125982.fb2
A jednak trwało. Dwa tygodnie minęły bez żadnej odpowiedzi i napięcie jeszcze wzrosło.
Widać było to po Bronowskim. Wcześniejsza beztroska zniknęła, a gdy wszedł do laboratorium Lamonta, otaczała go już ponura cisza.
Przez chwilę obaj spoglądali na siebie. W końcu Bronowski powiedział: — Wszyscy wiedzą już, że masz się stawić przed komisją dyscyplinarną.
Lamont najwyraźniej tego ranka się nie golił. Jego laboratorium przedstawiało dość żałosny wygląd: pokój, który już wkrótce zostanie na zawsze opuszczony. Lamont wzruszył ramionami. — I co z tego. Nic mnie to nie obchodzi. Niepokoi mnie jednak, że „Physical Review” odrzucił moją pracę.
— Mówiłeś, że się tego spodziewasz.
— Tak, ale myślałem, że to uzasadnią. Wytkną błędy, pomyłki, nieuzasadnione założenia, coś, z czym mógłbym polemizować.
— Nie zrobili tego?
— Ani słowa. Recenzenci nie uznali pracy za godną publikacji. Nie chcą tego tknąć… Koniec, kropka. Ta powszechna głupota jest naprawdę zniechęcająca. Myślę, że nie żałowałbym samobójstwa ludzkości z powodu jej wrodzonego zła lub choćby lekkomyślności. Jest coś cholernie poniżającego w staczaniu się ku katastrofie z powodu głupoty. Co za sens być człowiekiem, jeśli tak mamy zginąć.
— Głupota — wyszeptał Bronowski.
— Jak inaczej to nazwać? I oni chcą, bym się przed nimi stawił. Z pewnością wywalą mnie na zbity pysk za wielką zbrodnię, za to, że mam rację.
— Wszyscy chyba wiedzą, że kontaktowałeś się z Chenem.
— Tak! — Lamont położył palce na grzbiecie nosa i zaczął przecierać oczy. — Chyba go tak rozgniewałem, że poleciał naskarżyć Hallamowi i razem wysunęli zarzut, że próbowałem sabotować działalność Pompy przez nieusprawiedliwioną i nie mającą poparcia taktykę zastraszania, łamiąc w ten sposób etykę zawodową. Skończy się na tym, że nie będę miał prawa do pracy na stacji.
— Łatwo im przyjdzie to udowodnić.
— Tak sądzę. To już bez znaczenia.
— Co masz zamiar zrobić?
— Nic — powiedział Lamont z pogardą w głosie. — Niech robią, co im się żywnie podoba. Liczę na biurokrację. Każdy krok podjęty w tej sprawie zajmie tygodnie albo miesiące, podczas gdy ja będę czuwał nad twoją pracą. Jeszcze otrzymamy odpowiedź od paraludzi.
Bronowski wyglądał żałośnie. — Pete, a jeśli nie otrzymamy? Może czas na to, abyś to jeszcze raz przemyślał.
Lamont rzucił mu ostre spojrzenie. — O czym mówisz? — Powiedz im, że się mylisz. Odpokutuj za to. Uderz się w pierś — Poddaj się.
— Nigdy! Na Boga, Mike, w tej grze stawką jest cały świat i wszystkie żyjące na nim istoty.
— Tak, ale czym to jest dla ciebie? Nie jesteś żonaty. Nie masz dzieci. Wiem, że twój ojciec nie żyje. Nigdy nie wspominałeś o matce ani rodzeństwie. Wątpię, czy na Ziemi jest jakaś istota ludzka, z którą utrzymywałbyś emocjonalną więź. Więc idź swoją drogą i do diabła z tym wszystkim.
— A ty?
— Tak samo. Jestem rozwiedziony i nie mam dzieci. Mam młodą kochankę, z którą utrzymuję bardzo bliskie kontakty. Nasz związek potrwa tak długo, jak będzie mógł. Żyj! Ciesz się życiem!
