszcze tylko was tu przed godziną brakowało!
— Tak baliśmy się o was… I ten brak łączności. Tym razem zakłócenia trwały wyjątkowo długo. Objęły całą Temę…
— Również Sel i łkara — wtrącił Jaro.
— Jak daleko przeszedł lej? — spytał Szu. — Ty, Jaro, przynajmniej mogłeś coś widzieć.
— Południowo-wschodnim skrajem Miasta. Najpierw dostrzegłem obłok ogarniający niebo, a dopiero, gdy trąba przybliżyła się, rozróżniłem jej trzon na kształt rozpędzonego drzewa z koroną w chmurach. Lej ten porywał piasek, a nawet spore głazy, unosząc je na zawrotną wysokość. Według moich obliczeń, jego szybkość przekraczała czterysta kilometrów na godzinę. Zresztą mam wiele zapisów holowizyjnych, łącznie z dźwiękiem. Potworny świst! Zaraz, jak trąba się oddaliła, zrobiło się ciemno. Wręcz nieprzenikniona powłoka pyłów. Burza piaskowa uspokoiła się na krótko, potem uderzył wicher i rozpoczął się kolejny taniec piasku, już znacznie słabszy.
— Niczego nie widziałem — powiedział z żalem Szu. — Pamiętam tylko potworny ryk i świst piasku zdzieranego znad stropu. Uczułem gwałtowny podmuch, który omal nie zwalił mnie z nóg. Potem wtargnął do sali obłok kurzu i usłyszałem szelest piasku sypiącego się przez zatarasowany otwór wejściowy. Musiałem zejść niżej. Łączności dalej nie było. Nie wiedziałem, co się dzieje. Bałem się, czy nie próbowaliście lądować. Lco z Jaro… Czy bardzo zasypało odkrywki? — zmienił temat. — Co widziałaś, Ast?
— Z tego, co mogliśmy dojrzeć przy lądowaniu, wynika, że będzie trochę kopania.
— Zdaje się, że tornado pozostawiło ci też prezent — dorzucił Wład.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Czy prowadziłeś wstępne badania na pustyni w odległości półtora kilometra na wschód od sektora K-6?
— Zdjęcia grawimetryczne nie ujawniły żadnych śladów budowli. Tam chyba niczego nie ma.
— Może masz i rację. Ale trąba powietrzna odsłoniła jakiś czarny obszar;
— Prostokątny?
— Nie. Raczej owalny.
— Duży teren? Wład zastanowił się.
— Czy ja wiem… Hektar, może więcej.
— Trzeba będzie sprawdzić, co to takiego. No, Jaro! Zdaje się, że już się uspokoiło i możesz zacząć mnie odkopywać.
Usunięcie piasku zawalającego wejście do podziemi zajęło robotom ponad godzinę. Przeznaczone do prac archeologicznych „odkurzacze" i koparki działały bez zbytniego pośpiechu, a za to dokładnie i z wyczuciem. Zaraz po uwolnieniu Szu wyruszył w teren Skarabeuszem, aby zbadać, jaki jest stan wykopalisk po przejściu tornada. Towarzyszyli mu Wład i Ast. Do zachodu Proximy brakowało bowiem zaledwie czterdziestu minut. Jaro pozostał w podziemiach Miasta, gdzie przewiózł już swojego chemotropa, aby niezwłocznie wypróbować jego działanie.
Szkody spowodowane przez tornado i szalejącą wichurę nie były na szczęście poważne. Zasypanie kilku odkrywek, zawalenie rozsypującego się sklepienia budowli, nazwanej przez Ast „Łaźnią", zaginięcie robota-koparki i kilku drobniejszych narzędzi, zerwanie trzech lin kotwiczących samolot-bazę — i to wszystko.
W powrotnej drodze zatrzymano się na pustyni w miejscu wskazanym przez Włada. Oczom trojga naukowców ukazało się rozległe wgłębienie, którego dno wypełniała zbita ciemna masa przypominająca torf". Było oczywiste, że właśnie tędy przetoczył się lej trąby powietrznej, zdzierając warstwę piasku, która pokrywała tę formację.
