126134.fb2
Piotr Iwanowicz czytał książkę przez całą sobotę, niespokojnie przespał noc, potem czytał przez pół niedzieli. Zmizerniał przez ten czas, niemal bez przerwy palił, nawet zapomniał się ogolić. Żona wypytywała, co się z nim dzieje i czy aby nie zachorował; Piotr Iwanowicz zbywał ją niczym.
I im bardziej zbliżał się do końca książki, tym częściej w jego myślach pojawiało się pytanie: jak żyć dalej?
Nie, książka nie ukazywała jakichś szczególnie ciemnych stron jego życia, nie naruszała proporcji między jego dodatnimi a ujemnymi cechami, nie demaskowała jego poważnych przewinień (przecież nic nie było do demaskowania). Wszystko w niej po prostu zostało przedstawione tak, jak było. Ciekawe (Piotr Iwanowicz dopiero potem, retrospektywnie, zwrócił uwagę na tę osobliwość), że książka opowiadała o nim prawie bez uogólnień i bez jakichkolwiek uściślających szczegółów — mówiła tylko o tym, co i tak sam pamiętał. Na przykład nie pamiętał imienia tej dawno zmarłej siostry Liny Moisiejewny — chociaż na pewno miała jakieś imię — i w książce też jej imienia nie było. Jednocześnie książka nie stanowiła drobiazgowego protokołu poczynań, ale mówiła o rzeczach ważnych, przeprowadzała porównania, wyciągała wnioski, lecz znowu na podstawie tego, co i tak wiedział i pamiętał.
W księdze było wszystko. I jak tam, za Bajkałem, razem z przyjacielem Walerym uciekł z obozu pionierskiego, jak szli ponad trzydzieści kilometrów leśnymi ścieżkami do stanicy — po prostu dla romantyki, lecz i trochę z wyrachowania: uciekli ostatniego dnia, dlatego że romantyka romantyką, a obozowego wiktu lekceważyć nie należało. Jak wrócił z matką i siostrami do swojego zniszczonego miasta, głodował, a czasem nawet kradł na targu: tu ściągnął nieco makuchów, tam kartofle, gdzie indziej kawałek chleba ze straganu, jak chodził na trzecią zmianę do na wpół zrujnowanej szkoły i jak cała klasa podnosiła wrzask, kiedy w czasie lekcji gasło światło…
Piotr Iwanowicz kartkował książkę. Wszystko tam zostało opisane: jak po wojnie stopniowo stabilizowało się życie, jak chłopiec rósł, pustoszył z kolegami cudze ogrody, przyjaźnił się, zakochiwał, uczył się tańczyć „krok do przodu, dwa kroki w bok” — tango, jak cierpiał z powodu kiepskiego ubrania, młodzieńczych kompleksów i braku doświadczeń erotycznych, jak skończył szkołę, pojechał na studia do Charkowa na politechnikę, jak zaliczał rok po roku, wyróżniał się w pracy społecznej, jak „stracił cnotę”, jak ukończył studia i przeniósł się tutaj do pracy, jak się ożenił i jak dokonał pierwszego wynalazku, jak się zabawiał na delegacjach, jak osiągał kolejne szczeble drabiny służbowej, z kim się przyjaźnił i kogo nienawidził, kim pogardzał i kogo się bał… Słowem, jak z chłopczyka na trójkołowym rowerze stał się tym, kim jest: Piotrem Iwanowiczem, wyróżniającym się w instytucie specjalistą, umiarkowanym domatorem, przeciętnym inżynierem i kierownikiem, silnym — zdaniem innych oraz w swoim mniemaniu — i mądrym człowiekiem.
I teraz ten silny (według innych i według samego siebie) człowiek siedział oszołomiony, kierując wzrok ku oknu, za którym zapadał fioletowy zmierzch, i rozważał, co ma począć. Utopić się? Powiesić? Zaskarżyć do sądu? Czy też pospiesznie spakować walizkę i uciekać tam, gdzie nie ma ani krewnych, ani znajomych?
