125912.fb2
— Bardzo dobrze — zawyrokował. — Dziś na noc rozbijemy obóz w tej dziurze.
Nie przyznał się, że planuje pozostać tu przez kilka dni. Nie chciał, aby Ghlikh wiedział o czymkolwiek, co planuje.
Żadnych mieszkańców nie trzeba było wyrzucać, chociaż połamane kości i świeże odchody, świadczyły o tym, że właściciel — duże zwierzę — może wkrótce wrócić. Kazał usunąć ekskrementy i spuścić je do przepaści. Wyprawa weszła do środka. Wejście miało szerokość dwudziestu stóp, a wysokie było na siedem. Pieczara posiadała półkoliste sklepienie; po przekątnej mierzyła czterdzieści stóp. Ściany były tak gładkie i wypolerowane, że wyglądały jak wyrzeźbione ludzką ręką. Ghlikh zapewnił go, że jest to naturalny twór.
Przyniesiono zwalone drzewa i zablokowano nimi wejście. Wojownicy zapalili ognisko, a wiatr nawiał do środka trochę dymu, lecz nie przeszkadzało to zbytnio.
Ulisses usiadł, opierając się plecami o błyszczącą ścianę. Po chwili dosiadła się do niego Awina. Wylizała sobie ramiona, nogi i brzuch, a potem nałożyła czyszczącą ślinę na dłonie i natarła twarz i uszy. Zadziwiająco działała ta ślina. W kilka minut jej futro, od którego bił odór potu i krwi, pozbawione zostało przykrego zapachu.
Ulisses podziwiał rezultaty tego mycia, ale nie lubił się temu przyglądać, czynności były zbyt zwierzęce.
— Wojownicy są zniechęceni — odezwała się Awina po kilku minutach ciszy.
— Naprawdę? — zdziwił się. — Wydają się spokojni i zmęczeni.
— To też. Ale są w ponurym nastroju. Szerzą między sobą zwątpienie. Mówią, że oczywiście jesteś wielkim bogiem, kamiennym bogiem, ale jesteśmy tutaj na ciele samego Wurutany. Jakiż ty mały jesteś w porównaniu z nim. Nie byłeś w stanie zachować nas wszystkich przy życiu. Jesteśmy dopiero tak krótko na tej wyprawie, a straciliśmy już tak wielu.
— Postawiłem sprawę jasno, zanim wyruszyliśmy. Mówiłem, że niektórzy mogą zginąć — odparł Ulisses.
— Nie powiedziałeś, że wszyscy umrą.
— Nie umarli wszyscy.
— Jeszcze nie.
Wówczas, widząc jak marszczy brwi, dodała:
— Ja tego nie twierdzę, panie! To oni! I to nie wszyscy, absolutnie. Ale starczy, że nawet ci co mówią, sieją strach. Niektórzy wspominają o Wuggrudach.
Zabrzmiało to ostatnie słowo jak Uggorto; tak wymawiała te trudne dla niej kombinacje dźwięków.
— Wuggrudzi? Ach tak, Ghlikh o nich wspominał. Są to, zdaje się, giganci, którzy zjadają innych. Ogromne, woniejące stwory. Powiedz mi, Awino, czy ty, lub ktoś inny widział Wugguruda?
Awina skierowała na niego granatowe oczy. Polizała czarne usta, jakby jej nagle wyschły.
— Nie, panie. Nikt z nas ich nie widział. Nasi przodkowie znali ich, gdy żyliśmy bliżej Wurutany. I Ghlikh ich widział.
— Więc to Ghlikh opowiadał?
Wstał, przeciągnął się i usiadł. Chciał już przejść się po pieczarze, ale przypomniał sobie, że to śmiertelnicy przychodzą do boga, a nie odwrotnie. Zawołał
— Ghlikh! Biegiem do mnie, marsz!
Mały człowieczek wstał z trudem i poczłapał poprzez pieczarę. Stanął przed Ułissesem i zapytał:
— O co chodzi, mój panie?
— Dlaczego rozpowszechniasz historie o Wuggrudach? Czy próbujesz zniechęcić moich wojowników?
Twarz Ghlikha była bez wyrazu. Odpowiedział:
— Nigdy bym tego nie zrobił, panie. Nie, nie rozpowszechniałem tych historii. Prawdę mówiąc, zaledwie odpowiadałem na pytania wojowników, dotyczące Wuggrudów.
— Czy są tak monstrualni, jak mówią o nich opowieści?
Ghlikh uśmiechnął się:
— Nikt nie może być aż tak potworny, mój panie, ale są dość straszni.
— Czy znajdujemy się na ich terenach?
— Jeśli jest się na Wurutanie, to jest się na ich terenie.
— Chciałbym, abyśmy paru spotkali i wpakowali im kilka strzał. Wtedy strach opuściłby moich ludzi.
— Jeżeli chodzi o Wuggrudów — mówił Ghlikh. — To zobaczymy ich prędzej czy później, ale wtedy to już będzie koniec.
— Teraz mnie próbujesz przestraszyć.
Ghlikh uniósł brwi:
— Ja, panie? Próbuję przestraszyć boga? Nie ja, panie!
Po czym dodał:
— To Wurutana, a nie Wuggrudzi wpędzili twych wojowników w paniczny strach.
— Oni są dzielni!
Pomyślał: powiem im, że nic się nie da zrobić z Wurutana. To tylko drzewo. Przeogromne, ale jest drzewem, bezmyślną rośliną, która nic im nie zrobi. A inni, Khrauszmiddumowie i Wuggrudzi, to tylko robaki na drzewie.
Poczeka z tym do rana; teraz są zbyt zmęczeni i ospali. Po nocnym odpoczynku i dobrym śniadaniu powie im, że mogą odpoczywać przez kilka dni. I wygłosi podnoszącą na duchu przemowę.
Przeszedł dookoła, by upewnić się, czy jest dość drzewa i czy wyznaczono straże. Potem usiadł i kiedy rozmyślał nad przemową, zasnął.
Wpierw wydawało mu się, że ktoś go budzi na zmianę warty. Potem uświadomił sobie, że siedzi z rękami związanymi do tyłu.
Ktoś odezwał się w nie znanym mu języku. Był to najniższy bas, jaki kiedykolwiek słyszał. Spojrzał w górę, pod sklepieniem błyskały pochodnie. Zostali pojmani przez olbrzymów, istoty wysokie na siedem, a nawet osiem stóp. Mieli bardzo krótkie nogi, wydłużone tułowie i długie, grube ramiona. Byli nadzy, podobnie jak ludzie, z wyjątkiem pasa sierści na brzuchu i lędźwiach. Skóra ich była tak blada jak u Skandynawów, a włosy mieli rudawe lub brązowe. Posiadali ludzkie twarze, ale z wysuniętą szczęką i ciemnym, mokrym i okrągłym nosem. Ostro zakończone uszy, osadzone były na głowie wysoko. Czuło się od nich pot, padlinę i odchody.
Trzymali ogromne, wybrzuszone maczugi, drewniane młotki, o długich trzonkach i włócznie z ostrzami, zahartowanymi w ogniu.
Gigant — musiał być to Wuggruda — odezwał się ponownie. Zęby miał szeroko rozstawione i ostre.
Rozległ się piskliwy dźwięk. Minęło kilka sekund, zanim pojął, że to cienki głos Ghlikha, i że przemawia do Wuggruda w tegoż języku.
Ulisses poczuł taki gniew, że mógłby rozerwać więzy na nadgarstkach, ale trzymały mocno.