125982.fb2
Denison próbował opanować swe zażenowanie. Co rusz sięgał rękami do spodni, żeby je podciągnąć, mimo że ich na sobie nie miał. Jedyny jego ubiór stanowiły sandały i najskromniejsze z możliwych, niewygodne, ciasne majtki. Niósł jeszcze koc.
Selene, w równie obfitym stroju, zaśmiała się. — No, Benie, wyglądasz całkiem nieźle, za wyjątkiem może lekkiego nadmiaru ciała. Nie masz się co przejmować, to jest teraz w modzie. Wiesz, jeśli majtki cię cisną, zdejmij je.
— Nie! — wymamrotał Denison. Przesunął koc tak, żeby zakrywał mu brzuch. Selene zerwała go z niego.
— A teraz oddaj mi tamto. Co z ciebie za Lunarianin, jeśli się jeszcze trzymasz ziemskiej pruderii. Wiesz przecież, że drugą stroną pruderii często jest przerost zainteresowania sprawami seksu.
— Muszę się najpierw do tego przyzwyczaić.
— Mógłbyś zacząć od spoglądania na mnie raz na jakiś czas, nie prześlizgując się wzrokiem po mnie, jakbym była cała naoliwiona. Innym kobietom, jak zauważyłam, przyglądasz się dość skrupulatnie.
— Jeśli spojrzę na ciebie…
— Będziesz wyglądał na zbyt zaciekawionego i będziesz się krępował. Ale jeżeli będziesz się mocno starał, przywykniesz do tego, i przestaniesz na to zważać. Słuchaj, będę stała bez ruchu, a ty się przypatruj. Poczekaj, tylko zdejmę majtki.
Denison jęknął. — Selene, pełno tu ludzi, a ty się ze mnie nieznośnie naigrywasz. Proszę, nie zatrzymujmy się, jakoś się przyzwyczaję do tej nowej sytuacji.
— Dobrze, ale mam nadzieję, że zauważyłeś, iż ludzie, którzy koło nas przechodzą, nie zauważają nas wcale.
— Może nie patrzą na ciebie, ale na mnie patrzą. Nigdy chyba nie widzieli tak starego i zdeformowanego osobnika.
— Chyba tak — zgodziła się pogodnie Selene — ale i oni będą musieli się do tego przyzwyczaić.
Denison szedł zmarkotniały, świadomy każdego siwego włosa na swojej klatce piersiowej i każdego drgnięcia swego wydatnego brzucha. Poczuł ulgę dopiero wtedy, kiedy przejście się trochę wyludniło.
Rozglądał się z ciekawością, mniej speszony stożkowatymi wypukłościami piersi Selene i jej gładkimi udami niż przedtem. Korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność.
— Jak daleko doszliśmy? — zapytał.
— Zmęczyłeś się? — powiedziała Selene ze skruchą. — Mogliśmy wziąć skuter. Ciągle zapominam, że jesteś z Ziemi.
— Mam nadzieję, że w końcu o tym zapomnisz. Czy nie byłoby to dla imigranta idealne rozwiązanie? Nie jestem wcale zmęczony. No, może prawie wcale. Trochę mi jednak zimno.
— To tylko wyobraźnia, Benie. Wydaje ci się, że powinno ci być zimno, bo jesteś nagi. Wyrzuć tę myśl z głowy.
— Łatwo ci mówić — westchnął. — Mam nadzieję, że poruszam się jak należy.
— Świetnie. Jeszcze cię nauczę kangurów.
— I zmusisz do uczestniczenia w wyścigach w ześlizgiwaniu się. Nie zapominaj, że jestem jednak w lekko zaawansowanym wieku. Ale na serio, ile już przeszliśmy?
— Ze trzy kilometry.
— O Boże! Ile kilometrów korytarzy tutaj macie?
— Obawiam się, że nie wiem. Korytarze w częściach mieszkalnych stanowią niewielki fragment całości. Są także korytarze w kopalniach, geologiczne, przemysłowe, mykologiczne… Będzie tego z kilkaset kilometrów.
— Masz mapę?
— Nie przy sobie, ale w tej okolicy nie potrzebuje żadnych map, znam ją bardzo dobrze. Błąkałam się tu, kiedy byłam dzieckiem. To są stare korytarze. Większość nowych — drążymy średnio trzy do czterech kilometrów korytarzy rocznie, tak mi się wydaje — znajduje się na północy. Za nic nie przeszłabym tamtych korytarzy bez mapy. A może nawet z mapą.
