125917.fb2
– Nie włączajcie alarmu! – krzyknął.
Nadstawił worek i zaczął zgarniać pieniądze całym ramieniem. Większość spadała jednak na podłogę. – Max!
– On zwariował! – krzyknął ktoś z tyłu. – Trzeba zawiadomić lekarza!
Jakaś kobieta rzuciła się w stronę telefonu.
– Niech ktoś go powstrzyma!
Fargo chwycił worek obiema rękami. Roztrącając ludzi, ruszył w stronę przejścia dla personelu.
– Panie dyrektorze!
Odwrócił głowę. Ręka strażnika dotknęła kolby przywieszonego u pasa rewolweru. Fargo przyspieszył, ale tamten ruszył za nim.
– Panie dyrektorze! – krzyknął ostrzej, wyszarpując broń. – Proszę się zatrzymać!
Fargo zatrzymał się momentalnie, z trudem utrzymując równowagę. Odwrócił się, trzymając wypełniony pieniędzmi worek jak tarczę.
– Panie dyrektorze, proszę…
Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy i Fargo wiedział już, co nastąpi: nagła ciemność i uczucie spadania, do którego powoli zaczynał się przyzwyczajać. Wyrwał osłupiałemu dyrektorowi worek i wymachując bronią, rzucił się do ucieczki. Trzy strzały, jakie oddał na oślep, sprawiły, że nikt nie ruszył w pościg. Ale dzwonki alarmowe odezwały się dosłownie kilka sekund po tym, jak minął przeszklone drzwi.
Zbiegł po schodach, minął osłupiałego kierowcę i przeskoczył przez wciąż gorącą maskę limuzyny. Na szczęście o tej porze nie było zbyt wielkiego ruchu. Zanim z banku wybiegli pierwsi ludzie, był już na środku skweru. Nie zastanawiał się nawet przez chwilę, naprawdę nie wiedział, jak znalazł drogę do wąskich zaułków na zapleczu wielkich sklepów. Zapewne działał instynktownie, korzystając z pamięci swojego nosiciela. Dopiero myśl, że musi wrócić do swojego ciała, zatrzymała go, pozwalając chwycić głębszy oddech. Wrzucił worek do jednego z wypełnionych tylko w połowie kubłów na śmieci i rozejrzał się po zaułku. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Zaklął i kopnął ze złością stojący obok kubłów karton po zamrażarce.
– Co jest? – wybełkotał ktoś, kto uznał, że karton ten jest dla niego najodpowiedniejszym schronieniem tego popołudnia. Fargo się uśmiechnął.
– Czas wstawać, przyjacielu – powiedział zaglądając do wnętrza.
Z dużym niepokojem zbliżał się do zastygłego na ławce ciała, ale ponowne zawładnięcie wszystkimi jego funkcjami okazało się bardzo łatwe. Wystarczyło jedno spojrzenie we własne półprzymknięte oczy, żeby poczuć ogarniającą, znajomą już ciemność i szaleńczy pęd. Kiedy podniósł zaciśnięte odruchowo powieki, ujrzał słaniającego się w szoku bezdomnego.
Fargo również nie był spokojny ani pewny siebie. Wręcz zesztywniał, kiedy z tyłu rozległo się wycie policyjnych syren. Spojrzał w tym kierunku, ale nikt się nim nie interesował. Szofer limuzyny, wskazywał mundurowym kierunek ucieczki strażnika, pracownicy banku obiegli pozostałych stróżów prawa. Nie niepokojony przez nikogo, wstał ciężko i minąwszy bezdomnego, wciąż uporczywie potrząsającego głową, ruszył w stronę zaułków. Nie potrafił w żaden sposób wyjaśnić tego, co zaszło, ale nie usiłował też tego analizować. Minął obojętnie siedzącego pod ścianą strażnika, odnalazł ukryty w kuble worek i zniknął w plątaninie pobliskich ulic. Wyjął kilka drobnych banknotów i kupił tanią walizkę od ulicznego straganiarza. Ukrył w niej worek z pieniędzmi i wciąż słysząc syreny policyjne za plecami, pobiegł w stronę najbliższej stacji metra. Dopiero w wagonie, jadąc na drugi koniec miasta, jako tako zebrał myśli. Wszystko wskazywało, że potrafi „wstrzeliwać się” w umysły innych ludzi, tak? Czy to może mieć jakiś związek z jego amnezją? Potrząsnął głową. Chyba nie… Może to efekt śmierci klinicznej… Tak, pierwszy raz przydarzyło mu się to w sali reanimacyjnej. Tamten lekarz… Nie, to nie była śmierć kliniczna. Otarł rękawem czoło, uważając przy tym, żeby nie wypuścić z rąk walizki. Chryste, przecież ta zdolność dawała mu… Nie wiedział, jak to wyrazić. Tego nie da się ująć żadnymi słowami. Nie miał ochoty dłużej łamać sobie głowy nierozwiązalnymi problemami. Czuł, że ogarnia go coraz większa pewność siebie. Totalne, obezwładniające poczucie zagubienia zniknęło gdzieś tak szybko, że miał wrażenie, jakby właśnie obudził się z koszmarnego snu.
