126134.fb2
…Nagle jedna myśl uderzyła go jak batem: żona!!! Mówiła, że ma dziś wolne, a książka została w domu! Wczoraj i przedwczoraj była ciekawa, co go tak pochłonęło, i zapewne teraz czyta tę przeklętą donosicielską Księgę życia!
Piotrowi Iwanowiczowi zrobiło się na chwilę tak niedobrze, że aż oparł się o ścianę. „Jak mogłem być tak nieostrożny, nie zabrałem z sobą? Co teraz robić?… Szybciej! Może jeszcze nie jest za późno”.
Wpadł do pracowni, złapał płaszcz i czapkę, ubrał się w biegu, wyskoczył z instytutu, pomknął na postój taksówek. „Jeśli dopiero zaczęła czytać — zastanawiał się w myśli, złoszcząc się na kierowcę, który ostrożnie prowadził samochód po oblodzonej jezdni — to odbiorę. Wyrwę z rąk. Lepszy taki skandal niż… A jeśli już przeczytała całą? Albo chociażby większą część? Wtedy koniec…”
Piotr Iwanowicz gorączkowo przypominał sobie, co było w książce o jego trwającym jeszcze po ślubie związku z Walą, o innych kobietach i wielu przelotnych przygodach: z Nadią i Szura w Moskwie, ze studentką Galą w Astrachaniu, z dwiema mężatkami (jedna z nich była znajomą Lusi) już tutaj… I rzecz nawet nie w tych grzeszkach — dowie się, że dopuścił się ich nie z powodu porywu serca i nie dlatego, że odczuwał naglącą potrzebę, ale po to, żeby przechwalać się przed samym sobą i innymi, żeby potem niedbale mówić w męskim towarzystwie: a wiecie, miałem… Dowie się, ile nerwów kosztowała go taka pospieszna rozpusta. Wtedy — koniec. Zerwanie. Pogarda do końca życia. Tego się nie wybacza.
,A więc rozwód? Tak od razu, nagle? Z tego powodu, że diabli mnie podkusili kupić w Moskwie tę książkę?…” Piotr Iwanowicz poczuł przypływ okrutnej złości na autora, który ukrył się pod pseudonimem Nieznany, na sprzedawcę, na wszystkich, którzy wpadli na ten diabelski pomysł i zepsuli sprawnie działającą maszynę jego życia. „No, niech mi tylko wpadną w ręce!..”
Wszedł do mieszkania z zamierającym sercem i nikłą nadzieją: być może, nic się jeszcze nie stało, żona zapomniała o książce z Moskwy, zajmuje się domem? Lecz z pokoju słychać było pochlipywanie. „A jednak. Źle…” Piotr Iwanowicz poczuł chęć, żeby zawrócić i wyjść.
Kot Leniuch siedział na szafce do butów, patrzył na Piotra Iwanowicza: po wyrazie oczu kota poznał, że ten widzi swego pana na wylot i że jemu, Leniuchowi, także jest on wstrętny. — Ciągle się wymiguję — pomyślał Piotr Iwanowicz brzydząc się samego siebie. — Skoro potrafiłem tak żyć, to powinienem umieć za to odpowiedzieć. Inni nie mają nic z tym wspólnego, sam jestem autorem swego życia. Cóż… zamiast oszukiwać siebie jeszcze przez długie lata, lepiej rozmówić się i już! — Wszedł do pokoju.
Syn na szczęście nie wrócił jeszcze ze szkoły. Żona siedziała w podomce na kanapie, na kolanach — książka, w ręku drżał papieros. „Całkiem źle” — pomyślał Piotr Iwanowicz. Oczy Ludmiły poczerwieniały, obrzękły, nos spuchł — była teraz tak niepociągająca, że Piotr Iwanowicz nie poczuł nawet litości.
Nie decydując się, żeby cokolwiek powiedzieć, zdjął płaszcz, zmienił buty na domowe pantofle, usiadł przy stole. Kilka minut upłynęło w uciążliwym milczeniu.
— Mimo wszystko nie rozumiem — usłyszał wreszcie wilgotny, wibrujący głos żony — jakże to tak? Co to wszystko znaczy? I skąd nagle to wszystko? Dlaczego? Bardzo to miło z twojej strony, nic dodać, nic ująć. Mógłbyś przynajmniej porozmawiać ze mną… mógłbyś uprzedzić! Ale nie tak — kamieniem po głowie. Jak to się wszystko stało! Jak mamy teraz żyć?! I… jak mogłeś? O—o–o… — zaszlochała, opierając się o wałek kanapy.