Wład uderzył obcasem w podłoże. Kruszyło się. Po chwili podał Szu sporą bryłę brunatnoczarnej substancji. Odrywała się od podłoża kawałkami rozmaitej wielkości, a miejscami ulegała zupełnemu rozpyleniu, przypominając popiół.
Milczenie przerwała Ast.
— Co to jest właściwie?
— Jeszcze nie wiem — odparł Szu. — Ta formacja wydaje się pochodzenia organicznego — dodał po krótkim namyśle.
Usiadł na piasku i wyjąwszy z kieszeni lupę z uwagą przyjrzał się bryle. Ast i Wład stojąc czekali na werdykt archeologa. Trwało to dość długo. Wreszcie Szu wstał, przez chwilę patrzył na pogrążone już w cieniu dno czarnej niecki, potem powiedział:
— To cmentarzysko jakichś wyższych zwierząt. Wład, wyprowadź kombajn odkrywkowy!
Proxima chowała już swą wielką tarczę za wydmami, gdy robot rozpoczynał pracę, sterowany instrukcją przekazaną przez archeologa. Im głębiej kopał, tym częściej natrafiał na kości, przeważnie spróchniałe i rozsypujące się za każdym silniejszym naciśnięciem ręki ludzkiej.
W jaki sposób mogła powstać ta zbiorowa mogiła nieprzeliczonych, kiedyś przecież żywych istnień? Z tego, co można było już teraz stwierdzić, wynikało, że tworzyła się bardzo krótko. Czyżby natrafiono na ślad żywiołowej katastrofy?
Nie mogła to być ani powódź, ani wybuch wulkanu. Raz po raz natrafiali na ślady wysokiej temperatury, nie 'wywołanej jednak ani środkami chemicznymi, ani bronią nuklearną. Wszystkie lepiej zachowane kości wykazywały zmiany charakterystyczne dla działania czynników termicznych o wielkiej energii. Wstępna analiza określiła wiek znaleziska na trzy tysiące lat.
Wraz z zapadnięciem nocy zapalono reflektory. Szu i Ast wrócili do pojazdu, aby zawiadomić Brabca o odkryciu i przygotować coś do zjedzenia. Wład pozostał obok robota, wstępnie segregując wydobywane przez niego szczątki. Nie ulegało wątpliwości, że zanim kombajn dotrze do dna cmentarzyska, upłynie wiele godzin.
Nagle Wład krzyknął. Ast i Szu wyskoczyli ze Skarabeusza i podbiegli do Kaliny, pełni obaw, że uległ jakiemuś wypadkowi.
Stał przy kombajnie w jasnym świetle reflektora, nieruchomy i jakby przybladły. W ręku trzymał fragment puszki mózgowej, której pochodzenie było aż nadto czytelne. Obok na podręcznym stoliku długie ramię robota kładło ostrożnie jeszcze jedną, lepiej zachowaną czaszkę…
Szu i Ast podeszli do wykopu. Nie mogło być wątpliwości, że odsłonięty dół wypełniają szczątki setek, a może tysięcy Temidów.
Głuche milczenie zgodnie potwierdziło wstrząsającą tragedię, jaka rozegrała się wśród tych lotnych piasków dawno temu, a teraz tak żywo obchodziła ludzi.
Kontynuowane w następnych dniach badania pozwalały stwierdzić z całą pewnością, że masowy grób zawierał zwłoki co najmniej dwóch tysięcy Temidów, a gwałtowna śmierć, jaką ponieśli na tym miejscu, nie była dziełem ślepych sił przyrody. Przypuszczalnie oprawcy, rozporządzający wysoką techniką, zagnali lub przywieźli ich tu, na pustynię, i zgładzili za pomocą potężnych emiterów energii elektromagnetycznej.
Czyżby czerwone piaski ukrywały przez trzydzieści wieków jeszcze jedno oblicze Temian?
Tema, 17 sierpnia 2536
Przyjaźń z Temidami weszła w zupełnie nowy etap, od kiedy słownik gestów zastąpiliśmy bezpośrednią rozmową tłumaczoną przez konwernom. Jeśli chodzi o pojęcia potoczne, osiągnęliśmy perfekcję wykluczającą nieporozumienia.
