125917.fb2 Przesiadka W Piekle - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Przesiadka W Piekle - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

– Narasta coś, z czym nie mogłeś sobie poradzić od bardzo dawna. Rozwiązanie kryje się w otoczeniu koloru czarnego, to… Duże Arkana. A ty…

Zmusił się do uśmiechu.

– Ty jesteś… – długie palce zamarły w bezruchu. Podniosła oczy, w których nie było już iskierek udawanej wesołości.

– Nie wiem, kim jesteś – szepnęła.

– A co to za karta? – spytał.

– Ta karta nie ma prawa tu być – zrobiła nagle rzecz zdumiewającą, po prostu przedarła kartonik, który trzymała w dłoni.

Odwróciła głowę, najwyraźniej myśląc już o czymś innym. Jej twarz drgała w jakimś niezrozumiałym, wewnętrznym rytmie.

– Czy coś się stało? – zapytał Fargo.

Zerwała się, rozsypując kolorową mozaikę kart.

– Nie! Już dłużej nie wytrzymam. Już nie chcę!

Wstał również, ale ona odskoczyła o kilka kroków.

– Nie mogę tak żyć! Nie mogę, rozumiesz? – zrobiła zamach, jakby chciała odrzucić coś niewidzialnego, co tkwiło w jej dłoni.

– Wracam do domu! – krzyknęła. – Ja mam dom! Wiesz? Dom, rodzinę, przyjaciół!

„Nareszcie zrozumiała” – pomyślał. Widział wiele takich załamań, ale tylko to mogło znaleźć w miarę szczęśliwe zakończenie.

– Wy wszyscy niczego nie macie, ale ja mogę wrócić! – odwróciła się gwałtownie i pobiegła, szybko niknąc w mroku.

Długo jeszcze słyszał zamierające powoli odgłosy jej kroków. Później usiadł na ziemi, opierając się plecami o parkan. Przyjął wygodną pozycję, by przygotować się na spotkanie uczucia samotności, które za chwilę opanuje go z całą siłą. Popatrzył na rozrzucone karty i tę, którą dziewczyna przedarła w ostatniej chwili. „Ty jesteś…” – zabrzmiało mu w uszach. Nie, sam nie wiedział, kim jest. Od lat błąkał się po ulicach tego miasta, lecz wszystko, co było przedtem, tysięczny już raz sprowadzał do kilku wersów jakiejś piosenki:

Więc zabierz,

Zabierz mnie do ogrodu rozkoszy,

Gdzie sekretne pocałunki na górze wiatru

Nie rozproszą drobnych okruchów niewinnej młodości,

Nie zniszczą bezimiennego piękna

Pajęczych tworów nie chybiającej nigdy pamięci.

To było wszystko, co jego skołatany umysł ocalił z głębokiej amnezji. Co było jej przyczyną? Nie wiedział. Nie pamiętał niczego, co działo się przedtem, zanim nie kończąca się tułaczka wypełniła całą treść jego życia.

Wyjął złożoną starannie szmatkę, w której trzymał zbierany w parku tytoń. Powoli skręcił papierosa i zapalił go znalezionymi zapałkami. Przecież on też powinien mieć jakąś rodzinę i jakichś przyjaciół. Gdyby tylko mógł przebić tę niewidzialną zasłonę. Gdyby mógł przypomnieć sobie, skąd… Zachłysnął się gryzącym dymem i długo kaszlał, usiłując odzyskać oddech. Potem ostrożnie zgasił niedopałek, wykruszył pozostały tytoń, zawinął go w brudną chustkę i na powrót schował do kieszeni płaszcza. Wzruszył ramionami. Myślenie o przeszłości nie miało sensu. Sprawiało jedynie ból… Dość! Musi się skupić na czymś innym. Do świtu zostało jeszcze tyle godzin, że gotów zamarznąć, siedząc tu bez ruchu. Mimo to nie wstał. Z zakamarków ubrania wyciągnął ostatnią zabawkę, jaka mu została. Pamiętał, że kiedyś miał dużo dziwnych gadżetów. Sprzedawał je kolejno, żeby zdobyć jedzenie… Spojrzał na trzymaną w ręce kartę kredytową. Kiedy chwytał ją za lewy górny róg, barwny emblemat znikał, a w jego miejsce pojawiał się napis:

POSIADACZ TEJ KARTY JEST SZEFEM KONTRWYWIADU

ZJEDNOCZONEGO KRÓLESTWA.

APELUJE SIĘ DO WSZYSTKICH SŁUŻB, ORGANIZACJI I OBYWATELI

O UDZIELENIE MU WSZELKIEJ DOSTĘPNEJ POMOCY, JAKIEJ ZAŻĄDA.

