125917.fb2 Przesiadka W Piekle - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

Przesiadka W Piekle - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

– Nie.

– Mieszka na północ od miasta.

– Pomógł pańskiej córce?

– Człowieku… To nie trwało nawet pół dnia. A ja myślałem, że potrzebne będą miesiące leczenia…

– Tak, tak. Postępy medycyny są naprawdę zadziwiające. Słyszał pan, że ta nasza sklonowana dziewczynka ma podobno iloraz inteligencji Einsteina? – Fryzjer pędzlem zgarnął resztki włosów z kołnierza klienta.

– Bujdy, panie kochany, bujdy…

Fargo zamknął oczy, poddając się zabiegom sprawnej dłoni. Pochylał głowę, kiedy mu kazano, prostował ją, ale nie dał się wciągnąć w rozmowę, mimo że fryzjer kilkakrotnie go zagadywał. Po huśtawce nastrojów, którą właśnie przeżył, nie miał ochoty na jakiekolwiek dyskusje. Zmęczenie sprawiło, że o mało nie zasnął w miękkim fotelu. Dopiero głośne: „dziękuję panu” zmusiło go do potrząśnięcia głową i próby sprężystego stanięcia na nogi.

– Ile jestem winien?

Fryzjer podszedł do kasy, przebiegł palcami po klawiaturze i po chwili wrócił z rachunkiem.

– Proszę bardzo.

Fargo wziął małą kartkę i zbliżył do twarzy. Spostrzegł, że cyfry rozmywają mu się w oczach. Nagle poczuł znajome mrowienie, a potem ból w skroniach.

„Chryste, mają mnie! Lotnisko! Mieli tam swój samolot. Domyślili się. Lot do najbliższego miasta albo na chybił trafił…” – myśl goniła myśl.

– Czyżbym się pomylił? – Fryzjer ponownie zerknął na rachunek. – No, zdarza się… Chyba dodałem usługę poprzedniego klienta…

Fargo czuł, że ogarnia go panika.

„Boże, co robić?” – myślał gorączkowo.

– Moja wina, naprawdę nie chciałem…

Fargo odepchnął go i rzucił się do drzwi, lecz zaraz zauważył za nimi jakieś cienie: ktoś właśnie zamierzał wejść do zakładu.

– Naprawdę przepraszam, nie musi się pan tak unosić… – Fryzjer zamarł widząc, jak klient zawraca.

Kilka kroków, głowa osłonięta zgiętym ramieniem, skok… Ogromna szyba pękła z hukiem, zaścielając chodnik odłamkami szkła. Fargo w przewrocie wyszarpnął zza paska pistolet, odbezpieczając go ruchem kciuka. Podniósł się i ruszył biegiem w stronę przystani.

– Z drogi! – krzyknął do schodzących z pomostu ludzi i skoczył na pokład jedynej łodzi z zapuszczonym silnikiem.

– Wynocha! – syknął w kierunku dwóch techników sprawdzających poziom paliwa.

Huk wystrzału i kula rozbijająca wiatrochron sprawiły, że obaj natychmiast wskoczyli do wody. Fargo w mgnieniu oka znalazł się w kokpicie ścigacza, na oślep szukając dźwigni akceleratora. Szarpnął ją, gdy tylko drżące palce natrafiły na chłodny metal. Gwałtowne przyspieszenie rzuciło go na fotel, ryk silnika zagłuszył wszystko; łódź wystartowała z maksymalną prędkością. Sto, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę… Mało! Sprężyna pod niklowaną dźwignią musiała być bardzo mocna. Sto osiemdziesiąt, dwieście… Wiatr przenikający przez rozbitą szybę oślepiał, wyciskając łzy. Dwieście pięćdziesiąt. Potworny łoskot silnika zdawał się paraliżować wszystko wokół, jedynie łódź szalała, podskakując na małych falach, rwąc się to w prawo, to w lewo. Dwieście dziewięćdziesiąt. To była walka. Walka z usiłującą wyrwać się spod kontroli maszyną. Fargo nie zauważył nawet, że zniknął ból pod czaszką. Drżąc ze strachu, z całych sił dociskał dźwignię do plastikowej osłony, usiłując jednocześnie utrzymać połączoną ze sterem kierownicę. Nie zwracał uwagi na mijany w szalonych skokach krajobraz. Nie widział, kiedy skończyło się miasto, nie widział niczego poza ciemnością psychicznego więzienia.