— Dokąd idziemy?
— Obiecałam ci niezwykły widok — nie, nie chodziło o mnie — i spełnię to. Jest to najbardziej niezwykłe miejsce na Księżycu, nie uwzględnione w zwyczajnych trasach turystycznych.
— Czyżbyście mieli na Księżycu kopalnię diamentów?
— Coś jeszcze lepszego.
Ściany korytarza stanowiły niewykończone szare skały, niewyraźnie, aczkolwiek wystarczająco dobrze oświetlone elektroluminescencyjnymi plamami. Panowała tam zupełnie znośna, stała temperatura. Dobrze pracujący system wentylacji nie powodował jednak nawet iluzji powiewu. Trudno byłoby się domyślić, że powierzchnia kilkadziesiąt metrów powyżej narażona była na cykliczne dwutygodniowe skwary i mrozy, zależnie od tego, w którym miejscu swej odwiecznej wędrówki po księżycowym niebie było Słońce.
— Czy korytarze są szczelne? — zapytał Denison nagle, nieprzyjemnie świadom faktu, że był nie tak znów głęboko pod dnem nieskończonego oceanu próżni.
— Jak najbardziej. Te skały nie przepuszczają powietrza. Ponadto korytarze są zabezpieczone. Jeśli w którejś części ciśnienie spada o dziesięć procent, rozlega się hałas, jakiego w życiu nie słyszałeś, migają strzałki i znaki podające kierunek ewakuacji.
— Jak często się to zdarza?
— Rzadko. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek zginął z powodu braku powietrza w ciągu ostatnich przynajmniej pięciu lat. — Po czym nagle dodała, jak gdyby się broniła. — Na Ziemi też zdarzają się katastrofy naturalne.
Wielkie trzęsienie ziemi albo fala powodziowa może zabić tysiące ludzi.
— Brak mi argumentów. — Podniósł obie ręce do góry.
— Poddaję się.
— Trochę mnie poniosło… Słyszałeś? Zatrzymała się nasłuchując.
Denison także zaczął się przysłuchiwać, ale potrząsnął głową. Nagle się rozejrzał. — Jak tu cicho. Gdzie są wszyscy? Jesteś pewna, że się nie zgubiliśmy?
— To nie jest naturalna jaskinia z nieznanymi przejściami. Macie takie na Ziemi, prawda? Widziałam je na zdjęciach.
— Tak, większość z nich została wyżłobiona przez wodę w skale wapiennej. Ale tutaj takich nie ma.
— Więc nie możemy się zgubić — powiedziała Selene uśmiechając się. — Jeśli jesteśmy sami to raczej z powodu przesądów.
— Czego? — z niedowierzaniem zapytał Denison, marszcząc ze zdziwienia czoło.
— Nie rób tego — powiedziała. — Jesteś cały porysowany zmarszczkami. O, tak lepiej. Rozchmurz się. Wyglądasz znacznie lepiej niż wtedy, kiedy tu przyjechałeś. Grawitacja i ćwiczenia skutkują.
— Raczej dotrzymywanie kroku młodym nagim damom, które cechuje nieograniczona ilość wolnego czasu i osobliwy brak wszelkich zajęć, jeśli nie liczyć oprowadzania starych ziemskich ramoli.
— Znowu mnie traktujesz jak przewodnika. Wcale nie jestem naga.
— Jeśli o to chodzi, nagość jest nawet mniej przerażająca niż intuicjonizm… Ale mówiłaś coś o przesądach…
— To chyba nie jest prawdziwy przesąd, ale większość ludzi raczej unika tej części korytarzy.
— Ale dlaczego?
— Z powodu tego, co ci zaraz pokażę. — Ruszyli znowu.
— Czy teraz słyszysz?
Zatrzymała się. Denison wytężał słuch. — Chodzi ci o to ledwie słyszalne pluskanie. Plusk… plusk… O to ci chodzi?
Pobiegła przed siebie powolnymi lunariańskimi susami, jakby w filmie o zwolnionym tempie. Podążył za nią, próbując naśladować jej chód.
— Tutaj, tutaj…
Spojrzenie Denisona podążyło w kierunku, który Selene skwapliwie wskazywała palcem. — Dobry Boże, skąd się to bierze?
