125912.fb2
Nie zdradził im, gdzie jest miasto Dhulhulikhów. Wyznał wprawdzie, że w mieście żyje duch Wurutany, ale nie wyjaśnił, co to takiego — duch. Upierał się, że nie wie. Nigdy nie widział Wurutany. Tylko wodzowie Dhulhulikhów widzieli. A przynajmniej tak sądził. Nigdy nie słyszał, aby któryś z wodzów mówił, że widział Wurutanę.
Wurutana to bóg Dhulhulikhów, a także ludzi-leopardów i niedźwiedzi; chociaż prości Wuggrudzi mają też wiele innych bogów.
Ulissesa ciekawił zasięg władzy Wurutany. Spytał, czy Khrauszmiddumowie i Wuggrudzi walczyli kiedyś między sobą.
— O tak — odpowiedział Khyuks. — Każde plemię walczy ze swoim sąsiadem, ale nikt nie walczy z nami. Wszyscy słuchają głosu Wurutany.
— A ile jest wszystkich Dhulhulikhów?
Khyuks nie wiedział. Upierał się, mdlejąc nawet kilkakrotnie, że nie wie. Był świadom, że jest ich wielu. Bardzo dużo. W końcu byli faworytami Wurutany.
— Czy na południowym wybrzeżu żyją ludzie podobni do Ulissesa?
Khyuks nie wiedział, ale słyszał, że są. Wybrzeże jest wiele dni lotu stąd i tylko nieliczni ludzie-nietoperze latają tak daleko.
Ostatecznie nadszedł zmierzch i Khyuks ponownie stracił przytomność. Nietoperze przestały już przelatywać w pobliżu ich kryjówki. Ulisses pomyślał, że muszą chyba prowadzić poszukiwania w dole strumienia. Do tego czasu na pewno odkryli, iż dwóch ludzi brakuje. Nie wiedzieli jednak, kiedy i gdzie zginęli. Poza tym w takich okolicznościach niemożliwym było cokolwiek znaleźć.
Kiedy, według niego, było już dosyć ciemno, dał rozkaz wymarszu. Zakneblowanego Khyuksa przywiązano Ulissesowi do pleców. Dał mu słowo, że go nie zabiją, jeśli będzie im dostarczać informacje. Wprawdzie Khyuks nie odpowiadał na wszystkie pytania, ale na większość. Ulisses podziwiał odwagę i wytrzymałość tego człowieczka. Wiedział, że być sentymentalnym w stosunku do wroga to niebezpieczne, ale nie chciał zabijać zuchwałego stwora. Co więcej, może się przydać później.
Wrócili do miejsca, gdzie ukryli kłody i tyczki do budowy tratw. Złożyli je ponownie i wyprawa ruszyła ciemnym potokiem. Światło księżyca nie przedzierało się zbyt głęboko. Od czasu do czasu pojedynczy promień dochodził aleją wśród gałęzi i liści. Raz, wąski promień oświetlił wielkie, ciemne, okrągłe obiekty przed nimi. Dało się słyszeć parsknięcie i jedno ze stworzeń wystrzeliło w górę strumień wody. Zwierzęta, znikając, kotłowały się w potoku. Tratwy posuwały się przez odmęty, a ich pasażerowie czekali w napięciu, aż wielkie hiposzczury pojawią się przy burtach, albo, co gorsza, pod tratwami, ale płynęli bez przeszkód.
Kilkakrotnie Ulisses zauważył, jak pozornie nie kończące się sznury beznogich krokodyli ześlizgują się z brzegu do czarnosrebrnej wody. Czekał, aż krótka szczęka o niezliczonych zębach wtargnie na pokład i zaciśnie się na czyjejś lub jego nodze; albo potężny ogon spadnie z ciemności i zmiażdżywszy kości, zrzuci je do wody.
