125982.fb2
Minęło trochę czasu, zanim Lamont zdołał złapać senatora; czasu, którego miał tak mało, że każda strata doprowadzała go do szewskiej pasji, tym bardziej że nie nadchodziły żadne przekazy od paraludzi. Żadnej odpowiedzi, mimo że Bronowski przesłał chyba z pół tuzina przekazów, w każdym starannie zestawiając wybraną kombinację parasymboli, włączając w nie zarówno „FEER”, jak i „FEAR”.
Lamont nie do końca rozumiał, co miały znaczyć stosowane przez Bronowskiego wariacje, ale nie tracił nadziei.
Nic jednak się nie działo, a on — musiał w końcu spotkać się z Burtem.
Senator był już mężczyzną w sile wieku, miał szczupłą twarz, ostre spojrzenie. Od lat — całe wieki — przewodniczył Komitetowi do Spraw Technologii i Środowiska. Podchodził poważnie do swojej pracy, czemu wielokrotnie dał wyraz.
Właśnie zajmował się swoim staromodnym krawatem, który lubił tak bardzo i nosił tak często, że uznano go za jego znak firmowy. — Synu, mogę ci poświęcić tylko pół godziny. — Po czym znacząco spojrzał na zegarek.
Lamont nie przejmował się tym zbytnio. Sądził, że uda mu się zainteresować senatora Burta na tyle, że tamten zapomni o ograniczeniach czasowych. Nie zaczął też od sedna sprawy, nie miał zamiaru bowiem postępować z nim tak jak z Hallamem.
— Zostawmy na boku matematykę, senatorze. Zakładam jednak, że zdaje pan sobie sprawę, że przez pompowanie prawa natury dwóch Wszechświatów się mieszają.
— Przenikają — powiedział spokojnie senator — a punkt równowagi zostanie osiągnięty za około l030 lat. To chyba ta liczba? — Brwi wygięły mu się w łuk, nadając jego twarzy wyraz zaskoczenia.
— Zgadza się — potwierdził Lamont — ale została otrzymana przy założeniu, że obce prawa, przenikając do naszego Wszechświata, będą się rozprzestrzeniać z prędkością światła. Jest to założenie błędne.
— Dlaczego?
— Szybkość mieszania się została obliczona jedynie dla plutonu 186 przesłanego do tego świata. Ale szybkość dyfuzji jest początkowo bardzo mała — prawdopodobnie ze względu na dużą gęstość materii — i z upływem czasu zwiększa się. Jeśli pluton jest wymieszany z substancją o mniejszej gęstości, prędkość mieszania gwałtownie wzrasta. Na podstawie kilku pomiarów tego rodzaju obliczono, że tempo przenikania będzie się zwiększać aż do prędkości światła w próżni. Mija bowiem trochę czasu, zanim obce prawa zdołają przejść przez atmosferę. Znacznie mniej czasu zajmuje im dotarcie do jej górnej warstwy, a stamtąd lecą już we wszystkich kierunkach z prędkością 300 000 kilometrów na sekundę, błyskawicznie rozrzedzając się, tym samym stając się absolutnie nieszkodliwe.
Lamont przerwał na chwilę, żeby się zastanowić, jak najlepiej rozegrać dalszą część rozmowy. — Jednakże… — ponaglił senator, w sposób zdradzający człowieka nie mającego czasu.
— To bardzo wygodne założenie, które jak najbardziej zdaje się mieć sens, pomijające jednak zasadnicze problemy. Ale co będzie, jeżeli założymy, że to nie materia stawia opór przenikaniu obcych praw, lecz podstawowa struktura samego Wszechświata?
— Co znaczy podstawowa struktura Wszechświata?
— Trudno mi to ująć w słowach. Myślę, że istnieje formuła matematyczna, za pomocą której dałoby się ją przedstawić, ale nie potrafię przełożyć tego na słowa. Podstawowa struktura Wszechświata dyktuje prawa natury. To właśnie ona powoduje konieczność zachowania energii. Podstawowa struktura paraświata, która w jakiś sposób różni się od naszej, czyni tamtejsze oddziaływania jądrowe sto razy silniejsze od naszych.