Ze stropu skąpy wała ciecz, która najwyraźniej była wodą. Sączyła się powoli, każda kropla wpadała do małej rynienki prowadzącej ku ścianie.
— Ze skał. Widzisz, na Księżycu jest woda. Większość wody wypalamy z gipsu, ilość wystarczającą na nasze potrzeby, ponieważ dobrze ją konserwujemy.
— Wiem, wiem. Nigdy nie udało mi się jeszcze skończyć kąpieli pod prysznicem. Nie rozumiem, jak potraficie dbać o czystość.
— Mówiłam ci już. Najpierw się nawilżasz. Potem zakręcasz wodę i rozsmarowujesz po całym ciele niewielką ilość detergentu. Wcierasz go… Benie, nie będę tego wszystkiego znowu powtarzała. Poza tym na Księżycu nie ma się czym ubrudzić… Ale nie o tym mieliśmy mówić. Istnieje jedno lub dwa miejsca z naturalnymi zbiornikami wody, a właściwie lodu, znajdującego się niedaleko powierzchni w cieniu gór. Jeśli trafiamy na takie, woda zaczyna cieknąć. To źródło sączy się od czasu, kiedy wydrążono ten korytarz, czyli jakieś osiem lat.
— Ale skąd te przesądy?
— Woda oczywiście jest bardzo ważnym bogactwem naturalnym, od którego uzależniona jest Luna. Pijemy ją, myjemy się, uprawiamy dzięki niej rośliny, otrzymujemy z niej tlen, dosłownie wszystko ma jakiś związek z wodą. Nic dziwnego, że woda ze źródeł wzbudza wielką cześć. Kiedy odkryto źródło, porzucono plany rozbudowy korytarza, do czasu aż woda przestanie cieknąć. Nawet ścian korytarza nie wykończono.
— To mi rzeczywiście wygląda na przesąd.
— No może… rodzaj podziwu. Nie sądzono, że przetrwa dłużej niż kilka miesięcy, takie źródła zwykle wysychają po tym czasie. Rok po odkryciu to źródło zaczęło się wydawać wieczne. Tak je zresztą nazwano: Wieczne Źródło. Nawet na mapach tak je oznaczono. Naturalnie ludzie zaczęli przywiązywać do niego wagę i powstało wierzenie, że jeśli ktoś będzie obecny, kiedy przestanie się sączyć, spadnie na niego nieszczęście.
Denison roześmiał się.
— Nikt tak na poważnie w to nie wierzy — Selene powiedziała ciepło — ale wszyscy wierzą troszeczkę. Wiesz, ono nie jest wieczne i kiedyś musi wyschnąć. Prawdę powiedziawszy, częstotliwość kapania wynosi jedną trzecią tej, jaką źródło miało w chwili odkrycia, czyli powoli się wyczerpuje. Ludzie sądzą, że gdyby przypadkiem wyschło w ich obecności, przyniosłoby im to pecha. W każdym razie, tak można racjonalnie wytłumaczyć ich niechęć do odwiedzania tego miejsca.
— Zakładam, że ty w to nie wierzysz.
— Czy wierzę w to, czy nie, nie ma znaczenia. Widzisz, po prostu wiem, że nie skończy się sączyć na tyle nagle, by można obciążyć kogokolwiek winą za to. Woda będzie kapała coraz rzadziej, i rzadziej, i nikt nie będzie w stanie powiedzieć, w którym dokładnie momencie przestanie. Więc czym się przejmować?
— Zgadzam się.
— Jednak martwię się o inne sprawy — gładko przeszła do innego tematu — i chciałabym o nich pomówić z tobą tutaj, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał. — Rozłożyła koc i usiadła na nim po turecku.
— To dlatego mnie tutaj przyprowadziłaś? — Denison położył się na boku twarzą do niej.
— O, widzisz, teraz możesz na mnie patrzeć bez trudu. Przyzwyczajasz się do mnie… Kiedyś na Ziemi człowiek prawie nagi nie był podobno niczym nadzwyczajnym.
— Były takie okresy i miejsca — przyznał Denison — do czasu kryzysu. Za mojego życia…
— Najlepsza dewiza w Lunie brzmi tak: jeśli wpadniesz między Lunarian, rób to co oni.
— Powiesz mi wreszcie, dlaczego mnie tu przyprowadziłaś, czy nie? Mam podejrzewać, że planujesz uwiedzenie?