Pokonywali mile bez wypadku. Ptaki i nieznane zwierzęta krzyczały niesamowicie. Nagle prąd przyspieszył i płynęli tak prędko, że nie musieli odpychać się tyczkami od dna. Trzeba jednak było odpychać się od brzegów, aby w nie nie uderzyć.
Wielki konar bardziej się pochylił, chociaż nie zauważyliby tego w ciemności. Gdyby nie szybszy prąd, myśleliby, że płyną poziomo.
Ulissesa cieszyło tempo, ale zarazem obawiał się. Ukląkł przy związanym Khyuksie i spryskał mu twarz wodą z potoku. Nieprzytomny człowiek-nietoperz otworzył oczy.
— Pić — zachrypiał.
Ulisses zaczerpnął tykwą więcej wody i uniósł głowę Khyuksa, aby ten mógł się napić.
— Zdaje się, że woda przyspiesza przed jakimś wodospadem. Wiesz coś na ten temat?
— Nie — posępnie wycedził Khyuks. — Nic nie wiem o żadnym wodospadzie.
— Co to znaczy? — spytał Ulisses. — Czy nie znasz tych terenów, czy też nie ma żadnego wodospadu na końcu potoku.
— Nie latałem nad tą częścią gałęzi w czasie poszukiwań — wyjaśnił Khyuks.
— No cóż, dowiemy się o istnieniu katarakty w inny Zamierzam się stąd wydostać jak najszybciej. Zostaniemy na tratwach do ostatniego momentu. Będzie to trochę trudne, ale mam nadzieję, że możliwe.
Nie wdawał się w szczegóły. Khyuks nie był pogrążony w bólu na tyle, aby nie wyobrazić sobie, co się może stać. Każdy będzie się troszczyć o siebie, a Khyuks ze związanymi rękami i nogami, będzie uzależniony od czyjejś pomocy. Może nie starczyć czasu, by ktoś przeniósł go lub rzucił na brzeg, nawet gdyby mieli dobre chęci.
Po chwili Khyuks przemówił ponownie. Widać było, jak siebie nienawidzi. Chciał milczeć i przyjąć na siebie wszystko, co nadejdzie, ale nie potrafił stanąć w obliczu śmierci na końcu gałęzi. Może, Ulisses, śmierć w wodzie była dla niego szczególnie przerażająca.
— Sądząc po prądzie — mówił powoli — musimy być około trzech mil od miejsca, gdzie jest pierwsza katarakta.
Ulisses rozważył możliwość, że Khyuks mógł kłamać, aby ich wszystkich wciągnąć w pułapkę i skazać na śmierć w odmętach spadającej wody, poświęcając własne życie.
— Popłyniemy jeszcze jakąś milę — powiedział Ulisses. — Wtedy wysiądziemy.
Było dość jasno, tak że widział twarz Khyuksa. Raz po raz robiło się widniej, gdy promienie księżyca przebiły się przez wolne wśród liści, gałęzi i pni. Twarz człowieka-nietoperza była nieodgadniona i nieczytelna jak kawałek skóry.
W tej chwili krzyk podniósł Ulissesa na nogi, a po karku przeszły mu ciarki. Obrócił się i zobaczył, jak Awina wskazuje coś odległego o pięćdziesiąt jardów. Ze szczeliny, wypełnionej ziemią, wyrastało ogromne drzewo. Miało tylko pięćdziesiąt stóp wysokości, ale w poziomie rozrastało się do osiemdziesięciu stóp po każdej pnia. Krzyk doszedł z jednej z gałęzi. Chwilę później znalazł jego źródło. Z grzybiastej korony zeskoczyła cała masa ciemnych kształtów w otchłań pod gałęzią, na której rosło to drzewo. Rozpościerały skórzane skrzydła i znikały za gęstwiną. Po minucie pojawił z nich, lecąc w stronę tratw. W mgnieniu oka było ich dużo więcej.
Ulisses mógł zrobić tylko jedno. Gdyby jego ludzie zostali na tratwach, z łatwością zaatakowano by ich z góry. Gorzej, musieliby opuszczać tratwy w czasie ataku i w warunkach trudnych do obrony.
