125982.fb2
Peter Lamont miał dwa latka, kiedy Hal lam dotykał po raz pierwszy zmienionego wolframu. Kiedy miał lat dwadzieścia trzy, i kiedy na jego dysertacji doktorskiej schła jeszcze farba drukarska, rozpoczął pracę w Stacji Pomp Numer Jeden, równocześnie przyjmując stanowisko asystenta na wydziale fizyki tamtejszego uniwersytetu.
Były to całkiem poważne osiągnięcia w karierze początkującego naukowca. Stacja Pomp Numer Jeden może nie była tak imponująca jak inne, ale była przecież prababką wszystkich: sieci stacji, które — mimo że nowa technologia miała zaledwie kilkadziesiąt lat — pokrywały już całą powierzchnię globu. Żaden przewrót w technice nigdy się nie przyjął tak szybko i w takim stopniu, jak ten. Ale nie istniały przecież żadne przeciwwskazania. Ta rewolucyjna technologia pozwalała uzyskiwać za darmo i bez kłopotów niewyczerpane zasoby energii. Była więc dla całego świata jak lampa Alladyna i święty Mikołaj zarazem.
Lamont przyjął pracę w Stacji Pomp Numer Jeden, by móc rozwiązywać problemy o najwyższym stopniu teoretycznej abstrakcji. Poza tym — zainteresowany był zadziwiającą historią Pompy Elektronowej. Szczegółowe zasady jej działania nie zostały nigdy opisane. Nie znalazł się nikt, kto — znając teoretycznie mechanizm jej funkcjonowania (na tyle, na ile w ogóle mógł być zrozumiany) — podjąłby się objaśnienia jej złożonych zagadnień przeciętnemu odbiorcy. Nawiasem mówiąc, Hallam napisał wiele artykułów dla popularnych mass mediów, ale nie stanowiły one spójnej, przemyślanej całości — czegoś przynajmniej, co pragnął stworzyć Lamont.
Na początku skorzystał z artykułów Hallama oraz opublikowanych relacji innych osób (relacji traktowanych oficjalnie jak dokumenty), dochodząc do spostrzeżenia Hallama — wiekopomnej myśli, która ruszyła świat z posad, Wielkiego Pomysłu, jak często go nazywano (zawsze zresztą pisząc wielkimi literami).
Później oczywiście, kiedy przyszło rozczarowanie, Lamont rozpoczął bardziej wnikliwe poszukiwania, a w jego umyśle zrodziła się wątpliwość, czy rzeczywiście Wielki Pomysł Hallama był jego autorstwa. Zaczęło się niewinnie. Od seminarium, które znaczyło prawdziwy początek Pompy Elektronowej w nauce, a z którego jednak — jak się okazało
— bardzo trudno było otrzymać protokoły, a już całkowicie niemożliwe było uzyskanie zapisów magnetofonowych. Wtedy właśnie Lamont zaczął podejrzewać, że niewyraźność śladów pozostawionych przez to seminarium nie była jedynie dziełem przypadku. Po zestawieniu pewnych faktów był prawie pewien, że John F.X. McFarland powiedział coś bardzo podobnego do epokowego stwierdzenia Hallama — tyle że zrobił to wcześniej.
Lamont udał się więc do McFarlanda, którego nazwisko w ogóle nie figurowało w żadnym z oficjalnych sprawozdań, a który w tym czasie zajmował się badaniem wiatru słonecznego w górnych warstwach atmosfery. Nie była to praca szczególnie eksponowana, ale miała swoje zalety i związana była z działaniem Pompy. McFarland najwyraźniej uniknął całkowitego zapomnienia, na które skazany został Denison.
Był dla Lamonta uprzejmy i chętnie rozmawiał z nim o wszystkim oprócz wydarzeń tamtego pamiętnego seminarium. Tego po prostu nie pamiętał.
Lamont jednak naciskał. Przytaczał argumenty. Dowodził.
