125982.fb2
— Cześć! — zawołała pogodnie Selene.
Ziemianin odwrócił się. Rozpoznał ją prawie bez wahania. — Selene! Tak? Selene?
— Tak! I do tego poprawnie zaakcentowane. Dobrze się bawisz?
— Świetnie — odparł z powagą Ziemianin. — Ta podróż pomaga mi zrozumieć, jak niezwykłe jest nasze stulecie. Niedawno byłem na Ziemi, zmęczony tamtym światem i sobą. Wtedy pomyślałem: „Gdybym żył sto lat temu, jedynym sposobem na opuszczenie tego świata byłaby śmierć, a teraz… mogę polecieć na Księżyc”.
Uśmiechnął się melancholijnie.
— Czy czujesz się szczęśliwszy, będąc na Księżycu? — spytała Selene.
— Troszkę. — Rozejrzał się wokoło. — Czy nie musisz się zajmować grupą turystów?
— Nie dzisiaj — odpowiedziała radośnie. — Dzisiaj mam wolne. Kto wie, może wezmę jeszcze dwa lub trzy dni. To bardzo nudna praca.
— Masz pecha, wpadłaś na turystę w dniu wolnym od pracy.
— To nie przypadek. Szukałam cię. Nie powiem, żeby było to łatwe. Nie powinieneś się udawać na samotne wycieczki.
Ziemianin przyjrzał się jej z ciekawością. — Dlaczego mnie szukałaś? Lubisz Ziemian?
— Nie — powiedziała z przychodzącą jej bez trudu szczerością. — Źle mi się od nich robi. Nie lubię ich z zasady, a ciągły zawodowy kontakt z nimi jeszcze pogarsza sprawę.
— A jednak mnie szukałaś i jakoś żadnym sposobem nie potrafię się przekonać, że jestem młody i przystojny.
— Nawet gdybyś był, nic by ci to nie dało. Ziemianie są mi obojętni, o czym wiedzą wszyscy, oprócz Barrona.
— Wobec tego, dlaczego mnie szukałaś?
— Ponieważ zaintrygowałeś mnie i ponieważ zainteresował się tobą Barron.
— Kim jest ten Barron? Twoim chłopakiem? Selene roześmiała się.
— Barron Neville. Jest kimś znacznie więcej niż chłopakiem i przyjacielem. Kochamy się, kiedy przychodzi nam na to ochota.
— No, o to mi chodziło. Czy macie dzieci?
— Chłopca. Ma dziesięć lat. Większość czasu przebywa w oddziale dla chłopców. Uprzedzając następne pytanie, nie jest dzieckiem Barrona. Mogę mieć dziecko z Barronem, jeśli nadal będziemy razem, kiedy dostanę przydział… O ile dostanę… Jestem jednak całkiem pewna, że tak będzie.
— Jesteś nad wyraz szczera.
— Na tematy, których nie uważam za delikatne? Dlaczego nie… Dobra, co chciałbyś robić?
Szli korytarzem z mlecznobiałej skały, której gładka powierzchnia inkrustowana była matowymi fragmentami „księżycowych klejnotów” dostępnych na całej powierzchni satelity. Sandały Selene zdawały się ledwie muskać powierzchnię podłogi. Ciężkie buty Ziemianina o grubej ołowianej podeszwie zapobiegały temu, by każdy krok stawał się torturą.
Był to jednokierunkowy korytarz. Sporadycznie wyprzedzał ich mały pojazd o napędzie elektrycznym, po czym oddalał się prawie bezdźwięcznie.
— Hm, co chciałbym robić? — zastanawiał się Ziemianin. — Czyżby to było zamaskowane zaproszenie? Czy mogłabyś określić warunki graniczne oferty, żebym przypadkiem cię nie obraził?
— Czy jesteś fizykiem? Zawahał się. — Dlaczego pytasz?
— Żeby usłyszeć, co powiesz. Wiem, że jesteś fizykiem.
— Skąd?
— Kto jak nie fizyk używałby zwrotu: „określić warunki graniczne”. A szczególnie, jeśli pierwszą rzeczą, którą chce się zobaczyć na Księżycu, jest synchrotron protonowy.
— To z tego powodu mnie szukałaś? Ponieważ wyglądam na fizyka?
— Dlatego Barron kazał mi cię znaleźć. Również jest fizykiem. Przyszłam, bo sądziłam, że jesteś niezwykły jak na Ziemianina.
— Co przez to rozumiesz?
— Nic specjalnie pochlebnego, jeśli liczyłeś na komplementy. Po prostu wydajesz się nie lubić Ziemian.
