125913.fb2 Przeciwko Babilonowi - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Przeciwko Babilonowi - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

— Pan Mike Carmichael, zamieszkały w Laurel Canyon?

— Tak.

— Mam dla pana niedobrą wiadomość. Wejdźmy do środka.

— Może powie mi pan tutaj, dobra?

Oficer spojrzał na niego w osobliwy sposób. — Chodzi o pana żonę — powiedział. — Nazywa się Cynthia Carmichael?

— Mów pan — rzekł Carmichael.

— Jest jedną z porwanych, proszę pana. Zaparło mu dech w piersi, jakby ktoś go uderzył. — Gdzie to się stało? — zapytał. — Jak ją dostali?

Przez twarz oficera przemknął dziwny, napięty uśmiech. — To było w centrum handlowym, w Porter Ranch. Może widział pan w telewizji.

Carmichael potwierdził ruchem głowy. Dziewczynka poderwana olbrzymim giętkim jęzorem, lecąca w powietrzu i wciśnięta do zielonej sakwy. A Cindy?…

— Widział pan tę część, gdy stwory spacerowały sobie, a potem nagle zaczęły chwytać ludzi i wszyscy rzucili się do ucieczki? Wtedy właśnie ją dostali. Była na samym przodzie, gdy zaczęła się łapanka i może nawet udałoby się jej uciec, ale czekała z tym o sekundę za długo. Przypuszczam, że zaczęła uciekać, a potem zatrzymała się, spojrzała za siebie na nich, możliwe, że coś do nich krzyczała… a wtedy… no cóż, wtedy…

— Wtedy ją zgarnęli?

— Niestety, tak.

— Rozumiem — powiedział Carmichael z kamienną twarzą. — Wszyscy świadkowie zgadzają się co do tego, że nie wpadła w panikę, nie wrzeszczała. Okazała wiele odwagi, gdy te potwory ją schwytały. Nie rozumiem, na Boga, jak można zdobyć się na odwagę, gdy coś tak wielkiego trzyma człowieka w powietrzu, ale zapewniam pana, że ci, którzy to widzieli…

— Ja to rozumiem — powiedział Carmichael.

Odwrócił się. Zamknął oczy na chwilę i z trudem głęboko zaczerpnął rozgrzanego, pełnego dymu powietrza.

Jasne, że z miejsca pobiegła tam, gdzie wylądowali. Jeśli był w Los Angeles ktoś, kto chciałby dostać się do Kosmitów, zobaczyć ich na własne oczy, a może przemówić do nich i nawiązać jakiś kontakt, to była to z pewnością Cindy. Nie bałaby się ich. Wydaje się, że nigdy nie bała się niczego. Carmichael łatwo wyobraził ją sobie w spanikowanym tłumie na parkingu, spokojną i promienną, wpatrującą się w gigantycznych Kosmitów, uśmiechającą się do nich cały czas, zanim ją pochwycili. W jakimś sensie był z niej bardzo dumny. Ale przerażało go, gdy pomyślał, że mają ją w niewoli.

— Jest na statku? — zapytał. — Na tym tam z tyłu?

— Tak.

— Czy otrzymano jakąś wiadomość od zakładników albo od Kosmitów?

— Nie mogę ujawnić tej informacji.

— A jest jakaś informacja?

— Przykro mi, ale nie wolno…

— Nie jestem w stanie uwierzyć — powiedział Carmichael że ten statek tylko tam stoi, że nic nie zrobiono, by nawiązać z nimi kontakt…

— Powołano centrum dowodzenia, panie Carmichael, i podejmuje się określone starania. Tyle mogę powiedzieć. Mogę też powiedzieć, że w tę sprawę zaangażował się Waszyngton. Ale na razie więcej nie…

Nadleciał biegiem młodzik wyglądający na harcerzyka. Mike, samolot załadowany i gotów do startu.

— Dobra — powiedział Carmichael. Ten ogień, ten pierdolony ogień! Udało mu się niemal o nim zapomnieć. Niemal. Wahał się chwilę, rozdzierany konfliktem lojalności. Potem powiedział do oficera: — Słuchaj pan, muszę wracać do pożaru. Może pan tu trochę poczekać?

— Hmmm…

— Jakieś pół godziny. Muszę zrzucić chemikalia. Potem chciałbym, żeby zabrał mnie pan do tego statku i przeprowadził przez kordon, tak bym mógł sam pomówić z tymi stworami. Jeśli ona tam jest, zamierzam ją zabrać.

— Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby się to udać…

— No to spróbuj pan sobie wyobrazić — powiedział Carmichael. — Spotkamy się tutaj za pół godziny.