— Uwiedzenie mogłabym przeprowadzić całkiem wygodnie w domu, dzięki. Chodzi o coś innego. Najlepiej byłoby o tym porozmawiać na powierzchni, ale wyjście zawsze wzbudza zbyt dużo zainteresowania. Odwiedzenie źródła nie wywołuje zbędnej ciekawości. To jedyne miejsce w mieście, gdzie nikt nie będzie nam przerywał. — Zawahała się.
— Więc? — zachęcił ją Denison.
— Barron się piekli.
— Nie dziwię się. Ostrzegałem cię, że tak zareaguje, jeśli powiesz mu, iż wiem o twojej intuicji. Czy koniecznie musiałaś mu o tym mówić?
— Nie da się długo ukrywać pewnych rzeczy przed swoim… partnerem. Chyba mnie już nie uważa za swoją partnerkę.
— Przykro mi to słyszeć.
— Już od jakiegoś czasu między nami się psuło. Nasz związek i tak trwał długo. O wiele bardziej martwi mnie to, że zaciekle odrzuca twoją interpretację eksperymentów, których dokonałeś po testach na powierzchni.
— Mówiłem ci, że tak będzie.
— Powiedział, że widział twoje rezultaty. Denison spojrzał na nią i mruknął coś pod nosem.
— Rozczarował mnie. Czy każdy wierzy tylko w to co chce? — spytała Selene.
— Tak długo, jak to możliwe. Czasami dłużej.
— A co z tobą?
— Pytasz, czy jestem człowiekiem? Oczywiście. Wierzę, że nie jestem taki stary. Wierzę, że jestem całkiem przystojny. Wierzę, że potrzebujesz mojego towarzystwa, bo myślisz, iż jestem czarujący… nawet kiedy próbujesz skierować rozmowę na fizykę.
— Nie! Mówię serio!
— Cóż, podejrzewam, że Neville powiedział ci, iż dane, które zgromadziłem mieszczą się w marginesie błędu, co każe wątpić w ich wiarygodność, i co nie mija się z prawdą… Ja jednak wolę wierzyć, że znaczą to, co od początku zakładałem.
— Dlatego tylko, że chcesz w to wierzyć?
— Nie tylko dlatego. Spójrz na to z innej strony. Załóżmy, że Pompa jest absolutnie nieszkodliwa, ale ja upieram się przy tym, że jest szkodliwa. W takim przypadku okażę się głupcem i moja reputacja naukowa będzie zszargana. Ale i tak już jestem głupcem w oczach ludzi, którzy się liczą, i nie mam naukowej reputacji.
— O co chodziło, Benie? Nieraz już nawiązywałeś do tamtej historii. Czy mógłbyś ją opowiedzieć?
— Zdziwisz się, jak mało jest tu do opowiedzenia. W wieku dwudziestu pięciu lat byłem jeszcze tak dziecinny, że bawiło mnie obrażanie głupca z tego tylko powodu, iż był głupcem. Nie był winny swej głupocie, toteż moja głupota była jeszcze większa. Moja obraźliwa uwaga wyniosła go na wyżyny, których nigdy bez niej by nie osiągnął…
— Mówisz o Hallamie?
— Oczywiście. Wspiął się, kiedy ja spadłem. Ostatecznie, wylądowałem na Księżycu.
— Czy to źle?
— Nie, myślę, że jest nawet dobrze. Powiedzmy, że udało się mu wyświadczyć mi przysługę… Wracając do tematu, wytłumaczyłem ci, że wierząc w szkodliwość Pompy nie mam nic do stracenia. Z drugiej strony, gdybym wierzył, że Pompa jest nieszkodliwa i mylił się, przyczyniałbym się do zniszczenia świata. Przyznaję, że mam już za sobą większą część swego życia i myślę, że mógłbym sobie wmówić, iż ludzkość nie dostarczyła mi specjalnych powodów, bym ją kochał. Jednakże tylko kilka osób mnie zraniło i musiałbym być bez sumienia, zabijając w odwecie wszystkich ludzi. A jeszcze, jeśli szukasz szlachetnych pobudek, weź pod uwagę moją córkę. Tuż przed moim wyjazdem na Księżyc złożyła podanie z prośbą o pozwolenie na dziecko. Prawdopodobnie je otrzyma i niedługo zostanę… za przeproszeniem — dziadkiem. Wolałbym, żeby mój wnuk miał szansę na normalne życie. Dlatego wolę wierzyć, że Pompa jest niebezpieczna i działać w oparciu o to założenie.
