125912.fb2 Przebudzenie kamiennego boga - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Przebudzenie kamiennego boga - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

— Idziemy! Na dół, za mną, z Drzewa! Wkrótce będziemy na stałym lądzie.

Zejście szło dość dobrze, chociaż musiał opierać się pokusie pośpiechu. Szaroczarny ogrom Drzewa wydawał się jeszcze bardziej przerażający teraz, kiedy byli bliscy uwolnienia się od niego, niż gdy byli w jego wnętrzu. Nic się nie wydarzyło, ani Wuggrudzi, ani Khrauszmiddumowie nie pojawili się na ostateczny atak.

Jednak, kiedy znajdą się na równinie, latający ludzie odkryją ich z łatwością. Najlepiej by było pozostać w cieniu Drzewa aż do nocy, i wtedy wyruszyć.

Na szczęście grunt przy podstawie wielkiego Drzewa nie był podmokły. Kiedy opuścili gałąź, po której płynęła rzeka, od razu znaleźli suche podłoże. Rozbili obóz po północnej strome gałęzi, która wbijała się w ziemię pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ulisses przyglądał się równinie, pokrytej wysoką do goleni zielonobrązową trawą, pocętkowaną kępkami drzew, podobnych do akacji. Widział wielkie stada zwierząt żywiących się trawą i liśćmi: koni, antylop, bizonów, żyrafopodobnych stworzeń, słoni, wywodzących się, jak przypuszczał, od tapira, gigantycznych królików o ciężkich łapach i długonogich świń z niebieskawymi wygiętymi kłami. Żyły tu także drapieżniki: wysoki na dwanaście stóp struś, leopard podobny do geoparda i stada lwów, z włosami jeżozwierzy.

Tej nocy wyprawa oddaliła się od Drzewa. Nie posunęli się jednak daleko, ponieważ dużo czasu przeznaczyli na polowania. O świcie urządzili małe ogniska pośród kępy akacji i upiekli mięso. Potem zasnęli w cieniu drzew, wystawiwszy najpierw wartę.

Trzeciego dnia dotarli do łańcucha gór. Ghlikha nie trzeba było nawet straszyć torturami. Ochoczo pospieszył z informacją o przejściu. Maszerowali więc przez dwa dni wzdłuż łańcucha, aż znaleźli przełęcz. Przedostanie się przez góry zajęło im dwa dni. Już po zmierzchu obeszli ramię góry i nagle w oddali ujrzeli błyszczące morze.

Wkrótce zaszło słońce i niebo zrobiło się czarne. Ulisses, nie wiedząc dlaczego, czuł się szczęśliwy. Może dlatego, że góra zasłaniała widok Drzewa, a noc kryła wszystko, co przypominało mu, że nie jest w swoim czasie i na Ziemi, na której się urodził. Co prawda, gwiazdy tworzyły nieznane konstelacje, ale mógł to zignorować. Ale co z Księżycem: był za duży i zbyt niebieskozielony, w białe plamy.

Wstali skoro świt, zjedli śniadanie i ruszyli zboczem góry na dół. O zmroku dotarli do podstawy, a następnego dnia rano skierowali się poprzez dość płaski teren w stronę morza. Początkowo okolica była mocno zalesiona, ale nazajutrz dotarli do otwartej przestrzeni z polami, domami, szopami i zagrodami.

Domy, kwadratowe budynki, czasami dwukondygnacyjne, zbudowane były w większości z kłód, ale także z granitowych bloków, topornie ociosanych i spojonych zaprawą. Szopy były częściowo z kamienia. Ulisses przeszukał kilka i odkrył, że prawie wszystkie są zajęte wyłącznie przez dzikie zwierzęta. Znalazł tam mnóstwo drewnianych i kamiennych figurek i trochę malowideł. Wszystko prymitywne, dość jednak było postaci ludzkich, aby przekonać się, że twórcami byli ludzie.

Powiedział „byli”, ponieważ nie dostrzegł ani śladu człowieka, żywego czy umarłego.

Kilka razy natknął się na spalony dom lub szopę. Nie potrafił powiedzieć, czy to z powodu wojny czy katastrofy.

Nigdzie nie widział nawet ludzkiej kości.

— Co się tutaj stało? — zwrócił się do Ghlikha.

Ghlikh spojrzał na niego z dołu. Wzruszył kościstymi ramionami i rozpostarł skrzydła na tyle, na ile mu pozwalały pęta.

— Nie wiem, panie. Ostatni raz, kiedy byłem tu sześć lat temu, żyli tutaj Vroomawie. Poza sporadycznymi najazdami Vignoomów i Neshgajów, prowadzili spokojne życie. Może dowiemy się, co tutaj się stało, kiedy dotrzemy do głównej wioski. Hmm, gdyby wolno mi było polecieć naprzód, szybko bym się dowiedział…

Przekrzywił głowę i uśmiechnął się boleśnie. Nie mógł, oczywiście, traktować poważnie swojej propozycji, a Ulisses nawet tego nie skomentował. Przechodzili akurat obok pierwszego cmentarza i Ulisses zatrzymał kolumnę. Wszedł na cmentarz i przyglądał się nagrobkom. Były to grube słupy, wycięte z jakiegoś czerwonego, twardego drzewa, a na nich zatknięto czaszki różnych ptaków i zwierząt. Żadnych innych znaków identyfikacyjnych ani nazwisk na grobach nie było, a Ghlikh i Khyuks nie wiedzieli, co czaszki mają oznaczać.

