125982.fb2
— Z przyjemnością zaproponowałbym panu jakieś ziemskie specjały, doktorze, ale nie pozwala się nam tu nic takiego przywozić. Nasi drodzy gospodarze z Księżyca krzywo patrzą na sztuczną barierę, stwarzaną przez inne traktowanie ludzi z Ziemi. Najbardziej dyplomatycznym rozwiązaniem jest pozować na Lunarianina — na tyle, na ile to jest możliwe — aby łagodzić ich nadwrażliwość. Chociaż obawiam się, że zdradza mnie mój ziemski chód. Nie mogę znieść ich pokręconej grawitacji.
— Tak samo ja — przyznał Ziemianin — Gratuluję panu nowego stanowiska…
— Jeszcze niezupełnie je zająłem.
— Mimo wszystko, gratuluję. Jednak nie mogę się powstrzymać od pytania, dlaczego prosił pan, bym tu przyszedł.
— Przylecieliśmy niedawno tym samym statkiem. Ziemianin uprzejmie czekał na dalsze wyjaśnienia.
— Znałem pana już wcześniej. Spotkaliśmy się — na krótko — jakiś czas temu.
— Obawiam się, że nie przypominam sobie… — powiedział cicho Ziemianin.
— Nie dziwi mnie to. Nie ma powodu, żeby pan to pamiętał. Byłem, przez jakiś czas, w sztabie senatora Burta, którzy przewodniczył — zresztą nadal przewodniczy — Komisji do Spraw Technologii i Środowiska. Było to wtedy, kiedy chciał się dobrać do Hallama… Fredericka Hallama.
Ziemianin nagle się wyprostował. — Znał pan Hallama?
— Jest pan już drugą osobą, która mnie o to pyta od chwili przybycia na Księżyc. Tak, znam go. Niezbyt dobrze. Znam także innych, którzy mieli okazję go poznać. Trochę to dziwne, ale ich opinie zwykle pokrywały się z moją. Jak na osobę, będącą bożyszczem tłumów, Hallam wzbudzał raczej mało sympatii w tych, którzy go znali.
— Mało? Chyba wcale — wtrącił Ziemianin. Gottstein, nie zważając na przerwę, ciągnął dalej: — Do moich obowiązków w tamtym czasie należało — w każdym razie było to zadanie, które zlecił mi senator — zbadanie sprawy Pompy Elektronowej i sprawdzenie, czy jej wprowadzenie i rozwój nie wiążą się ze szkodliwymi odpadami i osobistymi zyskami. Był to ustanowiony prawem obowiązek komisji, która głównie pełniła funkcję kontrolną, ale senator — tak między nami mówiąc — liczył, że znajdzie coś na Hallama. Chciał osłabić rosnący wpływ Hallama w świecie nauki. Ale nie udało się.
— To chyba oczywiste. Teraz Hallam ma jeszcze większe wpływy.
— Nie było żadnych brudnych interesów, a już z pewnością niczego, co świadczyłoby przeciw Hallamowi. Ten człowiek jest absolutnie uczciwy.
— Zgadzam się. Władza ma swoją wartość rynkową, której nie da się przeliczyć na pieniądze.
— Zainteresował mnie jednak zarzut — nie przeciwko Hallamowi, ale samej Pompie Elektronowej. Byłem przy przesłuchaniu, lecz go nie prowadziłem. To pan go wysunął, prawda?
— Pamiętam wydarzenie — zaczął Ziemianin ostrożnie — o którym pan wspomniał, ale pana jednak sobie nie przypominam.
— Zastanawiałem się, jak ktokolwiek może krytykować Pompę w oparciu o podstawy naukowe. Wywarł pan na mnie tak mocne wrażenie, że kiedy ujrzałem pana na statku, od razu wiedziałem, że skądś pana znam. W końcu sobie przypomniałem. Nie musiałem sprawdzać listy pasażerów, pozwoli pan jednak, że się upewnię. Czyż nie nazywa się pan Benjamin Andrew Denison?