— O to mi właśnie chodzi — Selene podchwyciła ze wzburzeniem. — Czy Pompa w końcu jest niebezpieczna czy nie? Chcę znać prawdę, a nie to, w co każdy pragnie wierzyć.
— To ja cię powinienem o to spytać. Ty jesteś intuicjonistką. Co podpowiada ci twoja intuicja?
— Właśnie to mnie niepokoi. Nie potrafię się zdecydować. Wydaje mi się, że Pompa jest szkodliwa, ale może to wynika z tego, iż chcę w to wierzyć.
— Zgoda. Może tak jest. Dlaczego?
Uśmiechnęła się smutno i wzruszyła ramionami. — Fajnie byłoby, gdyby Barron się mylił. Kiedy myśli, że tylko on ma rację, staje się nie do zniesienia.
— Wiem. Chciałabyś ujrzeć jego twarz, kiedy będzie musiał uznać swoją porażkę. Doskonale znam to uczucie. Dla przykładu, gdyby Pompa była niebezpieczna i potrafiłbym to udowodnić, być może, uznano by mnie za zbawiciela ludzkości, a jednak przyznaję, że bardziej byłbym zainteresowany zobaczeniem miny Hallama. Nie jestem z tego bynajmniej dumny, więc podejrzewam, że będę raczej nalegał, aby uznano zasługi Lamonta, który w końcu też się przyczynił do moich odkryć. Ograniczyłbym swą przyjemność do wyobrażenia sobie twarzy Lamonta, patrzącego na minę Hallama. Odczułbym złośliwą satysfakcję, mimo że osiągniętą pośrednią drogą… Zaczynam pleść bzdury… Selene?
— Tak, Benie?
— Kiedy odkryłaś, że jesteś intuicjonistką?
— Nie pamiętam dokładnie.
— Studiowałaś fizykę, tak?
— Tak. I matematykę, ale nie byłam w niej nigdy za dobra. Szczerze mówiąc, z fizyki też nie byłam najlepsza. Udawało mi się zgadywać rozwiązania, kiedy byłam w rozpaczliwych sytuacjach; wiesz, zgadywałam to, co powinnam była obliczyć. Często wyniki się sprawdzały, a kiedy pytano mnie, jak do nich doszłam, nie potrafiłam tego zbyt dobrze wytłumaczyć. Podejrzewali mnie o oszukiwanie, ale nigdy nie mogli tego udowodnić.
— Czy wzięli pod uwagę intuicjonizm?
— Nie sądzę. Nawet ja na to nie wpadłam. Aż… Jeden z moich partnerów był fizykiem. Nawiasem mówiąc, ojciec mojego dziecka — dawca nasienia. Rozważał jakiś problem fizyczny i opowiedział mi o nim, kiedy leżeliśmy w łóżku już po wszystkim, chodziło po prostu o zabicie czasu. A ja powiedziałam: „Wiesz na co mi to wygląda?” i zaproponowałam mu rozwiązanie. Przetestował je, tak dla żartu, i okazało się, że się sprawdziło. Był to pierwszy etap budowy pionizera, o którym powiedziałeś, że jest lepszy od synchrotronu protonowego.
— To znaczy, że ty go wymyśliłaś? — Denison podstawił palec pod strużkę sączącej się wody i wyglądało na to, że zastanawia się, czy jej nie spróbować. — Czy ta woda nadaje się do picia?
— Zupełnie sterylna — odparła Selene — spływa do centralnego zbiornika, gdzie jest wzbogacana w siarczany, węglany i kilka innych składników. Nie będzie ci smakowała.
Denison wytarł palec o slipy. — To ty wynalazłaś pionizera?
— Nie wynalazłam. Wpadłam na pomysł. Musiał zostać jeszcze przemyślany, zrobił to głównie Barron.
Denison potrząsnął głową. — Wiesz Selene, jesteś prawdziwym fenomenem. Powinnaś być pod obserwacją biologów molekularnych.
— Czyżby? Ta perspektywa jakoś mnie nie podnieca.
— Około pół wieku temu biologia, a w szczególności inżynieria genetyczna, święciła triumfy…
— Wiem. Nie wypaliło i wypadła z łask. Teraz jest nielegalna, to znaczy, badania zostały zabronione. Znam jednak ludzi, którzy nadal się tym zajmują.