Piotr Iwanowicz zapalił, milczał. Chciał podejść, pogłaskać drgające plecy żony, lecz nie mógł się zdecydować. „Może uda mi się jakoś wytłumaczyć? — rozważał. — Ale co powiedzieć, co wymyślić? Co ja jej powiem! W tym dowcip, że teraz jest wszystko jasne, najjaśniejsze, zostały wypowiedziane słowa, których sensu nie zmieni się innymi słowami”.
— No, uspokój się, dość — przemówił wreszcie. Co teraz zrobisz? Naprawdę nie chciałem.
— Czego — nie chciałeś? Czego?! — poderwała się Ludmiła Siergiejewna. — Nie chciałeś zbędnych wyjaśnień, dlatego ułożyłeś to i podsunąłeś mi tę… to?! Schwyciła książkę, potrząsnęła nią, odrzuciła. — Jeśli nie zamierzasz żyć ze mną, to można się było obejść bez tego… bez zbierania informacji, bez kłopotów z drukarnią… „Interesująca zmiana tematu — z oszołomieniem zauważył Piotr Iwanowicz. — Któż to zbierał informacje, zabiegał o druk, przecież nie ja?” — I po co wszystko na jedną kupę zwalać: i to, że trułam się zapałkami w latach szkolnych i że ojciec mnie nie kochał… i mama nie za bardzo, i jak mnie schwytano, kiedy sprzedawałam złoty pierścionek. Co tobie do tego? Po co się w tym grzebać?
Dopiero teraz Piotr Iwanowicz zaczął rozumieć, że żona wcale nie napada na niego — lecz broni się.
— A jeśli chcesz się rozwieść, to wystarczyło powiedzieć — i wszystko, i proszę, i koniec! Nie było potrzeby zbierać… „demaskującego materiału!” — Roześmiała się nerwowo i ze złością. — Ale Andriuszki i tak ci nie oddam. Jeśli zamierzasz wykorzystać… o Innokientiewie, to… po pierwsze nic takiego między nami nie było, a po drugie… po drugie… wszystko jedno, nie oddam! I już! — Znowu zapłakała.
— Poczekaj, Lusia, o czym ty mówisz? — wymamrotał Piotr Iwanowicz. — Jakieś zapałki, tata z mamą, Innokientiew… niczego takiego tam nie ma!
— Jak to nie ma? Jak to nie ma! — Schwyciła książkę, przekartkowała ją i przeczytała z przesadnie dramatyczną intonacją: Była średnią córką i rodzice niezbyt ją kochali. Matka kochała syna i ojca, ojciec — syna i młodszą córkę oraz pewną kobietę na boku… Nie cenili jej nauczyciele — była przeciętna. Nie miała powodzenia u chłopców, potem — u mężczyzn. Stopniowo dojrzewała w niej uraza: przecież nie jest gorsza od innych, po prostu wszystkim się udaje, tylko jej — nie… Kiedy skończyła szesnaście lat, próbowała się otruć zapałkami: po prostu z nudy oraz marzycielstwa. Ale nie udało się, jedynie zepsuła sobie na cały rok żołądek… — Zatrzasnęła książkę. — Ach, jakie to wszystko zajmujące i szalenie interesujące! Jakie to ważne było dla ciebie, żeby dowiedzieć się o tym! I o tym, że wyszłam za mąż za tego, który chciał mnie wziąć — za ciebie… Masz, dowiedziałeś się. Zadowolonyś, co? Ech, jaki ty jednak jesteś… — I żona odrzuciła książkę.
— Poczekaj, Lusiu — Piotr Iwanowicz coraz bardziej panował nad sobą. — W swoim bezwzględnym dążeniu, żeby winić za wszystko mnie, wyraźnie przeciągnęłaś strunę.
Co ty masz z tym wspólnego? Przecież książka… książka jest nie o tobie. O, popatrz — podniósł książkę, otworzył na pierwszej stronie — tu jest napisane: Był sobie chłopczyk…
— Jaki chłopczyk, skąd znowu chłopczyk! Tam jest napisane: Była sobie dziewczynka…
Już wcześniej, nim Piotr Iwanowicz ostatecznie zrozumiał, co i jak, poczuł nie dającą się wyrazić ogromną, jak szczęście, ulgę. Człowieka osądzono i skazano, zaraz go stracą: ogłoszono wyrok, czynione są ostatnie przygotowania; z nudów pali papierosa lekarz, gotowy zaświadczyć, że skazaniec pożegnał się już z życiem — kiedy nagle: „Cóż to, bracia, zwariowaliście! To przecież nasz Piotr Iwanowicz, wspaniały facet! Rozwiążcie go. Taak”.
„A więc to tak1 Okazuje się, co to za sztuka! No, no. Masz ci los! A ja — dureń…”
Usiadł na kanapie obok żony, objął ją mocno, przyciągnął do siebie. Ludmiła Siergiejewna próbowała się uwolnić, lecz nie na tyle energicznie, żeby rzeczywiście się uwolnić.
