126134.fb2 Retronauci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Retronauci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

I

W centrum Moskwy, gdzie ludzie spieszą się, żeby szybciej wydostać się z tłoku ulicznego, w długim i zawiłym przejściu pod Maneżem — z wyjściami na ulicę Gorkiego, na prospekt Marksa, na plac Rewolucji, do hotelu „National” i jeszcze dokądś tam, z wejściami do metra i z niezliczoną ilością znaków informacyjnych, w których nie tak łatwo się zorientować przyjezdnemu — tak więc w tym podziemnym królestwie stał w białawym świetle jarzeniówek sprzedawca, omijany przez strumień ludzi. Ten niemłody okazały mężczyzna o miłym, przenikliwym spojrzeniu spod czarnych brwi zachwalał donośnym głosem swój towar — książkę w szarozielonej oprawie.

— A oto nowa książka, bardzo ciekawa! Nazywa się Księga życia, jej autorem jest Nieznany! Chodzą słuchy, że zostanie zgłoszona do Nagrody Państwowej. Cena: rubel osiemdziesiąt kopiejek, dozwolona od lat szesnastu. Niezastąpiona lektura w pociągu, na lotnisku, w kolejce do urzędu, a także w domu. Pozostało zaledwie dwadzieścia egzemplarzy… Księga życia, bardzo interesująco i brawurowo napisana! Dotyczy aktualnych problemów życia, miłości, rodziny i pracy.

Przechodnie, którym szkoda czasu na chodzenie po księgarniach, zatrzymują się, słuchają, niektórzy kupują. Tym bardziej że pozostało dwadzieścia egzemplarzy: potem będzie się szukało na próżno.

Piotr Iwanowicz, kierownik pracowni pewnego instytutu naukowo — badawczego położonego około tysiąca kilometrów od stolicy, oddelegowany na dziesięć dni do ministerstwa, również kupił. Jeszcze wczoraj zakończył załatwianie spraw, zawczasu podbił delegację i oddał się skromnym uciechom pana w podróży służbowej: pochodził po sklepach, kupił mnóstwo drobiazgów, których główną zaletą było to, że będzie można później powiedzieć: „Kupiłem w Moskwie, w sklepie firmowym na Tagance…” — a teraz wybierał się na lotnisko.

Trudno określić, co właściwie skłoniło Piotra Iwanowicza do kupienia Księgi życia. Nie należał on do tych, którzy czytają (a tym bardziej kupują) książki. Możliwe, iż zawierzywszy reklamowym namowom sprzedawcy, kupił ją po prostu jako coś cennego, dlatego że na pierwszy rzut oka książka była rzeczywiście wartościowa: elegancka oprawa, wytłaczana jak skóra krokodyla, rzucające się w oczy czerwone litery tytułu biegnącego po przekątnej od dolnego lewego rogu, wysokiej jakości druk na kredowym papierze; słowem, było w wyglądzie książki coś solidnego, akademickiego, Piotr Iwanowicz zaś jako słabo znający się na współczesnej produkcji książek był przekonany, że byle czego tak nie wydadzą. A być może zadecydowało to, że delegacja udała się jak rzadko: i temat został zatwierdzony, i rozmawiał z wiceministrem (jak się wydaje, został przez niego zapamiętany, i to z dobrej strony zapamiętany). Dlatego też Piotr Iwanowicz był w pogodnym, dobrym nastroju. „Ach, jak szaleć, to szaleć!” — postanowił, odliczając sprzedawcy pieniądze. W ostateczności przyda się, jeśli zawiedzie pogoda i przyjdzie tkwić na Wnukowie.

Ale warunki atmosferyczne okazały się sprzyjające i o dziewiątej wieczór Piotr Iwanowicz już otwierał drzwi własnego mieszkania. Telegramu jak zwykle nie nadał (czynił tak ze względu na czujność małżeńską) i również nigdy nie mówił, na jak długo wyjeżdża: niech na niego czekają. Od razu przekonał się, że w domu wszystko jest w porządku. Swojski zapach gotowanych na galaretę wieprzowych nóżek, zapach ciepła domowego, rozsądnej oszczędności i nie gasnącego marzenia o samochodzie (owszem, było takie marzenie) witał go od progu. Żona kręciła się w kuchni, syn — piątoklasista Andriusza — odrabiał lekcje.