Kolumna podjęła marsz wąską wiejską drogą. Gospodarstw zaczęło przybywać, ale wszystkie były wyludnione.

— Sądząc ze stanu rozpadu budynków i wybujałych chwastów dookoła, powiedziałbym, że opuszczono je około roku temu — stwierdził Ulisses.

Ghlikh powiedział mu, że Vroomawie byli jedynymi ludzkimi istotami o jakich wiedział, z wyjątkiem tych, oczywiście, którzy byli niewolnikami Neshgajów. Właściwie to Vroomawie mogli się wywodzić od zbiegłych niewolników Neshgajów. Z drugiej strony, to Neshgajowie mogli pojmać swych niewolników wśród Vroomawów. Plemię żyło na obszarze stu mil kwadratowych, a jego liczba wynosiła około czterdziestu pięciu tysięcy. Były trzy główne wsie, każda z pięcioma tysiącami mieszkańców, a reszta żyła na farmach lub polowała. Handlowali trochę z Dhulhulikhami i z Pauzaydurami. Ci ostatni, według Ghlikha, żyli w morzu, w morzu, nie nad morzem. Jeżeli wierzyć Ghlikhowi, są to swego rodzaju morświny-centaury.

Ulisses dopytywał się o historię ludzi, ale Ghlikh zapewnił go o swojej niewiedzy na ten temat.

Wie mniej o tym świecie, niż wtedy, kiedy otworzył oczy w płonącym gmachu Wufów, myślał Ulisses. Żyło tutaj wiele rodzajów myślących istot, których istnienia nie potrafiła wytłumaczyć teoria ewolucji, a teraz ci ludzie, którzy nagle i tajemniczo zniknęli. Przez tak wiele dni odczuwał dreszcze na myśl ujrzenia ludzkiej twarzy, usłyszenia głosu czy dotknięcia skóry. A oni zniknęli.

Piaszczysta droga wiła się wśród pól, aż w końcu zawiodła ich do otoczonej palisadą wsi nad brzegiem morza. Była tam przystań z najróżniejszymi typami statków, z których większość, od wydrążonych czółen do jednomasztowych łodzi wikingów, leżała rozbita na brzegu. Najwidoczniej sztorm zerwał je z kotwicy i rzucił na plażę.

Wieś wyglądała, jakby wszyscy zdecydowali się wstać od południowego posiłku i wyjść. Czwartą część domów strawił ogień, ale to można było przypisać nieuwadze przy paleniskach.

Tylko jedna rzecz mąciła obraz nie przymuszonego opuszczenia osady przez całą ludność, był to wysoki, drewniany pal, na środku głównego placu. Jego szczyt wieńczyła rzeźbiona w drewnie głowa. Bezwłosa, z ogromnymi — niczym wachlarze — nieludzkimi uszami, dochodził do tego długi wężowaty nos i otwarte usta. z których wystawały kły słonia, długie na cztery cale. Głowę pomalowano na szaro.

— Neshgaje! — wykrzyknął Ghlikh. — To jest głowa Neshgajów! Zostawiają ją wszędzie, jako znak podboju.

— Skoro zdobyli ten kraj przemocą, to gdzie są oznaki siły? — spytał Ulisses. — Gdzie są szkielety?

— Neshgaje oczywiście posprzątali po sobie — odparł nietoperz — to bardzo czysty naród. Lubią porządek i czystość.

Ulisses rozejrzał się za dowodem masowego grzebania i znalazł kilka dużych grobów. Rozkopał jeden i ujrzał stos około stu szkieletów. Wszystkie były ludzkie.

— Neshgaje zabierają swoich zmarłych do kraju — wyjaśnił Ghlikh. — Wszystkich grzebią w jednym miejscu, bardzo uświęconym.

— Jak długo żyli tu Vroomawie? Tyle na pewno o nich wiesz?

— Och, jakieś dwadzieścia pokoleń, zdaje się — odpowiedział, krzywiąc twarz.

— To by wynosiło około czterysta lat — przeliczył Ulisses.

Dlaczego nie przebudził się z kamienia sto lat wcześniej, myślał. Wtedy znalazłby swój własny gatunek, osiedliłby się wśród niego i miał dzieci. Z jego znajomością techniki ci ludzie nie ulegliby Neshgajom. Prawdopodobnie stało by się na odwrót.

Oczywiście już teraz by nie żył, tylko leżał pod sterczącym palem, z czaszką jakiegoś zwierzęcia. TU LEŻY ULISSES ŚPIEWAJĄCY NIEDŹWIEDŹ A.D. 10 000.