Udało nam się do tej pory znacznie rozszerzyć tematyczny zakres dialogów, a zwłaszcza — co było najtrudniejsze — włączyć doń upływ czasu. Teraz możemy już nie tylko objaśnić sobie wzajemnie, co każdy z nas robił przed chwilą, bądź o brzasku, bądź minionego wieczoru, nie tylko umówić się, określając godzinę, miejsce i cel spotkania, lecz także wymienić uwagi o własnym nastroju, lubieniu czy nielubieniu kogoś albo czegoś, o czyimś wyglądzie i charakterze, w organiczonym stopniu snuć przewidywania takich a takich wydarzeń w społeczeństwie albo w przyrodzie, nawet wyrażać subiektywny pogląd na jakiś abstrakcyjny problem, byle nie nazbyt zawiły.
Informacje o Ziemi i ludzkiej kulturze są dla Temidów raczej niezrozumiałe. Nic dziwnego, skoro nie potrafią odpowiedzieć na żadne bezpośrednie pytania, zarówno o swej własnej przeszłości, jak też zmianach w przyrodzie ojczystego globu. Chyba nie ogarniają pochodu historii jako takiej. Nie mają jeszcze za sobą tego rodzaju milowych słupów postępu, jak krzesanie ognia, wynalezienie koła i krążka garncarskiego, hodowla zwierząt bądź uprawa roślin.
Tkwiąc na szczeblu pierwotnych łowców i zbieraczy, tuziemcy rozporządzają niezbędną im wiedzą o otaczającym świecie i sposobach wykorzystania go do własnych potrzeb. Tej praktycznej wiedzy uczą swoje dzieci. Mimo to raczej nie zdają sobie sprawy, że umiejętności, jakie posiadają, zdobywały kolejne pokolenia ich przodków. Siebie i własne siedlisko widzą bardzo statycznie. Zmienna jest dla nich pogoda, z pozoru nieregularne następstwa dni i nocy, biologiczne procesy wzrostu i rozwoju, samopoczucie, zdrowie i choroby. Mają mocną świadomość, że są śmiertelni. Nie uzyskaliśmy dowodów ich wiary w życie pozagrobowe.
Wynalazki, jakie im podsuwamy, wykorzystują szybko, rozpowszechniając w całej lokalnej społeczności. Tak stało się najpierw z wsuwaniem upolowanej zwierzyny do kielichów-pułapek mięsożernych drzew, a potem ze sporządzeniem wędek do łowienia w jeziorze rybowatych na haczyk z kości. Ciekawe, czy przetrwa u nich pamięć, że te osiągnięcia uzyskali z zewnątrz. Jeśli kiedyś zawitają tu kolejni goście z Ziemi, będą mieli pełną dokumentację faktów, na których oprą się legendy Temidów. My jesteśmy w odwrotnym położeniu: chcielibyśmy na podstawie ich mitów odtworzyć tę przeszłość, która je zrodziła.
Wielkie nadzieje, jakie początkowo z tym wiązałam, niestety okazały się przedwczesne. Po pierwszych sukcesach stanęłam właściwie w miejscu. Winne są przede wszystkim trudności, jakie mają Temidzi z lokalizacją wydarzeń w czasie. Wynika to z braku prostego, zrozumiałego dla wszystkich dorosłych osobników naturalnego miernika czasu. Długość dnia i nocy podlega zbyt zawiłym dla umysłu Temidów prawidłowościom, sezonowe zaś zmiany w przyrodzie, przypominające ziemskie pory roku, nie istnieją. Rok, to jest czas obiegu Temy wokół Proximy, trwa bowiem niespełna 70 godzin, doba zaś, czyli pełny obrót wokół osi — 18 dni i 11 godzin. Są to okresy zbyt krótkie, aby mierzyć nimi upływ własnego życia, a cóż dopiero mówić o biegu pokoleń.
