125982.fb2
Selene zaśmiała się. W głośniczku, znajdującym się przy uchu Denisona, jej śmiech miał metaliczne brzmienie. Postać kobiety ginęła w skafandrze kosmicznym.
— No chodź, Benie, nie ma się czego bać. Jesteś już starym wygą… Przecież jesteś tu cały miesiąc.
— Dwadzieścia osiem dni — wymamrotał Denison. — Czuł się, jakby kombinezon go dusił.
— Miesiąc — nalegała Selene. — Kiedy tutaj przyjechałeś, Ziemia była w pierwszej kwadrze i teraz jest znowu w pierwszej kwadrze. — Wskazała palcem na jasny łuk Ziemi na południowej części nieba.
— No dobrze, ale poczekaj chwilę. Czuję się tutaj mniej pewnie niż pod powierzchnią. Co by się stało, gdybym się przewrócił?
— Nic wielkiego. Grawitacja jest słaba, stok łagodny, masz mocny kombinezon. Gdybyś spadał, po prostu zjeżdżaj albo się sturlaj. To jest nawet zabawne.
Denison rzucił jej powątpiewające spojrzenie.
Przed nim rozciągał się krajobraz Księżyca zalanego światłem Ziemi. Dominowała biel i czerń, krajobraz był delikatny i łagodny w przeciwieństwie do tego, który widział w ostrym świetle Słońca wtedy, kiedy wybrał się zwiedzać baterie słoneczne, rozciągające się po krańce horyzontu na dnie Morza Deszczów. Teraz czerń zdawała się mniej intensywna, nie było tak silnego kontrastu jak za dnia. Gwiazdy wydawały się niezwykle jasne, a Ziemia — błękitnobrązowa kula spowita bielą chmur — nieskończenie bardziej atrakcyjna.
— Czy masz coś przeciwko temu, że będę się trzymał blisko ciebie?
— Ależ skąd. Nie wejdziemy na sam szczyt. Zaczniemy od stoku dla początkujących. Spróbuj dotrzymać mi kroku. Będę szła bardzo powoli.
Posuwała się naprzód, powolnymi, wydłużonymi krokami. Jej ruchy nasuwały Denisonowi na myśl obraz boi podskakującej na falach. Mężczyzna starał się uchwycić rytm jej chodu. Pochyły grunt pod ich stopami był tak miałki, że każdy krok wzbijał chmury pyłu, szybko opadającego z braku powietrza, które mogłoby go unosić. Denison nadążał za nią z widocznym wysiłkiem.
— Dobrze — powiedziała Selene, trzymając go za rękę, pomagając mu zachować równowagę. — Idzie ci bardzo dobrze jak na Ziemiaka — a właściwie powinnam chyba powiedzieć na Miga…
— Dziękuję.
— Nie brzmi to wcale lepiej, jak mi się wydaje. Mówienie Mig na imigranta jest równie obraźliwe jak Ziemiak na Ziemianina. Może powinnam powiedzieć po prostu, że idzie ci bardzo dobrze jak na osobę w twoim wieku.
— Nie! To jeszcze gorsze. — Denison troszeczkę posapywał i poczuł na skroniach wilgoć potu.
— Za każdym razem, kiedy masz już położyć wysuniętą stopę na gruncie, odbij się lekko drugą nogą. Spowoduje to przedłużenie kroku i ułatwi ci chód. Nie, nie tak — spójrz na mnie.
Denison zatrzymał się i z wdzięcznością obserwował, jak Selene z wrodzoną gracją, pomimo groteskowego kombinezonu, wykonuje kilka niskich susów. Wróciła i przyklęknęła przy jego stopach.
— Teraz ty, Benie. Uderzę w twoją stopę wtedy, kiedy powinieneś się odbić.
Próbowali kilka razy, aż Denison powiedział: — To gorsze niż bieganie na Ziemi. Lepiej trochę odpocznę.
— Zgoda. To dlatego, że twoje mięśnie nie są przyzwyczajone do odpowiedniej koordynacji ruchów. Po prostu musisz pokonać opór własnego ciała, a nie grawitacji… Usiądź i złap oddech. Nie będziemy wchodzić wiele wyżej.
— Czy zniszczę coś w plecaku, jeżeli się na nim położę?
