125913.fb2 Przeciwko Babilonowi - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Przeciwko Babilonowi - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Carmichael przyleciał tego ranka z Nowego Meksyku i gdy tylko posadził swój mały samolot w Burbank, powiedziano mu, że w całej kotlinie Los Angeles wybuchły pożary, których nie udało się dotąd opanować. Powiedziano mu, że bardzo go potrzebują. Był koniec października, szczyt pory pożarów w południowej Kalifornii. Znad pustyni wiał suchy, silny i gorący wiatr; ostatni raz padało piątego kwietnia.

Natychmiast zadzwonił do rejonowego inspektora, a ten powiedział mu: — Mike, zbieraj dupę w troki i zasuwaj.

— Gdzie jestem potrzebny?

— Najgorzej jest powyżej Chatsworth. Na lotnisku Van Nuys mamy załadowane i gotowe do startu samoloty.

— Muszę się odlać i zadzwonić do żony. Będę na Van Nuys za piętnaście minut, dobra?

Czuł, jak zmęczenie włazi mu w kości. Była dziewiąta rano, a leciał od pół do czwartej. Drogę miał ciężką; miotał nim ten sam porywisty, wiejący z serca kontynentu wiatr, który teraz niósł ze sobą groźbę rozszerzenia pożaru na Los Angeles. W tej chwili pragnął jedynie domu, prysznica, Cindy i łóżka. Jednakże dla Carmichaela udział w gaszeniu pożaru nie był kwestią wyboru. O tej porze roku całe to zwariowane miasto mogło pogrążyć się w morzu ognia. Niekiedy prawie tęsknił do czegoś takiego. Nienawidził tego zapylonego, krzykliwego miasta-Babilonu, nieskończonej gmatwaniny autostrad, domów o dziwacznych kształtach, zasmrodzonego powietrza, gęstej, dławiącej, połyskliwej i wszędobylskiej roślinności, narkotyków, alkoholu, rozwodów, próżniactwa, tandety, porno-shopów, domów schadzek i salonów masażu, cudacznych ludzi o cudacznych fryzurach, noszących cudaczne stroje i prowadzących cudaczne samochody. Jego zdaniem wszystko tutaj naznaczone było tandetą i szmirą. Nawet rezydencje i wyszukane restauracje były właśnie takie — puste jak malowane dekoracje filmowe. Niekiedy miał uczucie, że tandetność dręczy go bardziej niż skończone zło. Jeśli nie tracisz z oczu własnych wartości, możesz zmagać się ze złem, ale tandeta cię zalewa i przenika do duszy nawet bez twej wiedzy. Miał nadzieję, że pobyt w Los Angeles nie wpływa na niego w ten sposób. Przybył tu z Doliny, a dla niego oznaczało to wielką dolinę San Joaquin, aż za Bakersfield, a nie tutejszą, małą i zaśmieconą dolinę San Fernando. Ale Los Angeles było miastem Cindy i ona je kochała, a on kochał Cindy i dla niej mieszkał tutaj przez siedem lat, w Laurel Canyon, wśród bujnych, zielonych zagajników, i przez siedem październików pod rząd wylatywał zrzucać chemiczne substancje gaszące, by ochronić mieszkańców miasta przed ich idiotyczną beztroską. Carmichael uważał, że trzeba wywiązywać się ze swoich obowiązków.

Domowy telefon dzwonił siedem razy, nim odłożył słuchawkę. Następnie zatelefonował do małego warsztatu, gdzie Cindy pracowała nad biżuterią, ale i stamtąd nie odpowiadała, a było za wcześnie, by złapać ją w galerii. Dręczyło go, że nie może przywitać się z żoną zaraz po trzydniowej nieobecności, a teraz nie będzie miał na to żadnej szansy przez najbliższe osiem do dziesięciu godzin. Ale nic na to nie mógł poradzić.

Gdy znów wzbił się w górę, niedaleko, na północnym zachodzie ujrzał pożar — czarny, smolisty słup na tle bladego nieba. A gdy parę minut później wysiadł z samolotu na Van Nuys, uderzył w niego nagły podmuch gorąca. W Burbank temperatura wynosiła ze czterdzieści stopni — cholerny upał jak na dziewiątą rano ale tu było prawie pięćdziesiąt. Słyszał odległy ryk ognia, trzaski i huk płonących zarośli oraz szczególny, świszczący dźwięk, jaki wydaje zeschła trawa, gdy obejmują ją płomienie.