Rozważamy możliwość nauczenia Temidów obserwacji ruchów Urpy i Primy, których czas obiegu można już porównywać z ziemskim i marsjańskim rokiem. W tej chwili Temidzi nie potrafią skupić uwagi na rzeczach, jakie działy się przed ich urodzeniem. To rzutuje w sposób przedziwny na ich „mity", które w opracowaniach zamierzam brać w cudzysłów. Nie ma w nich bowiem ani osadzenia w czasie, ani jakiejkolwiek ciągłości, ani nawet rozwoju wydarzeń. Podczas gdy każde nasze opowiadanie można, choćby w sposób przybliżony, przenieść na film — dowolny „mit" Temidów jest w najlepszym razie fotografią. Są to jak gdyby stacjonarne obrazki, ubogie w szczegóły, z zamazanym tłem, bez półcieni i perspektywy. Nie ułatwiają domysłów, co było przedtem i co nastąpiło potem. Jest to zastanawiające zważywszy, że w swej treści wierzenia Temidów zdają się jak gdyby szyfrować rzeczywiste fakty. Czyżby to była tylko nasza chęć doszukania się w nich śladów ingerencji Te-mian?
Tema, 23 sierpnia 2536
Zastanawiamy się, czy pamięć Temidów jest jakościowo inna od ludzkiej. Chcąc to sprawdzić, badaliśmy indywidualny stosunek poszczególnych osobników do różnych członków naszej ekipy. Najpierw stanęła na przeszkodzie trudność, jaką sprawia im odróżnienie jednego człowieka od drugiego. Podobnie zresztą nam twarze tych istot wydają się wszystkie jednakowe.
Ponieważ nasze ubiory są dość zbliżone, mimo różnic kroju i szczegółów wykończenia dostosowanych do osobistych gustów, każdy uczestnik podjętego eksperymentu przystroił się dodatkowo w znak rozpoznawczy, przeważnie kolorową chustę przypiętą z przodu do bluzy. Moja jest różowa, Deana zielona, Renę przepasał się ukośnie złoto-niebieską szarfą niby wstęgą starodawnych ziemskich orderów.
Dopiero takich przebierańców Temidzi rozpoznają bez pomyłek. Z kolei trzeba było w jakiś sposób naznaczyć gospodarzy. Chcieliśmy zrobić to bez ich wiedzy, a w efekcie na tyle dyskretnie, by nie spostrzegli tego ich pobratymcy. Wzbraniając się użyć izotopów promieniotwórczych, nawet w dawkach uznawanych za nieszkodliwe, zamierzaliśmy oznakować ich farbą bezbarwną dla nas i dla nich, lecz dającą wyraźny rysunek na odpowiednio uczulonych ekranach. Pragnąc jednak.uniknąć pośrednictwa kolejnego przyrządu (prócz konwernomu) w kontaktach z Temidami, Al spróbował najpierw prostszego załatwienia sprawy: zaproponował im noszenie barwnych wyróżników, które dostaną od nas. Powiedział szczerze, jakiemu celowi posłużą. Gospodarze przystali z entuzjazmem, co nas ucieszyło, a Czin, Ingrid i Zoe skrzętnie odnotowały ich reakcję dla swoich wspólnych badań.
Kilkudziesięciu „naszych" Temidów paraduje teraz z zawiązanymi na szyi kolorowymi wstążkami z wymalowanymi swoimi imionami. Nadajemy im — zależnie od płci — męskie i żeńskie imiona używane na Ziemi, co uznali ^a splendor przyjęcia ich niejako do wielkiej ogólnoludzkiej rodziny.
Tema, l września 2536
Temidzi liczą na palcach. Przed naszym przybyciem nie wykraczali w tej sztuce poza sumę palców obu rąk. Ponieważ są trójpalczaści, szóstka jest dla nich odpowiednikiem naszej dziesiątki. Kiedy w dalszej przyszłości dojdą do działań rachunkowych, chyba stworzą matematykę szóstkową — a nie, jak my, dziesiętną. Będzie ona wygodniejsza, bo szóstka — prawie dwukrotnie mniejsza od dziesiątki, tak samo dzieli się przez dwie liczby — oprócz jedynki i siebie samej. Zważywszy, że korzystny dla nich byłby także system dwunastkowy, Czin uczy ich liczenia także na palcach nóg, co powoduje, że słowo „dużo" zaczynają coraz częściej odnosić do liczb powyżej dwunastu, a nie sześciu. Stara się też wyjść poza tę zaklętą dwunastkę, ale bez skutku.
