125912.fb2 Przebudzenie kamiennego boga - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Przebudzenie kamiennego boga - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

W tym momencie drzwi do pomieszczenia otworzyły się i zobaczyłam ciebie w sąsiednim pokoju. Stałeś tam, obejmując jakąś kobietę. Ona całowała cię, a ty zobaczyłeś mnie i zaśmiałeś się, kiedy błagałam o pomoc. Wtedy drzwi zatrzasnęły się, a Neshgajowie znowu zaczęli mnie deptać, a jeden powiedział: „Dziś w nocy twój pan będzie miał ludzką kochankę”.

— A ja na to: „Wtedy niech umrę”. Ale tak naprawdę to nie chciałam. Nie z dala od ciebie; mój panie.

Ulisses rozważył jej sen. Miał dość własnych snów o niej, by wiedzieć, co podświadomość próbowała mu przekazać, chociaż w świadomości także znał swoje uczucia. Interpretacja jej snu była trudna. Gdyby użyć maksymy Freuda, sny symbolizują życzenia, w takim razie ona chciała, aby posiadł ludzką kobietę. A także sama chciała siebie ukarać. Ale za co? Nie mogła się obwiniać za to, że go pożądała. W kulturze Wufów wiele było rzeczy za które czuli się winni, podobnie jak w innych społeczeństwach, ludzkich i nie-ludzkich.

Kłopot w tym, że freudowskiej maksymy nigdy nie udowodniono, po drugie, podświadomość ludzi wywodzących się od kotów (jeżeli się od nich wywodzili) mogła się różnić od ludzkiej podświadomości.

Jakkolwiek by interpretować jej sen, oczywistym było, że martwią ją inne kobiety. Nie dał jednak jej żadnego powodu, by uważała go za kogoś innego niż boga, a siebie jedynie za jego asystentkę, nawet jeśli ją lubił.

— Lepiej ci teraz? — zapytał. — Jak myślisz, możesz wracać na górę?

Kiwnęła głową.

— W takim razie idź spać do swojego łóżka.

Milczała przez chwilę. Jej ciało stężało pod jego dłonią. Odezwała się spokojnie:

— Bardzo dobrze, panie. Nie miałam zamiaru ciebie obrazić.

— Ależ nie obraziłaś mnie. — Pomyślał, że już nic więcej nie powinien dodać. Mógłby ulec i poprosić, by została. Potrzebował wypoczynku w samotności.

Wspięła się po drabinie na swoją pryczę. Leżał przez dłuższą chwilę, a zmęczeni i niespokojni Wufowie, Wagarondici i Alkunquibowie chrapali, wiercili się i mamrotali. Co przyniesie jutro? A raczej już dzisiaj, gdyż wkrótce będzie świtać.

Czuł się, jakby leżał w kołysce czasu. Czas. Nikt go nie rozumiał. Nikt go nie potrafił wyjaśnić. Czas jest bardziej tajemniczy niż Bóg. Boga można rozumieć, myśli się o nim jak o istocie podobnej do człowieka. Ale czasu nie zrozumiano w ogóle, jego sensu i źródła nawet nie muśnięto, a on mijał.

Leżał w kołysce czasu. Był dziesięciomilionowoletnim dzieckiem, a może dziesięciobilionowoletnim. Dziesięć milionów lat. Żadna inna żywa istota nie przetrwała takiego okresu. Czymkolwiek był czas, to dziesięć milionów lat czy dziesięć bilionów ginęło w jego bezmiarze. On przetrwał — a nie przeżył — dziesięć milionów lat i musi wkrótce umrzeć.

Próbował odciąć się od tego łańcucha myśli, puścić w niepamięć. Żył, i takie filozofowanie nie miało sensu, chociaż dla myślącej istoty było nieuniknione. Nawet ci mniej inteligentni od ludzi musieli z pewnością myśleć o bezsensie życia jednostki i niezrozumieniu czasu, przynajmniej raz w życiu. Lecz życie z takimi myślami było chorobliwe. Życie samo w sobie było pytaniem i odpowiedzią jednocześnie.

Gdyby tylko mógł zasnąć… Obudziło go otwieranie wielkich drzwi i stąpanie ciężkich stóp wchodzących Neshgajów. Potem zjadł śniadanie i wziął prysznic (jego ludzie powstrzymali się) i użył noża do zeskrobania skąpych wąsów. Musiał się golić tylko co trzy dni, a i tak zabierało mu to tylko kilka minut. Nie wiedział, czy są za to odpowiedzialne jego indiańskie geny, czy skąpy zarost powodowało coś innego.

Zrzucił rzeczy, były zbyt brudne i podarte, by je nosić. Dał je Awinie do prania i naprawy. Wetknął nóż do bocznej kieszeni kiltu, który podał mu niewolnik. Włożył nowe sandały i wyszedł z pokoju za Gooshgooz-hem. Innych nie poproszono i zamknięto im drzwi przed nosem.