Ziemianin westchnął. — Benjamin Allan Denison. Tak. Ale jakie to ma znaczenie? Prawda jest taka, że nie chcę się już grzebać w przeszłości. Przybyłem na Księżyc i chciałbym zacząć wszystko od nowa, jeśli to będzie konieczne. Niech tam, zastanawiałem się nawet, czy nie zmienić nazwiska.
— Nic by to nie dało. Przypomniałem sobie pańską twarz. Nie mam nic przeciwko pańskiemu nowemu życiu, doktorze Denison. Nie chciałbym się w nie mieszać. Ale chciałbym je obserwować z powodów, które nie dotyczą pana bezpośrednio. Nie pamiętam dokładnie, co zarzucał pan Pompie Elektronowej. Czy mógłby mi pan powiedzieć?
Denison schylił głowę. Nastała cisza. Przyszły komisarz jej nie przerywał. Stłumił nawet chrząknięcie.
— Prawdę mówiąc, to nic konkretnego — powiedział Denison. — Tylko przypuszczenie… obawa, że zmianie ulegnie intensywność oddziaływań jądrowych. Drobnostka!
— Drobnostka? — Gottstein w końcu przełknął ślinę. — Nie będzie mi pan miał za złe, jeśli będę się dopytywał? Wspomniałem panu, że wzbudził pan moją ciekawość. Nie potrafiłem tego wtedy pojąć. Wątpię, bym teraz zdołał dokopać się do zapisów z przesłuchań. Cała sprawa została utajniona, a senator wtedy nie zdołał temu zapobiec, teraz natomiast nie chce ryzykować rozgłosu z jej powodu. Jednak przypominam sobie niektóre szczegóły. Pracował pan kiedyś z Hallamem. I nie był pan fizykiem.
— Tak, jestem radiochemikiem. Tak jak on zresztą.
— Niech mnie pan skoryguje, jeśli się mylę. Pańskie wcześniejsze dokonania były dość znaczne, tak?
— Istniały obiektywne czynniki działające na moją korzyść. Nie miałem żadnych złudzeń, ale byłem bardzo dobrym badaczem.
— Zadziwiające, jak łatwo to wraca. Hallam jednak nie był.
— Nie za bardzo.
— A jednak później nie wiodło się panu najlepiej. Prawdę mówiąc, kiedy pana przesłuchiwaliśmy — o ile się nie mylę, sam się pan do nas zgłosił — pracował pan w fabryce zabawek…
— Kosmetyków — sprostował Denison zduszonym głosem. — Męskich kosmetyków. Nie pomogło mi to zyskać zrozumienia komisji.
— To prawda. Przykro mi. Był pan sprzedawcą.
— Kierownikiem do spraw sprzedaży. Nadal byłem dobry. Doszedłem do pozycji wiceprezesa przed ostatecznym zerwaniem z firmą i przybyciem na Księżyc.
— Czy Hallam miał z tym coś wspólnego? Chodzi mi o zrezygnowanie z nauki?
— Panie komisarzu — powiedział Denison. — Proszę! To już nie ma żadnego znaczenia. Byłem tam, kiedy Hallam odkrył konwersję wolframu i kiedy zaczęła się reakcja łańcuchowa wydarzeń, które doprowadziły do powstania Pompy Elektronowej. Co dokładnie by się stało, gdyby mnie w tamtym momencie nie było, trudno powiedzieć. Hallam i ja moglibyśmy doznać porażenia promieniowaniem radioaktywnym miesiąc później, albo doszłoby do eksplozji jądrowej po sześciu tygodniach od wymiany. Nie wiem. Ale byłem tam i częściowo dzięki mnie Hallam został tym, kim teraz jest i dzięki temu także ja stałem się tym, kim jestem obecnie. Do diabła ze szczegółami. Czy to panu wystarcza? Więcej już nie powiem.
— Sądzę, że tak. Miał pan w takim razie osobisty zatarg z Hallamem, tak?
— Bynajmniej nie pałałem wtedy do niego sympatią i nadal nie pałam.
— Czy nie powiedziałby pan, że pański sprzeciw wobec Pompy Elektronowej wynikał z chęci zniszczenia Hallama?
— Czy to przesłuchanie?
— Przepraszam. Nic, o co pytam, nie będzie użyte przeciwko panu. Robię to tylko dlatego, że obawiam się o przyszłość Pompy i nie tylko.