Lotnisko wyglądało jak centrum dowodzenia bitwą. Samoloty przylatywały i odlatywały jak zwariowane, a były to też zwariowane samoloty: wszelkiego rodzaju antyki sprzed czterdziestu, pięćdziesięciu lat, a nawet starsze: przerobione Latające Fortece B-17, DC-3, jakiś Douglas Invader oraz — ku zdumieniu Carmichaela — Ford Trimotor z lat trzydziestych, który chyba został wyciągnięty z jakiejś rekwizytorni filmowej. Niektóre z nich wyposażone były w zbiorniki z chemicznymi środkami gaśniczymi, inne w pompy wodne, jeszcze inne latały jako samoloty obserwacyjne: u dysz lśniły im czujniki elektroniczne. Zaganiani mężczyźni i kobiety spieszyli tu i tam pokrzykując do przenośnych nadajników i czuwając nad przebiegiem załadunku. Carmichael znalazł drogę do pokoju operacyjnego pełnego wyczerpanych ludzi wpatrujących się w monitory komputerów. Większość z obecnych znał z poprzednich lat.

— Mamy dla ciebie DC-3 — powiedział jeden z kontrolerów. — Zrzucisz chemikalia wzdłuż tego łuku: od Ybarra Canyon na wschód do Horse Flats. Pożar objął podgórze Santa Susana; jak dotąd mamy wiatr ze wschodu, ale jeśli zmieni się na północny, ogień ogarnie wszystko od Chatsworth po Granada Hills i dalej do Ventura Boulevard. A to tylko jeden pożar.

— Ile ich jest?

Kontroler uderzył w klawisze. Z monitora zniknęła mapa doliny San Fernando; zastąpił ją obraz całej kotliny Los Angeles. Carmichael wytrzeszczył oczy. Trzy wielkie, szkarłatne pręgi wskazywały strefy ognia: najbliższa wzdłuż Santa Susana, następna, niemal równej wielkości, oddalona nieco na wschód — na łąkach po północnej stronie autostrady 210 wokół Glendory lub San Dimas, a trzecia niżej, we wschodnim Orange County, za Anaheim Hills. — Jak dotąd nasz jest największy — powiedział kontroler. — Ale te dwa oddalone są tylko o czterdzieści mil i jeśli dojdzie do ich połączenia…

— Taa… — mruknął Carmichael. Jedna ściana ognia pędząca po wschodniej krawędzi kotliny Los Angeles. Jeśli powieje wiatr z Santa Ana, poniesie płomienie na zachód, przez Pasadenę, śródmieście Los Angeles, Beveray Hills aż do wybrzeża, do Venice, Santa Monica, Malibu. Zadygotał. Laurel Canyon pójdzie z dymem. Wszystko pójdzie z dymem. Gorzej niż Sodoma i Gomora, gorzej niż upadek Niniwy. Nic tylko popioły na tysiącach mil.

— Wszyscy trzęsą się ze strachu przed ruskimi atomówkami, a jeden wóz pełen głupich dzieciaków palących papierosy może równie dobrze załatwić całą sprawę.

— Ależ to nie były papierosy, Mike — powiedział kontroler. — Nie?

A co, podpalenie?

— Nie słyszałeś?

— Przez ostatnie trzy dni byłem w Nowym Meksyku. — Więc tylko ty jeden nic nie wiesz.

— Na miłość Boską, o czym nie wiem?

— O Kosmitach — powiedział kontroler ze znużeniem. — To oni zaprószyli ogień. Trzy starki kosmiczne lądujące o szóstej nad ranem w trzech różnych krańcach kotliny Los Angeles. Wyschła trawa zajęła się od żaru z ich silników.

Carmichael nie uśmiechnął się. — Chłopie, masz dziwaczne poczucie humoru.

— Ja nie żartuję — odparł kontroler.

— Statki kosmiczne? Z innej planety?

— Ze stworami wysokości piętnastu stóp na pokładzie — powiedział kontroler przy sąsiednim komputerze. — Właśnie teraz spacerują sobie po autostradach. Mają po piętnaście stóp wzrostu, Mike.

— Z Marsa?

— Nikt nie wie, skąd, do diabła, przylecieli.

— Chryste Panie — jęknął Carmichael.

Gdy wzniósł się do góry, ciąg powietrza od buchającego ognia szarpnął samolotem i na chwilę Carmichael znalazł się w opałach. Ale odzyskał panowanie nad sterami działając spokojnie i automatycznie. Wierzył, że najważniejsze to posiąść instynktowne czucie w palcach, ramionach i udach, a niekoniecznie w świadomych partiach mózgu. Świadomość może cię zaprowadzić daleko, ale w końcu trzeba działać instynktownie lub zginąć.