Najbardziej przytłaczające było to, że jego życie wraz ze wszelkimi sprawami, poczynaniami, motywami działań, ze wszystkimi dążeniami, wyrachowaniem, tajemnicami — jego prywatne życie, które nikogo nie powinno obchodzić — teraz stanie się własnością wszystkich. „Chwileczkę — spróbował uspokoić sumienie Piotr Iwanowicz — przecież nie ma w książce mojego imienia i nazwiska. I miasto, w którym się urodziłem, nie zostało podane, i także to, gdzie mieszkam… Ach, to właśnie jest najfatalniejsze, że tego nie ma. Gdyby było — zaskarżyłbym autora, zażądałbym dowodów, których nikt dostarczyć nie potrafi. Jakież w takiej sprawie mogą być dowody oprócz mojej pamięci! A tak — trzeba by najpierw samemu udowodnić, że chodzi właśnie o mnie, czyli jeszcze bardziej obnażać się i kompromitować. Lecz z drugiej strony, jeśli książka trafi do moich znajomych — rozpoznają. Bardzo szybko powiążą to, co im o mnie wiadomo (co sam opowiadałem), z tym, co napisane… i będą wyszydzać, poszturchiwać się, mrugać do siebie: patrzcie, to on… jak nagi! Do diabła!”
Piotr Iwanowicz potarł pulsujące skronie, przeszedł się po pokoju. „Więc dowiedzą się… a czego właściwie się dowiedzą? Co ja takiego zrobiłem? To że na studiach występowałem przeciwko Kosti Kostinowi? Tenże Kostia» zgrzeszył«wtedy z koleżanką z roku i wymigiwał się od małżeństwa, a ja na zebraniu komsomolskim zażądałem, żeby go za to wylać… Przecież tego nawet specjalnie nie ukrywam, było, minęło. Niejeden raz w przypływie pijackiej szczerości opowiadałem przyjaciołom i znajomym: oto jakim byłem niezłomnym i prostolinijnym durniem, aż nie do wiary! Ale i czasy były takie… Albo o tym, jak po aktywnym udziale w kampanii na rzecz tego, żeby wszyscy absolwenci wyjeżdżali zgodnie z nakazem pracy, sam dwukrotnie losowałem skierowanie, by trafić tutaj, do nowego instytutu? Przecież tego też nie ukrywałem. I miałem podstawy, inaczej nie skierowano by mnie tu. O rozmaitych sprawach i gierkach w instytucie? Wszyscy w miarę własnych możliwości tkwimy w nich — i wszyscy o wszystkich wiemy. O miłostkach, zwłaszcza w delegacjach? Między nami mężczyznami nie ma na ten temat tajemnic, lecz całkowite zrozumienie. Któż jest bez winy! Ech… wszystko to jest tak, ale nie tak”.
Nigdy nie był naiwnym prostolinijnym durniem. A o koleżance z roku wiedział od samego Kosti, współczuł mu i zazdrościł. Kiedy rzecz się wydała, odsunął się od niego — i wcale nie dlatego, że nagle zmienił zdanie. A kiedy Kostia prosił, żeby on, działacz na wydziale, przyszedł mu jakoś z pomocą, poręczył za niego, poparł, dlatego że w trakcie owej nagonki wyrzucano go z uczelni — on, Piotr Iwanowicz, nie poręczył i nie pomógł. Siebie i innych przekonał, że wszystko jest w porządku, człowiek dostał, na co zasłużył, i tylko w podświadomości osiadła przykra i nie wyrażona słowami myśl, iż rzecz nie w tym.
A książka akurat wyrażała słowami to, co nagromadziło się gdzieś w podświadomości, co odczuwał, co brał pod uwagę, lecz nie uświadamiał sobie. Słowami! — i to było najbardziej nieprzyjemne. Wynikało z nich, że i przekonania, i zasady, i przyzwoitość, których przestrzegał Piotr Iwanowicz — przestrzegał jak reguł gry i zmieniał odpowiednio taktykę, kiedy zmieniały się reguły. Cel był prosty: wyróżniać się i lepiej żyć, lepiej żyć i wyróżniać się. Dlatego należało płynąć z prądem, nie po prostu płynąć, ale płynąć roztropnie, z inicjatywą, żeby prąd nie tylko unosił, lecz wynosił do przodu. Po to więc trzeba było, podporządkowując się instynktowi biologicznemu, unikać słabych lub nawet dobijać tych — oczywiście, że nie dosłownie, ale w ramach reguł gry. A wszystkie wyższe uczucia, jakie pojawiają się przeszkadzając w grze — zepchnąć do podświadomości, spychać je tam, aby uciec przed bezpośrednim sensem tych słów.