Badałam wraz z Korą zakres dźwięków, na które reagują. Okazało się, że nie słyszą niższych tonów. Odbierają częstotliwości wysokie, aż po ultradźwięki do sześćdziesięciu tysięcy herców. Narząd słuchu tkwi w środku twarzy i przypomina trochę trąbę. Odznacza się dużą kierunkowością, co jednak nie przeszkadza odbierać dźwięków z wszystkich stron. Początkowo pochopnie uznaliśmy to „ucho" za nos.
Zakres rozróżniania barw przez oczy Temidów prawie nie różni się od ludzkiego. Rozdzielczość ich wzroku jest mniejsza. Obie gwiazdy Tolimana widzą pojedynczo, chociaż nie jako punkty, lecz nieco wydłużone plamki. Lepiej od — nas, to znaczy z większej odległości, dostrzegają poruszające się obiekty.
Temidzi obserwują niebo, a zwłaszcza trzy najjaśniejsze obiekty — Proximę, Tolimana A i Tolimana B. Jeśli zbliża się moment ich koniunkcji, przygotowują się do obrzędów rytualnych. Zaznacza się tu już pewien podział funkcji. Trafne przewidzenie koniunkcji nie jest oczywiście wynikiem obliczeń, lecz bezpośrednich, bieżących obserwacji i ekstrapolowania ruchu, chociaż w przyszłości tą drogą może rozwinąć się ich wiedza astronomiczna.
Myślę, że podobnie ma się rzecz z prognozą zbliżającego się rozbłysku Proximy, z tym, iż nie jest to obserwacja tej gwiazdy, lecz jakichś procesów we własnym ciele, poprzedzających to zjawisko. Można by to nazwać „naturalną prekognicją". Fenomen fizjologiczny podobny do wyczuwania trzęsienia ziemi lub wybuchu wulkanu przez wiele gatunków naszych zwierząt i niektóre rośliny.
Tema, 6 września 2536
Znów wypłynęła sprawa pomocy Temidom. Nym wystąpił z zarzutami wobec… Temian. Twierdzi, że stworzenie Pięciokątów, jako zbyt idyllicznych siedlisk, utrudnia dalszą ewolucję Temidów ku „wyżynom rozumności". Przypomina, że zapewne człowiek nie byłby już teraz tym, kim jest, gdyby nie dramat epoki lodowcowej.
Odniesienie to było jednak chybione — wskutek niedostatków informacji o tutejszym świecie. Zbyt słabo zdawaliśmy sobie sprawę i ze zmian klimatycznych, jakie tu zaszły, i z wrażliwości Temidów na zimno. Teraz wiemy, że poza obrębem oaz ciepła nie przetrwaliby nawet przez krótki czas.
Żarzące się „gwoździe" jako stałe źródło ognia też nie są udogodnieniem przesadzonym. Zarówno ochrona przed chłodem, jak możność pieczenia mięsa łagodzą tuziemcom trudne — mimo wszystko — warunki bytowania.
Inne użyczone im udogodnienia także nie wydają się nadmierne. Niezbyt różnorodna broń i narzędzia zachwyciły nas jakością tworzywa. Jednak pod względem działania są całkiem prymitywne. Temianie mogli przecież sporządzić na użytek swych pupilów o wiele skuteczniejsze wyroby. Jeśli dali im stalowe kolce bez rękojeści, aby ci oprawili je w asfaltowe kulki — to przecież nie ze skąpstwa ani z niedbałości. To samo dotyczy rozmaitych zatrzasków, oprawek do maczug, sprężyn stosowanych w pułapkach na zwierzynę.
Chyba wzbraniając się zastępować inwencję podopiecznych swoją własną, Temianie dali im tylko pewne części z materiałów bardzo trwałych (metali, plastyku), może czasami podsuwając sposoby wykorzystania ich. Dean przypuszcza, że jeszcze teraz Temidzi dostają podobną pomoc jako zrzuty z powietrza. Tym tłumaczy ich entuzjazm, kiedy widzą z daleka jakiś duży przedmiot latający, zanim potrafią go rozpoznać.
