125982.fb2
Nieprzenikniona twarz Bronowskiego nie zmyliłaby nikogo, kto znał go choć trochę. Był to badacz niezwykle inteligentny i wytrwały. Każdy problem analizował tak długo, aż dochodził do rozwiązania albo rozłożył go na części i po prostu wiedział, że nie istnieje żadne rozwiązanie.
Weźmy pod uwagę choćby etruskie inskrypcje, dzięki którym zdobył światową sławę. Języka etruskiego używano do piątego wieku naszej ery, zniknął jednak prawie bez śladu, ponieważ nie zdołał przeciwstawić się kulturowemu imperializmowi Rzymian. Garść inskrypcji, które przetrwały rzymską wrogość i — co gorsza nawet — obojętność, zapisana była greckimi literami. Można je było wymówić, ale nic ponadto. Język etruski nie miał powiązań z żadnym z otaczających go języków, wyglądał na bardzo archaiczny, zdawał się nawet nie należeć do języków indoeuropejskich. Dlatego Bronowski zwrócił uwagę na inny język — również bardzo archaiczny, nie należący do rodziny języków indoeuropejskich — ale jak najbardziej żywy i używany całkiem blisko miejsca, gdzie kiedyś żyli Etruskowie.
A baskijski? — zastanawiał się Bronowski. I zastosował język baskijski jako podstawę porównawczą. Wcześniej inni też próbowali tego podejścia, ale poddali się. Bronowski nie dał za wygraną.
Zadanie uczonego było niezwykle trudne, bo baskijski, język sam w sobie niezwykle skomplikowany, wydawał się niezbyt pewną pomocą w odczytywaniu równie trudnego języka. W miarę postępu badań Bronowski znajdował coraz więcej powodów, by wierzyć, że istniało jakieś powiązanie kulturowe między mieszkańcami dawnej północnej Italii i Hiszpanii. Próba odtworzenia struktury języka baskijskiego z czasów cesarstwa i powiązania jej z językiem etruskim była nie lada intelektualnym wyczynem o niespotykanym stopniu trudności. Bronowski zadziwił filologów na całym świecie, gdy tego dokonał.
Tłumaczenia były perełkami nijakości. Ot, standardowe napisy nagrobkowe pozbawione większej wartości. Jednakże sam fakt przetłumaczenia ich był dużym zaskoczeniem i, jak się okazało, niezmiernie ważny dla Lamonta. Nie od razu jednak.
Szczerze mówiąc, upłynąć musiało dobrych pięć lat od przetłumaczenia etruskich inskrypcji, zanim Lamont w ogóle dowiedział się, że istniał lud Etrusków. A dowiedział się wtedy, gdy Bronowski pojawił się na uniwersytecie, by jako stypendysta związany z uczelnią wygłosić jeden z corocznych wykładów. Mimo iż były one obowiązkowe dla pracowników naukowych uczelni, Lamont zwykle ich unikał. Tym razem jednak poszedł. Udał się na wykład nie dlatego, że doceniał jego znaczenie lub zainteresował się przedmiotem, ale dlatego, że umówił się z doktorantką z Wydziału Romanistyki. Musiał wybrać: albo odczyt, albo festiwal muzyczny, na który zupełnie nie miał ochoty. Więź towarzyska między nim a doktorantką była ledwie zadowalająca, z punktu widzenia Lamonta, i jedynie tymczasowa. Wystarczyła jednak, by wyciągnąć go na wykład.
Już w trakcie wykładu Lamont stwierdził, że problem jest interesujący. Początkowo nie przywiązywał wagi do tajemniczej kultury etruskiej, jednak problem rozwikływania tajemnic zagadkowego języka uznał za fascynujący. W młodości bardzo lubił rozwiązywać kryptogramy, ale odłożył je wraz z innymi dziecinnymi zajęciami po to, by rozwiązywać o wiele ważniejsze kryptogramy tworzone przez przyrodę. Dlatego skończył na parateorii.
Wykład Bronowskiego przypomniał mu dawne młodzieńcze uniesienia, emocje doznawane w czasie powolnego odczytywania tekstów, które zdawały się być zbiorami przypadkowych elementów. Zadania, które omawiał Bronowski, złożone i skomplikowane, nadawały szczególną rangę kryptografii. Bronowski był specjalistą najwyższej klasy i jego opis systematycznego postępowania w rozwikływaniu nieznanego sprawił Lamontowi ogromną radość.