Kupionej w Moskwie książki nawet nie otworzył tego wieczoru. Zajrzał do niej dopiero następnego dnia, kiedy wykąpany, obsypany czułościami, zadbany, położył się po śniadaniu w swoim pokoju na kanapie z zamiarem całkowitego odprężenia się po stołecznym rwetesie, po delegacyjnych i służbowych kłopotach.

Był sobie chłopczyk — przeczytał Piotr Iwanowicz na pierwszej stronie. — Kiedy skończył trzy lata, rodzice podarowali mu trójkołowy rower, na którym jeździł po mieszkaniu z jednego pokoju przez przedpokój do drugiego i z powrotem. Pokoje wydawały mu się ogromnie duże i wysokie…

— Miły początek — stwierdził Piotr Iwanowicz — akurat dla odprężenia się. — Na chwilę przymknął powieki wspominając swój pierwszy rower z żółtym drewnianym siodełkiem i z żółtą kierownicą; on również jeździł na nim po mieszkaniu i nawet potrafił specjalnie się wywracać przejeżdżając przez próg… — Masz tobie, do tej pory pamiętam!

…Pokoje, w których mieszkał chłopczyk z mamą, tatą i dwiema starszymi siostrami, znajdowały się na wysokim parterze starego domu. Oprócz dwóch pokoi do mieszkania należał drewniany balkon zarośnięty od ziemi po dach dzikim winem. Inne mieszkania miały wyjście na podwórze, gdzie rosło kilka starych, już nie owocujących jabłoni, gdzie stały szopy i wspólna drewniana wygódka nad urwiskiem. Lecz na podwórze chłopczyka ze względu na jego wiek na wypuszczano…

„Tak, tak… prawie nie ma teraz takich podwórek, zniknęły. Pozostały chyba w miasteczkach, gdzie nie rozwinęło się jeszcze budownictwo. A szkoda, bo to był ich świat, własne terytorium dla dzieci — które, nawiasem mówiąc, nie najgorzej izolowało je przed zgubnym wpływem ulicy”.

…Chłopczyk bawił się — niekiedy z siostrami, ale częściej sam — na balkonie. Najbardziej lubił wypatrywać stamtąd, czy nie idzie ojciec. Kiedy ojciec — krępy mężczyzna w okularach — wracając z pracy pojawiał się w oddali na nie zbadanej i tajemniczej ulicy, chłopczyk podskakiwał przy balustradzie i dźwięcznie wolał:,Tatuś idzie! Tatuś idzie!”

A pewnego razu chłopczyk usłyszał od plotkujących pod balkonem kobiet słowo,lezie”, zapamiętał, zdecydował, że tak rzeczywiście lepiej brzmi, i zobaczywszy następnym razem ojca zawołał:,Tata lezie! Tata lezie!” — za co natychmiast dostał lanie od mamy…

— Co takiego? — Piotr Iwanowicz usiadł. Zrobiło mu się nieswojo.

Przecież to o nim! I jak wypatrywał ojca, i lanie, i starsze siostry… i ich balkon, i ojciec był właśnie taki. Cóż to — zbieg okoliczności? Niezbyt to prawdopodobne.

…Na podwórku, dokąd chłopczyka zaczęto wypuszczać następnego lata, bywali jego rówieśnicy: Koła, syn dozorczyni, i Wika, córka kierowcy, niejakiego Loni… (Faktycznie — stwierdził Piotr Iwanowicz czując bicie serca). Ten Lonia stanowił dla chłopczyka największy po ojcu autorytet. Przyjeżdżał na podwórko ciężarówką, pozwalał dzieciom włazić do szoferki i na pakę, a niekiedy w przystępie dobrego humoru zabierał je na przejażdżkę. Samochodów było wtedy mało i wszystko w nich wydawało się cudowne: uchwyty, dźwignie w szoferce i klakson, i warkot silnika, i zachwycający, z niczym nie dający się porównać zapach benzyny. Zapewne od lej pory umocnił się w chłopcu pociąg do wszelkich mechanizmów, maszyn, urządzeń.

