125917.fb2
– O, jest pan nareszcie – uśmiechnęła się zimno. – Jak poszło?
– Dobrze…
– W porządku. Mamy nowych studentów, a ten idiota zaprowadził ich wprost do sali C – wskazała palcem drzwi na końcu korytarza.
– Studentów? – udał zdziwienie.
– Praktykanci z miejscowej uczelni, cholera by ich wzięła. – Kobieta potrząsnęła głową. – Zawsze mówiłam, żeby odkupić cały szpital, a nie tylko jedno piętro. Tu ciągle ktoś węszy – zagryzła wargi. – Niech pan idzie za nimi i powstrzyma profesora, bo gotów powiedzieć zdanie za dużo.
– Dostałem informację, że szuka mnie doktor Herreira. Widziała go pani?
Blondynka roześmiała się cicho.
– Uwielbiam pańskie żarty, ale w tej chwili naprawdę mam na głowie poważne sprawy.
Fargo dopiero teraz zauważył na jej kitlu plakietkę z napisem: Dr Herreira - psychiatra.
– Proszę dopilnować profesora – powtórzyła. – Muszę jeszcze zejść do strażników.
Fargo niepewnie skinął głową i ruszył w przeciwną stronę. Wchodząc do sali C, ciągle zastanawiał się, w jaki sposób opuścić budynek szpitala. W środku jego uwagę przykuł rząd łóżek z nieruchomymi ludźmi podłączonymi do skomplikowanej aparatury medycznej. Otoczony grupką studentów profesor kontynuował swoją wypowiedź:
– Tak, utrzymanie tego wydziału kosztuje majątek, ale badanie tych przypadków należy do najciekawszej części naszej pracy.
– Czy to jest śpiączka? – spytała jedna ze studentek.
– Mówiłem już, że stan tych pacjentów z prawdziwą śpiączką ma niewiele wspólnego. Zaraz to wyjaśnię. Weźmy na przykład ostatni przypadek. Młody mężczyzna, którego nazwiska nie znamy, znaleziono bowiem przy nim tylko tę kartę kredytową… – Podniósł ze stolika plastikowy prostokąt.
Fargo nie dosłyszał końca tego zdania.
Czując ogarniające go podniecenie podszedł bliżej, zaglądając przez plecy stojących. Tak! W łóżku pod ścianą leżało jego własne ciało. Dłuższe włosy, zarost… Ale nie mógł mieć żadnych wątpliwości. Opanował się, przygotowując swój umysł do skoku.
– Czy oni nie mają żadnych szans na odzyskanie świadomości? – spytała ta sama co poprzednio studentka.
W tym samym momencie Fargo „wstrzelił” się do własnego mózgu.
– Niestety, koleżanko, przy współczesnym stanie wiedzy nie jesteśmy w stanie im pomóc – słowa profesora słyszał, będąc już we własnym ciele. – Ten młody człowiek będzie tu leżał aż do chwili biologicznej śmierci.
– Myli się pan. – Fargo otworzył oczy i usiadł, z trudem pokonując bezwład zdrętwiałych mięśni. – Nie będę tu leżał ani chwili dłużej.
– Boże! – Profesor zakrztusił się gwałtownie, podtrzymując mdlejącą studentkę.
– Jestem inspektorem sanitarnym. – Fargo odebrał swoją kartę kredytową i owinięty w prześcieradło zwlókł się z łóżka. – Udawałem chorego, żeby sprawdzić kwalifikacje personelu. Muszę przyznać, że obsługa w tym szpitalu pozostawia wiele do życzenia.
Profesor stanowił żywy dowód, że potoczny zwrot o kimś, komu oczy wychodzą z orbit, wcale nie jest przesadzony. Zbici w grupkę studenci nie byli w stanie nie tylko się ruszyć, ale nawet drgnąć czy głębiej odetchnąć.
