125912.fb2
— Prawda, ale dobrze, że niektórzy giną od czasu do czasu. W innym przypadku plemiona rozrosłyby się do takich rozmiarów, że zabrakło by miejsca i żywności. Jedni cierpią dla dobra większości. Co więcej, między ludźmi Drzewa nie ma wojen. Nie tak jak wy, ludzie z nizin, to rozumiecie. Drzewo liczy swoje plemiona i kiedy jedno ma zbyt wiele osobników, wówczas powiadamia jego sąsiadów, że może z nim wojować. Drzewo informuje także plemię, które ma zostać zaatakowane. Wtedy młodzi wojownicy obu plemion spotykają się i walczą. Czasami, tylko w krótkich okresach, dozwolone są ataki na osady. Pozwala się zabijać kobiety i dzieci, ale to nie zdarza się zbyt często. A jeżeli już, to przyjmowane jest z zadowoleniem. Te małe wojny dają życiu podnietę i… wartość.
— Zastanawia mnie, dlaczego Vroomawie i Neshgaje nie poszli żyć z Drzewem? — myślał Ulisses.
— Neshgaje uważają siebie za lepszych od Drzewa! — Ghlikh rozzłościł się. — Te nieruchawe, tłustobrzuche długie nosy były kiedyś dzikie, tak jak Wuggrudzi i Khrauszmiddumowie, ale odkopali miasto Shabawzing i znaleźli tam wiele rzeczy, które umożliwiły im przejście z dziczy w cywilizację w ciągu trzech pokoleń. Poza tym, są tak wielcy i niezdarni, że nie potrafią żyć wygodnie na Drzewie, ani wspinać się wysoko.
— A Vroomawie?
— Żyli z Drzewem, niegdyś, ale odeszli, mimo rozkazów Drzewa, aby pozostali na swoim miejscu. To są bardzo uparci, kłopotliwi i nieznośni ludzie, o czym się przekonasz, jeżeli się na nich natkniesz. Przenieśli się na wybrzeże i tam zbudowali swoje domy. Niektórzy mówią, że wpierw sprzymierzyli się z Neshgajami, którzy ich zdradziecko wzięli w niewolę. A potem część Vroomawów uciekła i przyszła tutaj, zapoczątkować swój lud. Planowali wymaszerować pewnego dnia przeciw swym dawnym panom, ale jak widać, Neshgaje uderzyli pierwsi.
Ghlikh wydawał się być bardzo zadowolony z losu ludzi.
Dodał:
— Następny ruch należy do Neshgajów, ale ich śmierć przyjdzie z Drzewa; ono nigdy nie zapomina, ani nie wybacza. Neshgaje są teraz nękani atakami Fishnoomów, braci Wuggrudów i Glassimów, braci Khrauszmiddumów. Drzewo wysłało ich ze swego łona, by sponiewierać Neshgajów i ostatecznie ich wytępić.
Po czym dodał jeszcze bardziej zajadle:
— I ten sam los spotka ludzi z północnych nizin, jeżeli nie przyjdą mieszkać z Drzewem. Ostatecznie Drzewo zarośnie równiny i cały ląd, z wyjątkiem wąskiego pasa na wybrzeżu. Drzewo nie ścierpi żadnych istot myślących na wybrzeżu. Zabije je w taki czy inny sposób.
— Drzewo? — spytał Ulisses. — Czy Dhulhulicy, którzy używają Drzewa, by kierować dowolnie innymi? Podają się za sługusów Drzewa, a są w rzeczywistości jego panami.
— Co? — Ghlikh potrząsnął głową. — Ty naprawdę w to wierzysz? Musisz być szalony!
Jednak z trudem krył uśmiech i Ulisses zastanawiał się, czy przypadkiem nie trafił w sedno.
Jeżeli jego teoria jest czymś więcej niż samą teorią, to wiele się wyjaśniło. Jednak sporo rzeczy nadal pozostało niezrozumiałych. Jak powstało Drzewo? Nie mógł uwierzyć, że naturalnie przeobraziło się z roślin jego czasów.
Do tego dochodziła tajemnica powstania nie spokrewnionych typów istot myślących.
Łódź żeglowała wzdłuż wybrzeża, a kiedy niebo było zachmurzone i brakowało światła dla bezpiecznej nawigacji, zarzucali kotwicę przy brzegu. Gdy świecił księżyc, płynęli przez całą noc. Od czasu do czasu Ghlikh i Khyuks zdradzali pewne informacje o Neshgajach. Zazwyczaj siedzieli skuleni, okryci kocami na platformie przed masztem, skrzydłami zamiatali podłogę, a głowy mieli skierowane do siebie. Mimo że nienawidzili się nawzajem, rozmawiali. Byli zbyt samotni i przestraszeni, żeby nie szukać pociechy w rodzinnej mowie.