W oficynie mieszkał także inwalida, sprzedawca Hawryłuk, ze skrzypiącą i stukającą nogą — protezą. Rówieśnika Kolę czasami biła jego matka dozorczyni: trzymając za rękę, goniła go wokół siebie i uderzała mocno skręconym ręcznikiem.

Teraz Piotr Iwanowicz wyraźnie widział podwórko porośnięte zieloną trawą, w której można było znaleźć smaczne, niedojrzałe nasionka, widział plotkujące sąsiadki i Kolę, który mknie po orbicie wokół rozgniewanej matki, wrzeszcząc i zakrywając rączką pupę — a on i Wika stoją z boku. Żal im jest Koli i rozumieją, że mama ma rację, i cieszą się, że to nie oni obrywają.

…Mieszkała także w oficynie, w dobudówce, Lina Moisiejewna oraz jej siostra — dwie stare panny mówiące po francusku. Chłopiec miał prawie pięć łat, kiedy zmarła siostra Liny Moisiejewny. Była to pierwsza śmierć, którą zapamiętał. Nie można powiedzieć, żeby wywarła na chłopcu wielkie wrażenie, lecz rozmowy dzieci i dorosłych, ich prawdziwa lub na pokaz żałoba, przygotowania do pogrzebu — to wszystko wzbudziło w nim ciekawość. Zachciało mu się udowodnić, że potrafi się smucić nie gorzej od innych. I kiedy kondukt pogrzebowy wyruszył z ich domu w górę ulicy, nie szedł w nim, lecz obok tłumu, popłakiwał bez łez, zawodził i nie zapominał śledzić, jakie to czyni wrażenie na publiczności. Wrażenie było nie całkiem takie, jakiego się spodziewał: dzieci spoglądały na niego ze zdziwieniem, dorośli zaś z potępieniem. Ale ta cecha: wywierać wrażenie, starać się (nawet z ujmą dla własnej godności), żeby przypodobać się innym w każdych okolicznościach, pracować pod publiczkę — wykluwszy się w bezgrzesznych latach, utrwaliła się w chłopcu na całe życie. I wiele z tego, czego dokonał (jak również tego, czego nie zdecydował się uczynić), było jej następstwem…

Piotr Iwanowicz westchnął, zmarszczył czoło, znów westchnął. Nie było wątpliwości, czytał książkę o sobie. „Cóż to znaczy?!” — w panice zapytywał samego siebie. A oczy biegły po linijkach tekstu, wpatrywały się w niego jak w nieodwracalne niebezpieczeństwo.

…Tego roku chłopczyk poszedł do przedszkola w domu ojicerskim Armii Czerwonej, dlatego że jego ojciec akurat był dowódcą w jednej z jednostek. Do tego przedszkola chodził niedługo. Jesienią, w mglisty poranek przyszli do nich dwaj mężczyźni. Kiedy chłopiec obudził się i ubrał (ubierał się już sam i nawet potrafił zawiązać sznurówki na kokardkę), nie rozumiał, dlaczego mama cicho płakała, dlaczego z takim przygnębieniem szykował się do drogi ojciec, dlaczego chowały się po kątach siostry — z żeby uspokoić samego siebie, zapytał:,Do pracy idziesz, tatusiu?” „Do pracy” — ojciec podniósł chłopca i pocałował go, czego nigdy nie robił, kiedy szedł do pracy.

Do przedszkola tego dnia nie poszedł. Na podwórku starsze dzieci wyjaśniły chłopcu, że jego ojca „zabrali”. Nie rozumiał, czy to dobrze, czy źle — zrozumiał jedynie, że to coś niezwykłego, o czym się mówi półgłosem. Był dumny: innych tatusiów nie zabrali, a mojego — zabrali! I kiedy następnego dnia mama w kolejce zaczęła rozmawiać ze znajomą, chłopiec przerywając rozmowę wypalił z przechwałką:,A tatę wczoraj zabrali!” — za co natychmiast dostał od mamy klapsa.