Wszystko jednak poszłoby na marne — cały ten potrójny zbieg okoliczności, czyli pojawienie się Bronowskiego na uniwersytecie, dawne młodzieńcze zainteresowania Lamonta, towarzyska presja atrakcyjnej młodej kobiety — gdyby nie to, że następnego dnia Lamont zobaczył się z Hallamem i zdecydowanie popadł w jego niełaskę, jak się później okazało — trwałą.
W godzinę po rozmowie z Hallamem, Lamont zdecydował się spotkać z Bronowskim. Chciał z nim omówić to, co wydawało się oczywiste, a co obraziło Hallama i stało się przyczyną szykan. I, co rzecz jasna, zmusiło Lamonta do kontrataku. Paraludzie byli bardziej inteligentni od człowieka. Lamont uznał to już dawno za coś oczywistego, choć nieistotnego. Teraz udowodnienie tego stało się dla niego sprawą honoru. Czuł, że ów dowód musi stanąć Hallamowi kością w gardle. Lamont był już lata świetlne od kultu jednostki, od uwielbienia, jakim darzył wcześniej Hallama, toteż delektował się tą wizją.
Bronowski nadal przebywał na terenie kampusu. Lamont odnalazł go i usilnie prosił o spotkanie.
Archeolog — przyparty do muru, w końcu zdecydował się spotkać z Lamontem. Zaczął od wymuszonego, grzecznego przywitania się. Lamont krótko zbył uprzejmości, przedstawił się z nie skrywaną niecierpliwością i powiedział: — Doktorze Bronowski, cieszę się niezmiernie, że zdołałem pana złapać przed wyjazdem. Mam nadzieję, że uda mi się pana przekonać, by został pan tu na dłużej.
Bronowski odpowiedział: — Nie będzie to wcale trudne. Zaproponowano mi stanowisko na tym uniwersytecie.
— I pan się zgodzi?
— Zastanawiam się nad tym. Być może tak.
— Musi pan to zrobić. Z pewnością pan to zrobi, gdy tylko się dowie, co mam panu do powiedzenia. Doktorze Bronowski, czy zostało jeszcze coś do zrobienia po rozszyfrowaniu etruskich inskrypcji?
— Moja praca nie ogranicza się jedynie do tego, młody człowieku. — (Był pięć lat starszy od Lamonta). — Jestem archeologiem, a kultura etruska to coś więcej niż te inskrypcje, zaś kultura preklasyczna to znacznie więcej niż tylko Etruskowie.
— Ale z pewnością nie jest to nic ekscytującego, nie stanowi wyzwania, tak jak inskrypcje.
— Przyznaję panu rację.
— Więc z chęcią zająłby się pan czymś jeszcze bardziej ekscytującym, jeszcze większym wyzwaniem, czymś bilion razy ważniejszym niż tamte inskrypcje.
— Czym mianowicie, doktorze… Lamont?
— Istnieją inskrypcje, które nie są częścią martwej kultury ani niczego na Ziemi, ani też w tym Wszechświecie. Posiadamy coś, co nazwano tekstami parasymbolicznymi.
— Słyszałem o nich. Widziałem je nawet.
— W takim razie z pewnością zapałał pan chęcią rozwiązania tego problemu. Jestem pewien, że zapragnął pan rozpracować to, co nam przekazali.
— Nic z tych rzeczy, doktorze Lamont, ponieważ tu nie ma żadnego problemu. — Lamont przyglądał się podejrzliwie swemu rozmówcy. — To znaczy, że pan może je odczytać?
Bronowski pokręcił przecząco głową. — Źle mnie pan zrozumiał. Chodzi mi o to, że nie potrafię tego w żaden sposób odczytać, ani też nikt inny tego nie zrobi. Nie istnieje bowiem żadna płaszczyzna odniesienia. W przypadku martwych języków ziemskich zawsze jest jakaś szansa znalezienia żywego języka albo innego języka martwego, który został odszyfrowany, mającego, choćby ledwie widoczne, powiązanie z badanym. Ale nawet bez tego — proste założenie, że język ziemski stworzyły istoty ludzkie, o ludzkim sposobie myślenia, może stanowić — bardzo słaby, ale jednak — punkt wyjścia. Nie ma mowy o tym w przypadku parasymboli, toteż stanowią one problem, który oczywiście rozwiązania nie ma.