— No cóż, nie mogę zaprzeczyć, że to moje uczucia do Hallama wywołały wszelkie moje wątpliwości. Ponieważ nie cierpiałem Hallama, skłaniałem się do opinii, że jego popularność i wielkość miały fałszywe podstawy. Pomyślałem o Pompie z nadzieją, że znajdę jakieś skazy.
— To dlatego je pan znalazł.
— Nie — powiedział ostro Denison, opuszczając pięść na poręcz fotela i wskutek tego unosząc się wyraźnie w górę. — Żadne „to dlatego”. Znalazłem skazę, ale była to prawdziwa skaza. A w każdym razie tak mi się wydawało. Ale z pewnością nie wymyśliłem jej sobie, aby dokuczyć Hallamowi.
— Nikt nie mówi, że pan ją zmyślił, doktorze — uspokajał Gottstein. — Nawet mi to nie przyszło do głowy. Ale wszyscy wiemy, aby określić coś, czego warunki graniczne nie są znane, konieczne są pewne założenia. Założenia definiujące mglisty obszar niepewności, które mogą być wycieniowane mniej lub bardziej czarno albo biało przy absolutnej uczciwości badacza, a w zgodzie z… jego emocjami w danej chwili. Być może przyjął pan założenia, które były szczególnie antyhallamowskie.
— Ta dyskusja nie prowadzi donikąd. Wtedy wydawało mi się, że znalazłem słuszny argument. Jednakże nie jestem fizykiem. Jestem… byłem radiochemikiem.
— Hallam też był radiochemikiem, ale teraz jest najsławniejszym fizykiem na świecie.
— Ciągle jest radiochemikiem, którego rozwój zatrzymał się ćwierć wieku temu.
— Co innego w pana przypadku. Pan ciężko pracował, żeby stać się fizykiem.
Denison zacietrzewił się.
— Widzę, że się pan dokładnie przygotował.
— Mówiłem panu, wywarł pan na mnie wrażenie. Zadziwiające, jak to wraca. Teraz jednak przejdźmy do czegoś innego. Czy zna pan fizyka, który się nazywa Peter Lamont?
— Spotkałem go — przyznał z ociąganiem Denison.
— Czy powiedziałby pan, że jest błyskotliwy?
— Nie znam go wystarczająco dobrze, aby tak twierdzić, i nie lubię nadużywać słowa błyskotliwy.
— Czy powiedziałby pan, że zna się na rzeczy?
— Nic nie wskazuje na to, że się nie zna.
Komisarz ostrożnie rozciągnął się w fotelu. Mebel wyglądał filigranowo i w ziemskich warunkach na pewno nie utrzymałby jego wagi.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak poznał pan Lamonta? Czy zna go pan tylko ze słyszenia? Czy się spotkaliście? — spytał Gottstein.
— Rozmawialiśmy ze sobą tylko raz — powiedział Denison. — Lamont planował napisanie historii Pompy Elektronowej, jej początków. Chciał sporządzić pełny raport z tych legendarnych bzdur, które narosły wokół niej. Pochlebiło mi, że do mnie przyszedł i że coś o mnie znalazł. Do diabła, ucieszyło mnie, że wie, iż w ogóle istnieję. Niewiele jednak mogłem powiedzieć. Jaki byłby z tego pożytek? Nie zyskałbym na tym nic ponad kilka ironicznych uśmieszków, a miałem ich już po dziurki w nosie. Dość już mam rozmyślań. Dość rozczulania się nad sobą.
— Czy wie pan coś o tym, co Lamont robił w czasie ostatnich lat?
— O czym pan mówi? — zapytał Denison powściągliwie.
— Jakiś rok temu, może wcześniej, Lamont rozmawiał z Burtem. Nie jestem już w biurze senatora, ale od czasu do czasu się widujemy. Napomknął mi o tym. Był przejęty. Sądził, że Lamont może mieć rację w sprawie Pompy, ale nie widział sposobu, aby tę sprawę ruszyć. Także się przejąłem…
— Jakże się wszyscy tym przejmują — sarkastycznie skomentował Denison.