Czuł, jak samolot reaguje, i zdobył się na uśmiech. DC-3 to stare, twarde sztuki. Uwielbiał na nich latać, choć nawet najmłodsze z nich wyprodukowano przed jego urodzeniem. Uwielbiał latać na czymkolwiek. Nie dla zarobku, teraz nic nie robił dla zarobku, już nie musiał — ale latał. Miesiącami spędzał więcej czasu w powietrzu niż na ziemi albo też tak mu się wydawało, bo godziny na dole często przemykały nie zauważone, a czas w powietrzu był bardziej intensywny, wydłużał się.

Nim skierował się w strefę ognia przez Canoga Park, skręcił na południe, nad Encino i Tarzana. Mgiełka popiołu przesłoniła słońce. Patrząc w dół mógł dostrzec domki, baseniki kąpielowe i ludzików biegających to tu, to tam, rozpaczliwie starających się przed nadejściem płomieni nawilżyć dachy swych domów wodą z węży ogrodniczych. Tyle domów, tylu ludzi wypełniających każdy cal przestrzeni między wybrzeżem a pustynią i teraz to wszystko znalazło się w niebezpieczeństwie. Zaułki na południowym krańcu Topanaga Canyon Boulevard były dziś, późnym rankiem, tak zapchane samochodami, jak hollywoodzka autostrada w godzinach szczytu. Gdzie oni wszyscy jadą? Tak, dalej od ognia, chyba w stronę wybrzeża. Może jakiś kaznodzieja telewizyjny powiedział im, że u brzegu Pacyfiku pojawiła się arka i czeka na nich, by zabrać ich w bezpieczne miejsce, podczas gdy Bóg spuszczać będzie deszcz siarki na Los Angeles. Może na prawdę tam czeka. W Los Angeles wszystko jest możliwe, nawet najeźdźcy z Kosmosu spacerujący po autostradach. Jezu, Jezu. Carmichael nie bardzo wiedział, jak się w myślach z tym uporać.

Zastanawiał się, gdzie jest Cindy i co o rym wszystkim myśli. Najpewniej wydawało się jej to bardzo zabawne. Cindy miała cudowną zdolność bawienia się wszystkim. Lubiła cytować linijkę z wiersza tego Rzymianina, Wergiliusza: narasta sztorm, statek przecieka, za jedną burtą wodny wir, za drugą — morskie potwory, a kapitan zwraca się do swojej załogi i mówi: “Może któregoś dnia będziemy to wspominać i się śmiać”. Taka jest Cindy, pomyślał Carmichael. Wieje wiatr od Santa Ana, płoną trzy wielkie ogniska pożaru i jednocześnie przybyli najeźdźcy z Kosmosu, ale któregoś dnia będziemy to wspominać i się śmiać. Serce przepełniła mu miłość i tęsknota za nią. Nic nie wiedział o poezji, dopóki nie poznał Cindy. Zamknął na chwilę oczy i przywołał w pamięci jej obraz: ciężkie sploty czarnych jak smoła włosów, olśniewający, żywy uśmiech, smukłe, opalone ciało rozbłyskujące zadziwiającymi pierścieniami i naszyjnikami, które projektowała i wyrabiała. I oczy. Żadna ze znanych mu osób nie miała takich oczu jak ona: promienne, z dziwnie figlarnymi ognikami, potrafiły patrzeć na świat w jedyny, niepowtarzalny sposób. To właśnie ukochał w niej najbardziej. Do diabła z tym pożarem, właśnie teraz, kiedy byłem daleko przez trzy dni. Do diabła z tymi głupkami z Marsa!

Tam gdzie kończyły się schludne rzędy i zakola podmiejskich ulic, rozpościerała się wielka otwarta, trawiasta połać ziemi, którą długie lato wypaliło na kolor lwiej skóry; dalej leżały góry, a między nimi i łąką płonął ogień, niczym ogromna poprzeczna, czerwona grań zwieńczona pióropuszem czarnego, śmierdzącego dymu. Wyglądało na to, że ogarnął już setki, jeśli nie tysiące akrów. Carmichael słyszał kiedyś, że sto akrów płonących zarośli wydziela taką ilość energii cieplnej, jak bomba atomowa, którą zrzucono na Hiroszimę.

Przez trzaski zakłóceń radiowych dobiegł go głos dowódcy odcinka kierującego operacją z helikoptera zawieszonego w powietrzu na południowym wschodzie. — DC-3, kto pilotuje?

— Carmichael.

— Carmichael, staramy się zlokalizować go z trzech stron. Ty działasz na wschodzie. Limekiln Canyon, poniżej flanki Porter Ranch Park. Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem — odpowiedział Carmichael.