Zanim wagonik metra zatrzymał się na jednej z końcowych stacji, Fargo był już innym człowiekiem. Swobodnie wyszedł na peron, uśmiechając się na wspomnienie stresu, jakiemu poddany był podczas akcji w banku. Suburbia, na których się teraz znajdował, nie miały centrum handlowego, musiał więc przejść spory kawałek drogi, zanim znalazł luksusowy sklep z odzieżą. Obejrzał wystawę, ale nie zdecydował się wejść, miał za to plan… Poczekał w pobliżu, obserwując przechodniów, a gdy pojawił się mężczyzna mniej więcej jego postury, poszedł za nim. Jedno spojrzenie wystarczyło, by dalej wypadki potoczyły się po jego myśli.
Wszedł do sklepu. Nie targały nim żadne wątpliwości, z góry wiedział, co ma powiedzieć. Nie zdążył rozejrzeć się po niewielkim wnętrzu, kiedy z boku podeszła ekspedientka.
– Wyjdź, zanim wezwę ochronę – syknęła marszcząc nos.
Czy mu się zdawało, czy w jej opryskliwym tonie rzeczywiście brzmiały nutki niepewności. W historii sklepu Fargo był zapewne najdziwniejszym klientem. Biały, w miarę czysty, ale w samych tylko spodniach i podartej koszuli wyglądał zaiste nieciekawie, choć o niebo lepiej niż rasowy włóczęga.
– Miałem wypadek – wyjaśnił spokojnie. – Chciałbym kupić nowe ubranie.
– Eee… – Ekspedientka nadal mierzyła go niespokojnym wzrokiem. – Chyba poproszę właściciela.
Kobieta zawróciła na pięcie, ale nie zniknęła za osłoniętymi kotarą drzwiami. Wsunęła jedynie głowę na zaplecze i po sekundzie znów obserwowała Fargo. Potem spokojnie zajęła swoje miejsce za ladą, a po kilkunastu sekundach pojawił się drobny siwy mężczyzna.
– Czym mogę służyć? – zapytał.
– Otóż – Fargo narzuconym całą siłą woli ruchem wziął go pod ramię i mimo widocznego oporu pociągnął w głąb sklepu – dwa dni temu spotkała mnie przykra przygoda. Wie pan, chciałem się ostro zabawić, a potem… – z całym przekonaniem zagrał amatora pań lekkich obyczajów obrobionego przez alfonsów, w końcu wiele razy widział takie sytuacje. – Ktoś dosypał mi czegoś do drinka, okradziono mnie, dostałem po łbie… Zabrali mi prawie wszystko… Ledwie się z tego wykaraskałem… Jak ostatni frajer, nawet nie zdążyłem załatwić sobie hotelu… A wie pan, jaka jest tutaj policja… Wolałem niczego nie zgłaszać, zwłaszcza że… Wie pan, żona, dzieci… Ten wypad do Sun City nie był planowany… Zwykła delegacja… Jednym słowem, potrzebuję kompletu ubrań, bielizny i wszystkich tych drobiazgów…
Właściciel uśmiechnął się w poczuciu męskiej solidarności.
– Ale my nie dajemy nic na kredyt – w jego tonie nie było nieufności, jedynie chęć usprawiedliwienia.
– Na szczęście nie zabrali mi kilku czeków podróżnych… Zdołałem je dzisiaj zrealizować.
Uśmiech siwego człowieczka świadczył, że wszelkie wątpliwości należą już do przeszłości.
– Panna Stacy zajmie się wszystkim.
– Dziękuję… Chciałbym jednak, żeby wszystkie ubrania były pochodzenia europejskiego. Rozumie pan…
– Ależ oczywiście. – Właściciel zgiął się w pełnym szacunku ukłonie. – Posiadamy ogromny wybór najnowszych modeli najlepszych europejskich domów mody.
Perspektywa pozbycia się zalegających półki, niesłychanie drogich europejskich ciuchów musiała wprawić go w doskonały humor. Był to z pewnością najlepszy interes, jaki udało mu się ubić w ciągu ostatnich miesięcy, dlatego też przez cały czas kręcił się wokół, przeszkadzał ekspedientce i bez przerwy zasypywał klienta coraz to nowymi propozycjami.
Kiedy prawie godzinę później Fargo wychodził z powrotem na ulicę, oprócz nesesera z pieniędzmi dźwigał ciężką walizkę wypchaną najdroższymi ubraniami, jakie były na składzie. Szeroka biała bluza, jaką miał na sobie, jasne spodnie i sportowe buty sprawiały, że nikt z nielicznych przechodniów nie oglądał się już za nim. Wrócił do zaułka i zwrócił wolność swojemu bezwolnemu pomocnikowi. Zabrał mu nowo nabyte ubranie i zostawił oszołomionego mężczyznę w samej bieliźnie, obok jego własnych, nieco sfatygowanych rzeczy, aby uporał się z solidnym bólem głowy. Dość szybko odnalazł zakład fryzjerski, gdzie spędził następne pół godziny, zerkając nerwowo na pozostawione w przejściu walizki. Zabiegi człowieka w nieskazitelnie białym fartuchu miały ten skutek, że żaden szczegół, prócz wychudzonej twarzy, nie burzył już wyobrażenia poważnego, bardzo bogatego człowieka, jakim stał się teraz Fargo.