— Nie, ale to nie jest najlepszy pomysł. Nie na gołej ziemi. Jest tylko 120 stopni w skali Kelwina, albo inaczej minus 150 stopni Celsjusza, i im mniejsza powierzchnia styczności, tym lepiej. Ja bym raczej usiadła.
— Dobrze. — Denison sapnął i chwiejąc się lekko usiadł. Umyślnie patrzył na północ, unikając widoku Ziemi. — Jakie piękne gwiazdy!
Selene siedziała do niego bokiem. Chwilami widział jej twarz, kiedy światło, padające pod odpowiednim kątem, przenikało osłonę hełmu.
— Nie widujecie gwiazd na Ziemi?
— Nie takie jak tutaj. Nawet przy bezchmurnej pogodzie powietrze absorbuje część światła. Różnice temperatury w atmosferze powodują, że gwiazdy migają, a miejskie oświetlenie — nawet całkiem odległych miast — sprawia, że są mniej wyraźne.
— To musi być okropne.
— Czy podoba ci się tutaj, Selene? Na powierzchni?
— Nie przepadam za powierzchnią, ale lubię tu wyjść od czasu do czasu. Naturalnie pokazywanie jej turystom należy do moich zawodowych obowiązków.
— A teraz jesteś tu z mojego powodu.
— Nigdy nie przekonam cię, że to coś zupełnie innego, Benie? Dla turystów mamy wyznaczone trasy. Bardzo nudne i nieciekawe. Chyba nie myślisz, że przyprowadzilibyśmy ich tutaj, żeby sobie pozjeżdżali? To rozrywka dla Lunarian — i Migów. Właściwie głównie dla Migów.
— Nie wydaje się zbyt popularna. Oprócz nas nie ma tu nikogo.
— No cóż, na tego rodzaju rozrywkę są wyznaczone dni. Gdybyś tylko zobaczył to miejsce w czasie wyścigów. Chyba jednak by ci się to nie podobało.
— Nie jestem nawet pewien, czy teraz mi się podoba. Więc zjeżdżanie jest sportem przede wszystkim dla Migów?
— Raczej tak. Lunarianie nie za bardzo lubią wychodzić na powierzchnię.
— A doktor Neville?
— Chodzi ci o to, czy lubi powierzchnię?
— Tak.
— Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że nigdy nie postawił na niej stopy. Jest gorszy niż kret, jeśli o to chodzi. Dlaczego pytasz?
— Kiedy prosiłem o pozwolenie na wyjście z grupą dokonującą rutynowej kontroli baterii słonecznych, nie miał nic przeciwko temu, bym poszedł, ale sam iść nie chciał. Właściwie go o to prosiłem, sądząc, że gdyby mi się nasunęły jakieś pytania, mógłby mi na nie odpowiedzieć. Odmówił dość kategorycznie.
— Mam nadzieję, że znalazł się ktoś, kto odpowiedział na twoje pytania.
— A tak. Był tam taki jeden. Mig, jak sądzę. Może awersja do powierzchni wyjaśnia postawę Neville’a w sprawie Pompy Elektronowej.
— Co przez to rozumiesz?
— No — Denison odchylił się do tyłu i wymachiwał na przemian nogami, obserwując z błogą przyjemnością, jak podnoszą się i powoli opadają. — Hej, to jest nawet przyjemne. Selene, zobacz… Chodzi mi o to, że Neville upiera się, aby zbudowano Stację Pomp na Księżycu, mimo że baterie słoneczne zupełnie wystarczają. Na Ziemi nie możemy wykorzystywać baterii słonecznych z braku stałego nasłonecznienia. Słońce nie świeci tam tak regularnie, intensywnie i we wszystkich zakresach. Żadna planeta, a nawet w ogóle żadne ciało niebieskie w Układzie Słonecznym nie nadaje się do wykorzystywania energii słonecznej lepiej niż Księżyc. Nawet Merkury, bo jest za gorący. Ale wykorzystywanie tej energii wiąże was z powierzchnią, a jeśli powierzchni nie lubicie…
Selene poderwała się nagle i powiedziała: — Dobra, dość sobie już odpocząłeś. Wstawaj!