Leciał nisko, poniżej tysiąca stóp. Dzięki temu dobrze widział całą akcję: drwale w kaskach i pomarańczowych kamizelkach rąbali płonące drzewa tak, by padły w stronę ognia; załogi buldożerów usuwały zarośla z zasięgu płomieni; koparki wycinały przeciwogniowe zasieki; helikoptery pompowały wodę na pojedyncze języki ognia. Podciągnął się o pięćset stóp, by wyminąć jednosilnikowy samolot obserwacyjny, a następnie jeszcze o pięćset, by uniknąć zawirowań powietrza wywołanych przez ogień. Na tej wysokości wyraźnie rysował mu się obraz pożaru ciągnącego się z zachodu na wschód, niczym krwawa szrama, szersza u zachodniego końca. Dokładnie na wschód od najdalej wysuniętego krańca pożaru ujrzał kolistą strefę wypalonej jui trawy o powierzchni około stu akrów, a w samym jej środku stało coś, co wyglądało jak aluminiowy silos o rozmiarach dziesięciopiętrowego gmachu. W sporej odległości otaczał go kordon wojskowych pojazdów. Poczuł zawrót głowy. To coś, uświadomił sobie, to musi być statek Kosmitów.

Przybył w nocy z zachodu, pomyślał Carmichael, szybując jak ogromny meteor nad Oxnard i Camarillo, ześlizgując się w stronę zachodniego krańca doliny San Fernando, muskając trawę ogniem odrzutu i pozostawiając za sobą płonącą bruzdę. A potem osiedli łagodnie, właśnie w tamtym miejscu, i stłumili pożar wokół siebie nie troszcząc się w ogóle o ogień, który rozniecili po drodze. Bóg jeden wie, co za stwory wylazły z tego statku, by przyjrzeć się Los Angeles. Wychodziło na to, że jeśli Kosmici w końcu wylądują otwarcie, zrobią to właśnie tutaj. Prawdopodobnie wybrali to miasto, bo tak często oglądali je w telewizji — czy we wszystkich historiach o UFO nie twierdzono, ie oni zawsze mają na podglądzie transmisje naszej TV? No to widzieli Los Angeles w każdym programie i prawdopodobnie doszli do wniosku, że jest to stolica świata, znakomite miejsce na pierwsze lądowanie. Ale dlaczego, zastanawiał się Carmichael, skurwiele musieli wybrać szczyt okresu pożarów, żeby przybyć tutaj na swoich statkach.

Pomyślał znowu o Cindy, o tym, jak fascynowały ją historie o UFO i Kosmitach, o książkach, które czytała, i o pomysłach, które przychodziły jej do głowy; w jaki sposób patrzyła na gwiazdy, gdy pewnej nocy obozowali w Kings Canyon i gadali o istotach, które muszą na nich żyć. — Tak bardzo chciałabym je zobaczyć — powiedziała. — Tak bardzo chciałabym je poznać i dowiedzieć się, co myślą. — W Los Angeles pełno było wariatów, którzy chcieli przelecieć się w latającym spodku albo twierdzili, że już to mają za sobą, ale gdy Cindy tak o tym mówiła, dla Carmichaela nie brzmiało to jak wariactwo. To prawda, że cechowało ją typowe dla mieszkańców Los Angeles upodobanie do egzotyki i dziwactwa, ale wiedział, że jej duszy nigdy nie tknęło tutejsze obłąkańcze zepsucie, że nie nadwerężyło jej powszechne pożądanie tego, co irracjonalne i cudaczne, sprawiające, że czuł do tego miasta taką odrazę. Jeśli jej wyobraźnia kierowała się ku gwiazdom, powodem była ciekawość, nie szaleństwo. Ciekawość, głód nie doświadczonego, chęć pochwycenia tego, co niepojmowalne, leżały po prostu w jej naturze. On wierzył w Kosmitów nie więcej niż w jednorożce, ale ze względu na nią powiedział, ie ma nadzieję, iż jej życzenia się spełnią. A teraz ufoludy naprawdę się tu znalazły. Mógł sobie ją wyobrazić, jak z błyszczącymi oczyma stoi na skraju-kordonu wpatrując się w statek kosmiczny. Szkoda, że nie może być teraz razem z nią, nie może czuć, jak przepływa przez nią podniecenie, radość, ciekawość, oczarowanie.

Ale ma przed sobą zadanie do wykonania. Skręcając DC-3 na zachód zapikował na tyle blisko skraju ognia, na ile starczyło mu odwagi, i nacisnął przycisk uwalniający ładunek. Rozpostarła się za nim wielka szkarłatna chmura: gęsta jak farba papka z siarczku amonowego i wody, z dodatkiem czerwonego barwnika, by można było określić, jakie obszary zostały spryskane. Krople przywrą do wszystkiego i zatrzymają wilgoć przez wiele godzin.