— Tak…
— Jeżeli to podstawowa struktura jest przenikana, panie senatorze, to obecność materii — nieważne gęstej czy nie — ma jedynie znaczenie drugorzędne. Prędkość przenikania w próżni jest zatem większa niż w ciałach stałych, ale tylko niewiele. Być może jest wielka w przestrzeni kosmicznej, w skali ziemskiej, ale to tylko niewielki ułamek prędkości światła.
— Co znaczy…?
— Struktura obca nie rozprzestrzenia się tak szybko, jak sądziliśmy, lecz nawarstwia się wewnątrz Układu Słonecznego, w znacznie większym stopniu, niż zakładaliśmy.
— Rozumiem — powiedział senator, przytakując głową. — A ile czasu mamy do momentu, kiedy przestrzeń wewnątrz Układu Słonecznego osiągnie stan równowagi? Mniej niż l030 lat, jak sądzę.
— O wiele mniej. Mniej niż l010. Może pięćdziesiąt miliardów lat, plus minus kilka miliardów.
— Stosunkowo niewiele, ale całkiem sporo, hę? To chyba nie powód do natychmiastowego alarmu?
— Obawiam się, że to jest powód do natychmiastowego alarmu, panie senatorze. Zanim zostanie osiągnięta równowaga, znacznie wcześniej powstaną szkody. Z powodu pompowania silne oddziaływania jądrowe w naszym świecie stają się z każdą chwilą coraz mocniejsze.
— Wystarczająco silne, by je zmierzyć?
— Chyba nie.
— Nawet po dwudziestu latach pompowania?
— Tak sądzę.
— Więc nie ma się czym przejmować?
— Jest. Od siły oddziaływań jądrowych zależy szybkość, z jaką wodór zamienia się w hel w jądrze Słońca. Jeśli oddziaływania te wzmocnią się, nawet niezauważalnie, szybkość fuzji wodoru w Słońcu może wyraźnie się zwiększyć. Równowaga między promieniowaniem i grawitacją na Słońcu jest sprawą niezwykle delikatną. Zachwianie tej równowagi na rzecz promieniowania, a to właśnie robimy…
— Tak?
— …spowoduje olbrzymią eksplozję. Prawa fizyki nie pozwalają, by gwiazda tak mała jak Słońce mogła stać się supernową. Ale jeśli one się zmienią, stanie się to możliwe. Wątpię, byśmy mogli liczyć na ostrzeżenie. Słońce skumuluje energię aż do momentu ogromnego wybuchu, osiem minut po nim, i pan, i ja będziemy martwi i Ziemia zamieni się w obłok pary.
— I nic nie można na to poradzić?
— Jeśli jest już za późno, by uniknąć naruszenia równowagi — nic. Jeśli nie, musimy zatrzymać pompowanie.
Senator odchrząknął. — Przed naszym spotkaniem, młody człowieku, ponieważ nie znam pana osobiście, zasięgnąłem informacji. Między tymi, z którymi rozmawiałem, był doktor Hallam. Pan go zna, nieprawdaż?
— Tak. — Kącik ust Lamonta zadrgał nerwowo. — Znam go bardzo dobrze.
— Powiedział mi — kontynuował senator, spoglądając na kartkę leżącą na stole — że jest pan szukającym guza idiotą o wątpliwej poczytalności i zażądał, bym nie zgodził się na spotkanie z panem.
Lamont, z trudem panując nad swym głosem, powiedział:
— Czy to jego słowa, senatorze?
— To są dokładnie jego słowa.
— Dlaczego więc zgodził się pan na spotkanie?
— Normalnie, po uzyskaniu tak niepochlebnej opinii od Hallama o osobie, z którą mam się spotkać, nie zgodziłbym się na rozmowę. Mój czas jest zbyt cenny, i Bóg jeden wie, ilu szukających guza idiotów o wątpliwej poczytalności spotykam ciągle, nawet między tymi, którzy przychodzą do mnie z najlepszymi rekomendacjami. W tym przypadku jednakże nie podobało mi się, że Hallam użył tu słowa „żądam”. Nikt nie ma prawa stawiać żądań senatorowi i Hallam powinien o tym dobrze wiedzieć.
— A więc pomoże mi pan?
— W czym?
— W zatrzymaniu pompowania.
— Kategorycznie odmawiam. To niemożliwe.