Podniósł się niezdarnie, ciągnąc: —…Stacja Pomp sprawiłaby, że Lunarianie nie musieliby już wcale wychodzić na powierzchnię, nie byłoby potrzeby.
— Na górę, Benie. Podejdziemy do pierwszego grzbietu. To tam, gdzie światło Ziemi odbija się od gładkiej powierzchni na skraju horyzontu. Widzisz?
Ostatni odcinek drogi przeszli w milczeniu. Wkrótce Denison zdał sobie sprawę, że z boku rozpościera się gładkie, szerokie zbocze, z którego usunięto pył.
— Jest zbyt gładkie dla początkujących — odgadła jego myśli Selene. — Nie bądź zbyt ambitny, jeszcze chwila, a poprosisz, bym cię nauczyła skoku kangura.
Mówiąc to, fiknęła kozła w powietrzu, lądując na nogi w ostatnim, zdawałoby się, momencie. — Podejdź tutaj. Usiądź, dopasuję ci…
Denison usiadł twarzą do zbocza. Spoglądał niepewnie w dół. — Naprawdę da się z tego zjechać?
— Oczywiście. Grawitacja księżycowa jest mniejsza niż ziemska, stąd nacisk wywierany przez twoje ciało na podłoże także jest mniejszy, tarcie jest więc też mniejsze. Na Księżycu jest bardziej ślisko niż na Ziemi. Dlatego podłogi na naszych korytarzach i w apartamentach wydawały się ci nie wykończone. Czy chcesz usłyszeć krótki wykład na ten temat? Taki, jak te, które robię turystom?
— Nie, dziękuję.
— A poza tym będziemy zjeżdżać na ślizgaczach. — W ręce trzymała jakieś nieduże urządzenie. Wystawały z niego uchwyty i pary małych tubek.
— Co to jest? — spytał Ben.
— Zbiorniczki z gazem w stanie ciekłym. Będą emitować obłoczek pary pod twoimi butami. Cienka warstwa gazu pomiędzy butami i powierzchnią zbocza zredukuje tarcie praktycznie do zera. Będziesz zjeżdżał jak po lodzie.
Denison niespokojnie zaprotestował: — Nie popieram tego. W ten sposób marnotrawicie gaz na Księżycu.
— Też coś. Myślisz może, że w ślizgaczach wykorzystujemy dwutlenek węgla? Albo tlen? Używamy gazu, który sam jest odpadkiem. Argonu. Występuje tu w ogromnych ilościach, powstał w ciągu miliardów lat połowicznego rozpadu potasu 40… To jeszcze jedna część mojego wykładu, Benie… Argon na Księżycu ma tylko kilka wąskich zastosowań. Możemy używać go w ślizgaczach przez miliony lat, nie wyczerpując jego zapasów… No dobrze. Masz je już na nogach. Poczekaj jeszcze, aż założę swoje.
— Jak działają?
— Są automatyczne. Kiedy zaczynasz zjeżdżać, uruchamiasz przełącznik, otwierając tym samym dopływ pary. W zbiorniczkach zawarty jest tylko kilkuminutowy zapas, ale więcej nam nie trzeba.
Wstała i pomogła Denisonowi stanąć na nogach. — Patrz przed siebie… No, Benie, to bardzo łagodny stok. Jest prawie płaski.
— Wcale nie — sprzeciwiał się nerwowo Denison. — Dla mnie to wygląda jak przepaść.
— Opowiadasz bzdury. Słuchaj teraz uważnie i zapamiętaj, co ci powiem. Postaraj się trzymać nogi rozstawione na mniej więcej dwadzieścia centymetrów. Jedną nogę wysuń kilka centymetrów do przodu. Nieważne którą. Kolana ugięte. Nie wychylaj się do przodu, przeciwstawiając oporowi powietrza, bo tu żadnego powietrza nie ma. Nie próbuj patrzeć w górę albo do tyłu. Jeśli już koniecznie będziesz chciał, możesz patrzyć na boki. Przede wszystkim, kiedy już znajdziesz się u podnóża stoku, nie próbuj się za wcześnie zatrzymywać, będziesz jechał znacznie szybciej, niż ci się może wydawać. Pozwól, żeby pęd zmalał, wtedy samo tarcie cię wyhamuje.