Otwarta pozostaje kwestia drapieżników. (Być może, także wygubienie pewnych bakterii chorobotwórczych; badania w toku).. Wokół stolicy Temidów jest tylko jeden gatunek żyjący w puszczy oraz na dwóch większych wyspach, który stanowi groźbę dla gospodarzy i zbiera daninę ofiar. To opancerzony kręgowiec rozmiarów małej foki, wyjątkowo odważny i krwiożerczy, uzbrojony w jedyne dwa ostre, wystające kły. Ponieważ nie spotkaliśmy jego czaszki wśród rytualnych zbiorów trofeów myśliwskich w kapłańskich grotach, widocznie Temidom nigdy nie udaje się go pokonać.
Znaleziska dowiodły, że przed zmianą orbity fauna dużych mięsożerców była tu dość urozmaicona. W obrębie dawnych temidzkich siedlisk pod Miastem Temian odkryliśmy szczątki pięciu takich gatunków, których przedstawiciele bez obaw o swoją skórę mogli polować na Temidów. Jeden, wagi słonia, podobny był raczej do krokodyla. Był to potwór o szczękach bezzębnych, zaopatrzony, w cztery rzędy kostnych wystąpień ostrych jak nóż. Istniały również formy jadowite, trybem życia przypominające węże.
W oazach ciepła brak skamielin któregokolwiek z tych rabusiów. W związku z tym, znów można by szermować porównaniami z własnego podwórka. Nasz dzielny przodek zdobywał stworzone przez przyrodę mieszkanie w walce z niedźwiedziem lub lwem jaskiniowym. Także doskonalił broń i metody współdziałania hordy w starciu ze straszliwym prześladowcą — tygrysem szablastym. Wielu poległo rozszarpanych przez bestie, lecz jakże wydatnie zmagania te popychały rozwój inteligencji, przyspieszając wzniesienie zrębów cywilizacji!
Oczywiście tak było. Ale po cóż oceny tamtych wydarzeń przenosić w kosmos, dopasowując do całkiem innej sytuacji? Budując oazy ciepła, Temianie prawdopodobnie tworzyli wszystko od zera. Łatwo to przyrównać do ogrodzonego rezerwatu na pustkowiu, gdzie się dopiero wprowadza pożądaną faunę i florę. Czy powołując w jakichś porównywalnych okolicznościach coś takiego jako trwały azyi dla pierwotnych ludzi — dalibyśmy im do towarzystwa wilki, krokodyle, żmije?…
Jeśli chodzi o rozwój inteligencji, mamy tu dwie strony medalu. Chyba przede wszystkim właśnie brakowi drapieżników trzeba przypisać poważny wzrost liczebności Temidów od początku istnienia Pięciokątów. A przecież zbyt mała populacja tak izolowanej społeczności byłaby dotkliwym hamulcem postępu. Pozostawienie jednego gatunku drapieżcy, przed którym gospodarze muszą stale się bronić — dobitnie świadczy, iż Temianie bynajmniej nie podchodzili bezkrytycznie do tych spraw. Wydaje się, że niczego nie puszczali na żywioł.
Tema, 15 października 2536
Chyba jednak zbyt pochopnie odmówiłam Temidom zdolności tworzenia mitów o zdarzeniach odległych w czasie. Co prawda, niemal wszyscy skupiają swe zainteresowania na sprawach bieżących, z trudem rozumieją, o co chodzi, gdy pytać ich o minione wydarzenia, nawet jeśli jest to przeszłość niezbyt odległa, a w języku ich nie ma wyraźnie zaznaczonej formy czasu przeszłego (ani przyszłego), okazuje się jednak, iż w tej regule są wyjątki. Szukając kontaktów z „obserwatorami nieba", trafiłam na starucha kapłana (albo staruchę — bo to dwupłciowiec), na wpół już ślepego, lecz bardzo „rozmownego" i wyjątkowo dobrze zorientowanego w „mitologii". Z tego, co od niego usłyszałam, wynika, że zna on szerszą, jakby pogłębioną wersję mitu o trzech braciach-bo-gach. Nie jest to, jak na razie, obraz na tyle zwarty i zrozumiały, aby można było pokusić się o wnioski. Próby rekonstrukcji mogłyby łatwo przerodzić się w konstruowanie „mitologii" przeze mnie. Napotkałam jednak szereg niewątpliwie nowych elementów godnych zastanowienia. Na przykład Te-mid ten używa słowa „rodzice rodziców", i to nie w sensie „babka i dziadek", lecz współplemieńców, którzy spotykali „boga-nieboga". Być może chodzi tu o jakiś wyższy stopień „wtajemniczenia"? Muszę być jednak bardzo ostrożna z tłumaczeniem opowieści tego starca na język naszych pojęć.