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— Obserwowałam, jak patrzyłeś na innych członków grupy. Co więcej, jakimś sposobem to czuję. Ziemiaki, które nie lubią innych Ziemiaków, zostają na Księżycu. Wracając do mego pytania… Co chciałbyś robić? Określę warunki graniczne, jeśli chodzi o zwiedzanie.
Ziemianin spojrzał na nią z ukosa.
— To bardzo dziwne, Selene. Masz dzień wolnego. Twoje zajęcie jest tak nieciekawe lub wstrętne, że cieszysz się z wolnego dnia i z chęcią przywitałabyś następne dwa lub trzy. A jednak spędzasz ten czas, wracając do swej funkcji z własnej woli dla mnie… Z powodu odrobiny zainteresowania.
— Zainteresowania Barrona. Jest teraz zajęty i nie ma nic złego w tym, że zabawię cię do czasu, aż skończy… Poza tym, to co innego. Czy nie widzisz, że to coś innego? W pracy oprowadzam stado Ziemiaków… Chyba nie przeszkadza ci, że stosuję to słowo?
— Sam go używam.
— Bo jesteś Ziemianinem. Niektórzy Ziemianie uważają to określenie za pogardliwe i czują się urażeni, gdy Lunarianie je używają.
— To znaczy, kiedy używają je Lunatycy? Zarumieniła się. — No, właśnie.
— W takim razie, nie ma co się rozczulać nad słowami. Mów dalej, wspominałaś o swojej pracy.
— W pracy spotykam Ziemian, których muszę chronić przed wypadkami i których muszę zaprowadzić tu i ówdzie, raczyć krótkimi wykładami i dbać o to, żeby jedli, pili i chodzili zgodnie z przepisami. Oglądają te swoje widoczki, zajmują się swoimi błahostkami, a ja muszę być bardzo uprzejma i opiekuńcza.
— Straszne.
— Ale ty i ja możemy robić, co się nam spodoba. Mam nadzieję, że zaryzykujesz i że nie będę musiała cały czas uważać na słowa.
— Mówiłem ci, że możesz spokojnie nazywać mnie Ziemiakiem.
— Dobrze. Co chciałbyś robić?
— Odpowiedź jest prosta. Chciałbym zobaczyć synchrotron protonowy.
— Nie teraz. Może Barron zaaranżuje to po spotkaniu z tobą.
— Jeśli nie mogę zobaczyć synchrotronu, nie wiem, co innego jest tu do oglądania. Wiem, że radioteleskop jest po drugiej stronie i nie wydaje mi się, żeby był wart obejrzenia… Powiedz mi, czego przeciętny turysta nie widzi?
— Jest kilka takich rzeczy. Zbiorniki z algami — nie antyseptyczne fabryki żywności, które widziałeś — ale farmy. Jednak nieapetyczny zapach jest tam chyba zbyt silny i nie sądzę, by Ziemiak — Ziemianin — uznał to za szczególnie przyjemne. Ziemianie i tak mają wystarczająco dużo kłopotów z jedzeniem.
— Dziwi cię to? Czy próbowałaś kiedyś ziemskiej żywności?
— Nie przypominam sobie. Ale chyba nie smakowałaby mi. To zależy, do czego się przywykło.
— Tak sądzę — przyznał Ziemianin wzdychając. — Gdybyś spróbowała prawdziwego steku, chyba byś się udławiła naszym tłuszczem i białkiem.
— Możemy pójść na kraniec miasta, gdzie drążone są w skale nowe korytarze, ale musiałbyś założyć specjalny ubiór ochronny. Mamy fabryki…
— Ty wybierz.
— Zgoda, pod warunkiem, że odpowiesz mi szczerze na moje pytanie.
— Nie mogę tego przyrzec, nie usłyszawszy pytania.
— Mówiłam, że Ziemiaki, które nie lubią Ziemiaków, zostają zwykłe na Księżycu. Nie przeczyłeś temu. Czy masz zamiar zostać na Księżycu?
Ziemianin wpatrywał się w czubki swoich nieforemnych butów.
— Selene, miałem problemy z otrzymaniem wizy na Księżyc. Powiedziano mi, że mogę być za stary na podróż i że jeślibym przebywał na Księżycu przez dłuższy czas, powrót na Ziemię może być niemożliwy. Więc powiedziałem, że planuję zostać na Księżycu na stałe.
— Nie kłamałeś?
— Miałem jeszcze wątpliwości. Ale teraz sądzę, że zostanę.