Wnętrze przeogromnego, czteropiętrowego budynku było bogato rzeźbione i jaskrawo pomalowane, tak jak i na zewnątrz. Szerokie i wysokie korytarze wypełniało wielu niewolników, ale wśród nich mało było żołnierzy, większość strażników stanowili wysocy na dwanaście stóp Neshgaje w skórzanych hełmach, owiniętych błyszczącymi, szkarłatnymi turbanami, trzymali włócznie wielkości młodych sosen i tarcze z namalowanym „X” we wnętrzu złamanego koła. Kiedy zbliżył się do nich Gooshgoozh, stanęli na baczność i uderzyli włóczniami w podłogę.

Gooshgoozh poprowadził Ulissesa na dół kilkoma korytarzami i w górę dwiema klatkami krętych schodów, o pięknie rzeźbionych poręczach, a potem jeszcze raz w dół. Korytarze kończyły się przestronnymi pokojami, których wyposażenie stanowiły masywne meble, malowane i zdobione klejnotami, oraz posągi, podobnie upiększone. Tutaj spotkał dużą liczbę kobiet Neshgajów. Miały od ośmiu do dziewięciu stóp wysokości i pozbawione były zupełnie małych kłów. Miały na sobie kilty i kolczyki, niektóre posiadały kolczyki lub inne ozdoby, wetknięte w skórę trąb. Ich piersi nisko zwisały i były w pełni rozwinięte, czy karmiły, czy też nie. Emanowały od nich silne, lecz przyjemne perfumy. Młode kobiety malowały sobie twarze.

W końcu zatrzymali się przed drewnianymi drzwiami, o mocnym czerwonym kolorze i gęstych słojach. Wyrzeźbiono na nich wiele figur i symboli. Strażnicy zasalutowali Gooshgoozhowi. Jeden z nich otworzył wrota i wprowadzono Ulissesa do przepastnego pokoju, zastawionego półkami z książkami. Kilka książek i krzeseł znajdowało się przed gigantycznym biurkiem, za którym siedział Neshgaj, w okularach bez oprawek i stożkowatej czapce z papieru, pomalowanej w rozmaite wzory.

To był Shegnif, Wielki Wezyr.

Chwilę potem oficer wprowadził do pokoju Ghlikha, który krzywił się w uśmiechu. Niewątpliwie jego radość spowodowana była ulgą z rozwiązania skrzydeł, a częściowo z poniżenia Ulissesa.

Shegnif zadał Ulissesowi kilka pytań, głosem niższym niż u innych Neshgajów, o grzmiących gardłach. Ulisses odpowiedział na nie zgodnie z prawdą i bez wahania. Dotyczyły głównie jego imienia, skąd pochodzi i czy są tam inni, podobni do niego, i tak dalej. Ale kiedy powiedział, że pochodzi z innego czasu, może aż sprzed dziesięciu milionów lat i że piorun przywrócił go do życia, kiedy był zamieniony w kamień, i że przeszedł przez Drzewo, sam Shegnif wyglądał jakby go uderzył piorun. Ghlikhowi nie spodobała się ta reakcja, zniknął uśmieszek i począł nerwowo przestępować na swych dużych kościstych stopach.

Po dłuższym okresie milczenia, przerywanego jedynie burczeniem w brzuchu Neshgaja, Shegnif zdjął wielkie, okrągłe okulary i przetarł je szmatką wielkości dużego koca. Włożył je z powrotem i pochylił się nad biurkiem, by przyjrzeć się człowiekowi stojącemu przed nim.

— Albo jesteś kłamcą — przemówił. — Albo agentem Drzewa. Albo, to też możliwe, mówisz prawdę.

Zwrócił się do Ghlikha:

— Powiedz mi, Nietoperzu, czy on mówi prawdę?

Zdawało się, że Ghlikh skurczył się w sobie, spojrzał na Ulissesa i z powrotem na Shegnifa. Oczywistym było, że nie mógł się zdecydować, czy wydać Ulissesa jako kłamcę, czy przyznać, że jego opowieść jest prawdziwa. Pragnął zdyskredytować tego człowieka, ale gdyby spróbował i nie udało by mu się? Być może wśród Neshgajów oznaczało to śmierć, co tłumaczyło pot na jego ciele w ten zimny poranek.

— No? — ponaglił Shegnif.

Przewaga leżała po stronie Ghlikha, gdyż Shegnif go znał. Z drugiej strony, mógł żywić podejrzenia co do Ghlikha i jego gatunku.