Lamont w trakcie tej przemowy nie mógł się pohamować i wreszcie wybuchnął: — Pan się myli, doktorze Bronowski. Nie chciałbym pana pouczać, ale nie zna pan pewnych faktów, które odkryto w mojej dziedzinie. Sądzimy, że istnieją paraludzie, o których nie wiemy prawie nic. Nie wiemy, jak wyglądają, jak myślą, w jakim żyją świecie. Nie wiemy niczego, co dawałoby jakąś pewność, stanowiło fundament ich istnienia. Co do tego ma pan rację…
— Ale coś wiecie, tak? — Bronowski mu przerwał, nie wykazując większego zainteresowania. Wyciągnął paczkę suszonych fig z kieszeni, otworzył ją i zaczął jeść. Zaproponował Lamontowi, który pokręcił odmownie głową.
— Racja — powiedział Lamont. — Wiemy coś o kluczowym znaczeniu. Są inteligentniejsi od nas. Po pierwsze, to oni dokonali pierwszej wymiany przez okno międzyświatowe, a my odegraliśmy w tym jedynie bierną rolę. — Przerwał, by zapytać: — Czy wie pan coś o Interświatowej Pompie Elektronowej?
— Troszkę — powiedział Bronowski. — Dość, by nadążać za panem, o ile nie zacznie się pan zagłębiać w szczegóły techniczne.
Lamont ciągnął w pośpiechu dalej: — Po drugie, wysłali nam instrukcje dotyczące tego, jak skonstruować naszą część Pompy. Nie mogliśmy ich zrozumieć, ale domyśliliśmy się, co oznaczają schematy na tyle, by wyciągnąć z nich potrzebne informacje. Po trzecie, oni jakoś nas wyczuwają. A przynajmniej są świadomi tego, że wystawiamy im wolfram. Wiedzą, gdzie jest i działają. My nic podobnego zrobić nie potrafimy. Istnieją jeszcze inne dowody, ale już te wystarczają do stwierdzenia, że paraludzie są najwyraźniej bardziej inteligentni od nas.
— Sądzę — powiedział Bronowski — że reprezentuje pan mniejszość. Pańscy koledzy z pewnością nie akceptują tej teorii.
— Tak. Ale co skłoniło pana do takiego wniosku?
— To, że pan się po prostu myli.
— Fakty, które przedstawiłem, są prawdziwe. A skoro one są prawdziwe, jak mogę się mylić?
— Udowadnia pan jedynie, że technologia paraludzi jest bardziej zaawansowana niż nasza. Cóż to ma wspólnego z inteligencją? Niech pan posłucha. — Bronowski wstał, by zdjąć marynarkę, po czym usiadł wygodnie w fotelu. Jego obfite ciało zdawało się rozluźniać i fałdować w tej pozycji. Fizyczny luz pomagał mu myśleć. — Jakieś dwa i pół wieku temu komandor amerykańskiej floty wojennej, Matthew Perry, wprowadził swe statki do tokijskiego portu. Japończycy, do tego czasu odizolowani, znaleźli, się twarzą w twarz z technologią znacznie przekraczającą ich własne możliwości i zdecydowali, że stawianie oporu byłoby ryzykowne. Ten zaprawiony w wojnach naród był bezradny wobec kilku okrętów przybyłych z drugiej strony oceanu. Czy to dowodziło, że Amerykanie są bardziej inteligentni od Japończyków, czy raczej oznaczało, że kultura zachodnia wybrała inną drogę? Oczywiście, to drugie, bo w ciągu półwiecza Japończycy skutecznie imitowali zachodnią technologię, a w następnym stali się jedną z głównych potęg przemysłowych, mimo że zostali doszczętnie pobici w jednej z ówczesnych wojen.
Lamont przysłuchiwał się temu z niewzruszoną powagą i w końcu powiedział: — Też o tym myślałem, doktorze Bronowski, chociaż nie wiedziałem o Japończykach. Żałuję, że nie mam czasu na studiowanie historii. Jednak analogia jest błędna. Chodzi mi o coś więcej, nie tylko o przewagę techniczną — o stopień inteligencji.
— Skąd pan może to wiedzieć, opierając się jedynie na domysłach?
— Stąd, że oni przesłali nam wskazówki. Chcieli, byśmy stworzyli naszą część Pompy; musieli nas do tego skłonić. Nie mogli fizycznie przekroczyć granicy między światami; nawet ich cienkie blaszki z żelaza — substancji najtrwalszej w ich świecie — na których wycięte były ich przekazy, stawały się zbyt radioaktywne, by można je było dłużej przechowywać w jednym kawałku; oczywiście, przed podzieleniem zdążyliśmy wykonać ich kopie z innych materiałów. — Zdając sobie sprawę, że jest zbyt podekscytowany, zbyt zapalczywy, przerwał, by zaczerpnąć powietrza. Wiedział, że nie może przedobrzyć.