— Nigdy tego sobie nie zdołam przypomnieć.
— Przypomnisz sobie, zobaczysz. W razie czego, będę tuż za tobą z boku. Gdybyś upadł, a ja nie zdążyłabym cię złapać, nic nie próbuj. Rozluźnij się i sturlaj się albo zsuń w dół. Nie ma tu żadnych kamieni, o które mógłbyś się rozbić.
Denison przełknął ślinę i spojrzał przed siebie. Południowy stok wzgórza błyszczał światłem odbitym od Ziemi. Plamki czerni wskazywały na miejsca, gdzie nierówności w terenie przecinały drogę ziemskich promieni. Tuż za zboczem wisiał ogromny rogal Ziemi, a za nim roztaczała się czerń nieba.
— Gotów? — zapytała Selene. Jej ręka, osłonięta grubą rękawicą, spoczęła między jego barkami.
— Gotów — wydusił Denison.
— No to — start! — Popchnęła go. Denison poczuł, że rusza. Z początku posuwał się dość wolno. Obrócił się niepewnie w jej kierunku. Selene uspokoiła go: — Nie bój się. Jestem tuż za tobą.
Czuł powierzchnię przesuwającą się pod stopami… Po czym przestał ją czuć. Uruchomił się ślizgacz.
Przez chwilę miał wrażenie, że stoi w miejscu. Nie czuł oporu powietrza, nie czuł też, by cokolwiek poruszało się pod podeszwami jego butów. Kiedy jednak ponownie obrócił się w kierunku Selene, zauważył, że światła i cienie uciekają do tyłu ze stopniowo narastającą szybkością.
— Patrz się na Ziemię — powiedziała mu do ucha Selene — aż nabierzesz prędkości. Im szybciej będziesz zjeżdżał, tym łatwiej ci będzie utrzymać równowagę. Kolana ugięte… Idzie ci całkiem nieźle.
— Jak na Miga — wystękał Denison.
— Jak ci się to podoba?
— Czuję się, jakbym leciał — odpowiedział. Światełka i cienie po bokach zmieniły się w niewyraźną smugę. Spoglądał ukradkowo to w jedną, to w drugą stronę, próbując przekształcić wrażenie ucieczki świateł i cieni do tyłu w poczucie własnego ruchu do przodu. Kiedy tylko mu się to udało, musiał szybko spojrzeć przed siebie, na Ziemię, żeby odzyskać równowagę. — Obawiam się — dodał — że to porównanie nie jest dla ciebie zbyt jasne. Nigdy nie doświadczyłaś latania.
— Teraz już wiem, uczucie latania jest bliskie doznaniom w czasie zjeżdżania. Nie musisz mi mówić, co to jest zjeżdżanie.
Bez trudu nadążała za nim.
Denison poruszał się już na tyle szybko, żeby postrzegać swój ruch, patrząc przed siebie. Kolejne elementy krajobrazu Księżyca umykały za jego plecami. — Jak szybko można zjeżdżać na ślizgaczach?
— W czasie porządnych wyścigów — wyjaśniła Selene — notowano prędkości dochodzące do stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, naturalnie na bardziej stromych zboczach niż to. Ty prawdopodobnie przekroczysz pięćdziesiąt.
— Jakoś wydaje mi się, że jadę znacznie szybciej.
— To tylko złudzenie. Zaczyna się równina, a jednak nie przewróciłeś się. Tak trzymaj, zaraz ślizgacz się wyłączy i poczujesz tarcie. Nie rób nic, żeby je zwiększyć. Po prostu leć dalej.
Ledwo Selene skończyła, Denison poczuł pod stopami lekki opór. Od razu pojawiło się wrażenie ogromnej prędkości. Zacisnął dłonie mocno w pięści, powstrzymując się od odruchowego wyrzucenia przed siebie rąk, aby zapobiec zderzeniu, do którego nigdy nie miało dojść. Wiedział, że gdyby wyrzucił przed siebie ręce, przewróciłby się na plecy.
Zmrużył oczy, wstrzymał oddech. Czuł, że lada chwila jego płuca eksplodują, kiedy nagle usłyszał: — Doskonale, Benie, doskonale. Nie spotkałam jeszcze Miga, który by nie przewrócił się podczas swojego pierwszego zjazdu. Jeśli się przewrócisz, nie ma się czym przejmować. To żaden wstyd.