Szybko opróżnił pięćsetgalonowe zbiorniki i zawrócił na Van Nuys po nowy ładunek. W skroniach pulsowało mu od zmęczenia, a odór mokrej, zwęglonej ziemi przenikał z dołu przez blachy starego samolotu. Nie minęło jeszcze południe. Całą noc był na nogach. Na lotnisku przygotowano kawę, kanapki, tacos, burritos. Czekając, aż obsługa naziemna napełni zbiorniki, wszedł do środka i ponownie zadzwonił do Cindy: znów nie było odpowiedzi z domu i z pracowni. Połączył się z galerią, a chłopak, który tam pracował, powiedział mu, że nie miał z nią kontaktu od rana.

— Jeśli się odezwie — polecił mu Carmichael — powiedz jej, że latam do pożaru z Van Nuys nad Chatsworth i będę w domu, jak tylko tu się trochę uspokoi. Powiedz jej też, że tęsknię za nią. I jeszcze, że jeśli trafię na Kosmitę, to dam mu od niej całusa. Zapamiętałeś? Powtórz jej to właśnie.

Idąc przez główny hall zobaczył tłum skupiony wokół kogoś, kto niósł przenośny telewizor. Carmichael przepchał się łokciami właśnie w chwili, gdy spiker powiedział: — Jak dotąd przybysze ze statków kosmicznych w San Gabriel i Orange County nie dali znaku życia. A oto przerażający widok, który zaszokował mieszkańców dzielnicy Porter Ranch między dziewiątą a dziesiątą rano. — Ekran ukazał dwie wyprostowane cylindryczne postacie, które wyglądały jak kałamarnice przechadzające się na czubkach macek.

Szły ostrożnie przez parking centrum handlowego, zerkając tu i ówdzie wielkimi jak talerze, żółtymi oczyma.

Co najmniej tysiąc gapiów zdradzających zarazem fascynację i wstręt przypatrywało się im z bezpiecznej odległości. Co i raz stwory zatrzymywały się, by zetknąć się czołami, jakby nawiązując w ten sposób łączność. Poruszały się bardzo zgrabnie, ale Carmichael zauważył, że przewyższają latarnie uliczne: miały dwanaście, może piętnaście stóp wysokości. Powierzchnia ich purpurowych ciał przypominała wyprawioną skórę; z obu boków jarzyły się rzędy fosforyzujących punktów.

Telewizyjna kamera wysunęła się próbując zbliżenia, potem podskoczyła i zakołysała się gwałtownie, gdy niezwykle długi i giętki język wystrzelił z piersi jednej z istot i zaciął po tłumie. Przez chwilę na ekranie widać było tylko niebo, potem Carmichael zobaczył ujęcie oszołomionej dziewczynki w wieku może czternastu lat, pochwyconej w pasie przez język Kosmity, który uniósł ją w powietrze i niczym pobrany okaz wcisnął do wąskiej zielonej torby. — Grupy olbrzymich stworów grasowały po mieście blisko godzinę — stwierdził komentator. — Ustalono ostatecznie, że pochwyciły one od dwudziestu do trzydziestu ludzi, nim wróciły na własne statki. W tym samym czasie przy wietrze z Santa Ana trwa rozpaczliwa akcja przeciwpożarowa w sąsiedztwie trzech punktów lądowania…

Carmichael potrząsnął głową. Oto Los Angeles, pomyślał. Co za ludzie tu mieszkają: wychodzą i pozwalają, by Kosmici pożerali ich tak jak żaby łykają muchy.

Może myślą, że to tylko kino i wszystko skończy się dobrze na ostatniej rolce filmu. A potem przypomniał sobie, że Cindy należy do takich ludzi, którzy z miejsca podeszliby do jednego z tych Kosmitów. Cindy należy do gatunku, który zamieszkuje Los Angeles, powiedział sobie, tylko że Cindy jest inna. Na swój sposób.

Wyszedł na zewnątrz. DC-3 był załadowany i gotów do startu. Wyglądało na to, że w ciągu czterdziestu pięciu minut od chwili, gdy odleciał z linii ognia, pożar rozprzestrzenił się znacznie na południe. Tym razem dowódca odcinka polecił mu zrzucić chemikalia od węzła autostrady De Soto do północnowschodniego rogu Porter Ranch. Gdy wrócił na lotnisko i zamierzał ponownie zadzwonić do Cindy, mężczyzna w wojskowym mundurze zatrzymał go, jak szedł przez pole startowe.