— Wydaje mi się, że w takich okolicznościach powinni wykazywać mniej chęci, żeby ci pozwolić zostać.
— Dlaczego?
— Normalnie władze ziemskie nie lubią wysyłać fizyków na Księżyc na stałe.
Wargi Ziemianina zadrżały.
— Jeśli o to chodzi, nie miałem żadnych trudności.
— Skoro masz być jednym z nas, myślę, że powinieneś zobaczyć salę ćwiczeń. Ziemiaki często mają ochotę obejrzeć ją, ale nie zachęcamy ich do tego, chociaż nie jest to całkowicie zabronione. Co innego z imigrantami.
— Dlaczego?
— Po pierwsze, ćwiczymy nago albo prawie nago. Dlaczego nie? — W głosie jej pobrzmiewały nutki zniecierpliwienia, jak gdyby była zmęczona ciągłym powtarzaniem usprawiedliwień. — Temperatura jest kontrolowana, środowisko jest czyste. Tylko tam, gdzie przebywają ludzie z Ziemi, nagość jest krępująca. Szokuje niektórych Ziemiaków, innych podnieca, jeszcze innych i szokuje, i podnieca. Nie będziemy się przecież ubierać na sali tylko dla nich, nie chcemy także znosić ich ciekawskich spojrzeń, dlatego ich tam nie wpuszczamy.
— A imigrantów?
— Powinni się przyzwyczaić do nagości. Po jakimś czasie też rezygnują z odzieży. A potrzebują ćwiczeń bardziej nawet niż Lunarianie.
— Żeby być całkiem z tobą szczerym, Selene, kobieca nagość ekscytuje mnie. Nie jestem jeszcze tak stary, żeby tak nie było.
— No to się ekscytuj — powiedziała obojętnie — ale sam.
— Zgoda.
— Czy my także będziemy się musieli rozebrać? — Rzucił jej rozbawione spojrzenie.
— Jako widzowie? Nie. Możemy, ale nie jest to konieczne. Nie czułbyś się dobrze, gdybyś musiał zrobić to zupełnie do tego nie przyzwyczajony, a poza tym nie stanowiłbyś zbyt przyjemnego widoku dla nas…
— Cóż za szczerość.
— Sądzisz, że byłby to przyjemny widok? Jeśli chcesz znać moją szczerą opinię, nie chciałabym wzbudzać w tobie dreszczu podniecenia, więc najlepiej będzie, gdy oboje nie będziemy się rozbierać.
— Nikt nie będzie miał nic przeciwko temu? Chodzi o mój niezbyt przyjemny wygląd Ziemiaka?
— Nie, jeśli ja będę z tobą.
— W takim razie idziemy. Czy to daleko?
— Już dochodzimy. Wystarczy przejść tędy.
— Rozumiem, od początku planowałaś mnie tu przyprowadzić.
— Sądziłam, że to może być interesujące.
— Dlaczego?
Uśmiechnęła się niespodziewanie. — Tak sobie po prostu pomyślałam.
Ziemianin pokręcił głową.
— Zaczynam podejrzewać, że nigdy tak sobie po prostu nie myślisz. Niech zgadnę. Jeśli mam pozostać na Księżycu, będę musiał dbać o swoje ciało.
— Całkiem słusznie. Wszyscy to robimy, ale imigranci szczególnie potrzebują ćwiczeń. Przyjdzie czas, kiedy ćwiczenia staną się twoją codziennością.
Weszli do sali. Ziemianin rozejrzał się ze zdumieniem. — To pierwsze miejsce na Księżycu, które przypomina Ziemię.
— W jaki sposób?
— No, jest przestronne. Nie spodziewałem się tak wielkich pomieszczeń na Lunie. Biurka, maszyny biurowe, siedzące przy nich kobiety…
— Kobiety z obnażonymi biustami — uzupełniła poważnie Selene.
— No, przyznaję, to bynajmniej nie przypomina Ziemi.
— Mamy szyblot, a dla Ziemiaków windę. Istnieje wiele poziomów… Poczekaj.
Podeszła do kobiety siedzącej przy najbliższym biurku, zamieniły szybko kilka słów, podczas gdy Ziemianin przypatrywał się wszystkiemu z przyjazną ciekawością.
Selene wróciła. — Bez problemów. Okazuje się, że będzie przepychanka. Całkiem dobra, znam drużyny..
— To miejsce sprawia wrażenie. Naprawdę.
— Jeśli chodzi ci o jego rozmiary, to i tak jest za małe. Mamy trzy sale gimnastyczne. Ta jest największa.