— Nie przewrócę się — wyszeptał Denison. Nabrał powietrza w płuca i otworzył szeroko oczy. Ziemia była spokojna jak zawsze, obojętna. Poruszał się coraz wolniej… wolniej… jeszcze wolniej…
— Selene, stoję już teraz? — zapytał. — Nie jestem pewien.
— Tak, stoisz. Musimy odpocząć, zanim ruszymy z powrotem do miasta… Cholera! Zostawiłam to gdzieś tutaj, kiedy wchodziliśmy na górę.
Denison patrzył na nią z niedowierzaniem. Wspinała się razem z nim, razem zjechali z góry. A jednak kiedy on umierał ze zmęczenia i napięcia, ona była w nastroju na kangurze skoki. Była jakieś sto metrów od niego, kiedy krzyknęła: — Jest! — Głośniczki w hełmofonie sprawiały, że miał wrażenie, jakby była tuż obok niego.
Chwilę później była przy nim, trzymając pod ramieniem zawiniątko z plastykowej folii.
— Pamiętasz? Kiedy wyruszyliśmy z miasta, pokazywałam ci to i powiedziałam, że użyjemy tego, gdy zjedziemy na dół? — Rozwinęła pakunek i rozłożyła go na zapylonym gruncie.
— Właściwie nazywa się to kanapa księżycowa — wyjaśniła — ale my mówimy na nią po prostu kanapa. Słowo „księżycowa” jest zbyt oczywiste, by go używać. — Wprowadziła nabój i nacisnęła dźwignię.
Powłoka zaczęła się wypełniać. Denison oczekiwał, że usłyszy syczenie, zapomniawszy, że nie było powietrza, które mogłoby przenieść dźwięk.
— Od razu, zanim zaczniesz krytykować nasze marnotrawstwo, wyjaśniam, że jest to także argon.
Plastykowa powłoka zamieniła się w materac na sześciu krótkich, grubych nóżkach.
— Utrzyma cię — zachęciła go Selene. — Zachowuje bardzo niewielki kontakt z powierzchnią, a otaczająca nas próżnia pozwala zachowywać ciepło.
— Nie mów, że to jest gorące — zdumiał się Denison.
— W trakcie napełniania materaca argon nagrzewa się. Jego temperatura końcowa wynosi około 270 stopni w skali Kelwina, prawie tyle, co temperatura topnienia lodu, a na pewno wystarczająco dużo, by twój izolowany skafander nie tracił ciepła szybciej, niż jesteś w stanie go dostarczyć. Nie krępuj się. Połóż się.
Denison zadowolony rozłożył się na kanapie z przyjemnością.
— Wspaniale! — powiedział, wydając przeciągłe westchnienie.
— Mamusia Selene pamięta o wszystkim — rzuciła żartobliwie Lunarianka. Pojawiła się w jego polu widzenia, sunąc na ślizgaczach jak łyżwiarka. W pewnym momencie jej stopy wyprzedziły resztę ciała, Selene lekkim ruchem obróciła się i z niebywałą zręcznością wylądowała na boku, podpierając brodę ręką zgiętą w łokciu.
Denison zagwizdał. — Jak to zrobiłaś?
— Lata praktyki! Nie próbuj tego. Złamiesz sobie rękę. Ale ostrzegam: Jeśli mi będzie zimno, dosiądę się na kanapę.
— To chyba dość bezpieczne — powiedział Denison — jeśli uwzględnić nasze kombinezony.
— Odezwał się odważny zbereźnik… Jak się czujesz?
— Myślę, że dobrze. To było dopiero przeżycie!
— Przeżycie? Ustanowiłeś rekord — nie przewróciłeś się. Nie będziesz miał nic przeciwko temu, że opowiem o tym w mieście?
— Nie. Zawsze lubiłem, kiedy mnie doceniano… Nie sądzisz jednak, że zrobię to znowu?
— W tej chwili? Oczywiście, że nie. Sama nawet bym nie próbowała. Odpoczniemy jeszcze chwilkę, upewnimy się, czy twoje serce pracuje już normalnie i wracamy. Przysuń swe stopy do mnie, to ci zdejmę ślizgacze. Następnym razem pokażę ci, jak je zakładać.