Nie czekając, aż minie szok, Fargo wybiegł z sali. Kilka osób na korytarzu zwróciło głowy w jego stronę, ale ich spojrzenia wyrażały tylko zdziwienie – chwilowo nie stanowili zagrożenia. Ocierając się plecami o ścianę, dotarł do drzwi windy i przycisnął guzik wzywający kabinę. Uspokajał właśnie zbyt szybki oddech, kiedy rozległ się natrętny dźwięk alarmowych dzwonków. Natychmiast zrozumiał swój błąd: w chwili kiedy „wstrzelił” się do własnego ciała, uwolniona została świadomość telepaty. To on wszczął alarm. Chryste! Zaraz tu będą. Złapią go i… Zdezorientowany, rozglądał się wokół. Musi uciekać… Strach, który przytłumiła poprzednio radość z odnalezienia własnego ciała, odezwał się ze zdwojoną siłą. Uciekać! Miał ochotę wyć i walić pięściami w chromową powierzchnię przed sobą. Zaraz, a jeśli w windzie będą pasażerowie, co wtedy robić? Boże, co robić?! Przerażony przeszukiwał zawartość swojej pamięci, łudząc się, że znajdzie tam psychikę jakiegoś złodzieja czy choćby policjanta. Jest! Odnalazł wzorzec instruktora z ośrodka szkolenia wojsk powietrznodesantowych. Chciał krzyczeć z radości, kiedy aktywował wzorzec komandosa. Już po chwili poczuł, jak uspokajają się jego rozedrgane nerwy. Gdy drzwi windy wreszcie się rozsunęły, był już zupełnie opanowany. W środku stało dwóch rosłych sanitariuszy i ofiara wypadku przywiązana do noszy.
– Pożar! – krzyknął Fargo, wyciągając rękę. – Ratujcie chorych!
Dźwięk alarmowych dzwonków i widok półnagiego człowieka przyspieszył reakcję noszowych. Wypadli na zewnątrz. Zanim zdołali się zorientować, Fargo był w kabinie. Przycisnął guzik pierwszego piętra. Chory, w normalnym jeszcze ubraniu, patrzył na niego z rosnącym strachem. Ledwie winda ruszyła w dół, Fargo zaczął ściągać z niego marynarkę, a potem koszulę.
– Panie! Co pan?! – Ranny próbował protestować. – Co pan robisz?
– Zamknij się – Fargo zakładał jego rzeczy – bo cię zawiozę do prosektorium.
– Ale gdzie jest mój lekarz?! Kim pan w ogóle jesteś? Jezusie! – wrzasnął podczas ściągania spodni. – Mam złamaną nogę! Ratunku!
– Jestem twoim największym koszmarem. A teraz, drogi panie połamaniec, stulisz pan pysk albo pobawimy się skalpelem. – Szybko ubierał się w trochę za duży na niego garnitur. – Człowieku, nawet nie masz pojęcia, gdzie się dostałeś! – troskliwie okrył trzęsącą się ofiarę wypadku prześcieradłem. – To naprawdę straszne miejsce.
– Gdzie… gdzie mnie wieziesz?
– Jak mówiłem, do kostnicy.
Wysiadł na pierwszym piętrze i wcisnął guzik posyłając kabinę na ostatnie. Idąc pustym korytarzem, uśmiechnął się na myśl o nowo nabytych odruchach. Gdyby wysiadł na parterze, nie miałby żadnych szans. Tam na pewno już na niego czekali.