McFarland wyjął w końcu fajkę, napełnił ją, dokładnie przyjrzał się jej zawartości i powiedział z podejrzanym naciskiem: — Wolę nie pamiętać, bo to nie ma znaczenia — naprawdę. Załóżmy, że twierdziłbym, iż coś tam powiedziałem. Nikt by w to nie uwierzył. Wyszedłbym na idiotę i do tego megalomana.
— A Hallam by się postarał, żeby pan dostał dymisję?
— Ja tego nie mówiłem. Poza tym nie sądzę, by się panu udało zmienić cokolwiek. Zresztą — to bez różnicy.
— A co z prawdą historyczną? — zapytał Lamont.
— O czym pan mówi? Prawda historyczna? Hallam nigdy się na nią nie zgodzi. Wciągnął wszystkich w badania, zupełnie nie licząc się z naszym zdaniem. Bez niego tamten wolfram w końcu by eksplodował. Spowodowałoby to, nie wiem nawet jak wielkie, straty. A czy byłaby możliwa następna taka próbka wolframu? Może nigdy nie mielibyśmy Pompy. Hallam zasłużył sobie na sławę, a nawet, nie ma to większego znaczenia, jeśli sobie nie zasłużył, nic na to nie poradzę, bo kto powiedział, że historia ma w ogóle jakiś sens.
Odpowiedź ta wcale nie zadowoliła Lamonta, ale musiała wystarczyć, bo McFarland zakończył na tym rozmowę.
Prawda historyczna!
Częścią prawdy historycznej, nie podlegającą dyskusji, był fakt, że to dzięki promieniotwórczości „wolfram Hallama” — tak go nazwano z wiadomych powodów — znalazł się w centrum światowej uwagi. Nie miało znaczenia, czy był to wolfram, czy nie. Nikogo nie interesowało też, czy ktokolwiek coś w nim zmienił, a nawet czy istnienie takiego pierwiastka było w ogóle możliwe. Wszystko to niknęło wobec faktu, że owa substancja wykazywała ciągle rosnącą radioaktywność w warunkach wykluczających zachodzenie jakiegokolwiek typu rozpadu radioaktywnego, w jakiejkolwiek liczbie znanych wtedy etapów.
W owym czasie Kantrowitsch zdołał tylko wymamrotać:
— Powinniśmy to rozdzielić. Jeśli będziemy to trzymać w dużych kawałkach, będzie parować albo wybuchnie, albo jedno i drugie, i zniszczy połowę miasta.
Na początku więc substancja została zmielona, rozdzielona i wymieszana ze zwykłym wolframem, później natomiast, kiedy wolfram stawał się radioaktywny, wymieszano ją z grafitem, który ma mniejszy przekrój czynny na promieniowanie.
Po upływie prawie dwóch miesięcy od spostrzeżenia przez Hallama zmiany zawartości butelki, Kantrowitsch, w liście do redaktora „Nuclear Review”, ogłosił istnienie plutonu 186. Nazwisko Hallama figurowało w nim jako nazwisko współautora. W ten sposób początkowa zaciętość Tracy’ego została nagrodzona, ale on sam — zapomniany. Taki był początek „wolframu Hallama”, o którym szybko zaczęło być głośno w świecie. Denison mógł już tylko obserwować zmiany, które powodowały, że stawał się nikim.
Poważnym problemem było już istnienie plutonu 186. A fakt, że nie był on izotopem trwałym i że wykazywał zadziwiający wzrost radioaktywności, pogarszał sprawę.
Dlatego też w krótkim czasie zorganizowano seminarium w celu rozważenia najtrudniejszych kwestii problemu. Przewodniczył Kantrowitsch, co warte jest uwagi ze względów czysto historycznych. Ostatni raz bowiem w historii Pompy Elektronowej ważnej konferencji dotyczącej tego wiekopomnego odkrycia przewodniczył ktoś inny niż Hallam. Kantrowitsch zmarł pięć miesięcy później i — prawdę mówiąc — była to jedyna osobistość, której prestiż mógł dystansować Hallama i pozostawiać go w cieniu.