— Nie jestem pewny, czy będzie jeszcze następny raz.
— Oczywiście, że będzie. Przecież ci się podobało?
— Nie powiem, że nie. W chwilach, kiedy opuszczał mnie strach.
— Następnym razem będziesz się już mniej bał, potem jeszcze mniej, w końcu będziesz miał taką frajdę, że zrobię z ciebie zawodnika wyścigowego.
— Nie, jestem już za stary.
— Nie na Księżycu. Wyglądasz jedynie staro. Denison czuł, jak wsącza się w niego cudowny spokój Księżyca. Ziemia zawieszona była na niebie wprost przed nim. Jej niewzruszona obecność dawała mu poczucie pewności, którego brak mu było podczas zjeżdżania. Był jej za to dozgonnie wdzięczny.
— Selene, często tu przychodzisz? To znaczy, sama albo z kimś jeszcze? No wiesz, poza czasami wyścigów?
— Praktycznie nigdy. Nie mogę wytrzymać na powierzchni, jeśli nie ma tu ludzi. Dziwi mnie, prawdę mówiąc, że tu jestem w tej chwili.
— Aha — mruknął niechętnie Denison.
— Nie zdziwiło cię to?
— A dlaczego miałoby mnie zdziwić? Mam wrażenie, że każdy robi to, co robi, albo ponieważ tego chce, albo bo musi. W obu przypadkach to jego prywatna sprawa, nie moja.
— Dzięki, Benie. Naprawdę, miło mi to usłyszeć. Jedną z twoich zalet jest, że akceptujesz nas takimi, jakimi jesteśmy. My, Lunarianie, jesteśmy mieszkańcami podziemi, jaskiniowcami, korytarzowcami. Zresztą co w tym złego?
— Nic.
— Ale nie w oczach Ziemiaków. Oprowadzam turystów i muszę ich wysłuchiwać. Nie ma nic, czego by nie powiedzieli już milion razy, ale najczęściej słyszę — zaczęła naśladować charakterystyczną dla typowych Ziemiaków wymowę standardu planetarnego — „Ależ, kochanie, jak wy możecie żyć ciągle w tych jaskiniach? Czy nie macie od tego klaustrofobii? Czy nigdy nie chcecie obejrzeć błękitu nieba, drzew, oceanu, poczuć powiewu wiatru i zapachu kwiatów…” Benie, mogłabym tak mówić godzinami. Potem stwierdzają: — „Ale wy przecież nie wiecie, co to błękitne niebo i morze, drzewa, i dlatego wam ich nie brak…” — jakbyśmy nie oglądali nigdy ziemskiej telewizji i nie mieli pełnego dostępu do ziemskiej literatury — zarówno optycznej, jak i słuchowej — czasami nawet zapachowej.
Denison był rozbawiony. — Jaka jest wasza oficjalna formułka odpowiedzi na te uwagi?
— Nic specjalnego. Mówimy: „Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, proszę pani”. Albo jeżeli jest to mężczyzna, „proszę pana”. Zwykle są to kobiety. Mężczyźni bardziej są zainteresowani studiowaniem naszych bluzek i zastanawianiem się nad tym, kiedy je zdejmiemy. Wiesz, co chciałabym powiedzieć tym idiotom?
— Nie krępuj się. Ponieważ nie możesz zrzucić bluzki, bo jest pod skafandrem, zrzuć przynajmniej ciężar z serca.
— Bardzo, bardzo zabawne… Chciałabym im powiedzieć: „Proszę pani, dlaczego się pani w ogóle interesuje tym cholernym Księżycem? Nie chcemy trzymać się kurczowo żadnej planety, zdani na jej łaskę. Nie chcemy, aby nas otaczało surowe powietrze i lała się na nas brudna woda. Nie chcemy waszych cholernych zarazków, śmierdzącej trawy i waszego nudnego błękitnego nieba i białych chmur. Widzimy Ziemię na naszym własnym niebie, kiedy tylko nam przyjdzie ochota, i to nam wystarcza. Księżyc jest naszym domem i jest dziełem naszych rąk. Dokładnie tym, co stworzyliśmy. Jest naszą własnością. Stworzyliśmy własny ekosystem i nie musicie nam współczuć, dlatego że wybraliśmy własną drogę. Wracaj na swą planetę, gdzie grawitacja wyciągnie twoje piersi aż do kolan”. Oto, co bym powiedziała.