— Nie wiem dlaczego, ale cieszy mnie, że w spartańskich warunkach Księżyca możecie sobie pozwolić na marnowanie tyle miejsca na błahostki.
— Błahostki! — W głosie Selene zabrzmiała obraza. — Dlaczego sądzisz, że to błahostka?
— Przepychanka? To jakaś gra?
— Możesz to nazwać grą. Na Ziemi nazywa się to chyba sportem — dziesięciu ludzi coś robi, a dziesięć tysięcy kibicuje. Na Księżycu jest inaczej. To, co ci się wydaje zabawą, jest dla nas koniecznością… Tędy, pojedziemy windą, musimy chwilę poczekać.
— Nie chciałem cię rozgniewać.
— Wcale się nie gniewam, ale musisz być rozważniejszy.
Ziemianie przystosowywali się do ziemskiej grawitacji przez całe trzysta milionów lat, odkąd pierwsze istoty żywe wypełzły na suchy ląd. Nawet jeśli nie ćwiczycie, jakoś sobie radzicie. My nie mieliśmy tyle czasu, żeby dostosować się do grawitacji Księżyca.
— Ale wyglądacie inaczej.
— Rodowici Lunarianie, którzy dojrzewali w księżycowych warunkach, mają smuklejsze mięśnie, a kości mniej masywne niż Ziemiaki, ale różnice są tylko powierzchowne. Żadna funkcja fizjologiczna, nawet bardzo subtelna, czy to będzie trawienie, czy wydzielanie hormonów, nie jest przystosowana do tutejszej grawitacji. Wszystkie wymagają regularnych ćwiczeń. Jeśli udaje się nam przygotować ćwiczenia w formie zabaw i gier, to wcale nie znaczy, że są one czymś błahym… O, przyjechała winda.
Ziemianin cofnął się odruchowo, przerażony, ale Selene wytłumaczyła, z odcieniem niecierpliwości, jak gdyby drażniło ją, że znowu będzie musiała tłumaczyć najprostsze sprawy. — Powiesz pewnie, że wygląda to jak wiklinowy kosz. Każdy Ziemianin używający naszych wind tak mówi. Ale przy tutejszej grawitacji winda nie musi wyglądać solidniej.
Winda zjeżdżała powoli na dół. Nikogo oprócz nich nie było wewnątrz kabiny.
— Podejrzewam — zauważył Ziemianin — że nieczęsto jest używana.
Selene znowu się uśmiechnęła.
— Masz rację. Szyblot jest znacznie bardziej popularny.
— Cóż to takiego?
— Dokładnie tyle, co sugeruje nazwa… Jesteśmy na miejscu. Zjechaliśmy tylko dwa poziomy w dół… Szyblot to pionowa rura z poręczami, którą można swobodnie spadać. Nie zachęcamy Ziemiaków do używania go.
— Zbyt niebezpieczne?
— Może nie samo w sobie. Można w nich schodzić, jak po drabinie. Jednak trafiają się tam urwisy, zjeżdżające na dół ze znaczną szybkością, i Ziemiaki nie wiedzą, jak im zejść z drogi. Zderzenia nie należą do przyjemnych. Ale przywykniesz z czasem i do szyblotówj… Właściwie to, co za chwilę zobaczysz, jest czymś w rodzaju wielkiego szyblotu zaprojektowanego z myślą o ryzyku.
Zaprowadziła go ku poręczy opasującej okrągły otwór, przy której stało kilka osób oddających się rozmowom. Wszystkie mniej lub bardziej nagie. Najbardziej popularną część ubioru stanowiły sandały, którym czasami towarzyszył pas z saszetką zarzucony na ramię. Nieliczni widzowie mieli na sobie majtki. Ktoś jadł jakąś zielonkawą papkę, czerpiąc ją ręką z pojemnika.
Ziemianin nieznacznie zmarszczył nos, skrzywił się, przechodząc koło jedzącego. — Musicie tu mieć duże problemy z zębami.
— Nie jest dobrze — przyznała Selene. — Gdybyśmy mogli, wybralibyśmy edentantność.
— Bezzębność?!
— No, może niezupełną. Zachowalibyśmy siekacze i kły dla estetyki, poza tym mogłyby się do czegoś przydać. A ponadto łatwo je czyścić. Ale po co nam zęby trzonowe? To całkowicie zbędne pozostałości z ziemskiej przeszłości naszego gatunku.
— Czynicie jakieś przygotowania w tym kierunku?