Dopiero gdy silnik zaczął się krztusić, Fargo, a w zasadzie uwięziony w nim komandos zwolnił uchwyt. Manetka wróciła do pozycji neutralnej. Pomalowany jaskrawo ścigacz zaczął zwalniać. Potem, ciągle ze sporą szybkością, zarył w splątaną wodną roślinność i uderzył o brzeg. Wyrwany z fotela Fargo nie miał ochoty się podnieść. Nie mogąc dać sobie rady z paniką, leżał tak, zwinięty w kłębek, i drżał cały, bojąc się nawet otworzyć oczy. Znowu wyrwał się z zasięgu telepatów. Ale na jak długo tym razem? Godzinę? Dwie? Niechby nawet dzień… Nic z tego nie wynikało. Czuł, że wytropią go znowu, znajdą gdziekolwiek by się ukrył, a wtedy… Mimo pomocy nie potrafił znaleźć naprawdę dobrego sposobu ucieczki. Postępował sztampowo, najpierw samolot – tylko głupiec mógłby zapomnieć o radarach, nasłuchu radiowym… Namierzenie miejsca, w którym rozbił się samolot, było nie było sensacja medialna, nie nastręczyło wiele trudności nawet osobom nie posiadającym zdolności telepatycznych. A teraz łódź, rzeka… Ile potrwa wynajęcie helikoptera albo zajęcie innego ścigacza?

Niech szlag trafi wszystkie jego zdolności! Niech piekło pochłonie wszystko, czego się nauczył! To właśnie te specyficzne umiejętności sprawiały, że telepaci mogli go bez trudu odnaleźć. Wiedział, że znajdą każdego człowieka, który potrafi wykorzystać takie zdolności.

„Naprawdę pomyślałem: „który potrafi” – podniósł głowę.

Nagła myśl przemknęła mu przez głowę. Jasne! Przecież może odrzucić ten balast. Może zapomnieć o wszystkim, a wtedy znowu stanie się dla telepatów taki sam jak inni. Niewidzialny! Co z tego, że nie będzie pamiętał nawet swojego imienia? Będzie czysty! Zacznie życie od nowa. O kim mówił ten facet u fryzjera? Doktor Frederic Jastrow – specjalista od pamięci? Tak! Zmusi go. Posługując się swoją kartą kredytową lub w ostateczności pistoletem, zmusi go do wymazania pamięci.

Zerwał się i nie zważając na chłoszczące twarz mokre gałęzie, pobiegł przed siebie.

* * *

Szerokie hotelowe łóżko wezgłowiem nieomal dotykało olbrzymiej, zajmującej całą ścianę szyby dźwiękoszczelnego okna. Fargo oparł głowę na zaciśniętych pięściach, by móc obserwować jarzące się w mroku światła wielkiego miasta. Rzędy ulicznych latarni przypominały paciorki nanizane na sznurek. Strumienie samochodowych reflektorów tworzyły ciągle zmieniającą się mozaikę. Jasne prostokąty okien i mrugające różnokolorowe neony drwiły z jego samotności.

Przypomniał sobie wszystko. Dzieciństwo, młodość, studia, historię wplątania się w aferę kontrwywiadu, lot do Afryki, potworne więzienie w ciele sparaliżowanego człowieka, paniczną ucieczkę… Przypomniał sobie, jak błagał Jastrowa o wymazanie pamięci, bo tylko całkowita amnezja chroniła go przed pościgiem telepatów.

Czuł, że mimo włączonej na maksimum wentylacji, raz po raz oblewa go zimny pot na wspomnienie tamtych przejść. Strach? Tak, bał się, strach nie opuszczał go ani na chwilę, ale nie było to już owo paraliżujące przerażenie, którego przypływy czuł podczas ucieczki wiele lat temu. Wiedział, że wtedy, w szpitalu, gdy na sali reanimacyjnej nieświadomie wykorzystał swoje właściwości, znowu stał się „widzialny” dla telepatów. Podobnie potem, kiedy zdobywał pieniądze w banku… I podczas wizyty u Jastrowa i jeszcze później, kiedy przypominał sobie wszystko… Tak, gdyby wysłannicy Organizacji byli w mieście, już dawno mogli go wykryć. Chociaż z drugiej strony zasięg ich zmysłów nie był duży…

„Skoro nic się dotąd nie stało” – pomyślał Lynn ucinając jałowe rozważania – „musieli już dawno opuścić te okolice.”