— Ale teraz opadły mnie wątpliwości. Jeśli Lamont rozmawiał z panem i…
— Koniec! Koniec z tym, panie komisarzu! Coś mi się zdaje, że od początku pan do tego zmierzał, nie chcę, aby to się przedłużało. Jeśli wydaje się panu, że oskarżę Lamonta o przywłaszczenie sobie mojej myśli, grubo się pan myli. Jeszcze raz podkreślam — nie miałem żadnej uzasadnionej teorii. To był czysty domysł. Niepokoił mnie, więc go przedstawiłem przed komisją. Nie uwierzono mi, więc się zniechęciłem. Ponieważ w żaden sposób nie mogłem go przekonywająco poprzeć, zrezygnowałem. Nie wspominałem o nim w rozmowach z Lamontem, nie wyszliśmy w nich nigdy poza pierwsze dni Pompy. Do tego, na co wpadł później — co mogło przypominać mój domysł — musiał dojść zupełnie niezależnie. Jego odkrycie wydaje mi się znacznie bardziej pewne i oparte na solidnej analizie matematycznej. Nie uzurpuje sobie pierwszeństwa, niczego.
— Wiedział pan o teorii Lamonta.
— W ostatnich miesiącach było o niej głośno. Facet nie może nic publikować i nikt nie traktuje go serio, ale jakoś to się rozeszło. Dotarło nawet do mnie.
— Rozumiem, doktorze. Ja jednak traktuję go poważnie. Widzi pan, dla mnie to jakby kolejne ostrzeżenie. Sprawozdanie z pierwszego ostrzeżenia — pańskiego ostrzeżenia — nigdy nie dotarło do senatora. Nie miało nic wspólnego z nadużyciami finansowymi, których właśnie wtedy szukał. Faktyczny przewodniczący przesłuchującej komisji, ja nim nie byłem, uznał pańskie zastrzeżenia — wybaczy pan — za wariackie. Moje zdanie było inne. Kiedy ta sprawa znowu się pojawiła, zaczęła mnie niepokoić. Miałem zamiar spotkać się z Lamontem, ale fizycy, z którymi się konsultowałem…
— Łącznie z Hallamem?
— Nie, nie widziałem się z nim. Fizycy ci twierdzili, że twierdzenia Lamonta są zupełnie bezpodstawne. Mimo to nadal chciałem go spotkać, kiedy poproszono mnie o przyjęcie tego stanowiska, i cóż — znalazłem się tutaj. A ponieważ pan też tu jest, chciałem się z panem spotkać. Czy sądzi pan, że teorie przedstawione przez pana i Lamonta mają jakąś wartość?
— Chodzi panu o to, czy kontynuacja używania Pompy Elektronowej doprowadzi do wybuchu całego ramienia Galaktyki?
— Tak, właśnie o to.
— Skąd mogę to wiedzieć? Snuję jedynie domysły, nic więcej tylko domysły. Jeśli chodzi o teorię Lamonta, nie miałem okazji jej dokładnie przestudiować, nie została opublikowana. Gdybym ją widział, być może poziom matematyki użytej w niej przekraczałby moje możliwości… Ponadto co za różnica? Lamont nie może nikogo przekonać. Hallam zrujnował go, tak jak wcześniej zniszczył mnie. Co więcej, opinia publiczna i tak uznałaby przyjęcie jego teorii za sprzeczne z jej wąsko pojętym interesem, nawet gdyby udało mu się obejść Hallama. Ludzie nie chcą zrezygnować z Pompy, toteż o wiele łatwiej jest odrzucić teorię Lamonta niż zrobić coś, żeby zmienić obecną sytuację.
— Ale pan nadal się tym jednak przejmuje?
— W tym sensie, że myślę, iż możemy naprawdę doprowadzić do samozagłady, a nie chciałbym tego nigdy dożyć.
— Przybył pan teraz na Księżyc, aby zrobić coś, co pański wróg, Hallam, uniemożliwiał panu na Ziemi.
— Widzę, że pan także lubi zgadywać?
— Czyżby? — powiedział Gottstein obojętnie. — Może także jestem błyskotliwy. Czy nie mam racji?