— Nie — odpowiedziała Selene oschle. — Inżynieria genetyczna jest zabroniona. Ziemia jest nieugięta na tym punkcie.
Wychyliła się nad poręczą.
— Nazywają to księżycowym placem zabaw.
Ziemianin popatrzył na dół. Ujrzał duże cylindryczne pomieszczenie o gładkich różowych ścianach, do których przytwierdzone były, zdawałoby się zupełnie przypadkowo, metalowe poręcze i poprzeczki. To tu, to tam wystawała rurka przecinająca część szybu, niektóre przechodziły przez całą jego szerokość. Cylinder miał około stu do stu dwudziestu metrów głębokości i z jakieś piętnaście średnicy.
Nikt nie zdawał się zwracać specjalnie uwagi na boisko ani na Ziemianina. Kilku Lunarian spojrzało na niego obojętnie, kiedy przechodził koło nich, zdając się taksować jego ubiór i wyraz twarzy, po czym się odwracali. Niektórzy z nich dawali Selene od niechcenia jakieś znaki ręką, zanim się odwrócili, niemniej odwracali się wszyscy. Mimo iż osłabiony, sygnał obojętności nie mógł być bardziej czytelny.
Ziemianin zwrócił wzrok ku otworowi cylindra. Na dnie widać było smukłe sylwetki zawodników, skrócone perspektywą patrzenia. Niektórzy mieli na sobie skrawki czerwonej odzieży, inni niebieskiej. Dwie drużyny, stwierdził. Najwyraźniej odzież spełniała rolę ochronną, bo mieli na sobie rękawice i sandały, ochraniacze na kolanach i łokciach. Kilkoro miało skąpe opaski na biodrach, a reszta na klatkach piersiowych.
— Oho — mruknął. — Kobiety i mężczyźni.
— To prawda — potwierdziła Selene. — Kobiety i mężczyźni uczestniczą w grze na równych prawach, a ubrani są po to, żeby zapobiec niepotrzebnym ruchom części ciała, które mogłyby przeszkadzać w kontrolowanym spadaniu. Istnieją oczywiste różnice w tym, które części są najbardziej podatne na ból. To nie skromność.
— Chyba o tym czytałem.
— Całkiem możliwe — skwitowała obojętnie Selene. — Niewiele jednak przedostaje się na zewnątrz. Nie dlatego, że się temu sprzeciwiamy, ale dlatego, że władze Ziemi wolą ograniczać informacje z Księżyca do minimum.
— Dlaczego?
— Jesteś Ziemianinem, to ty powinieneś mi na to odpowiedzieć… Mamy teorię, że ludzie na Ziemi się nas wstydzą. A w każdym razie ziemskie władze.
Po dwóch przeciwnych stronach cylindra zaczęła się wspinać para zawodników przy wtórze dochodzącego z dołu ten kotu bębenków. Z początku zawodnicy wchodzili po drabinie, szczebel po szczeblu, ale prędkość ich wspinaczki stopniowo się zwiększała i w połowie drogi na górę odbijali się od każdego stopnia ostentacyjnymi klaśnięciami.
— Na Ziemi nie zrobiliby tego zręczniej — podziwiał ich Ziemianin. — Jeśli w ogóle byłoby to możliwe — poprawił się.
— To nie tylko kwestia słabszej grawitacji — powiedziała Selene. — Możesz spróbować, jeśli ci się tak wydaje. To wynik nie kończących się godzin ćwiczeń.
Wspinający się dotarli do poręczy na górze i zakręcili się w taki sposób, że znaleźli się głową do dołu. Równocześnie wykonali salta i zaczęli spadać.
— Jak chcą, potrafią się szybko poruszać — skomentował Ziemianin.
— Uhm — przytaknęła Selene. Rozległy się brawa. — Wydaje mi się, że Ziemianom — chodzi mi o prawdziwych Ziemian, ludzi, którzy nigdy nie byli na Księżycu — ruch na Księżycu kojarzy się z powierzchnią i skafandrami kosmicznymi. W takich warunkach, oczywiście, ruch często jest powolny. Masa człowieka i kombinezonu jest pokaźna, z czym wiąże się duża siła bezwładności, a do tego grawitacja, która mogłaby ją równoważyć, jest niewielka.
— To prawda — zgodził się Ziemianin. — Widziałem klasyczne już filmy z pierwszymi astronautami, które oglądają w szkołach wszystkie dzieci. Poruszali się, jakby byli zanurzeni w wodzie. Te obrazy zapadają w pamięć, mimo iż wie się, że to tylko część prawdy.