Jeśli kartę trzymało się za lewy dolny narożnik, napis zmieniał się, oferując wysoką nagrodę za udzieloną pomoc. A jeśli chwycił za prawy róg, pojawiała się groźba, że każdy, kto wejdzie w drogę posiadaczowi tej karty, zadrze z całym wywiadem, który będzie go ścigał, nie szczędząc wysiłków. Fargo obracał w dłoniach plastikowy prostokąt, obserwując uważnie następujące zmiany. Kiedyś Johnny Duret, właściciel małego baru, chciał odkupić tę kartę za całkiem pokaźną sumkę. Niestety, kiedy dotknął jej rogów, napisy nie chciały się pojawić. Cóż, widocznie Johnny Duret nie był szefem brytyjskiego kontrwywiadu.

* * *

To, że Fargo zdołał się obudzić, nie było takie dziwne. Naprawdę dziwne było to, że leżał w miękkim, a przede wszystkim ciepłym łóżku. Oszołomiony, rozejrzał się wokół. W niewielkiej, stosunkowo jasno oświetlonej salce stało prawie dwadzieścia łóżek. Wszystkie były zajęte przez mężczyzn w różnym wieku i o odmiennym wyglądzie. Każda twarz nosiła jednak charakterystyczne piętno, po którym poznał, że leży wśród takich samych jak on włóczęgów.

Potrząsnął głową, usiłując przypomnieć sobie, jak się tu znalazł. Pamiętał, że cały poprzedni dzień od samego rana naznaczony był pechem. Ledwo umknął z rąk motocyklowego gangu, potem dopadł go patrol i wypytywał tak długo, że gdy dotarł do garkuchni za magazynem Pastiera, lista tych, którzy mieli otrzymać darmowy posiłek, była już zamknięta. Pamiętał także, że krążył po zatłoczonym centrum miasta, szukając nie pożywienia, lecz jakiegokolwiek punktu zaczepienia, który by mu pozwolił przetrwać nadchodzącą noc. Czyżby stało się to wtedy? Nagły skurcz i ból brzucha, a może serca…? Przypomniał sobie paraliżujący płuca, spazmatyczny kaszel i otaczającą go ciemność…

– Witaj!

Otworzył szerzej oczy.

– Zrozumiałeś już, że wciąż tkwisz po tej stronie?

Odwrócił głowę. Na sąsiednim, oddalonym może o jard łóżku leżał zwalisty brodacz o długich, skudlonych włosach. Mimo że opierał się na łokciu, potargane loki sięgały poduszki.

– Gdzie jestem? – spytał Fargo.

– U Świętej Trójcy. – Gęsta broda sprawiała, że nie można było dostrzec ust mówiącego.

Rzut oka na pomalowane jasnozieloną farbą ściany, nowiutkie moskitiery w oknach czy monitory aparatury medycznej, rozmieszczone przy każdym łóżku, wystarczał, by stwierdzić, iż brodacz mówi prawdę.

Nie wyjaśniało to jednak niczego.

– A… Jak się tu znalazłem?

– W twoim pechowym życiu zdarzył się wreszcie szczęśliwy traf – zbył go wzruszeniem ramion. – Twój zdezelowany organizm raczył zacząć się sypać w odpowiednim miejscu – w tym momencie mówiący uśmiechnął się cynicznie. – Pewnie trafiłeś w pole widzenia kogoś ważnego, wiesz, zbliżają się wybory… Gliniarzom nie pozostało nic innego, jak wezwać karetkę. – Brodacz potrząsnął głową, moszcząc się w pościeli.

– Nawet nie wiesz, jakie masz cholerne szczęście – ciągnął. – To nie jest pieprzona noclegownia, to nie jest zawszone schronisko ani punkt doraźnej opieki. To jest… – zawiesił dramatycznie głos – najprawdziwszy szpital!

Do Fargo nadal nie docierała waga tej informacji.

– I co z tego?

Sękate ramiona zatrzęsły się od tłumionego śmiechu. – Zachowuj się grzecznie, podpisuj wszystko, co podsuną, i nigdy, pamiętaj: nigdy nie proś o dokładki, a być może przetrzymają cię tu nawet przez tydzień!

Fargo poczuł, że wreszcie zaczyna rozumieć. W beznadziejnie się dotąd rysującej przyszłości ukazała się wątła nadzieja. Szansa spokojnego przeżycia choć kilku dni.

– Jakich dokładek mam nie żądać? – spytał szybko, czując irracjonalny strach przed nagłym wtargnięciem na salę osób z kierownictwa szpitala, które jego, człowieka pozbawionego podstawowych praw, wezmą w krzyżowy ogień pytań, żeby dowieść, iż kwalifikuje się wyłącznie do natychmiastowego wyrzucenia na bruk.

Sąsiednie łóżko zatrzeszczało pod ciężarem zmieniającego pozycję potężnego ciała.

– Oni tu posługują się prostą logiką. Kto dużo je, ten jest zdrowy. Delikwent dostaje kopa w tyłek i znowu ląduje na ulicy…

Człowiek leżący przy drzwiach podniósł nagle rękę i zaraz opuścił ją z powrotem.