Ulisses nie wiedział, co z nimi zrobić. Dali już mu większość informacji, jakich potrzebował. Z pewnością mógłby się dowiedzieć więcej, gdyby tylko znał właściwe pytania. Martwił się, że uciekną kiedyś i sprowadzą całą hordę swoich pobratymców. Każdy mijający dzień przybliżał możliwość ich ucieczki.
Nie chciał ich zabijać, chociaż było to jedyne logiczne rozwiązanie. Jeszcze nie zdradzili położenia ich głównego miasta. Tylko z powietrza, z góry, jak twierdzili, mogli odnaleźć drogę powrotną do domu.
To uzasadnienie przekonało go. Może kiedyś będą w stanie wskazać mu miejsce ich bazy. Nawet gdyby musieli to zrobić z góry. Oczywiście tutaj nikt nie słyszał o balonach albo sterowcach, więc ludzie-nietoperze cieszyli się, że ich sekret jest bezpieczny.
Szóstego dnia Ulisses ujrzał po raz pierwszy człowieka. Skierował statek na pełne morze, gdyż stanęła im na drodze ogromna skała. Gdy statek zbliżył się do skały na dwieście jardów, zobaczył dziwne zwierzęta na półce skalnej, kilka stóp ponad powierzchnią wody. Podpłynął do skały, jak tylko to było możliwe najbliżej. Mierniczy wyśpiewywał głębokości, a on i załoga wpatrywali się w cztery stwory, wygrzewające się na występie. Wyglądem przypominali raczej legendarnych trytonów niż morświno-centaurów, opisanych przez Ghlikha. Od piersi w dół wyglądali jak ryba, a raczej morświn, gdyż płetwy mieli poziome, a nie pionowe. Skóra dolnej części ciała posiadała taki sam połysk brązu jak górna. Genitalia, zarówno samców, jak i samic kryły fałdy skórne. Ciało od piersi w górę było całkiem ludzkie, a palce, w przeciwieństwie do tego, czego się spodziewał, nie były zrośnięte błoną. Nosy mieli cienkie i Ghlikh twierdził, że przy pomocy pracy mięśni mogą nozdrza mocno zamknąć; gałki oczne zasłaniali sztywną, przezroczystą powłoką, która wysuwała się spod powiek. Włosy na głowie, bardzo krótkie i gładkie, wyglądały z daleka bardziej jak focze futro. Dwóch miało włosy czarne, jeden popielatoblond, a inny kasztanowe.
Ulisses pomachał do nich z uśmiechem. Na mostek wszedł Ghlikh.
— Bardzo dobrze, dla ludzi morza trzeba być życzliwym, jeżeli chcą, to mogą z łodzi wyrwać dno.
— Z kim utrzymują kontakt?
— Czasami handlują z Neshgajami lub ludźmi. Przynoszą dziwne morskie kamienie, ryby albo różne skarby z zatopionych statków i wymieniają to na wino lub piwo.
Ulisses zastanawiał się, czy mogliby zostać jego sprzymierzeńcami w wojnie z Neshgajami. To znaczy, gdyby to było konieczne. Ghlikh nie sądził, że stanęliby po czyjejś stronie, chyba, że ktoś obraziłby ich śmiertelnie. Lecz nawet butni Neshgaje traktowali ich z szacunkiem i obdarowywali czasami prezentami. Neshgaje posiadali ogromną flotę i nie chcieliby zobaczyć jej na dnie morza.
Skała i przedziwni mieszkańcy zostali w tyle. Odezwał się Ghlikh.
— Jeszcze jeden dzień w tym tempie i znajdziecie się na wodach, którymi władają Neshgaje. Co wtedy?
— Zobaczymy — odparł Ulisses. — Biegle mówisz ich językiem?
— Bardzo biegle. Co więcej, wielu z nich mówi Ayratą.
— Mam nadzieję, że za bardzo się nie zdziwią, kiedy zobaczą mnie i moją załogę. Nie chciałbym, aby zaatakowali z przestrachu.
Następnego dnia, godzinę po wschodzie słońca minęli olbrzymi znak, wykuty w skale. Było to wielkie X we wnętrzu złamanego koła; symbol Nesh, eponimicznego boga, odziedziczonego po przodkach Neshgajów, mówił Ghlikh. Ta rzeźba, widziana z morza na wiele mil, oznacza zachodnie granice ich kraju.
— Wkrótce ujrzycie dogodną przystań — powiedział Ghlikh. — Miasto i koszary. Kilka statków kupieckich i parę szybkich okrętów wojennych.
— Statki kupieckie? — spytał Ulisses, ignorując groźbę w głosie nietoperza. — Z kim oni handlują?
— Głównie między sobą, ale ich największe statki wypływają daleko, aż na północ i handlują z ludami na wybrzeżu.