Seminarium poświęcone plutonowi 186 było wyjątkowo bezowocne do momentu, gdy Hallam ogłosił swój Wielki Pomysł. Jednak w wersji zrekonstruowanej przez Lamonta prawdziwy punkt zwrotny nastąpił w czasie przerwy na lunch. Wtedy właśnie McFarland, o którego spostrzeżeniach zapisy oficjalne nic nie mówią (mimo że był na liście obecnych), rzekł: — Wiecie co, potrzeba nam odrobiny fantazji. Załóżmy, że…
Mówił do Didericka van Klemensa, a Van Klemens zapisał to z grubsza w swoich notatkach, stenografując w sposób bardzo osobisty. W momencie, gdy Lamont zdołał odszukać ów stenogram, Van Klemens dawno już nie żył. I chociaż jego notatki przekonały Lamonta, musiał jednak przyznać, że nie były wystarczającym dowodem. Należało szukać innych. Co więcej: nie można było dowieść tego, że Hallam słyszał uwagę McFarlanda. Lamont gotów był założyć się o majątek, że Hallam słyszał ją. Ale same chęci i przypuszczenia Lamonta nie stanowiły zadowalającego dowodu. A nawet gdyby Lamont mógł to udowodnić, właściwie nic z tego nie wynikało. Być może zraniłby nadętą dumę Hallama, ale nie mógłby tak naprawdę zachwiać jego pozycją. Z pewnością argumentowano by w ten sposób, że McFarland spekulował jedynie, Hallam natomiast odważył się stanąć przed zgromadzeniem i publicznie zaprezentować swoją teorię, ryzykując, że stanie się przedmiotem drwin. McFarland nigdy nie zdobyłby się na takie ryzyko. Lamont zapewne sprzeciwiłby się twierdząc, że McFarland był dobrze znanym fizykiem jądrowym, który rzeczywiście ryzykowałby swe dobre imię, zaś Hallam — młodym radiochemikiem, który mógł powiedzieć, co mu się żywnie podobało i jako człowiekowi spoza kliki uszłoby mu to na sucho.
Według urzędowego sprawozdania Hallam powiedział, co następuje:
„Panowie, cały czas stoimy w miejscu. Toteż pozwolę sobie coś zasugerować, nie dlatego, że będzie to coś, co ma sens, ale dlatego, że będzie to mniejszy nonsens niż wszystko inne, co tu słyszałem. Mamy do czynienia z substancją, nazwaną plutonem 186, która nie powinna istnieć, a już na pewno nie jako substancja trwała, jeśli prawa naturalne naszego Wszechświata miałyby w ogóle obowiązywać: Jednak bez wątpienia substancja ta istnieje i do tego na początku była nawet trwała, w takim razie musiała istnieć, przynajmniej na początku, w miejscu, czasie lub warunkach, gdzie prawa przyrody są inne niż nasze. Krótko mówiąc, substancja, którą badamy, nie powstała w ogóle w naszym Wszechświecie, ale w innym — alternatywnym Wszechświecie — w paralelnym uniwersum. Nazwijcie to sobie zresztą, jak chcecie.
Kiedy znalazła się tutaj — nie mam zamiaru udawać, że wiem, jakim sposobem — była jeszcze trwała, jak sądzę, dlatego, iż ta substancja przeniosła ze sobą prawa przyrody swego własnego Wszechświata. Fakt, że stawała się powoli radioaktywna, by później zmienić się w silnie promieniotwórczą, może oznaczać, że prawa naszego świata powoli przeniknęły substancję. Mam nadzieję, że panowie wiedzą, o co mi chodzi.