— Słusznie. Zawsze, gdy będziesz bliska takiego wybuchu przy jakimś Ziemiaku, przychodź do mnie się wypłakać, a poczujesz się lepiej.
— Wiesz? Raz po raz kolejni Migowie sugerują, żeby wybrać jakieś ustronne miejsce, sprowadzić nasiona lub sadzonki roślin z Ziemi, może kilka gatunków zwierząt i zbudować ziemiopark. Stworzyć domową atmosferę — jak zwykle to określają.
— I jak mniemam, jesteś przeciwko temu.
— Pewnie, że jestem przeciwko. Atmosferę czyjego domu? Księżyc jest naszym domem. Mig, który chce domowej atmosfery, niech sobie wraca do swojego domu. Migowie czasami są nawet gorsi od Ziemi aków.
— Postaram się o tym nie zapomnieć.
— Ty nie… przynajmniej na razie.
Na chwilę zapadła cisza i Denison zastanawiał się z mieszanymi uczuciami, kiedy Selene zaproponuje powrót do jaskiń. Z jednej strony, już odczuwał całkiem silną potrzebę odwiedzenia toalety w najbliższym czasie. Z drugiej, nigdy nie czuł się tak odprężony. Ciekaw był, na jak długo wystarczyłoby mu jeszcze tlenu.
— Benie, czy mogę cię o coś spytać?
— Proszę bardzo. Jeśli interesuje cię moje życie prywatne, to nie mam żadnych tajemnic. Metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, na Księżycu ważę czternaście kilogramów, miałem żonę dawno temu, teraz jestem rozwiedziony, jedno dziecko, córka, dorosła i zamężna, uczęszczałem na Uniwersytet…
— Benie, przestań. Mówię poważnie. Czy mogę zapytać o twoją pracę?
— Naturalnie, nie wiem jednak, na ile jestem ci to w stanie wytłumaczyć.
— Wiesz, że Barron i ja…
— Tak wiem — uciął Denison.
— Rozmawiamy często. Wspomina o różnych rzeczach. Podobno sądzisz, że Pompa Elektronowa spowoduje wybuch Wszechświata.
— Naszej części Wszechświata. Może zmienić ramię naszej Galaktyki w kwazar.
— Naprawdę w to wierzysz?
— Kiedy przybyłem na Księżyc, nie byłem jeszcze pewien. Teraz jestem. Wiem, że to nastąpi.
— Jak sądzisz, kiedy?
— Tego dokładnie nie jestem w stanie powiedzieć. Może za kilka lat. Może za kilkadziesiąt.
Zapadła chwila milczenia. Ciszę przerwała Selene: — Barron w to nie wierzy.
— Zauważyłem. Nie próbuję nawet go przekonywać. Nie można zwalczyć niechęci otwartym atakiem. To był błąd Lamonta.
— Kto to jest Lamont?
— Przepraszam, zacząłem mówić do siebie.
— Nie, Benie, proszę, powiedz. To mnie interesuje. Denison obrócił się na bok. Spojrzał na nią. — Dobrze
— zgodził się — nie ma powodu, by ci tego nie mówić. Lamont, fizyk z Ziemi, próbował swoich sił, ostrzegając świat przed niebezpieczeństwem, jakie niesie używanie Pompy. Nie udało mu się. Ludzie chcą Pompy — darmowej energii
— pragną jej na tyle mocno, że nie przyjmują do wiadomości, iż jej mieć nie mogą.
— Ale dlaczego jej chcą, mimo że oznacza ona śmierć?
— Wystarcza, że nie wierzą, iż oznacza ona śmierć. Najłatwiejszym sposobem na rozwiązanie problemu jest zaprzeczyć jego istnieniu. Twój przyjaciel Neville postępuje identycznie. Nie lubi powierzchni, dlatego wmawia sobie, że baterie słoneczne są do niczego — chociaż każdy obiektywny obserwator powie, iż są one doskonałym źródłem energii w tutejszych warunkach. Potrzebuje Pompy, aby uniezależnić się od powierzchni, dlatego nie chce wierzyć, że Pompa może stwarzać niebezpieczeństwo.