Jeśli tak było, nie groziło mu już bezpośrednie niebezpieczeństwo – prawdopodobnie, gdyby został w tym mieście, nikt by go nie ruszył do końca, zapowiadającego się na bardzo krótkie, życia. Nie wiedział, co zrobić z pozostawionym mu czasem. W nielicznych chwilach, kiedy trawiony chorobą organizm nie odzywał się przenikliwym bólem brzucha, zastanawiał się nad wszystkimi aspektami sytuacji, w jakiej się znalazł. Co z tego, że mógł „wstrzelić się” w dowolną osobę, która znajdowała się w zasięgu jego wzroku? Co dawał mu fakt, że wykorzystując zawarte w pamięci wzorce psychik różnych ludzi, mógł stać się lekarzem, komandosem, pilotem i cholera wie kim jeszcze? Czuł się wypluty, zdruzgotany, oszukany, wykorzystany, zawiedziony, rozgoryczony, pusty, zdezorientowany, zaszczuty… Skołatany umysł nie potrafił podsunąć więcej odpowiadających tej sytuacji przymiotników.

Powoli odwrócił się na plecy. Od dawna usiłował zasnąć, ale jedyne, co do tej pory osiągnął, to niespokojny, wypełniony koszmarami półsen. Zdawało mu się, że wcale nie śpi, ale w końcu zmęczenie wzięło górę. Po raz pierwszy od wielu lat śniło mu się, że maluje. Ogromnym pędzlem nakładał na szybę rozwodnione pastele, ciągnąc pionowe pasy rozmytą ultramaryną, zgaszoną szarością, czernią, zimnym brązem. Odbijał to potem na papierze, obserwując, jak barwy rozlewają się i przenikają, pasy tracą pion, grzęznąc w coraz szerszych, nasyconych ołowiem plamach. Barwa deszczu, ławki w parku i otoczonej szarugą latarni. Wszystko to załamało się nagle, ustępując miejsca pustym twarzom. Twarzom bez oczu, nosów i warg, ciemnym obliczom nierozpoznawalnym z daleka i rozpływającym się, ilekroć robił wszystko, żeby być bliżej nich.

Obudził się po drugiej nad ranem. Spocony, w rozchełstanej piżamie, ze sklejonymi, podpuchniętymi oczami usiadł na skraju łóżka i zapalił papierosa. Znowu obserwował piękno świateł zatopionego w mroku miasta. Tysiące, setki tysięcy ludzi spało w swych domach. We wszystkich tych ukształtowanych mądrością pokoleń budynkach. Już wiedział, dlaczego chce mu się płakać. Czuł, że brak mu poczucia przynależności do reszty ludzi, że odrzucono go poza nawias z powodu choroby i tego, co przeżył, co oddzielało go nieprzeniknioną barierą od spraw powszednich. Nawet teraz, sam, zamknięty w betonowych ścianach hotelowego pokoju czuł prawie to samo, co tkwiąc w spaczonej psychice.

Nie chciał kończyć życia w bezosobowym miejscu, nie mając przy sobie człowieka, któremu mógłby się zwierzyć albo uzyskać choć cień zrozumienia.

Zgasił papierosa w puszystym dywanie i powlókł się do łazienki. Mrużąc oczy w obronie przed nagłym zalewem światła, zaczął przeszukiwać wszystkie szafki i skrytki. Powoli dojrzewała w nim pewność, że zrobi wszystko, żeby zobaczyć Patty Neel. Przecież musiała go pamiętać. Musiała… Mogła wciąż jeszcze czuć… Bzdury! Znajdzie Raya Dewhursta. Znajdzie świat swojego dzieciństwa i królującego w nim Phila Hagena. Przez moment, przez krótką chwilę był nawet w stanie wybaczyć człowiekowi, który skazał go na tę poniewierkę. Człowiekowi, którego nazwiska nie znał – byłemu asystentowi profesora Fulbrighta. Ale była to tylko krótka chwila.