— Dlaczego? — zapytał Lamont. — Jest pan przewodniczącym Komisji do Spraw Technologii i Środowiska, i powinnością pana jest zatrzymanie Pomp i każdego procesu technologicznego, który grozi środowisku nieodwracalnymi szkodami. Nie ma większej szkody niż ta, którą może spowodować Pompa.
— Oczywiście. Oczywiście. Jeśli ma pan rację. Ale wydaje mi się, że pańska historyjka sprowadza się do tego, że pańskie założenia różnią się od powszechnie przyjętych. Kto może stwierdzić, czyje założenia są słuszne?
— Senatorze, moja teoria tłumaczy wątpliwości, które nie dały się wyjaśnić w świetle ogólnie przyjętych poglądów.
— Tak, rozumiem. Ale w takim razie, dlaczego pańscy koledzy nie zaakceptowali modyfikacji? Nie musiałby pan wtedy do mnie przychodzić.
— Moi koledzy nie chcą mi uwierzyć. Przeszkadza im interes osobisty.
— Tak jak panu interes osobisty przeszkadza uwierzyć, że może być pan w błędzie… Młody człowieku, teoretycznie mam ogromną władzę, ale mogę coś zdziałać tylko wtedy, gdy pozwala mi na to społeczeństwo. Pozwól, że dam ci lekcję praktycznej polityki.
Spojrzał na zegarek, rozparł się wygodnie w fotelu i uśmiechnął. Nie było to dla niego typowe, ale tego ranka „Terrestrial Post” w artykule wstępnym nazwał go „urodzonym politykiem, najzdolniejszym w całym Kongresie Międzynarodowym” i doznane zadowolenie jeszcze z niego promieniowało.
— Błędem jest — rozpoczął — zakładać, że społeczeństwo chce, aby jego środowisko albo życie jego członków były chronione, i że będzie wdzięczne jakiemuś idealiście, który poświęci życie, by walczyć o te cele. Tak naprawdę społeczeństwo chce osobistej wygody. Wiemy o tym dobrze z doświadczenia z czasu kryzysu ekologicznego w dwudziestym wieku. Kiedy dowiedziano się, że papierosy podnoszą zachorowalność na raka płuc, oczywistym środkiem zaradczym było zaprzestanie palenia, tymczasem żądano papierosa nie powodującego raka. Kiedy stało się jasne, że silnik spalinowy niebezpiecznie zanieczyszcza atmosferę, należało zaprzestać używania go, ale zażądano stworzenia silników nie zanieczyszczających atmosfery. Toteż, młody człowieku, nie proś mnie, bym zastopował pompowanie. Od niego zależy gospodarka i komfort całej planety. Powiedz mi raczej, jak uniknąć sytuacji, w której pompowanie miałoby spowodować wybuch Słońca.
— Na to nie ma rady, panie senatorze — powiedział Lamont. — Mamy do czynienia z tak elementarnym procesem, że nie możemy z tym igrać. Musimy z tym skończyć.
— Aha, i pan tylko proponuje, byśmy wrócili do sytuacji sprzed pompowania.
— Musimy.
— W takim razie musi pan mieć niezbity dowód, że ma pan rację.
— Najlepszym dowodem — otwarcie powiedział Lamont — byłoby spowodowanie eksplozji Słońca. Ale nie sądzę, żeby chciał pan, bym posunął się tak daleko.
— Może niekoniecznie. Dlaczego nie zwrócił się pan o poparcie do Hallama?
— Ponieważ to mały człowiek, który uważa się za Ojca Pompy Elektronowej. Czy może przyznać, że jego dziecko ma zniszczyć Ziemię?
— Rozumiem, mimo wszystko jest on dla całego świata Ojcem Pompy Elektronowej i tylko jego słowo tak naprawdę ma znaczenie w tej sprawie.
Lamont potrząsnął głową. — Hallam nigdy na to nie pójdzie. Już prędzej wolałby, żeby Słońce wybuchło.
— To niech go pan do tego zmusi. Ma pan teorię, ale teoria sama w sobie nie ma żadnego znaczenia. Z pewnością istnieje jakiś sposób na sprawdzenie jej. Szybkość rozpadu promieniotwórczego, powiedzmy uranu, zależy od oddziaływań wewnątrzjądrowych. Czy szybkość ta zmienia się zgodnie z pańską teorią, a nie ze standardową?