Chciałbym podkreślić, że w tym samym czasie, gdy pojawił się tu pluton 186, próbka wolframu, składająca się z kilku trwałych izotopów, między innymi wolframu 186, zniknęła. Mogła prześliznąć się do świata równoległego. W końcu logiczne i znacznie prostsze zdaje się twierdzenie, że aby taka sytuacja mogła zaistnieć, musiała nastąpić wymiana mas, a nie jednostronny transfer. W świecie paralelnym wolfram 186 może być równie anormalny, jak pluton 186 tutaj. Swoją szczególną egzystencję może zaczynać jako substancja trwała, która powoli staje się coraz bardziej radioaktywna. Może tam służyć jako źródło energii, tak jak pluton 186 mógłby tutaj”.
Audytorium musiało się przysłuchiwać Hallamowi z niebywałym zdumieniem, bo nie ma żadnych zapisów o przerwaniu mowy, przynajmniej do ostatniego zdania przytoczonego powyżej, kiedy to Hallam wziął przerwę na oddech i być może także po to, by się zastanowić nad swą własną śmiałością.
Ktoś spośród słuchaczy (całkiem możliwe, że Antoine Jerome Lapine, jednakże zapisy nie są tu całkowicie jasne) zapytał, czy profesor Hallam sugeruje, iż jakiś inteligentny sprawca w paraświecie świadomie dokonał wymiany w celu otrzymania nowego źródła energii.
Tym sposobem język ludzki wzbogacił się o wyrażenie „paraświat”. Pytanie to zawierało pierwsze potwierdzone użycie tego wyrażenia.
Nastąpiła przerwa, po której Hallam, ośmielony bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu, przeszedł do sedna Wielkiego Pomysłu.
— Tak, tak właśnie sądzę i jestem przekonany, że to źródło energii znajdzie praktyczne zastosowanie tylko wtedy, jeśli nasz świat i paraświat podejmą współpracę. Po jej rozpoczęciu Pompa mogłaby tłoczyć energię z paraświata do nas i na odwrót, wykorzystując różnicę w prawach natury.
Właśnie w tym momencie Hallam przyjął słowo „paraświat” i oznajmił, że jest jego własnym. Co więcej, był pierwszą osobą, która nadała słowu „Pompa” (od tego czasu zawsze pisanemu z dużej litery) nowe znaczenie.
Oficjalne relacje stwarzają pozory, że koncepcja Hallama od razu znalazła aprobatę, ale tak nie było. Uczeni, którzy w ogóle skłonni byli o niej dyskutować, posuwali się nie dalej niż do stwierdzenia, że to zabawna spekulacja. Kantrowitsch nie wypowiadał się ani słowem. Sytuacja ta zaważyła na dalszej karierze Hallama.
Hallam sam nie podołałby analizie teoretycznych i praktycznych implikacji własnego pomysłu. Nieodzowne było stworzenie zespołu i… został on stworzony. Nikt jednak w całej ekipie badaczy nie przyznawał się otwarcie do swego udziału w badaniach. Toteż w momencie, gdy powodzenie koncepcji Hallama stało się już absolutnie pewne, ludzie kojarzyli je wyłącznie z jego osobą. Cały świat uznał, że to Hallam odkrył nową substancję, wpadł na Wielki Pomysł i rozpropagował go. Nic więc dziwnego, że nazwano go Ojcem Pompy Elektronowej.
W setkach laboratoriów wystawiano kulki wolframu. Raz na jakiś czas następował transfer i zapas plutonu 186 zwiększał się. Na przynętę wystawiano również inne pierwiastki, ale bez powodzenia… Niezależnie jednak od tego, gdzie plutonowolfram się pojawiał i kto dostarczał nowe zapasy do centralnej instytucji badawczej, dla szarych mas była to dodatkowa ilość „wolframu Hallama”.
Hallamowi najlepiej powiodło się także przedstawianie społeczeństwu pewnych aspektów nowej teorii. Ku swojemu zdziwieniu (jak później twierdził) odkrył w sobie talent pisarski i polubił popularyzację nauki. Co więcej, opinia publiczna, pod wrażeniem sukcesu młodego radiochemika, uznała go za niepodważalny autorytet i nikt inny nie był w jej oczach tak wiarygodny jak on.