Wykrzyknął rozkaz i ci z zewnętrznej strony tratwy odepchnęli żerdziami od dna. Tratwy skierowały się do brzegu. Pierwsi wojownicy przeskoczyli, chwytając się krzaków. W międzyczasie Ulisses zaczął przerzucać najcięższe ze skrzyń. Miał nadzieję, że uderzenie nie podziała na proch. Skrzynie spadły w zarośla bez reakcji.
Potem uniósł Khyuksa i cisnął go z takim wysiłkiem, że aż zanurzył się bok tratwy. Mały stwór, wrzeszcząc, uderzył w gąszcz. Wagarondita Wulka podniósł go.
W tym momencie pierwszy z ludzi-nietoperzy runął w dół. Pikował na tratwę, trzymając w wątłych rękach małą włócznię. Nie zdążył w ogóle do niej dotrzeć; w pierś głucho wbiła mu się strzała i spadł z głośnym pluskiem. Z brzegu naprzeciwko zsunęło się do wody wielkie, beznogie cielsko.
Ulisses strzelił raz, zobaczył, że strzała przeszła przez ramię jednego z ludzi-nietoperzy. Potem odwrócił się i skoczył na brzeg, nie przyglądając się już upadkowi trafionego. W prawej ręce trzymał łuk, a lewą uczepił się gałęzi. Jego dłoń zacisnęła się na cierniach, krzyknął z bólu, ale nie puścił.
Coś upadło obok jego prawej stopy, pocisk, rzucony lub puszczony przez jednego z latających ludzi. Wówczas przekoziołkował przez krzak, nie dbając o zniszczenie kołczanu czy łuku. Znalazłszy się za krzakiem, odczołgał się przez gąszcz, aż zakrył go wielki krzew. Krzyknął do wodzów i Awiny, wszyscy odpowiedzieli. Zgodnie z jego dalszymi rozkazami przedarli się przez gąszcz i znaleźli się przy nim. Tymczasem ludzie-nietoperze przelatywali ponad dżunglą, rzucając włóczniami i lotkami; strzelali także z małych łuków. Nikt nie został trafiony i po chwili bombardowania na ślepo, zaprzestali tej praktyki. Tracili zbyt wiele broni.
W tym samym czasie łucznicy strącili pięciu latających. Ludzie-nietoperze wycofali się na drzewo na naradę.
Mimo odwrotu przewaga była po ich stronie. Wróg mógł poruszać się tylko w jednym kierunku, potem musi wspiąć się lub zejść po pniu i przedostać się na inną gałąź. Gdyby to zrobili, ludzie-nietoperze odkryliby ich i mogliby wszystkich wybić, nie ponosząc w swoich szeregach nawet małych szkód.
Gdyby najeźdźcy pozostali w ukryciu, w gąszczu gałęzi, to odkładaliby to, co i tak nieuniknione. Ludzie-nietoperze mogli przysłać większe siły i z czasem wypłoszyć wszystkich, a nawet gdyby skrzydlaci ludzie nie podjęli otwartej walki, mogliby ich zagłodzić, gdyż w tych warunkach polowanie było niemożliwe.
Ulisses próbował policzyć swoich wrogów, kiedy tamci śmigali ponad nim w ciemnościach, skąpo oświetlanych przez księżyc. Obliczył, że było ich około stu. Teraz zostało tylko sześciu wartowników, jednak poza skutecznym zasięgiem strzał.
Ulisses przykucnął pod krzakiem i próbował zastanowić się nad sytuacją. Kiedy tak myślał, doszedł do niego bardzo słaby i odległy pomruk. Nakazał ciszę i w ciągu minuty prawie upewnił się, co to za szum. Musiał to być, zmieniony przez odległość, ryk wodospadu.