W domu siostry wyjaśniły chłopcu, że tatę „wsadzą do więzienia”, lecz i to były dla niego nic nie znaczące słowa. Był przekonany o tym, że z tatusiem, dużym, silnym, mądrym człowiekiem, który go nigdy nie bił, kupił mu rower i zabawki, podrzucał go do góry, opowiadał bajki i historie z czasów wojny….z jego tatusiem nic złego stać się nie może. I kiedy po miesiącu zezwolono na widzenie i chłopiec z parapetu, na którym go postawiono, zobaczył ojca — wychudłego, zarośniętego, zagubionego — za taką kratą, za jaką pewnego razu widział zwierzęta w objazdowym zoo, świat jego wyobrażeń runął, a on zaniósł się płaczem.

Trudno opisać, co się działo teraz w duszy Piotra Iwanowicza. Przypominało mu się wyraźnie, jak to było; pojawiło się uczucie dumy, że oto ma w ręku książkę nie o kimś innym, lecz właśnie o nim. Było też bezgraniczne zdziwienie, kto to wszystko ujawnił — nie on przecież, bo nikomu nie opowiadał takich szczegółów o sobie! I po co to wszystko?! Czuł niezadowolenie z oceny, jaką autor zdążył mu już wystawić z błahego powodu, z zachowania się na pogrzebie — oceny, przyjmijmy, nie całkiem błędnej, ale, wybaczcie, co innego, kiedy sam siebie tak oceniam, a co innego — kiedy ktoś postronny, przy czym nie w rozmowie w cztery oczy, lecz w książce, którą wszyscy mogą przeczytać! „Dlaczego właśnie o mnie?” Jednocześnie wydawało mu się to naturalne, że właśnie o nim.

Z niczym chyba nie można porównać owych złożonych i gwałtownych uczuć, których doświadcza człowiek, czytając słowo drukowane o sobie samym — zwłaszcza jeśli nie jest do tego przyzwyczajony i nie on zadbał o publikację. Teraz zaś w rękach Piotra Iwanowicza, nerwowo przerzucającego kartki, znajdowało się coś więcej niż zwyczajna książka — był tego pewien.

W sąsiednim pokoju słychać było głosy chłopców. To Andriusza wrócił ze szkoły, jak zwykle, z kolegami. „Mamo, będę na podwórku!” — „Ale nie odchodź za daleko, niedługo będzie obiad”. Głosy ucichły, trzasnęły drzwi. Piotr Iwanowicz wszystko to słyszał i nie słyszał, przebywał w innym czasie.

…Z mieszkania wysiedlono ich do oficyny, do niewielkiej izby. Mama pracowała w tkalni, siostry chodziły do szkoły. Chłopca zostawiano u sąsiadek, które nie miały dla niego czasu.

Kiedy miał sześć lat, speszyła go bardzo rówieśnica Wika. Zaproponowała zabawę w tatę i mamę,naprawdę” — z on zgodził się. Lecz oboje, oczywiście, nie wiedzieli w ogóle, jak się w to bawić. Szczegółowe omówienie powstałej kwestii do niczego nie doprowadziło i na tym się zabawa skończyła.

Rodzice w tamtych czasach (jak zresztą i obecnie) nadzwyczajnie zdziwiliby się i przerazili, kiedy dowiedzieliby się, jak dużo takich rozmów toczy się między dziećmi wokół tej tajemnicy dorosłych…

— No wiecie! — Piotr Iwanowicz był zaszokowany.

…Ojciec wyszedł po dwóch latach, przywrócono mu dawne stanowisko, lecz wkrótce został przeniesiony do rezerwy. Podjął pracę zaopatrzeniowca. Latem zabierał czasami chłopca ze sobą w podróże po okolicy — i były to najszczęśliwsze tygodnie w życiu. Jechało się na wozie, który ciągnęło wspaniałe zwierzę, koń — można było go z fasonem popędzić batem, przejechać się na nim wierzchem. Pola, stawy, lasy, rzeczki, sady jabłoniowe, kaczki, obsypani mąką ludzie w młynach, basztany, zboża na polach skrywające człowieka (pewnego razu nawet zabłądził w nich). I co najważniejsze: tatuś, najlepszy człowiek na świecie. Kiedyś w drodze zostali prawie bez jedzenia; ojciec nauczył chłopca gotować „więzienną” polewkę: do garnuszka z wodą podrobić chleba, dodać oleju, posolić… nie było niczego smaczniejszego od tej polewki!