Lamont znowu potrząsnął głową. — Normalna radioaktywność zależy od słabych oddziaływań jądrowych i — niestety — eksperymenty tego rodzaju mogą stanowić jedynie marginalne dowody. Wyniki takich badań dostarczą przekonujących argumentów wtedy, gdy już będzie za późno na wszelkie działanie.
— Cóż innego pozostaje?
— Istnieją specyficzne oddziaływania pionów, które mogłyby dostarczyć koniecznych danych. Ale lepiej byłoby wykorzystać kombinacje kwarków, które dały ostatnio zadziwiające wyniki. Jestem przekonany, że mógłbym je wyjaśnić.
— No, proszę, to już coś.
— Tak, ale by otrzymać te dane, musiałbym skorzystać z wielkiego synchotronu protonowego na Księżycu, a tam kolejka została zajęta na kilka następnych lat. Sprawdziłem to. Chyba że ktoś użyłby specjalnych wpływów.
— Ten ktoś to ja?
— Tak, pan, senatorze.
— To niemożliwe, dopóki doktor Hallam ma o panu taką opinię. — Kościsty palec senatora Burta postukał w kartkę papieru, leżącą przed nim. — Nie mogę tego pominąć.
— Ale przecież istnienie całego Wszechświata…
— Proszę to udowodnić.
— Proszę zlekceważyć opinię Hallama, a ja dowiodę swoich racji.
— Niech pan to udowodni, to ja zlekceważę Hallama.
Lamont wziął głęboki oddech. — Senatorze! Przypuśćmy, że istnieje choćby małe prawdopodobieństwo, że mam słuszność. Czyż nie jest to warte walki, sprawdzenia? Oznacza przecież wszystko, ludzkość, całą planetę…
— Mam więc stanąć do walki? Chciałbym. Jest w tym jakiś patos, gdy się idzie na dno w walce o dobrą sprawę. Każdy przyzwoity polityk ma w sobie tyle z masochisty, by czasami marzyć o spadaniu przy wtórze anielskich chórów, ale, doktorze Lamont, żeby się na to ważyć, trzeba mieć choć cień szansy na zwycięstwo. Trzeba mieć coś, dzięki czemu można by wygrać. Jeśli pana poprę, przeciwstawiając pańskie słowo bezcennej wartości pompowania, nie osiągnę nic. Czy mogę żądać, by ludzie wyrzekli się osobistej wygody i dostatku, do których przywykli dzięki Pompie, tylko dlatego, że jakiś człowiek krzyczy „Koniec świata!”, a wszyscy inni naukowcy temu przeczą i szacowny Hallam nazywa go idiotą? Nie, proszę pana, daremnie nie pójdę na dno.
— W takim razie, niech mi pan przynajmniej pomoże znaleźć dowód. Nie musi się pan ujawniać, jeśli się pan obawia…
— Nie boję się — przerwał Burt — jestem tylko realistą. Doktorze Lamont, pańskie pół godziny już dawno minęło.
Lamont wpatrywał się w rozmówcę w bezsilnej złości, ale wyraz twarzy Burta jasno wskazywał, że nie będzie kompromisów. Lamont wyszedł.
Senator Burt nie od razu zaprosił następnego petenta. Mijały minuty, a on spoglądał niepewnie na zamknięte drzwi i bawił się krawatem. Może tamten człowiek ma rację? Czy istnieje choćby niewielka szansa, że on ma rację?
Musiał przyznać, że podstawienie nogi Hallamowi, wrzucenie go w błoto i siedzenie na nim, dopóki profesorek się nie udławi, sprawiłoby mu przyjemność… ale tak się nie stanie. Hallam jest nietykalny. Burt miał tylko jeden zatarg z Hallamem blisko dziesięć lat temu. Racja była po jego stronie, absolutna, a Hallam kompletnie się mylił. Potwierdziły to zresztą wydarzenia, które nastąpiły później. A jednak w tamtym czasie Burt został upokorzony i w rezultacie omal nie przegrał następnych wyborów. Burt potrząsnął głową, jakby napominając się. Mógłby zaryzykować wybory w dobrej sprawie, ale nie mógł ponownie zaryzykować upokorzenia. Dał sygnał, by wprowadzono następnego gościa. Kiedy wstał, by go powitać, twarz jego wyrażała spokój i obojętność.