W legendarnym już artykule opublikowanym przez „North American Sunday Tele-Times Weekly” Hal lam napisał: „Nie jesteśmy w stanie określić, jak bardzo prawa natury paraświata różnią się od naszych, ale możemy stwierdzić z dużym prawdopodobieństwem, że silne oddziaływania jądrowe, stanowiące najmocniejsze oddziaływania w naszym Wszechświecie, są jeszcze silniejsze w paraświecie. Szacuje się, że jądra atomowe wiążą tam siły sto razy większe niż w naszym świecie. Oznacza to, że jądro atomowe znacznie łatwiej utrzymuje się tam w całości, pomimo odpychania się protonów pod wpływem dodatnich ładunków elektrostatycznych, i że wymaga mniejszej liczby neutronów, aby utrzymać się w stanie trwałym.
„Pluton 186, izotop trwały w paraświecie, zawiera zbyt wiele protonów albo zbyt mało neutronów, aby mógł istnieć w stanie trwałym w naszym świecie, w którym oddziaływania jądrowe są o wiele słabsze. Stąd pluton 186, znalazłszy się w naszym świecie, promieniuje pozytony, a tym samym wydziela energię. Z każdym wyemitowanym pozytonem proton zamienia się w neutron. W rezultacie w każdym jądrze dwadzieścia protonów zmienia się w neutrony i pluton 186 staje się wolframem 186 — izotopem trwałym zgodnie z prawami naszego świata. W czasie tego procesu wyemitowane zostaje dwadzieścia pozytonów, które anihilują po zetknięciu z dwudziestoma elektronami, uwalniając dalszą energię, toteż na każde jądro plutonu 186 przesyłane na Ziemię, przypada dwadzieścia elektronów wyeliminowanych z naszego świata.
Wolfram 186 pojawiający się w paraświecie jest również nietrwały — z przeciwnych powodów. Według praw paraświata zawiera zbyt wiele neutronów albo zbyt mało protonów. Jądro wolframu 186 zaczyna emitować elektrony, uwalniając równocześnie energię. Z powodu emisji elektronów neutrony zmieniają się w protony, a rezultatem procesu jest jądro plutonu 186. Każde jądro wolframu 186, wysłane do paraświata, dodaje do niego dwadzieścia elektronów.
Plutonowolfram może być wykorzystywany bez końca jako nośnik energii między światami, przenoszący energię to do jednego, to do drugiego świata. W efekcie każde jądro użyte w cyklu wywoła transfer dwudziestu elektronów z naszego świata do ich. Dzięki Interświatowej Pompie Elektronowej obie strony zyskują energię.”
Wprowadzenie tej koncepcji w życie i zaakceptowanie Pompy Elektronowej jako wysoce wydajnego źródła energii dokonało się z niebywałą szybkością, a każdy kolejny sukces powiększał prestiż Hallama.
3. Lamont nie miał żadnych powodów, by wątpić w zasadność tego prestiżu, nic dziwnego, że pełen był czci dla legendarnego już odkrywcy (wspomnienie to żenowało go później, starał się je — dość skutecznie zresztą — wymazać z pamięci). W każdym razie myślał o nim jak o bohaterze, kiedy po raz pierwszy ubiegał się o wywiad z Hallamem. Spotkanie miało dotyczyć w znacznym stopniu dziejów Pompy, które Lamont zamierzał napisać.
Wielki uczony robił wrażenie człowieka rozsądnego. W ciągu trzydziestu lat osiągnął tak wysoką pozycję społeczną, że zaczęto się zastanawiać, czy prawa obowiązujące zwykłych śmiertelników jeszcze go dotyczą. Jego sylwetka osiągnęła imponujące rozmiary, toteż nadwaga uczonego rzucała się w oczy. Jego twarz była nalana, ale potrafił nadać jej wyraz intelektualnej powagi. Nadal łatwo się czerwienił, a jego przewrażliwienie na punkcie godności własnej było wręcz przysłowiowe.