— Możliwe. Pracują nad intuicjonizmem?
— Nie. Nie sądzę.
— A widzisz. O tym właśnie miałem powiedzieć. W szczytowej fazie inżynierii genetycznej próbowano otrzymać intuicjonizm. Prawie wszyscy wielcy uczeni mają zdolność intuicyjnego pojmowania rzeczy, sądzono więc, że istnieje jedna recepta na pomysłowość. Utrzymywano, że zwiększona zdolność intuicji jest wynikiem określonej kombinacji genów i spekulowano, jaka to może być kombinacja.
— Podejrzewam, że istnieje wiele możliwych kombinacji, które mają na to wpływ.
— A ja podejrzewam, że jeśli podpowiada ci to intuicja, znowu się nie mylisz. Byli także badacze utrzymujący, że tylko jeden gen albo grupka nielicznych powiązanych ze sobą genów ma szczególne znaczenie dla stworzenia kombinacji, którą można by nazwać genem intuicji… A potem cała koncepcja upadła.
— Tak jak mówiłam.
— Ale zanim do tego doszło — kontynuował Denison — poczyniono próby modyfikacji genów, aby zwiększyć intensywność intuicjonizmu i znaleźli się tacy, którzy utrzymywali, że częściowo się im udało. Zmodyfikowane geny weszły do ogólnej puli genetycznej, tego jestem pewien i, jeśli przypadkiem odziedziczyłaś… Czy twoi dziadkowie brali udział w badaniach genetycznych?
— O ile wiem, nie — odparła Selene — ale nie ręczę za to. Mam niejasne wrażenie, że jedno z nich mogło… Jeśli nie masz jednak nic przeciwko temu, nie chciałabym się w to wgłębiać. Nie chcę tego wiedzieć.
— Może to nie ma znaczenia. Cała dziedzina inżynierii genetycznej stała się niepopularna w oczach opinii publicznej i nikt uznany za wynik zmian genetycznych nie byłby zbyt mile widziany… Intuicjonizm, mówią, dla przykładu, łączy się nierozerwalnie z pewnymi niepożądanymi cechami.
— O, dziękuję.
— To oni tak mówią. Posiadanie intuicji wzbudza zawiść i wrogość w innych. Nawet tak łagodny, przypominający świętego, intuicjonista Michael Faraday wzbudził nienawiść Humphry’ego Davy. Może wzbudzanie zawiści w innych jest jedną z takich cech. W twoim przypadku…
— Bez wątpienia wzbudziłam w tobie zawiść?
— Nie wydaje mi się. Ale co powiesz o Neville’u? Nie odezwała się ani słowem.
— Kiedy go poznałaś, byłaś już dobrze znaną intuicjonistką, tak?
— Niezbyt znaną, powiedziałabym. Niektórzy fizycy podejrzewali, kim jestem, tego jestem pewna. Jednak nie chcieli dzielić z nikim swoich zasług, tak samo jak ci z Ziemi, i wydaje mi się, że przekonywali się w duchu, iż cokolwiek im powiedziałam, było tylko zgadywaniem. Ale Barron wiedział, o co chodzi.
— Rozumiem.
Wargi Selene zadrżały. — Mam wrażenie, że chcesz powiedzieć: „To dlatego jest z tobą.”
— Ależ nie, oczywiście, że nie. Jesteś wystarczająco atrakcyjna, by cię chcieć dla ciebie samej.
— Też tak sądzę, nie ulega jednak wątpliwości, że zainteresował się moim intuicjonizmem. Dlaczegóż by nie? Tyle, że nalegał, abym nadal pracowała jako przewodniczka. Powiedział, że jestem bardzo ważnym bogactwem naturalnym Księżyca i nie chciał, żeby mnie zmonopolizowała Ziemia, tak jak zrobiła to z synchrotronem.
— Dziwaczne rozumowanie. Ale może chodziło o to, że im mniej ludzi wiedziało o twoim intuicjonizmie, tym mniej będzie podejrzewać twój wkład w badania, które prowadzi.
— Mówisz tak jak Barron!
— Naprawdę? I możliwe, że się na ciebie coraz bardziej złości, kiedy intuicjonizm się sprawdza szczególnie dobrze.
Wzruszyła ramionami. — Barron jest podejrzliwy. Wszyscy mamy jakieś wady.