Gdy wzniósł się do góry, od razu zauważył, że ogień się rozszerzył. Wiatr był silniejszy i bardziej porywisty niż poprzednio i wiał teraz ostro z północnego wschodu spychając płomienie w stronę brzegów Chatsworth. W granice miasta zaniosło już sporo rozżarzonego popiołu i Carmichael ujrzał po lewej stronie kilka płonących domów. Będzie ich więcej, pomyślał. Podczas akcji przeciwpożarowej rozwija się w człowieku szósty zmysł, który mówi mu, jak toczy się walka, czy wygrywasz z płomieniami, czy przegrywasz; teraz ten zmysł podpowiedział mu, że cały ten wielki wysiłek kończy się niepowodzeniem, że pożar rozszerza się i że o zmierzchu cała okolica zamieni się w popiół.

Trzymał się mocno, gdy DC-3 wszedł w strefę pożaru. Pod wpływem ognia powietrze rozkołysało się jak szalone i powstały turbulencje o zadziwiającej sile: czuło się, jakby potężna ręka schwyciła samolot za dziób. Helikopter dowódcy odcinka miotał się w górze jak balon na uwięzi.

Carmichael zwrócił się po rozkazy i posłano go na stronę południowo-zachodnią, blisko szeregu domów leżącego na zewnętrznej granicy. Na dole strażacy łopatami przyduszali tryskające z ogródków pęki płomieni. Paliły się płachty zeschłych liści zwieszających się z pni wyniosłych palm. Psy w okolicy zbiły się w oszalałe stado, uganiające się rozpaczliwie w tę i z powrotem.

Pikując w dół, tuż nad czubkami drzew, Carmichael rozpryskał czerwoną ciecz, która pokryła wszystko, co wyglądało na materiał łatwopalny. Kopacze spojrzeli w górę i pomachali mu, a on dał im sygnał skrzydłami i skierował się dalej na północ, dokoła zachodniego brzegu pożaru. Zauważył, że ogień przesuwa się coraz dalej na zachód, przeskakując głębokimi kanionami w stronę granic Ventura County. Potem poleciał na wschód, wzdłuż podnóża gór Santa Susana, aż po raz drugi zobaczył statek kosmiczny stojący samotnie w kręgu sczerniałej ziemi. Wydawało się, że kordon wojskowych pojazdów poszerzył się jeszcze, jakby całą dywizję pancerną rozmieszczono tu w koncentrycznych kręgach, poczynając na jakieś pół mili od statku.

Wpatrywał się usilnie w pojazd Kosmitów, jak gdyby mógł dostrzec poprzez jego błyszczące ściany znajdującą się w środku Cindy.

Wyobraził sobie, jak siedzi przy stole — lub przy czymkolwiek, czego używają Kosmici; siedzi przy stole w towarzystwie siedmiu lub ośmiu olbrzymich istot i spokojnie opowiada im o Ziemi, a potem prosi, by oni opowiedzieli jej o swojej planecie. Był całkowicie pewny, że jest bezpieczna, że nic złego jej się nie stanie, że nie torturują jej i nie kroją na stole sekcyjnym, nie przepuszczają przez nią prądu tylko po to, by zobaczyć, jak na to reaguje. Wiedział, że nic takiego nigdy się Cindy nie przydarzy.

Bał się tylko tego, że jej nie uwolnią i odlecą na swą rodzinną planetę. Przerażenie, jakie wzbudzała w nim ta myśl, było silniejsze od wszystkich poznanych dotąd lęków.

Gdy Carmichael podleciał do miejsca lądowania Kosmitów, ujrzał, jak lufy niektórych czołgów obracają się w jego kierunku. W odbiorniku radiowym rozległ się szorstki głos: — DC-3, zszedłeś z kursu. Wracaj do pożaru. To zamknięta strefa powietrzna.

— Przepraszam — powiedział. — Nie miałem zamiaru. Jednakże gdy rozpoczął skręt, opadł w dół jeszcze niżej, tak że mógł dobrze obejrzeć statek. Jeśli miał iluminatory i Cindy wyglądała przez jeden z nich, chciał, żeby wiedziała, iż jest w pobliżu; że obserwuje, że czeka na jej powrót. Ale powłoka statku była jednolita i ciemna na całej przestrzeni.

Cindy? Cindy?

Pomyślał, że zawsze szukała tego, co dziwne, tajemnicze, niecodzienne.

