125917.fb2
Fargo chciał krzyknąć, że nie może bardziej zacisnąć pasów, ale ściśnięte strachem gardło nie było w stanie wydać żadnego dźwięku. Zamykał usta, kiedy rozległ się rozrywający bębenki w uszach huk – odpaliły wybuchowe sworznie luku awaryjnego i strumień powietrza wtargnął do wnętrza kabiny. Ułamek sekundy później uświadomił sobie, że otacza go ciemność, a on sam znajduje się w powietrzu. Nie pamiętał potem, który z pilotów złapał go za kark i wyrzucił z maszyny.
Fargo oślepł zupełnie, pęd powietrza wtłaczał mu dech w usta. Zaczął koziołkować bezwładnie. Był sparaliżowany strachem, sam w otaczającej go ciemności. Coś szarpnęło nagle, nowy ból przeszył uda i ramiona. – „Rozbiłem się?” – przemknęło mu przez głowę. – „Nie, ciągle spadam” – pomachał nogami.- „Boże, przecież muszę otworzyć spadochron!” – Ręka odruchowo szukała dźwigni lub klamry. A jeśli przypadkiem rozepnie się uprząż?! Walcząc z krępującym ruchy głowy hełmem, spojrzał w górę. Ogromna czasza przesłaniała większość gwiazd. – „To już?” – Strach zmusił go do spojrzenia w dół. Wbrew temu, co czytał w książkach, ciemność nie chciała gęstnieć. Wprost przeciwnie. Nagle dostrzegł pod sobą gwiazdy. – „Co to jest, korkociąg? Ciągle wiruję…” – Uderzenie w nogi i głośny plusk rozwiał wszelkie wątpliwości. Rozpiął uprząż, tak jak go nauczyli, nie spanikował. Fotel i krępujące go pasy pomknęły w ciemność, ale i on nadal zapadał się pod wodę. Rozpaczliwie pracował rękami i nogami czując, że tonie. Po chwili rozległ się głośny syk i coś zaczęło go dusić. Ucisk na szyi zelżał znacznie, kiedy kamizelka ratunkowa wyniosła go na powierzchnię. Nieco dalej, ginąc w mroku, sunęła czasza spadochronu. Poniewczasie zdał sobie sprawę, że na chwilę przed lądowaniem powinien był oddzielić fotel od uprzęży. Ponad siedemdziesiąt metrów kwadratowych stylonowej tkaniny nad głową jest w stanie utopić najlepszego nawet pływaka. Szarpiąc uchwyty, zdjął rękawice kombinezonu. Lodowata woda wtargnęła do środka. Boże, pływać samemu na środku oceanu… Lot był tajny, więc nie ma co liczyć na pomoc – to jedno wiedział na pewno. Nie wiedział, co zawiera ekwipunek. Słyszał o racach, świecach z kolorowym dymem i pastylkach barwiących wodę. „Przecież to bez znaczenia” – przemknęło mu przez głowę. – „I tak zamarznę w ciągu kilku minut”.
W szoku, usiłując opanować drżące ręce, zaczął mocować się z zatrzaskami na szyi. Szeroka kryza chowała się w sprężystym kołnierzu kamizelki, musiał uważać, żeby nie przebić materiału. Wreszcie udało mu się zdjąć hełm.
Tak zasugerował się Atlantykiem, że dopiero po dłuższej chwili dotarły do niego odgłosy świerszczy i pohukiwanie nocnych ptaków. Nie dowierzając własnym zmysłom, gorączkowo zaczął pracować nogami. Kiedy płynął, woda nie wydawała się już tak zimna. Miał ochotę roześmiać się na głos, kiedy stopami dotknął grząskiego, mulistego dna. Sunąc na kolanach i łokciach, wyczołgał się z wody. Drżał na całym ciele, kiedy runął na czarny, wąski pas plaży nieznanego lądu.
Świt zastał go siedzącego pod rozłożystym drzewem, którego podmyte wodą korzenie i opadające w dół konary tworzyły rodzaj naturalnej klatki, iluzorycznie chroniącej go przed ewentualną napaścią dzikich zwierząt. Na spokojnej, jaskrawej w promieniach wczesnego słońca tafli niewielkiego jeziora nie widać było śladu czaszy spadochronu. Znikąd też nie dobywał się dym, który powinien był znaczyć miejsce upadku samolotu. Nie licząc samotnych, pojedynczych chmur, niebo nad otaczającym jezioro zbitym pasmem tropikalnych drzew było idealnie czyste.
Fargo rozprostował zdrętwiałe ciało i z trudem wydostał się z korzennej klatki. Przeżyty szok i spiętrzające się aż do tragicznej kulminacji wydarzenia sprawiły, że zdjęcie skafandra zajęło mu prawie piętnaście minut. Dokładnie przeszukał wszystkie kieszenie – płaski pakiet przy pasku zawierał dwa blaszane pojemniki z wodą i garść dużych, kanciastych pastylek. Z rezygnacją schował je do kieszeni na udzie. Rozejrzał się wokół. Wiedział, że nie powinien zbyt długo tutaj pozostawać. Czekanie na pomoc, jeśli w ogóle ktoś wiedział o zestrzeleniu samolotu odbywającego tajną misję, nie było zbyt bezpieczne. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że na miejsce katastrofy przybędą ci, którzy wysłali myśliwce.