— Zdziwiłbyś się szybkością, z jaką możemy się teraz poruszać po powierzchni mimo kombinezonu — powiedziała Selene. — Tutaj pod ziemią, bez skafandrów, umiemy ruszać się tak szybko jak na Ziemi. Słabszą grawitację wspomagamy odpowiednią pracą mięśni.
— Ale potraficie się poruszać także bardzo wolno. — Ziemianin obserwował akrobatów. Szybko znaleźli się na górze, a teraz umyślnie opadali powoli. Szybowali, muskając poręcze, żeby opóźnić spadek, a nie jak przedtem przyspieszyć wejście. Kiedy opadli na dno, zastąpiło ich dwóch następnych zawodników. A potem jeszcze dwóch. Na przemian, pary z każdej drużyny mistrzowsko rywalizowały ze sobą.
Każda para zaczynała tak samo, wspinała się i opadała, wykonując coraz bardziej skomplikowane akrobacje. Jedna z par, odbiwszy się równocześnie, przecinała salę długimi parabolicznymi łukami. Zawodnik docierał do poręczy, którą dopiero co opuścił partner, jakimś sposobem przemykając koło niego w powietrzu, nie dotykając go nawet. Występ wywołał burzę oklasków.
— Podejrzewam, że brak mi doświadczenia — stwierdził Ziemianin — by należycie docenić ich zręczność. Czy są to urodzeni Lunarianie?
— Tylko oni — odpowiedziała Selene. — Sala gimnastyczna jest dostępna dla wszystkich obywateli Księżyca i trzeba przyznać, że niektórym imigrantom całkiem nieźle wychodzą akrobacje. Ale żeby osiągnąć prawdziwą wirtuozerię, trzeba zaczynać od dziecka, urodzić się tutaj. Takie dzieci są właściwie przystosowane fizycznie do tego sportu — a w każdym razie lepiej niż rodowici Ziemianie — i poddane specjalnemu treningowi w dzieciństwie. Większość z wykonawców nie ma jeszcze osiemnastu lat.
— Sądzę, że nawet w przypadku księżycowej grawitacji jest to niebezpieczne.
— Nieraz zdarzają się złamania. Nie przypominam sobie, by doszło kiedyś do śmierci, ale był przypadek złamania kręgosłupa i paraliżu. Straszny wypadek, widziałam to… O, czekaj, teraz będą spadać w stylu dowolnym.
— W stylu dowolnym?
— Dotychczas oglądaliśmy kompozycje przygotowane według wcześniej ustalonych wzorów.
Rytm wybijany przez perkusję ściszył się w chwili, kiedy jeden z zawodników, stojący u szczytu cylindra, wstał i nagle rzucił się w powietrze. Złapał się jedną ręką poprzeczki, zakręcił się na niej i puścił się w dalszy lot.
Ziemianin obserwował go uważnie. — Nie do wiary — skomentował. — Porusza się wśród tych poprzeczek jak gibon.
— Jak co?
— Gibon. Gatunek małpy, właściwie jedyny gatunek małpy żyjący jeszcze na swobodzie. Są… — Zauważył wyraz twarzy Selene i zaczął się tłumaczyć: — Nie chciałem was obrazić, Selene, one naprawdę poruszają się z wielką gracją.
— Widziałam zdjęcia małp — powiedziała Selene, marszcząc brwi.
— Chyba jednak nie widziałaś gibonów w ruchu… Być może Ziemiaki, chcąc was obrazić, przezywają Lunarian gibonami, osiągając taki skutek, jak wy używając określenia Ziemiak. Nie o to jednak mi chodziło. — Oparł się łokciami o poręcz, przyglądając się ewolucjom w dole. Były jak taniec w powietrzu. — Jak traktujecie imigrantów z Ziemi? Chodzi mi o tych, którzy mają zamiar zostać tu na całe życie. Brak im sprawności prawdziwych Lunarian, więc…
— To bez znaczenia. Migowie są członkami naszej społeczności. Nie ma tu dyskryminacji, w każdym razie dyskryminacji prawnej.
— Co to znaczy: dyskryminacji prawnej?
— No cóż, sam chyba na to wpadłeś. Są rzeczy, których oni nie potrafią. Istnieją między nami różnice. Mają inne problemy zdrowotne i z reguły mają ich więcej. Przyjeżdżając tu w średnim wieku, mają wygląd… starców.
Zażenowany Ziemianin unikał jej wzroku. — Czy imigranci i Lunarianie mogą zawierać związki małżeńskie?