Wydał rozkazy najbliższej osobie, Awinie, która przekazała je dalej. Wszystko się opóźniło, gdyż większość nie była skora do opuszczenia bezpiecznego miejsca. Dawało im wspaniałe schronienie, ale Ulisses znał swoich „ludzi” i ich myśli. Krzyknął na nich i powiedział, co się wkrótce stanie, jeżeli się nie ruszą. Kie4y im wszystko wyjaśnił, postępowali szybko. Nie troskali się zbytnio o przyszłość; dość mieli kłopotów z obecną sytuacją.
Koniec gałęzi, a raczej miejsce w którym raptownie skręcała pionowo pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, odległy był o dwie mile. Wyprawa posuwała się powoli z powodu gęstej roślinności; mieli także rozkazy, aby iść cicho i wolno.
Ulisses dojrzał biało-czarną pianę na ćwierć mili przed dojściem do niej. Wspiął się na wysokie drzewo, aby mieć lepszy widok, jednocześnie starając się, aby przelatujący wysoko od czasu do czasu ludzie-nietoperze., nie dostrzegli go. Podniosły się mgły, zakrywając gałąź, tak jak myślał. W górze, na drzewie, dżungla już nie tłumiła ryku spadającej wody.
Miał schodzić, kiedy spostrzegł Dhulhulikha, przelatującego opodal. Przylgnął do drzewa, chcąc wyglądać jak zgrubienie kory. Księżyc nie oświetlał go bezpośrednio, chociaż przez liście przebijało się dość promieni, czyniąc ciemność bardziej srebrną. Nietoperz przeleciał, trzepocząc skrzydłami powoli, tak że prawie zawisł w powietrzu. Zawrócił w kierunku drzewa, lecąc poprzez przestrzenie czerni i bladej żółci. Promienie księżyca odbijały się od łysej czaszki i ginęły na skrzydłach, ciemniejszych od reszty ciała. Zszedł w dół, aż do wierzchołków krzewów i wzbił się w górę, bił skrzydłami, aby nie spaść. Zanim wylądował na gałęzi drzewa po drugiej stronie zawisł w powietrzu; lądował łagodnie niczym sowa.
Nie posiadał szponów, którymi mógłby trzymać się gałęzi, więc złapał mniejszą gałązkę, aby nie spaść. Złożywszy skrzydła, obrócił się plecami do Ulissesa. Miał na sobie pas z kamiennym nożem, a w ręku krótką, cienka włócznię. Na sznurze wokół szyi wisiał skręcony instrument. Ulisses zgadł, że jest to róg. Stwór siedział tu i wypatrywał wroga. Gdyby ich ujrzał, zawezwałby pobratymców przy pomocy rogu;
Z dołu nie dochodził żaden dźwięk na tyle głośny, by wznieść się ponad huk wodospadu. Jego ludzie widzieli człowieka-nietoperza i czekali na rozwój wydarzeń. Dżungla wyglądała na niezamieszkałą.
Ulisses opuścił swoje stanowisko i zaczął posuwać się wokół pnia. Łuk i kołczan zostały na dole. Na szczęście leżały po przeciwnej stronie, w cieniu. Ulisses miał przy sobie jedynie nóż sprężynowy, który trzymał w zębach. Mimo że wodospad głuszył wszelkie odgłosy, nie był na tyle głośny, aby nietoperz o dobrym słuchu nie usłyszał szelestu liści czy trzasku gałązki.
Człowiek-nietoperz nadal siedział odwrócony plecami do Ulissesa, na tej samej gałęzi po której się ten zbliżał. Wysuwał jedną stopę i dołączał drugą, i tak dalej. Potem stanął i wyjął nóż z ust. Człowiek-nietoperz rozpostarł do połowy skrzydła, zatrzepotał nimi lekko, po czym je na powrót złożył. Wtedy Ulisses zobaczył dziurę w błonie prawego skrzydła. Rozpoznał sylwetkę głowy i zarys barków. To był Ghlikh.
Zrezygnował z zamiaru zabicia. Ghlikha mógł wykorzystać.