Fakt ten wpłynął na jego nastrój do tego stopnia, że zdołał pokonać nabyty i utrwalony przez lata odruch i podszedł do stojącego na rogu policjanta, żeby spytać o najbliższy dobry hotel. Tamten zrobił zafrasowaną minę.
– Hotel? Jeśli dobry, to tylko w centrum – zdziwiony stróż prawa zlustrował go od stóp po głowę. – Okoliczne motele mają raczej średni standard i nie sądzę, by panu odpowiadały – spojrzał przez ramię i nagle się uśmiechnął.
Ruchem ręki zatrzymał przejeżdżającą czarterową limuzynę. Czarnoskóry kierowca najpierw usiłował się tłumaczyć, machając nerwowo plikiem dokumentów, ale już po chwili, z radosnym uśmiechem, otworzył tylne drzwiczki jedenastometrowego kremowego chryslera i umieścił obie walizki w przepastnym bagażniku.
– Dokąd? – odwrócił głowę, ale nie do Fargo, tylko w kierunku policjanta.
– Do hotelu…
Ruszyli, zanim padła jakakolwiek nazwa. Widocznie sam wygląd pasażera mówił wszystko. Rozparty na tylnym siedzeniu Fargo uśmiechnął się pod nosem. Szeleszczące banknoty w kieszeni być może nie potrafiły wyleczyć go z ponurych rozmyślań, ale z pewnością dodawały im smaku. Czuł, że powinien wszystko przeanalizować na zimno, zastanowić się nad planem działania, zrobić wreszcie coś rozsądnego… Ale, do cholery! Przecież przez ostatnie lata robił tylko rzeczy rozsądne, jeśli rozsądkiem można nazwać chęć przetrwania. „Nie, na pewno nie” – odpędzał wszelkie myśli na temat ewentualnego poszukiwania go przez policję. Przecież nie mogą wiedzieć, nie mogą nawet się domyślać, że miał coś wspólnego z aferą w banku. Jego rozważania przerwała uwaga kierowcy, który radośnie oznajmił, że są już na miejscu. Dwóch odźwiernych w pstrokatych liberiach zaopiekowało się jego bagażem, a on sam eskortowany przez trzeciego dotarł przez ogromny hol do recepcji. Wynajął apartament. Najdroższy, prezydencki. Zapłacił gotówką, dodając spory napiwek i informując wszem wobec, iż nie życzy sobie, by ktokolwiek wiedział, że mieszka w tak podłym hotelu. Zdawał sobie sprawę, że tylko plik banknotów może okiełznać chęć zobaczenia jego, nieistniejących przecież, dokumentów. Zarejestrowali go pod prawdziwym nazwiskiem, choć mógł użyć jakiegokolwiek. Dodał sobie tylko skromny tytuł baroneta, ot tak, dla przydania sobie wagi.
Po dłuższym zastanowieniu zdecydował się umieścić neseser w hotelowym sejfie, a walizkę kazał rozpakować bojom w apartamencie. Sam jak we śnie powlókł się do tonącej w zieleni restauracji. Choć w karcie roiło się wprost od wykwintnych dań, zamówił coś bardzo prostego, klasyczny zestaw kontynentalny. Pamiętał też, żeby nie jeść zbyt łapczywie. Ta ostrożność zniknęła chwilę potem, ledwie umoczył usta w pierwszym drinku. Najpierw były jakieś uwagi pod adresem orkiestry, potem próba zatańczenia ze starszą, nobliwie wyglądającą damą. Jeszcze później, w przypływie trzeźwości stwierdził, że rozmawia z piękną ciemnowłosą kobietą i to przy jej stoliku. Otrząsnął się zaskoczony, kiedy okazało się, że ona zna jego imię i nazwisko i od czasu do czasu tytułuje go: „panie profesorze”. Alkohol nie wyparował mu jeszcze z głowy, usiłując więc zachować resztki pozorów, wspomniał coś o zmęczeniu i potrzebie odpoczynku.
– Odprowadzisz mnie? – uśmiechnęła się.
– Oczywiście – wstał i pomógł odsunąć jej krzesło.
Lawirując między stolikami, przeszli do szerokiego, pustego korytarza.
– Który to pokój, proszę pani?
– Och, Lynn. 7017, siedemdziesiąte piętro. Tyle razy mówiłam ci, że mam na imię Deborah. Powiedz tylko: „Debbie, daj ogień”, to przysunę ci zapalniczkę, powiedz: „Debbie, uśmiechnij się”, to…
– Debbie, zdejmij bluzkę! – wypalił niespodziewanie, sam zaskoczony swoją bezczelnością.
– Och, ty draniu… – rozejrzała się i nagle… rozpięła guziki i rozchyliła bluzkę.