— Oczywiście, że tak. To znaczy, mogą ze sobą żyć.
— O to mi chodziło.
— Naturalnie. Nie ma powodu, by utrzymywać, że Ziemianie nie mają wartościowych genów. Mój ojciec był także Migiem, chociaż ze strony matki jestem Lunarianką w drugim pokoleniu.
— Jak sądzę, twój ojciec przybył tu w zaawansowanym…
O Boże… — Zastygł z przerażenia, spoglądając na dół, po czym westchnął z ulgą. — Myślałem, że nie złapie tamtej poprzeczki.
— W żadnym razie — powiedziała Selene. — To Marco Fore. Lubi łapać się w ostatniej chwili. Właściwie nie świadczy to dobrze o jego wychowaniu, prawdziwi mistrzowie tego nie robią. Jednak… Mój ojciec miał dwadzieścia dwa lata, kiedy tu przyleciał.
— Rozumiem, to wyjaśnia wszystko. Wystarczająco młody, żeby się przystosować, żadnych więzi emocjonalnych z Ziemią. Z punktu widzenia młodego Ziemiaka, jak sobie wyobrażam, to musi być naprawdę przyjemne utrzymywać stosunki seksualne z…
— Stosunki! — Selene starała się wyrazem rozbawienia zamaskować odrazę. — Nie sądzisz chyba, że mój ojciec odbywał stosunki z matką. Gdyby to usłyszała moja matka, od razu by ci to wybiła z głowy.
— Ale…
— To było sztuczne zapłodnienie, na Boga. Kochać się z Ziemianinem?
Mężczyzna spoważniał.
— Wydawało mi się, że mówiłaś, iż nie ma tu dyskryminacji.
— To nie dyskryminacja. To tylko obiektywny, uwarunkowany fizycznie fakt. Ziemianie nie radzą sobie z naszym polem grawitacyjnym właściwie. Jakkolwiek dobrze by się przystosowali, pod wpływem silnych emocji mogą się zapomnieć. Nie zaryzykowałabym tego. Niezręczny głupiec mógłby z łatwością złamać sobie rękę lub nogę — albo, co gorsza, mi. Wymiana genów to jedno, a seks to już zupełnie inna sprawa.
— Przepraszam… Ale czy sztuczne zapładnianie nie jest prawnie zabronione?
Selene patrzyła z uwagą na gimnastyków.
— Znowu Marco Fore. Gdy nie próbuje popisywać się, jest naprawdę niezły, jego siostra jest prawie tak samo dobra.
Kiedy występują razem, tworzą jakby taneczny poemat. Spójrz na nich. Spotykają się i zakręcają wokół tej samej poprzeczki w doskonałej harmonii. Czasami Marco wpada w manierę, ale nie można mu odmówić wspaniałej kontroli nad ciałem… Tak, sztuczne zapładnianie jest sprzeczne z ziemskim prawem, ale dozwolone w przypadkach wskazań medycznych, tak właśnie tu bywa, a przynajmniej tak się motywuje.
Teraz wszyscy akrobaci wspięli się na samą górę i ustawili się w kółku tuż poniżej poręczy, czerwoni po jednej stronie, niebiescy po drugiej. Wyciągnęli ręce w stronę wnętrza walca, zabrzmiały gromkie brawa. Wokół poręczy zgromadził się spory tłum.
— Powinniście zmontować tu trybuny — powiedział Ziemianin.
— W żadnym razie. To nie jest przedstawienie, a ćwiczenia. Nie chcemy więcej widzów, niż może się zmieścić przy poręczy. Powinniśmy być tam na dole, nie tutaj.
— To znaczy, potrafisz coś takiego?
— Tak jakby. Każdy Lunarianin potrafi. Nie jestem jednak równie dobra, jak oni. Nie przyłączyłam się do żadnej drużyny… Zaraz zacznie się przepychanka. To naprawdę niebezpieczna część. Cała dziesiątka będzie w powietrzu i każda strona będzie usiłowała doprowadzić do strącenia członków drużyny przeciwnej.
— Prawdziwych strąceń?
— Na ile to możliwe.
— Czy zdarzają się wypadki?
— Czasami. Oficjalnie ta konkurencja nie jest mile widziana. Uważa się, że graniczy z lekkomyślnością. Nasza populacja jest zbyt mała, byśmy mogli sobie pozwolić na możliwość skaleczenia kogokolwiek bez żadnego powodu. Przepychanka zdobyła sobie jednak popularność i nie potrafimy zebrać wystarczającej liczby głosów, żeby uchwalić ustawę zabraniającą jej.