A teraz właściwe słowa były pod ręką. Były w zgodzie z uczuciem irytacji, niezręczności, niezadowolenia z siebie samego, wewnętrznego zmęczenia i zaniepokojenia, które gromadziło się w nim latami — słowa te były w takiej zgodzie, że o innym traktowaniu siebie, swojego głęboko ukrywanego przedtem „ja” nie mogło być nawet mowy. „Stoję teraz sam przed sobą nagi” — z przygnębieniem pomyślał Piotr lwanowicz.
Ale dlaczego właściwie o nim? Za co? Przecież i inni nie są lepsi, wszyscy zapewne mają coś na sumieniu, każdy coś ukrywa, każdy grzeszy. Za cóż właśnie jego, nie wiadomo jak, ktoś wybrał na królika doświadczalnego? Jak to zostało przeprowadzone, jak dostali się do jego pamięci? Telepatia, czy co? Przecież nie to jest nawet straszne, że jest nagi, ale — nagi wśród przyzwoicie ubranych. „To przecież… co to za słowo, podobne do przekleństwa? — aha, ekshibicjonizm! Niech autor sam siebie obnaża, jeśli ma na to ochotę. Dlaczego właśnie mnie? Też sobie znalazł złoczyńcę? No, dążę do tego, żeby lepiej żyć. A wszystko dlatego, że źle mi się wiodło. Ale innych nie wypieram, nie ograbiam. I robię swoje”.
Zmarszczył czoło wspomniawszy, że i do jego pracy przyłożono w książce inną miarę. To, co Piotr lwanowicz uważał za najbardziej ważne w swoim życiu, co wywyższało go we własnych oczach i w oczach bliskich: publikacje naukowe i wynalazki, stanowisko kierownicze, jak również to, że jest solidnym mężczyzną, ma syna następcę — potraktowano tak, jakby to nie on sam osiągnął, lecz z nim to zrobiono. Ma zdolności, znakomitą pamięć, chęć do pracy, ma gdzie i nad czym prowadzić badania — a zatem ma wyniki. Zostały one osiągnięte dzięki tej skłonności Piotra Iwanowicza do wyróżniania się: żeby znajomi mówili o nim, że „ma głowę” i „potrafi”, żeby on sam tak o sobie myślał, żeby szybciej prześcignąć Iwana Pietrowicza, który jest zbyt wysokiego o sobie mniemania itd. Męskie zalety zaś i potomka — ma od natury.
A sprawki — drobne, nawet nie sprawki, nic takiego, nie ma o czym mówić — pozostają zaledwie przykrym śmieciem w pamięci: replika na jakiejś naradzie, milczenie wtedy, kiedy należało powiedzieć prawdę, o której tylko on wiedział i mógł ją wyjawić, drobne złośliwości, pomysł, który zarzucił (bywało: z zapałem i w natchnieniu rozmyślał o nim pół roku, potem spostrzegł się, że może mu to zająć pół życia, więc wyrzucał go z głowy i zajmował się tym, co samo szło mu w ręce) — wszystko w Księdze życia było rozpatrywane szczegółowo. I okazywało się według niej, że te „drobiazgi” stanowią o owych znikomych, na ułamek stopnia, odchyleniach, z których powodu z dobrze strzelającej broni nie trafiamy do celu.
…Z biegiem lat dołeczki na policzkach chłopca zmieniły się w ostre zmarszczki. Nadal jeszcze uważa się za przystojnego, chociaż pełen zdecydowania, energiczny wyraz twarzy miewa tylko wtedy, kiedy przegląda się w lustrze. Zaś znajomi widzą przed sobą mieszczucha — półinteligenta: krótki, lekko zadarty nos, wydatne, źle ogolone i z tego powodu wyglądające jak brudne policzki, gderliwie wydęte usta, prostokątne okulary i proste ciemne i niezbyt schludne włosy… — zatruwając duszę wspominał Piotr Iwanowicz obraźliwe linijki tekstu.
Niemal zawsze mówił i postępował z rozmysłem, ponieważ trudno mu było uwierzyć w czyjąś szczerość. Nawet o dziewczynie, która naprawdę go pokochała, myślał, że chce tylko złapać męża… Piotr Iwanowicz zacisnął szczęki. Tak było, było! Przestraszył się wtedy, dlatego że mogłaby się im przytrafić aż nazbyt prawdziwa miłość, nie taka jak u wszystkich. Miała na imię Wala i działo się to… E, było, minęło!