Tam, na głuchej wsi, zastała ich w lecie następnego roku wojna. „Kijów bombardowano, doniesiono nam…” Mama — akurat przyjechała ich odwiedzić — rozpłakała się, bo pomyliła Kijów z Charkowem, gdzie u krewnych gościła starsza córka.

Wojna. Chłopiec traktorzysta zawrócił maszynę na jednej gąsienicy, odcisnął w błocie wachlarz, na pełnym gazie ruszył przed siebie, w wyobraźni chłopczyka — prosto na front. Za traktorem, płacząc i załamując ręce, biegła rozczochrana staruszka.

Wojna. Wrócili do miasta drogami zapełnionymi uciekinierami. Następnego dnia ojciec przyszedł w mundurze oficerskim, w furażerce, z naganem w kaburze i nawet z menażką przy pasie. Menażkę podarował chłopcu. Polecił matce przygotować się do ewakuacji i natychmiast odjechał, żeby objąć dowództwo batalionu.

Wojna. Przekreślone zostało nalepionymi na krzyż białymi paskami papieru na szybach pokojowe istnienie. Pierwsze bombardowania, które przeczekiwano w piwniczce na podwórzu, gdzie przedtem trzymano ziemniaki i kapustę. Paniczna wyprzedaż za bezcen rzeczy, których nikt nie kupował.

Chłopiec biegał oglądać pierwsze ruiny, zbierał odłamki. Nie miał nic przeciwko wojnie: nareszcie zaczęło się to, o czym czytał w książkach i oglądał w filmach, o czym śpiewano pieśni.

Ojciec zjawił się ponownie po dwóch tygodniach. Wymizerowany, zmęczony. Wsadził ich do hałaśliwego, przepełnionego eszelonu i odjechał — tym razem na zawsze…

W dużym pokoju rozległy się głosy, tym razem kobiece: żona i jej znajoma Maria Michajłowna wkładały całą nie wykorzystaną w życiu rodzinnym energie w rozważanie jakiegoś ważnego zagadnienia. Nie mogąc się porozumieć, zawołały Piotra Iwanowicza, ich życzliwego i ironicznego arbitra. Nie odezwał się. „Odpoczywa — powiedziała żona. — Był w ważnej delegacji w Moskwie, w ministerstwie”. Kobiety ściszyły głosy.

A Piotr Iwanowicz czytał — widział — wspominał:

…Jak przyjechali do obcego miasta, do niepozornego domku na peryferiach, należącego do dalekich krewnych, jak zaczęły się awantury z powodu nędzy, ciasnoty, nieładu. Przypomniał sobie dalekiego kuzyna, Kostię — ucznia zawodówki, który wykrzykiwał:,Zwalili się nam na głowę!” i tłukł chłopca.

…Jak ciągle dręczyło go uczucie głodu, a potem już nawet nie dręczyło, ponieważ stało się czymś zwyczajnym — przez całą wojnę i w pierwszych latach po niej.

…Jak sąsiedzi dostali list z wiadomością, że ich ojciec jest ranny, i jak ich córka płakała, a oni, chłopcy, śmiali się z niej, ponieważ nie było o co płakać, skoro ojciec wróci, chociaż bez ręki. I on także śmiał się z niej, i zazdrościł — dlatego że jego rodzina już dostała zawiadomienie o śmierci ojca.

…Jak wyglądało z leżących na wzniesieniu peryferii śródmieście podczas nocnych nalotów: jego ulice oświetlone zrzucanymi na spadochronach przez bombowce niemieckie rakietami „żyrandolami”, w rozmaitych miejscach rozbłyskują wybuchy, czerwienią się pożary, walą z pobliskiego lotniska zenitówki.