Bronowski przyglądał mu się badawczym wzrokiem. — Zgoda, przesłali nam wiadomości. Co z tego pan wydedukował?
— Spodziewali się, że je zrozumiemy. Czy mogliby być takimi głupcami, by wysyłać do nas skomplikowane instrukcje, często bardzo długie, gdyby sądzili, że ich nie zrozumiemy?… Bez tych diagramów do niczego byśmy nie doszli. Z kolei, jeśli oczekiwali, że ich zrozumiemy, to mogło tak być jedynie dlatego, że wiedzieli, iż posiadamy technologię w przybliżeniu tak rozwiniętą, jak ich własna. Musieli więc być zdolni do oszacowania tego w jakiś sposób — to jeszcze jeden punkt na ich korzyść. Opierając się na założeniu, że istoty o podobnym poziomie cywilizacji technicznej muszą także w przybliżeniu mieć podobny stopień inteligencji, uznali, iż ludzie nie powinni napotykać większych trudności w dojściu do tego, co oznaczają parasymbole.
— Wszystko to może także świadczyć o ich naiwności — powiedział bynajmniej nie przekonany Bronowski.
— Chodzi panu o to, że oni myślą, iż istnieje tylko jeden język, pisany i mówiony, i że inna inteligentna rasa w innym Wszechświecie mówi i pisze tak jak oni? Bez przesady.
— Nawet gdybym panu przyznał rację — powiedział Bronowski — co chciałby pan, bym zrobił? Oglądałem parasymbole. Jak sądzę, każdy filolog na Ziemi je widział. Nie wiem, co miałbym zrobić, ani też nikt nie wie. Przez ostatnich dwadzieścia lat nie postąpiono nawet o krok w rozwiązaniu tej zagadki.
Lamont zapalczywie wyrzucił z siebie: — W rzeczywistości przez dwadzieścia lat nikt tak naprawdę nie szukał rozwiązania. Kierownictwo Pompy nie chce, by problem symboli został rozwiązany.
— Dlaczego miałoby nie chcieć?
— Z powodu niepokojącej możliwości, że komunikacja z paraludźmł wykaże, że tamci są znacznie inteligentniejsi. Ponieważ może ona ukazać ludzi jako marionetki użyte do stworzenia Pompy, a to bez wątpienia zraniłoby ich dumę. A szczególnie dlatego, że (Lamont walczył, by w jego głosie nie pojawił się jad) Hallam utraciłby zaszczytne imię Ojca Pompy Elektronowej.
— Załóżmy jednak, że chcieliby osiągnąć jakiś postęp w rozwiązywaniu tego trudnego zagadnienia. Cóż więc można zrobić? Same chęci przecież nie wystarczą.
— Mogliby zacząć współpracę z paraludźmi, wysyłać wiadomości do paraludzi. Nigdy tego nie robiono, a to przecież jest możliwe. Można by umieścić na metalowej folii wiadomość i zostawić ją pod kulką wolframu.
— Ach, tak? Nadal więc szukają próbek wolframu, mimo że działa Pompa?
— Nie, ale z pewnością zauważyliby wolfram i uznaliby, że próbujemy go użyć, by zwrócić ich uwagę. Moglibyśmy nawet umieścić wiadomość na folii z samego wolframu. Jeśli odbiorą przekaz i potrafią go rozszyfrować, choćby w minimalnym stopniu, prześlą nam odpowiedź, uzupełniając ją własnymi informacjami. Może stworzyliby tablice ekwiwalencji wyrazów albo też używaliby mieszanki naszych i swoich wyrazów. Byłby to rodzaj wzajemnego stymulowania: najpierw ruch z ich strony, potem z naszej, potem znowu oni, i znowu my, i tak dalej…
— I ich strona wykonywałaby lwią część roboty?
— Tak — potwierdził Lamont. Bronowski potrząsnął głową.
— Żadnej intelektualnej łamigłówki. To mnie bynajmniej nie pociąga.