Ulisses czuł podniecenie nie tyle z powodu niebezpiecznego spotkania nieznanego, ale nowego pomysłu. Może Neshgaje nie muszą być jego wrogami, może będą przyjaźni i pomogą mu. Z pewnością mają wspólny interes w pokonaniu Drzewa, czy tego, kto się za nim kryje. I może będą pracować z ludźmi, a nie zmuszać ich do pracy. Kto wie, jakimi kłamstwami nakarmili go ludzie-nietoperze?
Morze wdzierało się w ląd. Po lewej stronie zobaczył falochron, zbudowany z wielkich, kamiennych bloków, ciągnący się przez wiele mil. To nie był zwykły falochron, tylko wysoki mur, chroniący miasto i port przed wrogimi statkami. Na szczycie klifowego zbocza widział duże, szare budynki, a po chwili, kiedy minął pierwsze z wejść, ujrzał jeszcze mnóstwo statków i miasto położone na zboczu wzgórza.
Przepływając obok wieży, wzniesionej na falochronie, za wąskimi szparkami okien dojrzeli jakieś postacie. Nagle coś zaryczało, odwrócił się i zobaczył gigantyczną sylwetkę na szczycie wieży. Osobnik trzymał przy ustach przeogromną trąbę. Ponad instrumentem wznosiła się jeszcze jedna trąba — słonia. Wydawało się, że to właśnie z niej, a nie z instrumentu, dochodzi ryk.
Ulisses pomyślał, że lepiej by było, gdyby to on wyszedł na spotkanie. Z pewnością nie uwierzą, że taki mały statek wpływa do portu, aby zaatakować. Skierował go w szerokie bramy falochronu, między dwie wieże. Pomachał do osób na wieży i ze zdziwieniem zobaczył, że są to ludzie. Mieli na głowach skórzane hełmy i trzymali tarcze, które — jak przypuszczał — były z drewna. Potrząsali włóczniami o kamiennych grotach albo mierzyli do niego z łuków. Za nimi górowały szaroskóre postacie Neshgajów. Przypuszczalnie giganci pełnili funkcje oficerów.
Z wież nie dano ognia. Musieli myśleć tak jak on przedtem, że jedna mała łódź nie może wpłynąć z wrogimi zamiarami.
W chwilę później, nie był już tak pewny siebie. Długa, płaska galera poruszała się szybko w jego kierunku. Wypełniona była wieloma żołnierzami, z których dwie trzecie stanowili ludzie. Kierowano nią przy użyciu steru, żagli nie miały. Nie było także wioślarzy.
Otworzył ze zdziwienia oczy, poczuł mdłości, jakby właśnie wsadził głowę pod gilotynę. Nie słyszał o niczym, ani niczego nie widział, co wskazywałoby na to, że Neshgaje mają tak rozwiniętą technologię.
Kiedy galera zatoczyła koło i zbliżyła się, by ich eskortować, nie dochodził żaden dźwięk, z wyjątkiem syku wody, ciętej ostrym dziobem i plusku fal po bokach kadłuba. Jeżeli łódź miała w środku silnik spalinowy, miała także wspaniałe urządzenia redukcji szumów.
— Co ją porusza? — spytał Ghlikha.
— Nie wiem, panie.
Jego nacisk na „panie” oznaczał, że według niego, dni boskości Ulissesa dobiegają końca. Ale nie wydawał się z tego szczególnie zadowolony. Może ludziom-nietoperzom także groziło uwięzienie?
Wpatrywał się w okręt. Jak pogodzić tak wspaniały napęd z prymitywną bronią załogi?
Wzruszył ramionami — dowie się we właściwym czasie. Jeżeli nie, to ma ważniejsze sprawy na głowie. Cierpliwość zawsze była jego zaletą i wzmocnił ją jeszcze od chwili przebudzenia. Może ten, niewyobrażalnie długi okres „kamienności”, przysposobił jego psychikę do bierności, jaką posiada stała materia.
Łódź opuściła żagiel, a wioślarze wiosłowali do tyłu, by zwolnić tempo, podnieśli wiosła, gdy zaczęli zbliżać się do doku, gdzie kierował ich dowódca galery. Ludzie, odziani jedynie w kilty, przyjęli liny, rzucone przez futrzaną załogę i pociągnęli łódź pełną worków, wyglądających niczym z gumy. Galera wślizgnęła się chwilę później, przełączywszy na tylny bieg niewidzialne i bezgłośne silniki i zatrzymała się o cal przed poprzedzającą łodzią, nie roztrzaskując jej.
Wtedy Ulisses przyjrzał się Neshgajom z bliska. Mieli dziesięć lub więcej stóp wysokości, krótkie, ciężkie nogi-kolumny i wielkie płaskie stopy. Tułowie były długie — zdaje się, że mieli wiele kłopotów z kręgosłupem — a ramiona mocno umięśnione. Każda dłoń posiadała cztery palce.