— Po czyjej stronie głosujesz, Selene?
Selene zarumieniła się. — Nieważne. Patrz!
Rytm wybijany przez perkusję osiągnął natężenie grzmotu i raptem wszyscy zawodnicy skoczyli przed siebie jak strzały. Wnętrze cylindra wypełniło kłębowisko ciał, ale kiedy akrobaci znowu się rozproszyli, każdy kończył pewnie, trzymając się jednej z poprzeczek. Rosło napięcie. Czekanie nieznośnie wydłużało się. Skoczył jeden, po nim drugi, trzeci… W powietrzu ponownie zaroiło się od migających ciał. I jeszcze raz, jeszcze jeden…
— Punktowanie jest bardzo skomplikowane — powiedziała Selene. — Dostają punkt za każdy skok i za każde dotknięcie przeciwnika, dwa punkty za wywołanie błędu przeciwnika przy łapaniu poprzeczki, dziesięć za strącenie. Są także różnego rodzaju punkty karne za faulowanie.
— Kto nalicza punkty?
— Mecz obserwują sędziowie, którzy podejmują wstępne decyzje. Mecz jest także nagrywany na wypadek odwołań od ich decyzji. Bardzo często nawet taśmy nie pozwalają jednak na jednoznaczne rozstrzygnięcia.
Rozległ się nagły krzyk podniecenia, kiedy dziewczyna w niebieskim przeleciała obok chłopaka w czerwonym i klepnęła go głośno w bok. Chłopak wykręcił się, ale niezbyt zręcznie, i uderzył kolanem w ścianę, łapiąc się poręczy, źle wymierzywszy dystans.
— Gdzie miał oczy? — powiedziała z politowaniem Selene. — Nie zauważył, jak się do niego zbliżała.
Akcja nabierała tempa. Ziemianin zmęczył się dochodzeniem do tego, co się dzieje w wymieszanej gromadzie. Czasami któryś skoczek dotykał poprzeczki i nie zdołał się jej uchwycić. W takich chwilach każdy widz wychylał się, jakby był gotów skoczyć na dół, żeby wspomóc spadającego. Ktoś uderzył Marco Fore w nadgarstek.
Jeden z widzów krzyknął: — Faul!
Fore nie złapał się poręczy i spadał. Ziemianinowi wydawało się, że upadek jest bardzo powolny w przypadku księżycowej grawitacji. Smukłe ciało Fore’a wykręcało się i obracało, ponieważ Lunarianin starał się złapać poprzeczkę za poprzeczką — ciągle bezskutecznie. Reszta zawodników czekała, cała gra zamarła na czas jego spadania.
Fore spadał już całkiem szybko, mimo że dwa razy udało mu się zwolnić lot — chwytał na moment kolejne poprzeczki. Nie zdołał jednak się na nich zatrzymać.
Dolatywał już do samego dna, kiedy nagłym rzutem ciała znalazł się przy jednej z poprzeczek i zahaczył o nią lewą stopą. Zawisł na niej głową w dół, huśtając się około trzech metrów nad podłogą. Wisiał tak z rozłożonymi rękami, kiedy widownia nagradzała go gromkim aplauzem. Po chwili, gdy brawa ustały, okręcił się wokół poprzeczki i ruszył do błyskawicznej wspinaczki.
— Faulowano go? — spytał Ziemianin.
— Jeśli Jean Wong rzeczywiście złapała go za nadgarstek, zamiast go odepchnąć, to był faul. Sędziowie jednak uznali, że był to prawidłowy blok i nie sądzę, żeby Marco się odwoływał od ich wyroku. Spadał znacznie dłużej, niż musiał. Lubi takie ratunki w ostatniej chwili, ale któregoś dnia się przeliczy i zrani… Oho!
Ziemianin spojrzał na nią ze zdziwieniem, Selene patrzyła na kogoś za jego plecami.
— Chyba cię szuka ktoś z biura komisarza — powiedziała.
— Dlaczego…
— Po co miałby tu przychodzić z powodu kogoś innego. Ty jesteś tu obcym.
— Ale z jakiego powodu… — zastanawiał się Ziemianin.
Posłaniec o budowie mieszkańca Ziemi lub imigranta podszedł od razu do nich, czując się wyraźnie nieswojo, znalazłszy się w centrum zainteresowania kilkunastu szczupłych, nagich osób, u których pogarda zdawała się mieszać z obojętnością.
— Proszę pana — zaczął. — Komisarz zaprasza do siebie…