Na szczęście dyrekcja hotelu potrafiła przewidzieć problemy swoich gości. A może poprzedni gość był na tyle roztrzepany, że nie zabrał wszystkich leków. Fargo połknął trzy pastylki nasenne z buteleczki znalezionej w szafce nad umywalką. Popił je wodą z kranu i wrócił do łóżka.

* * *

Smukły cień śmigłowca prześlizgiwał się po wierzchołkach drzew dżungli i nielicznych skałach wynurzających się ze zbitej zieleni. Stłumiony grubą wykładziną słuchawek ryk dwóch silników zmienił na chwilę natężenie, kiedy Sikorsky S-76 zmienił kurs, kierując się na kolejną, ukrytą za linią horyzontu radiolatarnię.

– Widać już drogę – powiedział Wyler. – Wygląda, jakby jej nikt nigdy nie używał.

Błysk słońca w jego smolistoczarnych okularach odbił się na płaskich osłonach zegarów.

– Zaraz będziemy nad tym cholernym jeziorem.

Siedzący z tyłu, za fotelami pilotów Fargo bez słowa skinął głową. Spowodowany ciągłym hukiem i nawrotem choroby ból sprawił, że zaczął żałować decyzji o podjęciu tej wyprawy. Po raz kolejny rozważał wszystkie argumenty przeciwko poszukiwaniom wraku samolotu, który kiedyś wiózł go z Anglii. Prawdopodobieństwo, że pilot zdążył zrzucić paliwo przed katastrofą i nie wybuchł pożar, było bardzo małe. Poza tym hercules mógł rozpaść się w powietrzu, ścieląc puszczę setkami potrzaskanych fragmentów. Liczenie na to, że pilot panował nad nim do końca usiłując wylądować, było czystym nonsensem. A jednak… Może tamten czuł się odpowiedzialny za spoczywających w ładowni pięciu ludzi i posadził maszynę tak, że kadłub ocalał? Przyjmując nawet, że tak się stało, co właściwie spodziewał się znaleźć? E-book Keldysha z instrukcjami, których nie skończył czytać? Szansa, że się nie spalił, nie uszkodził od wilgoci, czy wręcz nie zniknął na zawsze w błotnistym poszyciu dżungli była raczej nikła.

Fargo wzruszył ramionami. Nie musiał się liczyć z pieniędzmi, więc wynajęcie śmigłowca z dwuosobową załogą i zakup odpowiedniego sprzętu nie miały żadnego znaczenia. Dwaj piloci, Wyler i Soucamp, wyglądali na ludzi dobrze obeznanych z różnymi ciemnymi interesami. Nie zadawali żadnych pytań, sprawnie załadowali wszystkie urządzenia, nie zastanawiając się nad ich przeznaczeniem i bez słowa przyjęli wiadomość o będącej celem lotu nie zamieszkanej puszczy. Pewne wątpliwości wzbudziła dopiero szkicowo wykreślona, okrężna trasa lotu. Zbiorniki paliwa w śmigłowcu nie zapewniały takiego zasięgu, musiał więc znaleźć miejsca, w których mogli zatankować. Fargo nie mógł im powiedzieć, że chce w ten sposób ominąć miasto, gdzie być może w dalszym ciągu Organizacja miała swą placówkę i… telepatów.

– Jest jezioro. Widzi pan? – powiedział Wyler, wyciągając rękę w kierunku lśniącej zielonoburej powierzchni.

– I co teraz? – spytał Soucamp.

– Zróbcie zwrot przy tym cyplu. – Fargo nie był w stanie przypomnieć sobie okolicy, gdzie wylądował wtedy ze spadochronem. – Potem polecimy wzdłuż linii brzegowej, na południe.

Sikorsky S-76 sprawnie położył się w skręcie.

– Niżej i wolniej.

Przytknął do oczu lornetkę, ale powiększony przez jej szkła, drgający od mimowolnych ruchów rąk obraz nie ułatwiał orientacji. Fargo przetarł oczy i przyłożył twarz do szyby.

– Wolniej – powtórzył. – Manewrujcie tak, żebym mógł jak najwięcej zobaczyć.