— Czy to roztropne z twojej strony przebywać ze mną sam na sam?
Selene ostro odpowiedziała: — Nie odbieraj tego źle, że go bronię. Jest pewien, że między nami nie dojdzie do zbliżenia seksualnego. Jesteś z Ziemi. W rzeczywistości, muszę ci to zdradzić, nawet zachęca mnie do spotykania się z tobą. Myśli, że mogę się od ciebie wiele nauczyć.
— Nauczyłaś się czegoś?
— Tak… Jednak, mimo że dla niego to może być główny powód do zachęcania mnie, żebym spędzała z tobą więcej czasu, przyczyna jest inna.
— Jaka?
— Sam dobrze wiesz — powiedziała — ale chciałbyś to usłyszeć — lubię twoje towarzystwo. Inaczej mogłabym wyciągnąć z ciebie wszystko, co potrzebuję, w znacznie krótszym czasie.
— Dobra, Selene. Przyjaźń?
— Przyjaźń.
— Czego się ode mnie nauczyłaś? Mogę wiedzieć?
— Zajmie mi to trochę czasu. Wiesz, że nie możemy założyć Stacji Pomp gdziekolwiek, ponieważ nie potrafimy zlokalizować paraświata, mimo że oni potrafili nas znaleźć. Być może dlatego im się udało, bo są znacznie bardziej inteligentni lub bardziej zaawansowani technicznie niż my…
— Co niekoniecznie znaczy to samo — mruknął Denison.
— Wiem. Dlatego powiedziałam „lub”. Ale może problem nie wynika z naszej szczególnej głupoty czy zacofania.
Niewykluczone, że przyczyna tkwi w tym, iż oni są znacznie trudniejszym celem. Jeśli oddziaływania jądrowe w paraświecie są silniejsze, to gwiazdy są tam znacznie mniejsze niż u nas. Całkiem prawdopodobne, że również planety są mniejsze. Ich planetę jest po prostu trudniej zlokalizować niż naszą. Albo należy założyć — kontynuowała Selene — że opierają się na detekcji pola magnetycznego. Pole elektromagnetyczne planety jest znacznie większe niż sama planeta i łatwiej jest je umiejscowić. Co oznaczałoby, że chociaż potrafią zlokalizować Ziemię, nie mogą określić położenia Księżyca, który praktycznie nie ma pola magnetycznego. Prawdopodobnie dlatego nie udało się nam założyć Stacji Pomp tutaj. Co więcej, jeśli ich planety także mają bardzo małe pole magnetyczne, nie zdołamy ich odnaleźć.
— To brzmi bardzo optymistycznie.
— Dalej, weź pod uwagę, że międzyświatowa wymiana praw naturalnych, która osłabia oddziaływania silne w ich świecie i oziębia ich słońca, wzmacnia te oddziaływania u nas i doprowadzi do eksplozji naszych gwiazd. Co to może oznaczać? Przyjmijmy, że oni mogą magazynować energię bez naszej pomocy, ale tylko w bardzo mało wydajny sposób. W normalnych warunkach ten sposób byłby zupełnie niepraktyczny. Potrzebują nas, byśmy im pomogli skierować do nich skoncentrowaną energię, podstawiając nam wolfram 186 i przyjmując w zamian pluton 186. Ale załóżmy, że nasza gałąź Galaktyki imploduje, zamieniając się w kwazar. To spowodowałoby koncentrację energii w obszarze Układu Słonecznego znacznie większą niż obecna, która mogłaby się jeszcze utrzymać przez milion lat.
Po sformowaniu się kwazaru nawet szalenie mała wydajność akumulacji energii zaspokoiłaby ich potrzeby. Nie będzie dla nich więc miało znaczenia, czy zginęliśmy, czy nie. Prawdę powiedziawszy, niewykluczone, że dla nich byłoby bezpieczniej, gdybyśmy zginęli w eksplozji. Możemy zakończyć pompowanie z różnych powodów, a oni nie mogą zrobić nic, żeby temu zapobiec. Po eksplozji stają się absolutnie wolni, nikt im nie będzie przeszkadzał… Dlatego ludzie, którzy pytają: „Jeśli Pompa jest taka niebezpieczna, dlaczego ci bardzo mądrzy paraludzie jej nie zatrzymają?” po prostu nie wiedzą, o czym mówią.