Moje podejrzenie, że istnieje jakaś forma „wtajemniczenia", nie jest zupełnie bezpodstawne. Udało mi się bowiem stwierdzić, że nie tylko mój „rozmówca" i jego brat rodzony, ale także rodzice byli „obserwatorami". Muszę zaznaczyć, iż cała rodzina należy do dwupłciowców. W takim przypadku bracia rodzeni są to nie tylko dzieci tych samych rodziców, lecz i dzieci poczęte przez wzajemne zapłodnienie obu partnerów. Temid rodzi (a właściwie wyrasta mu na zewnątrz środkowej, najlepiej chronionej części tułowia) jedno dziecko, złączone z nim do chwili, gdy będzie już zdolne do nauki samodzielnego chodzenia i zjadania pokarmów, zdobywanych początkowo przez rodziców, a potem samodzielnie. Dzieci dwupłciowców są więc jak gdyby bliźniętami. U jednopłciowców rodzi tylko jeden osobnik (można go nazwać żeńskim), podobnie jak u ludzi. Małżeństwa dwupłciowców z jediiopłciowcami zdarzają się wcale nierzadko — w ich wyniku rodzi oczywiście tylko jeden z osobników, ale jak się okazało, są one z reguły płodniejsze. Rodzą się z nich osobniki jedno-i dwupłciowe. Rozkład procentowy tych trzech płci jest obecnie przedmiotem badań prowadzonych przez Renego we wszystkich czterech oazach ciepła.
Wracając do głównego tematu muszę stwierdzić, iż sprawa „obserwatorów nieba" była dla mnie o tyle intrygująca, że wskazywała na pewne zalążkowe formy rozwarstwienia w społeczeństwie Temidów, opartego na podziale funkcji i przekazywaniu jej potomkom. Mogłoby to z pewnością sprzyja'ć gromadzeniu wiedzy w jednej rodzinie i ewentualnemu jej strzeżeniu, a więc pierwocinom „wtajemniczenia".
Od starego Temida dowiedziałam się, że również „rodzice rodziców rodziców" (co, jak się okazało, nie oznacza pradziadków, lecz przodków) zajmowali się tym samym i oni właśnie dostąpili zaszczytu spotykania się z „bo-giem-niebogiem". Oczywiście nie mówił tego w czasie przeszłym (bo nie potrafił), lecz tak jakby działo się to obecnie, twierdząc jednocześnie, że „rodzice rodziców rodziców" nie żyją. Zaczęłam podejrzewać, iż być może wśród „obserwatorów" istnieje jakaś forma wiary w życie pozagrobowe, ale było to nieporozumienie lingwistyczne. Okazało się jednak nieporozumieniem twórczym.
Próbując wyjaśnić kwestię, gdzie zmarli przodkowie spotykają się z „bo-giem-niebogiem", dowiedziałam się, że dzieje się to w jakiejś wielkiej „boskiej-nieboskiej grocie". Pytałam też, czy ci przodkowie widzą nie tylko „boga-nieboga", ale również trzech braci-bogów (zwłaszcza że byli również „obserwatorami nieba"). Temid wyjaśnił, że „Brat-niebrat" (Proxima) jest. ciężko chory, a „Bracia" (dwa słońca Tolimana) martwią się tym i chcą ratować świat (Temę) i wszystko, co w nim żyje. Ale świat też jest bardzo chory i dlatego Temidzi i wszystko, co żyje, czekają w wielkiej grocie, aż wyzdrowieje.
Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wygląda to na mit o życiu pozagrobowym. Stary Temid twierdzi jednak jednocześnie, że tej groty teraz nie ma. A więc chyba raczej mit ten odbija jakieś dawne wydarzenia, w których uczestniczyli Temidzi i Temianie (ci ostatni być może rzeczywiście przybyli z Tolimana?). Muszę to przedyskutować z Korą, Igorem i Szu.