…Jak Niemcy podeszli do tego miasta i trzeba było jeszcze raz, wspólnie z niegościnnymi krewnymi, wyruszyć w wagonach towarowych dalej, na wschód.

— O! — usłyszał. Drgnął, podniósł głowę: obok stała żona. — Myślałam, że usnąłeś, a ty czytasz. Taka ciekawa książka? Z Moskwy przywiozłeś? Daj, spojrzę.

— Nie, nie! — Piotr Iwanowicz ledwie się powstrzymał, żeby nie schować książki za siebie. — Później. Czego chcesz?

— Och, aleś ty jest — wydatne usta żony zadrżały z urazy. — Czego, czego… Pora na obiad, ot co.

— Zjedzcie sami, ja nie chcę.

— To coś nowego! — Żona odwróciła się i wyszła, głośno zamykając drzwi.

…W zabajkalskiej wsi, dokąd wygnała ich wojna, wśród niewysokich, lecz zwinnych chłopców panowały okrutne obyczaje.,Ty, Witek, boisz się go?” — „Nie… A ty?” —,Ja?! Tego wyskrobka!” Spór rozstrzygała bójka. Nie było równych: albo się ty boisz, albo ciebie się boją. Nigdy chłopcu nie zdarzyło się tak często się bić, „szarpać” jak w tamtych latach. Zresztą mimo złego odżywiania był dość mocny i rosły — w bójkach dawał sobie radę. Nawet zaczął odczuwać junackie zadowolenie z tych bijatyk.

Był wśród nich Boria, także ewakuowany, czarnowłosy i czarnooki chłopiec o ruchliwej jak u małpy twarzy. Chłopcy szczególnie go nie lubili, po lekcjach napadali gromadą:,Ej, wyskrobku!” — z Boria musiał uciekać wymachując teczką albo bronić się. Wybierał to ostatnie, według niepisanego prawa bić się można było tylko jeden na jednego. W „szarpaninie” też był nie najgorszy, ale jego pozycja w chłopięcej hierarchii w,boisz się — nie boisz się” nie była jeszcze określona — aby to ustalić, trzeba było walczyć z każdym…

Dochodząc do tego miejsca Piotr Iwanowicz z bólu wykrzywił twarz: nie trzeba wspominać, po co? Przecież zapomniał o tym.

…Nasz chłopiec nie miał nic przeciw Borii, ale starając się nie odróżniać od grona kolegów, także czepiał się go, drażnił. Jakoś tak w zimie zetknięto ich ze sobą: „Boisz się go?” itd. Chłopiec zamachnął się na Borię teczką z książkami, ten uchylając się pośliznął się, upadł.

— Ach, ty… — z nasz chłopak zaklął cienkim głosem, niepewnie i starannie wymawiając brzydkie słowa. Wokół rozległy się chichoty.

Chłopak czekał, aż Boria wstanie (nie bije się leżącego), i zobaczył jego oczy. Była w nich i zaciętość, i osamotnienie, i bolesna prośba: nie trzeba! Widać było, że nie ma ochoty wstawać ze śniegu i dalej walczyć. Chłopiec na mgnienie zawahał się: on też nie chciał się bić, czuł się samotnie i podle wśród oczekujących okrutnego widowiska rówieśników, lecz nie pozwolił sobie na sentymenty: mogli powiedzieć, że się boi, a oprócz tego rozumiał, że jest silniejszy i zwycięży. Bijatyka trwała, chłopak rozbił nos Borii, ten rozpłakał się. Chłopcu długo jeszcze było żal Borii, było mu wstyd, chciał spełnić dobry uczynek. Ale nic dobrego nie zrobił dla niego, na odwrót, traktował go, jak przystoi zwycięzcy, surowo i pogardliwie. A Boria patrzył na chłopca z wyrzutem, dlatego że wszystko zrozumiał, tylko nie potrafił tego powiedzieć, jak nie potrafiłby wyrazić słowami swych przeżyć również chłopiec.

Wydaje się, że był to pierwszy przypadek, kiedy chłopiec stanął przed wyborem: postąpić zgodnie z sumieniem, ze swymi odczuciami — albo tak samo jak inni…