— A przyszłość?
— Jakoś sobie damy radę. Kiedy nadejdzie śmierć, nawet jej nie zauważysz.
— Nie mogę żyć z taką filozofią… Mike. Mike! Co to ma znaczyć? Czy chcesz powiedzieć, że się nigdy nie dogadamy z paraludźmi? Rezygnujesz?
Bronowski spojrzał gdzieś w bok. — Pete, dostałem odpowiedź — oznajmił. — Zeszłej nocy. Myślałem, że poczekam z tym do jutra i jeszcze to przemyślę, ale po co myśleć?… Oto ona.
Oczy Lamonta wyrażały pytanie. Wziął do ręki folię i przyglądał się jej. Nie było znaków interpunkcyjnych.
PUMP NOT STOP NOT STOP WE NOT STOP PUMP WE NOT HEAR DANGER NOT HEAR NOT HEAR YOU STOP PLEASE STOP YOU STOP SO WE STOP PLEASE YOU STOP DANGER DANGER DANGER STOP STOP YOU STOP PUMP[2]
— Boże — wyszeptał Bronowski — to brzmi rozpaczliwie.
Lamont nadal wpatrywał się w folię. Nic nie mówił.
— Zdaje się, że gdzieś po drugiej stronie jest ktoś taki jak ty — paraLamont — powiedział Bronowski. — Również on nie potrafi przekonać paraHallamów do zatrzymania Pompy. I kiedy my błagamy, by oni nas uratowali, on błaga nas, byśmy uratowali ich.
— Ale coś musi się stać, jeśli pokażemy to…
— Powiedzą, że kłamiesz, że to sztuczka, którą spreparowałeś, żeby uratować swój psychotycznie urojony koszmar.
— Mogą to powiedzieć o mnie, ale nie o tobie. Poprzesz mnie. Poświadczysz, że otrzymałeś to, i powiesz, w jaki sposób.
Bronowski zarumienił się. — Jaki z tego byłby pożytek? Powiedzą, że gdzieś tam w paraświecie jest taki czubek jak ty. I że wiadomość dowodzi, że prawnie ustanowione tam władze są przekonane, że nie ma niebezpieczeństwa.
— Mike, stań u mego boku.
— Nie ma sensu, Pete. Sam powiedziałeś — głupota! Ci paraludzie są może bardziej technologicznie zaawansowani niż my, może nawet są bardziej inteligentni, jak twierdzisz, ale jasne jest, że są równie głupi jak my, a to oznacza koniec. Dobrze to ujął Schiller i zgadzam się z nim.
— Kto?
— Schiller. Niemiecki dramatopisarz sprzed trzech wieków. W sztuce o Joannie d’Arc, powiedział: „Przeciw głupocie nawet bogowie na próżno walczą”. Nie jestem bogiem, nie będę już więcej walczył. Zostawmy to w spokoju, Pete, zajmijmy się własnymi sprawami. Może świat będzie istniał jeszcze przez nasze życie, a jeśli nie, i tak nic nie możemy zrobić. Przykro mi, Pete. Stoczyłeś godną walkę, ale przegrałeś. Ja rezygnuję z gry.
Opuścił pokój, zostawiając Lamonta samego. Ten siedział w fotelu, nerwowo stukając palcami po stole. Gdzieś na Słońcu protony stawały się, z każdą chwilą coraz bardziej zachłanne, by w pewnym momencie zniszczyć delikatną równowagę gwiazdy.
— I nikt na Ziemi nie przeżyje, nikt się nie dowie, że miałem rację! — krzyknął Lamont, mrugając oczami i usilnie starając się powstrzymać łzy.
Pompa nie zatrzymać nie zatrzymać my nie zatrzymać pompy my nie słyszeć niebezpieczeństwo nie słyszeć wy zatrzymać proszę wy zatrzymać niebezpieczeństwo niebezpieczeństwo niebezpieczeństwo zatrzymać zatrzymać wy zatrzymać pompa.