Tema, 2 listopada 2536
Badania przeprowadzone przez Jaro chemotropem nie rozwiązały zagadki „schronów" w Mieście Temian. Wynika z nich tylko, że podziemia zostały bardzo czysto wysprzątane tuż przed kataklizmem. Być może oczekiwano posiłków wojennych. Rewelacyjnym odkryciem było jednak stwierdzenie, iż mieszkańcy Miasta Temian oddychali powietrzem o zawartości tlenu podobnej do powietrza ziemskiego. Jest to dowodem, że twórcy tych twierdz nie pochodzili z Temy. Być może przybyli w ogóle spoza Układu Proximy.
Tema, 9 grudnia 2536
W jednym z zawalonych korytarzy Miasta Temian Ast dokonała przedwczoraj odkrycia, które może mieć przełomowe znaczenie. Chodzi o nieźle zachowany szkielet istoty wzrostu gibbona, nawet trochę przypominającej pokrojem tę małpę człekokształtną. Osobnik odbiega budową od wszelkich poznanych wyższych przedstawicieli tutejszej fauny (ziemskiej także): posiada mocny ogon, opatrzony na końcu „palcami" chwytnymi, chociaż mógł on pełnić również rolę trzeciej nogi. Przednie kończyny bowiem trzeba uznać za czteropalczaste ręce. Renę przypuszcza, że osobnik ten poruszał się chodem trójnożnym w postawie wyprostowanej.
Niestety, szkielet jest bez głowy. Przypuszczamy, że właśnie tam mieścił się mózg, bo w tułowiu brak odpowiedniej kostnej obudowy, mogącej dobrze chronić ten fundamentalny narząd. Jaskrawo odbiega to od linii rozwojowej całej fauny temiańskiej. Czyżby to właśnie był okrutny przybysz z innych światów, reprezentant najeźdźców bezlitośnie mordujących Temidów?
Nokta, 5 stycznia 2537
Znów przybyłam wraz z Deanem na Noktę. Mary wysunęła hipotezę, że utratę tutejszej atmosfery wywołał wąski strumień fal elektromagnetycznych. Jeśli takie międzyplanetarne działo laserowe umieszczono na planecie X — co jest najprawdopodobniejsze — to musiało wyemitować olbrzymią energię, by odparować zestalone gazy, i to z odległości półtora miliarda kilometrów(?).
Nokta, 30 stycznia 2537
Igor ukończył prace na planetoidach. Wyniki badań, z pewnością skrupulatnych, ostudzają nasz zapał w ferowaniu wniosków — są bowiem sprzeczne. Z jednej strony okazuje się, że na planecie X istniało życie dość bogato zróżnicowane. Równocześnie jednak pobrane z przestrzeni kosmicznej powierzchniowe odłamki tego globu, w postaci meteorytów, świadczą, że nigdy nie otaczała go atmosfera. Jedno kłóci się z drugim.
Może prace na Urpie posuną naprzód te rozważania lub ostatecznie rozwiążą zagadkę. Badania te rozpoczną się w przyszłym miesiącu. Jaro, wrócił już z Temy i wspólnie z Ziną buduje Dżdżownicę — załogowy statek podziemny do podróżowania wewnątrz skalnego płaszcza planety. Pozwoli on wniknąć na kilkanaście kilometrów w głąb. Igor i Suzy przygotowują się do tej pasjonującej przygody.Wstępne sondaże przeprowadzone na Urpie dowiodły, że również tam istniało życie.
Wszystko zaczyna się gmatwać od nowa.
Periastron — punkt orbity ciała obiegającego gwiazdę, położony najbliżej tej gwiazdy.
W 79 r. n.e. gwałtowny, niespodziewany wybuch Wezywiusza zalał potokami spływającego z deszczem błota wulkanicznego kwitnące miasta rzymskie — Pompeje, Herkulanum i Stadia, grzebiąc 200 000 ludzi. Zginął wówczas Pliniusz Starszy, znakomity przyrodnik rzymski, który wbrew przestrogom otoczenia pozostał w Stabii, by przyjrzeć się niezwykłemu zjawisku i móc je opisać. Chęć zgłębienia tajemnicy natury była w nim silniejsza niż strach przed śmiercią.