Wziętym spod ściany krzesłem wybił okno w zewnętrznej ścianie budynku, oczyścił ramę z odłamków szkła i szybko przesadził parapet. Spojrzał w dół na rojną, pełną ludzi i pojazdów ulicę. Ugiął nogi w kolanach, złączył je razem, kostka przy kostce, żeby w razie trafienia w jakąś dziurę jedna stopa nie napotkała przeszkody szybciej niż druga i skoczył odpychając się gwałtownie rękami. Wylądował miękko na chodniku, z przewrotem, padając na prawy bok. Stracił na chwilę oddech, wstał jednak zaraz i ignorując zdziwione twarze przechodniów, ruszył szybkim, ale spokojnym krokiem przed siebie. Mrużąc oczy z powodu ostrego światła, lustrował otoczenie, usiłując odgadnąć, gdzie jest. Niestety, strzeliste elewacje wieżowców, porośnięte palmami skwery, rząd samochodów i wielobarwny tłum na ulicach nic mu nie mówiły. Spojrzał na budynek szpitala, ale krzyki z tyłu sprawiły, że błyskawicznie odwrócił głowę. Kilkunastu strażników z pistoletami w dłoniach biegło w jego stronę. Dzieliło ich może pięćdziesiąt metrów. Rzucił się do ucieczki, nie angażując jednak wszystkich sił. Chciał, by bliskość ofiary i malejący dystans sprawiły, że ścigający zdobędą się na maksymalny wysiłek, wtedy najlepszy biegacz musi wysforować się przed pozostałych. Oglądał się co kilkanaście kroków, w końcu zaczął udawać, że utyka, co przyszło mu tym łatwiej, że zdrętwiałe po długotrwałym bezruchu mięśnie bolały go coraz bardziej. Kiedy po raz kolejny odwrócił głowę, wysoki barczysty strażnik wyprzedził pozostałych prawie o połowę dzielącego ich dystansu. Zanim dobiegli do następnej przecznicy, od ofiary dzieliło tamtego już tylko kilka metrów.
Fargo w pełnym pędzie skręcił za róg budynku, zatrzymał się błyskawicznie i sprawnie odskoczył pod ścianę. Kiedy strażnik wychynął zza muru, wiedziony nieomylnym instynktem włączonego wzorca, kopnął go w kostkę tak, że tamten potknął się o własną, wybitą z rytmu nogę. Skoczył na plecy padającego na bruk i sprawnym ruchem wyrwał mu broń. Zważył ją w ręce, cofając się pod ścianę. Hiszpański półautomatyczny pistolet Star 28. Rzut oka na dolną ściankę magazynka powiedział mu więcej. Widniała tam nalepka: Uwaga! THV! THV – Tres Haute Vitesse - francuska amunicja o bardzo dużej prędkości początkowej pocisku, dochodzącej do 620 metrów na sekundę. Mała masa pocisku sprawia, że traci on większość energii kinetycznej już po 30 metrach lotu. Ale jeśli wcześniej trafi w cel, spłaszcza się w grzybek i przekazuje całą swą energię ciału, które go zatrzymało. Jeśli jest to ciało człowieka, spotkanie przypomina zderzenie w pełnym biegu z ogromnym blokiem litego betonu.
Fargo uśmiechnął się znowu, reagując na pojawienie się w mózgu wiadomości, o których wcześniej nie miał pojęcia. Odczekał jeszcze ułamek sekundy, a potem wyskoczył zza rogu, trzymając odbezpieczony pistolet w wyciągniętej przed siebie prawej ręce. Złożył się błyskawicznie, przytrzymując lewą dłonią obciążony nadgarstek. Strzelił trzy razy, czując, że nie może chybić z odległości paru kroków. Pierwszych dwóch strażników, trafionych w pełnym pędzie, runęło na chodnik. Trzeci, ugodzony w nogę, wykonał skomplikowany piruet i zwalił się na ulicę. Pozostali, wśród krzyków przechodniów i pisku opon hamujących samochodów, rozbiegli się szukając osłony.
Fargo znowu odskoczył za róg, kopnął w szyję podnoszącego się z ziemi strażnika i wbiegł do wnętrza najbliższego sklepu. Uniesiona w górę broń sprawiła, że wokół rozległy się piski przerażonych kobiet. Kilku mężczyzn padło na podłogę. Tłum rozstępował się przed nim. Nie tracąc czasu, przebiegł między zastawionymi towarem półkami, przedostał się na zaplecze, a stamtąd do magazynu.