Jego uwaga o „agencie Drzewa” oznaczała, że uważa Drzewo za istotę, i to wrogą. Gdyby tak było, wówczas musiał domyślać się motywów postępowania Ghlikha, a także tego, że ludzie-nietoperze mieszkają na Drzewie. Czy o tym wiedział? Dhulkhulicy mogli twierdzić, że pochodzą z drugiej strony Drzewa. Nie miał sposobu sprawdzenia tego. Przynajmniej do czasu pojawienia się Ulissesa.

— Nie wiem, czy kłamie — odpowiedział wreszcie Ghlikh. — On mi powiedział, że jest kamiennym bogiem, który ożył, ale ja tego nie widziałem.

— Czy widziałeś kamiennego boga Wufów?

— Tak.

— A czy widziałeś kamiennego boga po pojawieniu się tego mężczyzny?

— Nie — Ghlikh zawahał się. — Ale wtedy nie zaglądałem do świątyni, aby zobaczyć, czy nadal tam jest. Uwierzyłem mu na słowo. Chociaż nie powinienem.

— Zapytam o niego ludzi-kotów. Oni będą wiedzieć, czy jest kamiennym bogiem, czy nie — zdecydował Shegnif. — Jako że uznają go za ożywionego boga, nie wierzę, by nazywali go kłamcą. Załóżmy, że ta historia jest prawdziwa.

— Że on naprawdę jest bogiem? — Ghlikh nie potrafił stłumić szyderstwa.

— Jest tylko jeden bóg — Shegnif bliżej przyjrzał się Ghlikhowi. — Tylko jeden. Może zaprzeczysz temu? Ci, którzy żyją na Drzewie twierdzą, że Drzewo jest jedynym bogiem. Co ty na to?

— Och, zgadzam się z tobą, że jest tylko jeden bóg.

— I to jest Nesh — stwierdził Shegnif. — Prawda?

— Naprawdę, Nesh jest jedynym bogiem Neshgajów — przytaknął Ghlikh.

— To nie jest to samo, powiedzieć, że jest tylko jeden bóg, bóg Neshgajów — ciągnął Shegnif. Uśmiechnął się, ukazując białą ścianę ust, białe dziąsła i cztery zęby trzonowe. Podniósł wielką szklankę z wodą, z której wystawała szklana rurka. Wciągnął przez nią wodę. Ulisses zdziwił się. Widział już, jak Neshgajowie ssą wodę chwytnymi trąbami i wdmuchują sobie do ust, ale teraz widział po raz pierwszy, że używają słomki. Później zobaczył jeszcze jak piją prosto ze szklanek, odpowiednio wąskich, aby mieściły się między kłami.

Shegnif odstawił szklankę i ponownie przemówił:

— Nie żądamy, aby obcy wyznawali Nesha, gdyż jego wolą jest, by tylko jego synowie go czcili i odrzuciłby innych. Zdaje się, że jesteś fałszywy, Ghlikhu. W przyszłości bądź bardziej bezpośredni. Okrężne drogi pozostaw nam, poruszającym się powoli i powolnie myślącym Neshgajom!

Ponownie się uśmiechnął. Ulissesowi zaczął się podobać Wielki Wezyr.

Shegnif zadał mu więcej, bardziej szczegółowych, pytań. W końcu powiedział, że mogą usiąść i oficerowie opuścili się delikatnie na krzesła. Ulisses usiadł na krawędzi, stopy wisiały mu w powietrzu. Nie wyglądał jednak tak mizernie i żałośnie jak Ghlikh, który przypominał małego ptaszka, kulącego się przy wejściu do pieczary.

Shegnif złożył palce, wielkości bananów i zmarszczył brwi na tyle, na ile osoba bez brwi może się zmarszczyć.

— Jestem zaskoczony — wyznał. — Musisz być żywym źródłem mitu, powstałego nieodgadnione milenia temu. Właściwie nie powinienem powiedzieć mitu, gdyż twoja historia wydaje się prawdziwa. Wufowie znaleźli ciebie na dnie jeziora, które istniało przez wiele tysięcy lat. Nie ma wątpliwości, że znaleźli kamienny posąg, który wyglądał tak jak ty. Nawet ten wykrętny nietoperz to potwierdza. Byłeś bogiem, czy też centralnym punktem zainteresowania więcej niż jednej religii. Byłeś bogiem w jakiejś małej prymitywnej wiosce tego, czy innego plemienia, i siedziałeś na tym krześle, kiedy ta mała wieś stała się wielką metropolią, stolicą imperium wielkiej cywilizacji. I ciągle tam siedziałeś, a imperium rozpadło się i cywilizacja zaginęła. Ludzie umarli, zostały tylko ruiny, dookoła zamieszkałe przez jaszczurki i sowy.

— Nazywam się Ozymandias — Ulisses zamruczał po angielsku. Po raz pierwszy angielski zabrzmiał mu obco…