Po krótkim namyśle wkroczył w mroczny świat dżungli. Początkowo przyglądał się otaczającym go drzewom, mijanym kwiatom – jeśli były to kwiaty – krzewom i lianom, ale szybko porzucił to zajęcie. Nie miał pojęcia o botanice i zdał sobie sprawę, że nie potrafi rozpoznać żadnego znajomego kształtu. Przeklinał skrupuły, które nie pozwalały mu spytać pilotów o część świata, w której leży cel lotu. Być może świadomość, że znajduje się w Ameryce Południowej, Afryce czy Azji niewiele pomogłaby w obecnej sytuacji, jej brak potęgował jednak stres, na jaki był narażony. Zrezygnowany, machnął ręką. Mimo że nie przeszedł jeszcze nawet kilometra, czuł, że jest skonany. Rosnący upał i ogromna wilgotność powietrza powodowały szybki ubytek sił.
Mniej więcej po dwóch godzinach przystanął, żeby się napić. Rozerwał pojemnik i choć przyrzekał sobie racjonować wodę, wypił wszystko kilkoma haustami. Ruszając dalej, nie czuł ulgi. Zmusił się do zjedzenia dwóch pastylek, ale i to nie pomogło. W ciągu następnych dwóch godzin szedł coraz wolniej, by wreszcie usiąść pod drzewem i opróżnić następny pojemnik. Wyjął z kieszeni i włożył do ust nieprawdopodobnie pogiętego papierosa, ale bezwład, jaki go opanował, nie pozwolił na wyjęcie zapałek. Nie wiedział, ile czasu spędził pod dziwnym, rozłożystym drzewem. Kiedy podniósł się wreszcie i chwiejnym krokiem ruszył dalej, słońce dawno już minęło najwyższy punkt na niebie.
Opuściła go ostrożność, której przedtem przestrzegał. Jak każdy typowy Europejczyk spodziewał się, że w dżungli pod każdym krzewem, pod każdym liściem czai się jadowity wąż. Parł przed siebie, nie zważając ani na „podejrzanie” wyglądające rośliny chłoszczące go uzbrojonymi w kolce gałęziami, ani na chmary muszek kłębiących się wokół oczu, nosa i ust. Na pół oślepły, osłaniając się opuchniętymi dłońmi, szedł coraz bardziej zbaczając z wytyczonego kierunku, pozwalając prowadzić się splątanej roślinności, która od czasu do czasu odsłaniała przed nim co łatwiej dostępne przejścia.
Kiedy wydostał się na wolną przestrzeń, chwiejnie posuwał się dalej. Szedł jednak coraz wolniej, aż po kilkunastu krokach zamarł zupełnie. Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że stoi na środku szosy. Powoli, jakby bojąc się, że rzeczywistość spłatała mu figla, osunął się na spękany, gorący od słońca asfalt.
Nie czekał długo. Stał na poboczu, nie czując już zbytnio ani zmęczenia, ani pragnienia, które w obliczu zaistniałej nadziei spadło do rangi drobnej dokuczliwości. Kierowca starej i mocno sfatygowanej ciężarówki zareagował na pierwszy ruch ręki. Zatrzymał swój archaiczny pojazd na środku drogi i otworzył drzwiczki.
– Podwiezie mnie pan do miasta?
– Jasne! – Starszy i pomimo siwizny rześko wyglądający człowiek mówił po angielsku, choć z dziwnym akcentem. – Marsz na orientację? Pogubiło się kierunki?
– Mhm.
Fargo ruszył w stronę zbitego z nieheblowanych desek pudła ciężarówki, w środku którego zauważył rozpartych pod burtą kilku Murzynów. „A jednak Afryka” – pomyślał.
– Nie tam… – Kierowca wskazał miejsce w szoferce. – Tutaj.
Podziękował mu uśmiechem. Wdzięczność do pełnego werwy staruszka wzrosła, kiedy dostał manierkę z chłodną wodą.
– Dostaniesz opierdol. – Stary jedną ręką zakorkował puste naczynie.
– Proszę?
– Jak wrócisz do jednostki. Nie ma się co bać, nie ty pierwszy się tu zgubiłeś.
– Taa… – Fargo coraz lepiej czuł się w nowej roli. – Słyszał pan w nocy huk?
– Ja? Gdzie tam! – Coś zazgrzytało w skrzyni biegów. – Od wczorajszego poranka jestem w drodze. Non stop.
– A jak pan myśli, czy okoliczni mieszkańcy…?
– Jacy mieszkańcy? – wpadł mu w słowo kierowca. – Przywożą was na to odludzie helikopterami i nawet nie powiedzą, gdzie lądujecie, a potem dziwią się, że mało który dociera do celu.
– Coś w tym sensie.