Hallam przejrzał notatki o swym gościu przed jego przybyciem.
— Doktor Lamont?… Wspominano mi, że odwalił pan kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o parateorię. O parasyntezę, prawda?
— Tak, proszę pana.
— Aha, czy mógłby mi pan opowiedzieć o swojej pracy? Oczywiście, unikając zbędnych szczegółów, jakby pan mówił do laika, w końcu — i tu Hallam zachichotał — na swój sposób jestem laikiem. Zapewnię pan wie, że jestem jedynie radiochemikiem, a nie jakimś tam wielkim teoretykiem. Co prawda, mam na swoim koncie parę koncepcji, które zdarzało mi się od czasu do czasu zaproponować…
Lamont przyjął wywód Hallama za szczere wyznanie (później wolał o tej przemowie myśleć, że była nieprzyzwoicie protekcjonalna). Wtedy też zrozumiał charakterystyczną dla Hallama metodę przyswajania najbardziej istotnych elementów pracy dokonanej przez innych. Potem wielki uczony potrafił żywo rozprawiać o danym zagadnieniu, pomijając szczegóły, zwłaszcza tak mało istotne jak prawdziwe pochodzenie niektórych koncepcji.
Jednak w czasie tego wywiadu młody Lamont czuł się zaszczycony uwagą światowej sławy uczonego i mówił z wielkim entuzjazmem, jakiego doświadcza się, przedstawiając innym swe odkrycia.
— Nie sądzę, bym dokonał wiele, doktorze Hallam. Dedukowanie praw natury paraświata — parapraw — to bardzo skomplikowany proces. Tak mało wiemy… Oparłem się na odrobinie wiedzy, którą już posiadamy i odrzuciłem wszystko, na co nie mamy niezbitych dowodów. W paraświecie występują silniejsze oddziaływania jądrowe, stąd wydaje się oczywiste, że synteza pierwiastków o niskiej liczbie atomowej zachodzi tam łatwiej.
— Parasynteza — poprawił Hallam.
— O tak. Problem w tym, jak określić szczegóły tego procesu. Niezbędne jest zastosowanie do tego wysoce złożonej matematyki, ale po dokonaniu paru transformacji, trudności zdają się rozpływać. Okazuje się, na przykład, że wodorek litu może być poddany syntezie w temperaturach o cztery rzędy wielkości niższych niż na Ziemi. Tutaj trzeba temperatur wywołanych przez bombę atomową, aby spowodować eksplozję wodorku litu, tam natomiast wystarcza zwykły ładunek dynamitu. Oferowaliśmy im wodorek sądząc, że energia termojądrowa może być dla nich czymś atrakcyjnym, ale nawet go nie tknęli.
— Tak, słyszałem o tym.
— Najwyraźniej jest to dla nich zbyt ryzykowne — to jakby używanie nitrogliceryny w zbiornikach rakietowych — tyle, że jeszcze bardziej niebezpieczne.
— Bardzo dobrze… Podobno pisze pan historię Pompy.
— Tak, ale nieoficjalną. Kiedy już ukończę rękopis, poproszę pana o przeczytanie, jeśli można, jest pan w końcu osobą, która bezpośrednio brała udział w rozwoju wydarzeń. Właściwie, to chciałbym skorzystać z pańskiej wiedzy już teraz, o ile ma pan chwilę wolnego czasu.
— Znajdzie się trochę. Cóż chciałby pan wiedzieć? — Hallam uśmiechnął się. Był to ostatni raz, kiedy Hallam uśmiechał się w obecności Lamonta.
— Rozwój badań nad Pompą, profesorze Hallam, nastąpił z niesłychaną szybkością — zaczął Lamont. — Kiedy Projekt Pompy…
— Projekt Interświatowej Pompy Elektronowej — sprostował Hallam, nadal jeszcze się uśmiechając.