— Czy Neville też tak mówił?
— Tak.
— Ale parasłońce nadal będzie się oziębiało?
— Jakie to ma znaczenie? — powiedziała niecierpliwie Selene. — Dzięki Pompie będą zupełnie niezależni od własnego Słońca.
Denison zrobił głęboki wdech. — Nie mogłaś o tym wiedzieć, ale chodzą słuchy na Ziemi, że Lamont otrzymał wiadomość od paraludzi, iż wiedzą, że Pompa jest niebezpieczna, ale nie mogą jej zatrzymać. Nikt tego nie potraktował poważnie, ale może to prawda. Przyjmijmy, że Lamont otrzymał taką wiadomość. Może niektórzy z paraludzi byli na tyle ludzcy, że nie chcieli dopuścić do zniszczenia świata inteligentnych istot współpracujących z nimi, ale zostali powstrzymani przez tak zwaną trzeźwo myślącą większość.
Selene przytaknęła. — Możliwe… Wszystko to wiedziałam, a raczej wyczuwałam, zanim się pojawiłeś na Księżycu. A potem powiedziałeś, że nic pomiędzy liczbą jeden a nieskończonością nie ma sensu. Pamiętasz?
— Oczywiście.
— Różnice pomiędzy naszym światem i paraświatem tkwią przede wszystkim w oddziaływaniach jądrowych i te, jak dotąd, były badane. Ale istnieją jeszcze inne oddziaływania, dokładnie cztery. Oprócz oddziaływań silnych występują także oddziaływania elektromagnetyczne, słabe oraz grawitacyjne, stosunki ich intensywności do siebie to odpowiednio 130:1:10–10:10-42. Ale jeżeli istnieją cztery, dlaczego nie mogłaby istnieć nieskończona liczba oddziaływań, z których cała reszta byłaby zbyt słaba, by ją wykryć albo w jakikolwiek sposób wpływać na nasz Wszechświat.
— Jeżeli oddziaływania są zbyt słabe, by je zauważyć, albo by wywierać jakikolwiek wpływ, w takim razie według każdej rozsądnej definicji po prostu nie istnieją.
— W tym Wszechświecie może nie, ale kto wie, co istnieje, a co nie w paraświatach? Przy niezliczonej liczbie możliwych oddziaływań, z których intensywność każdego może się różnicować w nieskończoność w porównaniu z jakimkolwiek innym przyjętym za standard, liczba Wszechświatów, jakie mogą istnieć, jest nieskończona.
— Prawdopodobnie jest to kontinuum, alef jeden raczej niż alef zero.
Selene skrzywiła się. — Co to znaczy?
— Nieważne. Mów dalej.
— Zamiast w takim razie współpracować z paraświatem, który się do nas wdarł i który może nie odpowiadać wcale naszym potrzebom, moglibyśmy znaleźć Wszechświat, który najlepiej z wszystkich możliwych będzie nam odpowiadał i najłatwiej go zlokalizować. Wymyślimy taki Wszechświat
— w końcu wszystko, co sobie wyobrazimy, musi istnieć
— i znajdziemy go.
Denison uśmiechnął się. — Selene, dokładnie o tym samym myślałem. Chociaż nie ma prawa mówiącego, że nigdy się nie mylę, bardzo mało prawdopodobne jest, aby ktoś tak błyskotliwy jak ja, mylił się, kiedy ktoś tak błyskotliwy jak ty zupełnie niezależnie dochodzi do tego samego wniosku… Wiesz co?
— Co?
— Zaczynam lubić tę cholerną księżycową kuchnię. A w każdym razie przyzwyczajam się do niej. Wróćmy do domu i zjedzmy coś, a potem weźmiemy się do roboty… I wiesz, jeszcze coś.
— Tak?
— Skoro mamy już razem pracować, co powiesz na pocałunek eksperymentalisty z intuicjonistką?
Selene zastanowiła się. Wreszcie powiedziała: — Nieraz się całowaliśmy i byliśmy całowani. Może jednak zrobić to jak kobieta z mężczyzną?
— Myślę, że jakoś temu podołam. Ale co mam zrobić, żeby nie wypadło niezręcznie? Jakie są księżycowe zasady całowania się?
— Zdaj się na instynkt — powiedziała wymijająco Selene. Denison ostrożnie odchylił swe ręce do tyłu i nachylił się ku Selene. Chwilę później objął ją.