— Nie sądzę, aby nie uwierzył w coś, na co istnieją przekonywające dowody. Naprawdę zdobyłeś jakieś dowody?
— Tak mi się wydaje. To naprawdę zadziwiające, Selene. Cała rzecz w bardzo subtelnych oddziaływaniach pomiędzy kwarkami. Wiesz, o czym mówię?
— Nie musisz mi tego tłumaczyć. Rozmawiałam już o tylu różnych problemach z Barronem, że chyba i to zrozumiem.
— Myślałem, że będzie mi do tego potrzebny księżycowy synchrotron. Ma elektromagnesy z nadprzewodników, czterdzieści kilometrów długości i może dysponować energiami przekraczającymi 20 000 GeV. A okazuje się, że wy wymyśliliście urządzenie, nazywane pionizerem, mieszczące się w średniej wielkości pokoju i z powodzeniem zastępujące synchrotron. Lunie należy się pochwała za takie zadziwiające osiągnięcie.
— Dziękuję — powiedziała Selene z nie ukrywanym zadowoleniem. — W imieniu Księżyca.
— Rezultaty, które otrzymałem przy użyciu pionizera, pozwalają przewidzieć tempo wzrostu intensywności oddziaływań jądrowych. Jak się okazuje, wynosi ono tyle, ile przewidział Lamont, a nie jak wskazują ogólnie przyjęte teorie.
— Czy przedstawiłeś je Barronowi?
— Nie. Jeśli mu je pokażę, Barron odrzuci je. Powie, że wyniki mieszczą się w marginesie błędu. Stwierdzi, że popełniłem jakiś błąd i że nie uwzględniłem wszystkich czynników. Albo że nie dość dokładnie przeprowadziłem eksperymenty… Wszystko to sprowadzi się do tego, że po prostu chce Pompy Elektronowej i nie ma zamiaru z niej zrezygnować.
— Czyli nie ma żadnego wyjścia.
— Zawsze jakieś jest, ale nie przez frontalny atak, jak to zrobił Lamont.
— To znaczy?
— Rozwiązaniem Lamonta była próba wymuszenia rezygnacji z Pompy, ale przecież nie można się już cofnąć. Nie da się wcisnąć kurczęcia z powrotem do jajka, wina z powrotem w kiście winogron, dziecka w łono. Jeśli chcesz, by dziecko dało ci spokój, nie wyjaśniasz mu, że powinno to zrobić. Proponujesz mu coś, co je zajmie.
— I cóż to takiego?
— Hm, jeszcze nie wiem. Mam pomysł, całkiem prosty — być może zbyt prosty, żeby poskutkował — oparty na tym ewidentnym fakcie, że liczba dwa jako jedyna w świecie jest śmieszna i niemożliwa.
Przez minutę albo dłużej milczeli, po czym Selene głosem równie przejętym jak głos Denisona zaproponowała: — Pozwól mi zgadnąć, o co ci chodzi.
— Nie wiem, czy jest co — powiedział Denison.
— Nieważne. I tak będę zgadywać. To, że nasz Wszechświat jest jedynym, jaki istnieje albo może istnieć, wydaje się rozsądnym założeniem wstępnym, bo jest to jedyny świat, który bezpośrednio znamy. Kiedy jednak mamy dowody na istnienie innego świata, nazwanego paraświatem, śmieszne stałoby się zakładanie, że istnieją tylko i jedynie dwa Wszechświaty. Jeśli może istnieć drugi Wszechświat, to może istnieć nieskończona liczba Wszechświatów. Pomiędzy jednym światem a nieskończonością światów nie ma rozsądnej liczby. Nie tylko dwa, ale jakakolwiek skończona liczba wydaje się śmieszna i niemożliwa.
— Dokładnie tak rozu… — znowu zapadła cisza. Denison podciągnął się do pozycji siedzącej i spojrzał w dół na zamkniętą w skafandrze dziewczynę. — Powinniśmy już wracać.
— Tylko zgadywałam.
— Wcale nie zgadywałaś. Cokolwiek to było, to na pewno nie zgadywanie.