— Ależ oczywiście — powiedział Lamont, przełknąwszy ślinę. — Posłużyłem się potoczną nazwą. Kiedy więc rozpoczęto pracę nad projektem, bardzo szybko opracowano szczegóły techniczne.
— To prawda — powiedział Hallam, nie bez śladu samozadowolenia w głosie. — Ludzie podkreślają moje stanowcze i inspirujące kierownictwo, ale wolałbym, żeby pan nie podkreślał tego zbyt mocno w swojej książce. Tak naprawdę projekt był dziełem ogromnej rzeszy talentów i nie chciałbym, by przez wyolbrzymianie mojej roli pomniejszano wkład uczestniczących w nim badaczy.
Lamont potrząsnął głową z lekkim zniecierpliwieniem. Uwaga Hallama wydawała mu się całkowicie zbędna. — Wcale nie o to chodzi. Interesuje mnie inteligencja drugiej strony — jak to się potocznie mówi — paraludzi. To przecież oni zaczęli. Odkryliśmy ich dopiero po pierwszym transferze plutonu. Ale oni musieli nas odkryć wcześniej, by dokonać transferu, opierając się na bazie czysto teoretycznej, nie mając wskazówek, których nam dostarczyli. A poza tym metalowe folie, które nam przysłali…
W tym właśnie momencie uśmiech opuścił twarz Hallama, by nigdy już nie pojawić się w obecności młodego amatora historii nauk. Wielki uczony zmarszczył brwi i powiedział głośno: — Ich symbole nigdy nie zostały odczytane. Nic, co o nich…
— Zinterpretowano figury geometryczne. Dokładnie je przeanalizowałem i wydaje mi się oczywiste, że za ich pomocą paraludzie przedstawili nam plany Pompy. Sądzę, że…
Rozgniewany Hallam odsunął swe krzesło ze zgrzytem. — Nie mam zamiaru tego słuchać, młody człowieku. To my do tego doszliśmy, nie oni.
— Tak, ale czyż nie jest prawdą, że paraludzie…
— Że co?
Lamont nagle uświadomił sobie, jaką burzę emocji wywołał, nie pojmował jednak jej przyczyn. Niepewnie wyszeptał: —…że oni są bardziej inteligentni niż my, że to oni wykonali najważniejszą część pracy. Czy można mieć co do tego jakieś wątpliwości?
Zaczerwieniwszy się, Hallam powoli wstał. — Mam ogromne wątpliwości! — krzyknął. — Nie pozwolę, by tu szerzono jakiś mistycyzm. Tego już za wiele! Słuchaj, młody człowieku — ruszył ku ciągle jeszcze siedzącemu i kompletnie zdezorientowanemu Lamentowi i pogroził mu palcem — jeśli twoja historia będzie nas przedstawiać jako marionetki w rękach paraludzi, nigdy nie zostanie wydana w tej instytucji… Ani w żadnej innej! O ile moje zdanie jeszcze coś znaczy. Nie pozwolę, by z paraludzi robiono bogów.
Lamontowi nie pozostało nic innego, tylko wyjść. Był oszołomiony, całkowicie wytrącony z równowagi tym, że wywołał wściekłość osoby, po której spodziewał się jedynie pełnego zrozumienia.
Wkrótce po spotkaniu zauważył, że jego źródła historyczne nagle zaczynają wysychać. Ludzie dość rozmowni tydzień wcześniej, nic teraz nie pamiętali i nie mieli czasu na dalsze wywiady. Z początku jedynie go to irytowało, potem jednak zaczął w nim powoli wzbierać gniew. Materiały, które zgromadził, zaczął postrzegać w innym świetle. Zmienił strategię — zaczął naciskać tam, gdzie dawniej jedynie prosił. Spotykał Hallama na zebraniach zakładowych, krzywiącego się i udającego, że go nie dostrzega, i rzucał mu pełne pogardy spojrzenia.
W końcu Lamont zrezygnował z kariery parateoretyka i oddał się całkowicie historii nauki.