125982.fb2 R?wni Bogom - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

R?wni Bogom - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

8

— Przypuszczam, że bez względu na to, jak nieprzyjemne mogło być to stanowisko, wyjeżdża pan z pewnym ociąganiem — powiedział Gottstein.

Montez wymownie wzruszył ramionami. — Dużym, kiedy przypomnę sobie, że wracam do normalnej grawitacji. Trudności z oddychaniem, obolałe stopy, pocenie się. Ciągle będzie ze mnie spływał pot.

— Kiedyś przyjdzie moja kolej.

— Niech pan posłucha mnie. Radzę nigdy nie przebywać tutaj dłużej niż dwa miesiące bez przerwy. Nieważne, co mówią lekarze i jakie ćwiczenia izometryczne każą robić, niech pan wraca na Ziemię co sześćdziesiąt dni i przebywa tam co najmniej tydzień. Trzeba sobie przypominać, jak jest na Ziemi.

— Będę o tym pamiętał… Aha, skontaktowałem się z naszym przyjacielem.

— Z jakim przyjacielem?

— Człowiekiem, który był ze mną na statku, kiedy przyjechałem tutaj. Wydawało mi się, że pamiętam go skądś i w końcu sobie przypomniałem. Nazywa się Denison, radiolog. Pamiętałem go zupełnie dobrze.

— Tak?

— Jego swoista irracjonalność utkwiła mi w pamięci. Próbowałem go wybadać. Opierał się całkiem sprytnie. Sprawiał wrażenie kompletnie racjonalnego, tak racjonalnego, że wzbudził we mnie podejrzenia. Rozsądek niektórych wariatów wydaje się często bardzo przekonujący, ale ich racjonalność to rodzaj kamuflażu.

— O Boże — westchnął Montez, najwyraźniej strapiony. — Obawiam się, że nie rozumiem, o co panu chodzi. Pozwoli pan, że usiądę. Myślenie o tym, czy wszystko zostało spakowane i o ziemskiej grawitacji, przyprawia mnie o utratę tchu… Cóż to za irracjonalność?

— Kiedyś próbował nam wmówić, że używanie Pompy Elektronowej może okazać się niebezpieczne. Uważał, że może spowodować wybuch całego Wszechświata.

— Naprawdę? Czy to możliwe?

— Mam nadzieję, że nie. W tamtym czasie odrzucono jego zarzuty bez wahania. Kiedy uczeni zajmują się problemem na krawędzi możliwości ludzkiego poznania, stają się drażliwi. Znałem psychiatrę, który nazywał to zjawiskiem „gdybania”. Jeśli żadne badania nie mogą zapewnić wiedzy, kończy się na mówieniu „Co byłoby, gdyby tak…?” i rozwiązanie podsuwa wyobraźnia.

— Tak, ale jeśli fizycy zaczynają tak mówić, nawet kilku mogłoby…

— Ale tego nie robią. W każdym razie oficjalnie. Istnieje tak zwana odpowiedzialność naukowa i czasopisma naukowe są na tyle ostrożne, że nie drukują bzdur… Lub tego, co uznają za bzdury. Wie pan, sprawa znowu nabiera rozgłosu. Doktor Lamont, fizyk, rozmawiał o tym z senatorem Burtem, z Chenem — prekursorem ochrony środowiska — i z kilkoma innymi. On również utrzymuje, że dojdzie do kosmicznej eksplozji. Nikt mu nie wierzy, ale wieść się rozchodzi i wzbogaca o nowe szczegóły z każdym powtórzeniem.

— I ten człowiek, który z panem przyleciał, w to wierzy?

Gottstein uśmiechnął się szeroko. — Podejrzewam, że tak. Do diabła, w środku nocy, kiedy nie mogę zasnąć — ciągłe spadam z łóżka — sam w to wierzę. Chyba będzie chciał tutaj dowieść swej teorii eksperymentalnie.

— Więc?

— Więc mu na to pozwolę. Dałem mu do zrozumienia, że mu pomożemy.

Montez pokręcił głową. — To ryzykowne. Nie chciałbym oficjalnie popierać zwariowanych pomysłów.

— Widzi pan, istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że nie są one wcale zwariowane. Ale nie o to chodzi, sedno w tym, że kiedy zacznie tu pracować, będziemy mogli się zorientować — dzięki niemu — co się dzieje. Bardzo chciałby odzyskać reputację. Napomknąłem, że rehabilitacja znacznie łatwiej dojdzie do skutku, jeśli będzie z nami współpracował… Będę się starał pana dyskretnie informować o rozwoju wydarzeń. Po przyjacielsku.

— Dziękuję — powiedział Montez. — I do widzenia.