Ci ludzie, których przyprowadzała do domu: jakiś Nawaj, oszołomiony turecki wycieczkowicz, dzieciak z Nowego Jorku. Ta muzyka, którą grała, i towarzyszące jej inkantacje. Kadzidła, światła, medytacje. — Poszukuję — lubiła mówić. Wciąż próbowała odnaleźć trakt, który poprowadzi ją w to, co jest poza nią. Próbowała stać się kimś innym, niż była. I tak oto zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, nieprawdopodobna para: ona w sandałach i paciorkach, on ze swym poważnym, trzeźwym poglądem na świat. Dawno temu, tego dnia, gdy znalazł się w sklepie płytowym w Studio City, a Bóg tylko jeden wie, co tam robił, podeszła do niego i zapytała o coś, i zaczęli gadać, i gadali, gadali, gadali przez całą noc; ona chciała się dowiedzieć o nim wszystkiego, co tylko można, a gdy nadszedł świt, byli wciąż ze sobą i od tego czasu rzadko się rozstawali. Nigdy nie był w stanie zrozumieć, dlaczego go wybrała — ogorzałego, podstarzałego pilota z Doliny — ale wiedział z pewnością, że krył się za tym jakiś rzeczywisty powód, że zaspokajał jakąś jej potrzebę, tak jak ona jego, i w braku lepszego słowa można to było nazwać miłością. Ona także zawsze tego szukała. Któż nie szuka? Wiedział, że kocha go prawdziwie i mocno, choć nigdy nie mógł pojąć dlaczego. Miłość jest zrozumieniem — mawiała. — Zrozumienie jest miłością. — Czy właśnie w tej chwili próbowała mówić Kosmitom o miłości? Cindy, Cindy, Cindy.

Parę minut później na lotnisku Van Nuys wydało mu się, że wszyscy już wiedzą, iż jego żona jest wśród zakładników. Zniknął gdzieś oficer, którego Carmichael poprosił o pozostanie. Nie zdziwiło go to. Przez chwilę myślał o tym, by przedostać się samemu do statku, przedrzeć się przez kordon i zrobić coś, by uwolnić Cindy, ale uświadomił sobie, że to beznadziejnie głupi pomysł. Sprawę przejęło wojsko i nie pozwoli ani jemu, ani komukolwiek podejść do statku bliżej niż na milę, a on tylko wpadnie w sieci telewizyjnych reporterów szukających rozdzierających serca historyjek o rodzinach porwanych osób.

Główny kontroler zszedł na dół i odnalazł go na lotnisku; wyglądał, jakby zaraz gotów był wybuchnąć współczuciem. Pogrzebowym tonem powiedział do Carmichaela, że nic nie szkodzi, jeśli skończy już na dzisiaj i pojedzie do domu, by czekać na to, co się wydarzy. Carmichael odrzucił jednak tę propozycję. — Nie wydostanę jej stamtąd siedząc w pokoju na kanapie — powiedział. — A ten pożar też nie wygaśnie sam z siebie.

Przepompowanie chemicznej papki do zbiorników DC-3 zajęło obsłudze naziemnej dwadzieścia minut. Carmichael stał przy naszynie popijając colę i spoglądając na odlatujące i przylatujące samoloty. Ludzie gapili się na niego, a ci, którzy go znali, machali doń z daleka; trzech czy czterech pilotów podeszło i w milczeniu uścisnęło mu rękę lub poklepało współczująco po ramieniu. Czarne od sadzy niebo na północy stopniowo ku wschodowi i zachodowi przechodziło w szarość. Powietrze było gorące jak w saunie i przeraźliwie suche. Można by, pomyślał Carmichael, podpalić je strzelając palcami. Ktoś przebiegający obok rzucił w pośpiechu, że w Pasadenie, blisko laboratorium lotniczych materiałów pędnych wybuchło nowe ognisko pożaru, a jeszcze inne — w Griffith Park. A więc wiatr zaczął przenosić żagwie. Ktoś powiedział, że płonie stadion Dodger, a ktoś inny — że tor wyścigowy w Santa Anita. Całe to przeklęte miejsce pójdzie z dymem, pomyślał Carmichael. A moja żona siedzi w statku kosmicznym z innej planety.

Gdy samolot był już gotowy, poderwał go i spuścił świeży ładunek niemal prosto w twarze strażaków pracujących na peryferiach Chatsworth. Zbyt byli zajęci, by mu pomachać. Aby powrócić na lotnisko, musiał zrobić wielką pętlę za linią ognia: nad wzgórzami Santa Susana aż do odnogi autostrady Golden State. Tym razem ujrzał pożar na wschodzie: dwa potężne skupiska ognia znaczące miejsca, w których strumienie odrzutu z innych statków musnęły wyschłą trawę, oraz kilka mniejszych ognisk na linii od Glendale lub Burbank aż po środek Orange County.

Ręce mu się trzęsły, gdy dotknął płyty Van Nuys. Nie spał już od trzydziestu dwóch godzin i czuł, że wkracza w obszar ślepego, białego wyczerpania, który leży daleko poza zwykłym zmęczeniem.

Wysiadł z samolotu. Główny kontroler znów czekał na niego. — Dobra — powiedział z miejsca Carmichael. — Odwalę się na pięć, sześć godzin i przekimam trochę, a potem mogę wracać do…

— Nie o to chodzi.

— A o co?