Skoro grób ma być jego nieuniknionym końcem, to po co czymkolwiek się w ogóle zajmować? Dlaczego nie wrócić do wioski Wufów i nie osiąść wśród ludu, który go czci? A partnerka, której tak bardzo pragnął?

Po godzinie otrząsnął się z czarnych myśli. Sens życia polega na nie wierzeniu w swoją śmierć, postępowaniu tak, jak gdyby życie miało trwać wiecznie. Natomiast życie musi traktować małe sprawy jako wielkie. Jak na ironię, jedynym sposobem pozostania przy zdrowych zmysłach było ignorowanie tego obłędnego świata i zachowywanie się tak, jakby był zupełnie zwyczajny.

Zbadał domy i świątynie, po czym zszedł na plażę. Na kotwicy unosił się statek, nie za bardzo zniszczony. Był nieco sponiewierany i należało wymienić kilka desek, ale można to było załatwić przy użyciu materiałów z magazynów w dokach. Wyjaśnił swoim ludziom, co chce, aby było zrobione. Kiwali głowami, jakby zrozumieli, ale wyglądali na wątpiących, może przestraszonych.

Przyszło mu do głowy, że nie mają pojęcia o żeglowaniu. Rzeczywiście, dla wszystkich z wyjątkiem jego i ludzi-nietoperzy był to pierwszy kontakt z morzem.

— Na początku żeglowanie wyda się wam trochę dziwne i może będziecie się bać — powiedział — ale nauczycie się. Spodoba wam się nawet, kiedy już dowiecie się, co wolno na morzu, a co nie.

Nadal wyglądali na niepewnych, lecz pospieszyli wykonać jego rozkazy. Przejrzał dostępne maszty i żagle. Wszystkie łodzie posiadały kwadratowy takielunek. Najwidoczniej Vroomawie nie znali ożaglowania sztakslowego. To znaczy, że nie wiedzieli nic o halsowaniu czy żeglowaniu ostro pod wiatr. Tego nie rozumiał. To prawda, że człowiek wypłynął na morze na wiele tysięcy lat, zanim wymyślił żagle, by móc łatwiej pływać, ale skoro już raz wymyślono sztaksel, to powinien pozostać w ludzkiej pamięci. A jednak tak się nie stało, co znaczyło, że nastąpiła długotrwała przerwa w ciągu ludzkiej wiedzy.

Wybrał duży dom mieszkalny i wprowadził do niego Awinę i wodzów, reszcie kazał zamieszkać w trzech oddzielnych domach. Straże ustawiono przy głównej bramie i nakazano bić w wielkie bębny, gdyby zobaczyli coś podejrzanego.

Trzy tygodnie później statek był gotów. Zepchnięto go z suchego doku i Ulisses zabrał całą drużynę w dziewiczy rejs. Poinstruowani wcześniej żeglarze, próbowali teraz wprowadzić w czyn swoją mglistą wiedzę. Kilkakrotnie omal nie wywrócili łodzi dnem do góry, ale po tygodniu upartej nauki byli gotowi do długiej podróży wzdłuż wybrzeża.

Ulisses obok skonstruowania i zainstalowania ożaglowania sztakslowego, zrobił i założył także ster. Vroomawie wykorzystywali do sterowania duże wiosła lub żerdzie.

Łódź ochrzcił imieniem „NOWA NADZIEJA” i pewnego pogodnego poranka wyruszyli do krainy Neshgajów.

Wybrzeże było płaskie, z wieloma dobrymi plażami i nielicznymi klifami gdzieniegdzie. Płytka woda przy brzegu już dwie mile w głąb morza stawała się wolna od mielizn i dużych skał. Drzewa, ogromne dęby, jawory, jodły, sosny i kilka nie znanych mu gatunków schodziły aż do wody. Wiele było zwierząt: saren, antylop, wielkich koni, o długich szyjach, które nazwał żyrafokońmi, kiedy myślał po angielsku (co rzadko mu się zdarzało), bizonów, dużych zwierząt, podobnych do wilków, fok i morświnów.

Zapytał, dlaczego nie ma tutaj innych myślących oprócz Neshgajów i Vroomawów.

— Mogę się tylko domyślać — odparł mały, skrzydlaty człowiek. — Zdaje się, że wszystkie myślące ludy z wybrzeża wybrały życie z Drzewem.

Ulisses zauważył to „z”. Dlaczego nie „na”. Ghlikh rozgadał się, jakby to było zaproszenie.

— Życie z Drzewem jest łatwiejsze — ciągnął Ghlikh. — Tam można się ukryć przed wrogami. Żywności jest pod dostatkiem, no i jest łatwo osiągalna.

— A snoligostery i hiposzczury pożerają nieuważnych rybaków — dodał Ulisses. — Skoro Drzewo obfituje w dziką zwierzynę, mnoży się tam także od jej dzikich pożeraczy, którzy nie czują awersji do zjadania ludzi. Jeżeli plemię łatwo może się ukryć, to i można je łatwo podejść. Ta bujna roślinność ma wady i zalety.