Jednym kopnięciem otworzył wzmocnione siatką drzwi i wypadł na ulicę.
– Stać!
Precyzyjnie wycelowana lufa sprawiła, że ruszający właśnie samochód zatrzymał się w miejscu. Fargo wyciągnął zza kierownicy przerażonego grubasa i widząc, że tamten nabiera oddechu do wydania krzyku, kantem dłoni uderzył go w krtań. Potem szybko przeszukał kieszenie swojej ofiary. Miniaturowa komórka rozprysnęła się na krawężniku. Wskoczył na siedzenie błyszczącego nowością kabrioletu mercedesa i z piskiem opon włączył się do ruchu. Zatrzasnął dokładniej drzwiczki, bo otworzyły się na zakręcie i dopiero teraz otarł wierzchem dłoni pot zalewający mu oczy. Wiedział, że policja w najgorszym przypadku może odnaleźć skradziony wóz już po kilkunastu minutach. Zwłaszcza tak charakterystyczny. Nie znał miasta, nie miał pojęcia, gdzie są posterunki ani na których skrzyżowaniach umieszczono kamery. Wzruszył ramionami. Nie zamierzał uciekać mercem – musiał tylko znaleźć miejsce, gdzie nie będzie ludzi.
Zwolnił i zaczął rozglądać się wokół. Rozległość centrum sprawiła, że porzucił nadzieję na dotarcie do którejkolwiek z dzielnic willowych. Usiłował wypatrzyć jakiś zaułek albo podjazd, ale kłębowisko ludzi pod ciągnącymi się wokół sklepami niweczyło i tę szansę. Wreszcie przypadkiem zauważył mały, osłonięty gęstą roślinnością parking przed jakimś urzędem. Zwolnił jeszcze bardziej i zaparkował zgodnie z przepisami kilkadziesiąt metrów dalej. Starannie zamknął drzwi, ukradkiem wrzucił kluczyki do studzienki ściekowej i ukrył broń z tyłu, za paskiem spodni. Szybkim krokiem wrócił na ocieniony palmami placyk. Wokół nie było nikogo, ewentualny świadek mógł go dostrzec jedynie zza krzewów oddzielających chodnik lub z okien biurowca, ale na to nie można było nic poradzić. Dotykał dłonią masek zaparkowanych samochodów. Silniki dwóch pierwszych były ciepłe – znak, że właściciele mogli być gdzieś w pobliżu. Trzeci, luksusowy, ale trochę poobijany rover był zimny. Starając się robić jak najmniej hałasu, kolbą pistoletu zbił szybę, otworzył drzwi i wskoczył na przednie siedzenie. Otworzył okno, żeby ukryć resztki szkła i rozejrzał się wokół. Najprawdopodobniej nikt go nie widział. Uspokojony, sprawdził, czy wóz miał blokadę kierownicy. Jej brak pozwoli mu zaoszczędzić trochę czasu. Szybko połączył przewody pod stacyjką. Silnik zaskoczył łatwo. Z minimalną prędkością dotarł do zjazdu na jezdnię i po chwili włączył się do ruchu.
Na którymś z kolei skrzyżowaniu, zatrzymany przez czerwone światła, wychylił się do stojącego z boku policjanta.
– Przepraszam, jak dojechać do lotniska?
– Którego?
– A macie lotnisko sportowe?
Policjant zamyślił się chwilę.
– Musi pan tutaj skręcić – machnął ręką w stronę wiaduktu podmiejskiej kolei. – Zjedzie pan na zachodni odcinek obwodnicy, a potem już cały czas prosto. Będą znaki.
– Dziękuję.
Fargo skręcił we wskazanym kierunku z pasa, z którego nie wolno było tego robić. Pomachał dłonią uprzejmemu policjantowi, który specjalnie dla niego wstrzymał ruch na ten moment. Przez całą drogę zastanawiał się, ile ma jeszcze czasu. Problem strażników już dla niego nie istniał. Pościgu policji również się nie obawiał.