Lamont spojrzał na niego, kipiąc z gniewu. — Dlaczego nie? Czy uważa pan, że zbyt mało uwagi poświęcano by pańskiej osobie? Zbyt mało sławy? Kim pan jest, koneserem sławy? Co za sławę przyniosły panu inskrypcje, do jasnej cholery! Pokonał pan pięciu innych na całym świecie. Może sześciu. Tylko dla nich pański sukces i zwycięstwo coś znaczą i… oni pana nienawidzą. Co jeszcze? Wygłasza pan wykłady na ten temat przed kilkunastoosobową widownią, która na drugi dzień nie pamięta nawet pańskiego nazwiska. Czy o to panu naprawdę chodzi?
— Niech pan nie dramatyzuje.
— Dobrze. Nie będę. Znajdę kogoś innego. Być może potrwa to dłużej, ale, jak pan mówił, paraludzie i tak odwalą lwią część roboty. Jak będzie trzeba, sam się za to wezmę.
— Czy został pan oficjalnie wyznaczony do tego zadania?
— Nie. I co z tego? A może to jeszcze następny powód, dla którego pan nie chce się w to włączyć? Problemy dyscyplinarne. Nie ma przepisów zabraniających prób tłumaczenia, a ponadto — zawsze mogę postawie wolfram na swoim biurku. Pozwolę sobie jedynie nie składać raportów o przekazach, które się pojawią, i w ten sposób będę łamał zasady etyki badawczej. Kiedy już dokonam translacji, kto na to zwróci uwagę? A może zechciałby pan ze mną pracować, gdybym zapewnił panu bezpieczeństwo i utrzymywał pański udział w tajemnicy? Straciłby pan rozgłos, ale być może bardziej ceni pan sobie bezpieczeństwo. No, cóż — Lamont wzruszył ramionami — jeśli zrobię to sam, nie będę musiał przejmować się czyimś bezpieczeństwem.
Wstał, kończąc rozmowę. Obaj mężczyźni byli rozdrażnieni i odnosili się do siebie z drętwą kurtuazją, którą przyjmuje się zwykle w obecności kogoś wrogo nastawionego, nie chcąc okazać się niegrzecznym.
— Mam nadzieję, że przynajmniej tę rozmowę zachowa pan w tajemnicy — powiedział Lamont.
Bronowski również wstał. — Tego może pan być pewien — odparł zimno. Po czym nastąpił krótki uścisk dłoni.
Lamont nie spodziewał się już nigdy spotkać Bronowskiego. Już zaczął sobie nawet wmawiać, że lepiej będzie, gdy sam podejmie wysiłek translacji.
Jednak dwa dni później Bronowski pojawił się w laboratorium Lamonta i powiedział szorstko: — Opuszczam to miasto, ale wrócę we wrześniu. Przyjmuję stanowisko tutaj i, jeśli jest pan nadal tym zainteresowany, postaram się zbadać problem translacji, o którym pan wspomniał.
Niezmiernie zdziwiony Lamont ledwie miał czas wyrazić swą wdzięczność, bo Bronowski już wychodził, najwyraźniej rozgniewany na siebie za to, że ustąpił.
Z czasem, gdy stali się przyjaciółmi, Lamont dowiedział się, co naprawdę wpłynęło na zmianę decyzji Bronowskiego. Dzień po ich rozmowie Bronowski był na lunchu w klubie z grupą przedstawicieli władz uniwersytetu, z rektorem włącznie. Podziękował za złożoną mu propozycję i oświadczył, że przyjmuje ją i że wkrótce wyśle oficjalny list w tej sprawie.
Wtedy to rektor wygłosił kurtuazyjne: — Będziemy naprawdę zaszczyceni, że w naszym gronie znajdzie się wybitny tłumacz itaskich inskrypcji. To doprawdy ogromny zaszczyt.
Bronowski nie sprostował pomyłki, a z jego twarzy nie zniknął nawet z lekka wymuszony uśmiech. Później kierownik zakładu historii starożytnej wyjaśnił, że rektor jest raczej bardziej mieszkańcem Minnesoty niż uczonym o wykształceniu klasycznym, a ponieważ jezioro Itasca było miejscem, z którego wypływa Missisipi, takie przejęzyczenie było u niego całkiem naturalne. W połączeniu jednak z drwiną Lamonta dotyczącą rozmiarów jego sławy, pomyłka ta rozgoryczyła Bronowskiego.
Nie da się ukryć, że Lamont był rozbawiony, kiedy w końcu usłyszał tę historię. — Nie musisz mówić, co było dalej — przerwał Bronowskiemu. — Sam coś takiego przeżyłem. Powiedziałeś sobie wtedy: „Na Boga, zrobię coś, czego nawet ten cymbał nie będzie mógł pomylić”.
— Coś w tym rodzaju.