— Być może. Nie porzuciłem nadziei, że wrócę do nauki. Byłbym bardzo zadowolony, gdybym zdołał w jakiś sposób oddalić od ludzi widmo zagłady albo przez udowodnienie, że ono w ogóle nie istnieje, albo że istnieje i musi być usunięte.
— Rozumiem, doktorze Denison. Przejdźmy może do następnego punktu, który chciałbym z panem omówić. Mój poprzednik, odchodzący komisarz, pan Montez, powiedział mi o rosnących dokonaniach naukowych na Księżycu. Uważa, że na Księżycu znajduje się nieproporcjonalnie duża liczba umysłów, ludzie mają mnóstwo inicjatywy.
— Może mieć rację — powiedział Denison. — Nie wiem.
— Może mieć rację — zgodził się Gottstein w zamyśleniu. — Jeśli tak jest, czy nie uderza pana, że ta sytuacja może okazać się niekorzystna dla pańskich celów. Czegokolwiek pan dokona, ludzie mogą to przypisywać lunarnej strukturze naukowej. Może pan zyskać bardzo niewiele uznania dla siebie, jakkolwiek wyniki, które pan przedstawił, mogłyby okazać się wartościowe. Co, oczywiście, byłoby niesprawiedliwe.
— Dość mam już tego szaleńczego wyścigu po sławę, komisarzu Gottstein. Potrzeba mi więcej chęci do życia, więcej inspiracji, której nie mogłem znaleźć jako wiceprezes, kierujący produkcją ultradźwiękowych depilatorów. Znajdę ją w powrocie do nauki. Jeśli czegoś dokonam, będę z siebie całkowicie zadowolony.
— Powiedzmy, że dla mnie nie byłoby to wystarczające. Jeżeli zasłużył pan sobie na uznanie, powinien je pan otrzymać. Jako komisarz mam całkiem spore możliwości przedstawienia faktów ziemskiej społeczności w taki sposób, aby uwzględniono pańskie zasługi. Jest pan chyba na tyle człowiekiem, by przyjąć, co się panu należy.
— Jest pan bardzo uprzejmy. Co w zamian?
— A pan cyniczny. Ale ma pan rację. W zamian proszę o pomoc. Odchodzący komisarz Montez nie zna zakresu badań naukowych prowadzonych na Księżycu. Komunikacja pomiędzy ludźmi na Ziemi i na Księżycu daleka jest od doskonałości i koordynacja wysiłków na obu światach wyszłaby wszystkim na korzyść. Zrozumiałe jest, że istnieje pewna nieufność. Ale gdyby zrobił pan coś, by ją przerwać, byłoby to dla nas równie cenne jak pańskie odkrycia naukowe.
— Z pewnością wie pan, komisarzu, że nie jestem najlepszą osobą do przekonywania Lunarian o sprawiedliwości i dobrotliwości ziemskich instytucji naukowych.
— Nie powinien pan utożsamiać jednego zawistnego naukowca z wszystkimi ludźmi na Ziemi. Ujmijmy to tak: byłbym bardzo wdzięczny, gdyby informował mnie pan o swoich dokonaniach naukowych, abym mógł panu umożliwić zachowanie pańskiego wkładu; a w celu właściwego zrozumienia pańskich odkryć — nie jestem naukowcem z zawodu, niech pan o tym nie zapomina — byłoby dla mnie bardzo pomocne, gdyby pan wytłumaczył je w świetle obecnego stanu nauki na Księżycu. Zgoda?
— Prosi pan o niełatwą rzecz. Przedwczesne ujawnienie wstępnych wyników, czy to z powodu lekkomyślności, czy nadmiaru entuzjazmu — może bardzo zaszkodzić mojej reputacji. Z wielką niechęcią rozmawiałbym o tym z kimkolwiek, zanim nie będę pewny swego. Moje wcześniejsze doświadczenie z komisją, której był pan członkiem, nauczyły mnie ostrożności.
— Rozumiem — powiedział pogodnie Gottstein. — Decyzję, kiedy należy mnie poinformować, zostawiam panu… Chyba pana zatrzymałem za długo i chce pan się położyć spać.
Denison wyszedł. Gottstein pogrążył się w myślach.