Dla dodania ważności upodobał sobie fotografie pozowane: na tle statku,Ukraina”, na tle Głównego Grzbietu Kaukaskiego, na tle synchronoskopu impulsowego…
— Jak to tam dalej było? — Piotr Iwanowicz przekartkował książkę, znalazł: …on — i Teatr Wielki, on — i Ermitaż, on z żoną — i Piotr Pierwszy z koniem… — Zaraz, zaraz!
Nie było wcześniej tych słów,on z żoną — i Piotr Pierwszy z koniem”! Czyżby zapomniał? Ale nie, nie było, nie mógł takiego ciętego porównania przegapić albo zapomnieć. A tu ono jest. I rzeczywiście, ma w albumie rodzinnym taką fotografię, pstryknął go z Lusią „dyżurny” fotograf w Leningradzie na tle Jeźdźca Miedzianego. Piotr Iwanowicz akurat teraz, kartkując książkę, przypomniał sobie o zeszłorocznej podróży, i masz…
— Czy ja przypadkiem nie tracę zmysłów? — odłożył Księgę życia. — Ech, nie w tym rzecz, nie o to chodzi. Okazuje się, że po prostu starałem się, żeby wydać się sobie i innym silniejszy, niż jestem, mądrzejszy, lepszy i szczęśliwszy — i nieźle mi się to udało. A postępowałem całkiem zwyczajnie, pod naciskiem okoliczności przystosowywałem się, a nie opierałem. Brałem to, co się ze mną działo, za wynik mojej aktywności. „Rozwijałem naukę”… — nie ja ją, lecz ona mnie rozwijała, a ja tylko wybierałem łatwiejsze metody wywyższenia się nad innych, pozostając słabym, drobiazgowym i nawet niezbyt przyzwoitym człowiekiem. Byłem i pozostałem słabym dzieckiem, które jak wszystkie dzieci, chce być silne lub przynajmniej za takie uchodzić…
Piotr Iwanowicz wziął w zamyśleniu książkę, otworzył ją na ostatnich stronach, przeczytał dopiero co przemyślane przez siebie słowa, których przedtem w tekście nie było — i nawet nie zdziwiło go to.
„Dlaczego tak się stało, że wstyd mi teraz czytać o sobie? No, lata dziecięce — dobra, przeważa życie instynktowne. Lecz później byłem przecież świadomym człowiekiem. Wiedziałem, co i jak. Dlaczego to mnie, jak dziecku, trzeba było o tym powiedzieć, wyrazić słowami: co jest dobre, a co złe, co można, czego nie wolno? A jeśli nie zostało powiedziane coś wyraźnie, to tego nie ma, można nie brać pod uwagę. A to istnieje… Mógłbym przecież żyć inaczej, żeby nie było się czego wstydzić, ukrywać: czytajcie, ludzie! Lecz kto wiedział, że pojawi się taka książka? O, w tym właśnie rzecz: wtedy bym ze skóry wychodził… — Piotr Iwanowicz uśmiechnął się niewesoło. — A jak mam teraz żyć? Do diabła, i to akurat teraz!..”
Ogarnęła go silna irytacja. Właśnie teraz, kiedy wydawało mu się, że nawiązał dobre stosunki z wiceministrem i kiedy przy pierwszej roszadzie stanowisk w instytucie ma zapewniony awans na kierownika zakładu! A tu masz… I nie przypomniało się Piotrowi Iwanowiczowi, że jego życie zawsze wypełniało gorączkowe „akurat teraz”: akurat teraz, kiedy trzeba wywalczyć korzystne skierowanie, akurat teraz, kiedy zbliża się termin oddania pracy, akurat teraz, kiedy ma otrzymać mieszkanie, akurat teraz, kiedy trzeba pracować nad rozprawą… i wiecznie był.spieniony z powodu życiowego wyścigu. „A—ku—rat—te—raz, a—ku—rat—te—raz” wystukiwał po niewidocznych torach wagon jego życia, tworząc iluzję, że sens ma tylko ruch, i im jest szybszy, tym więcej w nim sensu.