– Właśnie. W promieniu trzystu mil od jeziora nikt już nie mieszka – przekrzykiwał charczące radio staruszek. – Nawet M’botu się wynieśli, kiedy na płaskowyżu zaczęto budować kopalnie odkrywkowe. Teraz, panie, całe połacie dżungli zamieniły się w dymiące hałdy. W tej okolicy krąży takie powiedzenie: czego nie wyżarł HIV, czego nie wydusiły SARSy, to z pewnością dorżnie KGHM.
– M’botu… – powiedział Fargo niezupełnie na temat, nie słuchał bowiem ostatnich słów starego, usiłując sobie przypomnieć, skąd zna tę nazwę.
– Dokładnie. Ostatni rdzenni mieszkańcy tego kontynentu. Nie to, co te przybłędy zza oceanu – wskazał na pakę. – Wiesz, może ja, stary, głupio myślę, ale tak mi się wydaje, że ktoś to wszystko zaplanował.
– Co zaplanował?
– No, to wszystko z wyludnieniem Afryki. AIDS osłabił pół kontynentu, zanim Europa i Ameryka zaczęły niby pomagać. Ale dla milionów chorych już było za późno…
Fargo skinął głową. I na jego kampusie krążyły takie teorie, że epidemie, które wyludniły Czarny Ląd przed falą neokolonizacji, były wywołane sztucznie. Wprawdzie nikt nie wiązał z tą sprawą wirusa HIV, ale jak na to spojrzeć z szerszej perspektywy… W dwadzieścia lat po pierwszym przypadku kolejnej mutacji wirusa ptasiej grypy cała Afryka równikowa przypominała ogromny cmentarz. Tu nie było zorganizowanej służby zdrowia, kwarantanny. Za to ludzie zupełnie poszaleli czując nadchodzącą śmierć. Uznawany kiedyś za jeden z najkrwawszych konflikt między Tutsi a Hutu przy masakrze w Liberii, Ugandzie i Kongo wydawał się nic nie znaczącym epizodem.
– Wysadziliście coś, co niezupełnie było celem? – zapytał nagle stary z chytrym uśmiechem, wyrywając Lynna z zamyślenia.
– Tak jakby…
– Wiem, wiem… Też to kiedyś przeżyłem.
Fargo uśmiechnął się, odwracając głowę. „O rany” – przemknęło mu przez głowę – „teraz usłyszę, jak to było z Montgomerym…”
– Walczyłem pod Montgomerym – powiedział staruszek.
„Przeciwko temu staremu lisowi, Rommlowi” – pomyślał Fargo.
– Przeciwko lisowi pustyni, Rommlowi.
„To dopiero była prawdziwa wojna” – uprzedzał w myśli słowa mężczyzny.
– Ale wiesz co? – Staruszek pokiwał głową i zaskoczył go kolejnym zdaniem. – To nie była wojna, tylko zabawa. Nie to co dzisiaj: atomówki, neutrony…
Fargo zakrztusił się, tłumiąc śmiech. Rozparty wygodnie w połatanym fotelu, słuchając jednym uchem spiskowych teorii dziadka, pogrążył się w swoich myślach. Nastrój poprawiał mu się z chwili na chwilę. I co z tego, że jest w sercu nieznanego kraju, bez dokumentów, instrukcji, bez kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc. Przecież może „wstrzelić” swoją osobowość w dowolnie wybranego człowieka. Ma pełną kieszeń pieniędzy od Keldysha. Przy takich możliwościach, co mogą mu zrobić ci wszyscy tutaj? Ostatnie wydarzenia, które tak nim wstrząsnęły, stopniowo znikały w pojemnym zbiorze zdarzeń przeszłych i znowu zaczynał czuć się jak ktoś, o kim Graham Greene mógłby napisać książkę. Tajny agent z misją wagi państwowej gdzieś na krańcach świata. O mało się znów nie roześmiał.
Sporo po północy dotarli do słabo oświetlonych przedmieść wielkiego miasta. Fargo w tym czasie zdążył poznać cały życiorys staruszka. Być może wojna Monty’ego z Rommlem była tylko zabawą, ale z całą pewnością złożyło się na nią całe mnóstwo ciekawych historii. A jeśli nawet niezbyt ciekawych? W każdym razie były na tyle długie, by wprawić opowiadającego w stan euforii, a słuchacza w otępienie.
– Gdzie cię wysadzić? – spytał wreszcie kierowca, wyraźnie zasmucony perspektywą utraty wdzięcznego słuchacza.
Fargo zaczął kaszleć, żeby zyskać na czasie. Nie był przygotowany na to pytanie, nie chciał też zdradzić, że zupełnie nie zna miasta.
– Mhm… przy przystanku autobusowym – wybrnął wreszcie.
– Jakiej linii?
– Obojętnie. Trzeba się zrehabilitować za zgubienie drogi w dżungli.
Ciężarówka zatrzymała się przy oświetlonym tylko reklamą sieci barów szerokim chodniku.
Lynn sprawnie zeskoczył na ziemię.