— Uspokójże się. No, dlaczego wpadłaś w panikę, głupiutka? „Rozwodzić się…”, „Jak mogłeś”! To bzdury, że ja jestem winien. Trzeba się najpierw zorientować.
— Co to za książka, możesz mi wyjaśnić?
— Mogę. Ku naszemu obopólnemu zadowoleniu. Rozumiesz, ta książka… to właściwie nie jest żadna książka. Jest to… no, rodzaj urządzenia. Pobudza w naszej podświadomości pamięć, tak iż staje się ona na tyle wyraźna i zdolna do uogólnień, że każdy człowiek czyta książkę o sobie samym… Przecież nie przeczytałaś w tej „książce” nic takiego, czego byś sama nie pamiętała, prawda?
— Ta—ak…
— Widzisz! Inaczej być nie może. I ja również przeczytałem jedynie to, co pamiętałem. I każdy człowiek „przeczyta” w niej to, co wie i pamięta — czyli wszystko o sobie i co nieco (właśnie to, co i tak wiedział) o innych. I nic więcej! — Z zadowoleniem zakończył Piotr Iwanowicz.
— A więc to ta—ak… — przeciągle powiedziała żona. I już z zupełnie innym zainteresowaniem oglądała książkę. — Popatrz, co to wymyślili! Jak się to dzieje?
— N—no… cybernetyka, telepatia — coś w tym rodzaju. Widocznie pierwszą próbną partię rzucono na rynek.
— To znaczy, że i ty przeczytałeś… o sobie? — Żona ostrożnie spojrzała na niego.
— Tak.
— Biedny mój. Tobie pewnie też się dostało? — Pogłaskała go po włosach.
— Nie szkodzi… — z roztargnieniem powiedział Piotr Iwanowicz, myśląc o czymś innym. „Truła się zapałkami, a to dopiero! Boże, jakimi to ludźmi jesteśmy, i dlaczego jesteśmy tacy pokrętni — wykrętni. To, że spotkała sąsiadkę w sklepie i jak była ubrana, i dokąd zamierza pojechać na wczasy w lecie — tego zawsze dowiem się od niej. Ale że się truła i dlaczego się truła, tego bym się chyba nigdy nie dowiedział…” — Nie szkodzi — powtórzył. Życie jest skomplikowane. Wszystkich i każdego z osobna — skomplikowane. Różnie to bywa. I nie ma po co się w tym grzebać.
A jednak nazwisko „Innokientiew” nie dawało spokoju Piotrowi Iwanowiczowi. „Jaki Innokientiew, co to za Innokientiew? — rozmyślał kładąc się spać. — I co między nimi było? Kiedy? A przecież było coś poważnego, skoro nawet przeraziła się, że mogę ten fakt wykorzystać i spróbować zabrać Andriuszkę… Ech, niepotrzebnie jej wszystko ze strachu opowiedziałem. Trzeba było udać, że wiem o wszystkim, i wyciągnąć powoli z niej resztę. Wtedy wiedziałbym o niej wszystko, a ona o mnie — nic! Ale pokpiłem sprawę… — Z niezadowoleniem spojrzał z ukosa na biblioteczkę. — A wszystko dlatego, że ta diabelska książczyna doprowadziła mnie do zupełnego rozstroju. Właściwie to nawet nie ona. Po prostu owo urządzenie coś we mnie obudziło — jakieś zmysłowe wyobrażenia o doskonałości, prawdzie, sprawiedliwości. Tkwią one w każdym człowieku. Są najsurowszym naszym sędzią; sędzią, który wszystko zapamiętuje, uwzględnia każdą, niechby nawet nie wypowiedzianą, nie zrozumianą, lecz tylko odczuwaną niedoskonałość, nieprawdę, fałsz… Ostateczny sędzia!”
Lecz były to spokojne, akademickie rozważania. O najważniejszej rzeczy Piotr Iwanowicz teraz wiedział…
W kilka dni później na Księgę życia natrafił Andriuszka; szukał czegoś w biblioteczce.
— O, tej nie mieliśmy! Tato, przywiozłeś ją z Moskwy? Mogę poczytać?
W pierwszym odruchu Piotr Iwanowicz chciał mu odebrać niebezpieczną „książkę”. Dozwolona od lat szesnastu…
Lecz zaraz rozmyślił się, uważnie popatrzył na syna: stał przed nim chłopiec o szczupłej twarzy i nieszczerym spojrzeniu. „Co ja o nim wiem? Co on wie o sobie? Ale… zaraz, zaraz!” Piotr Iwanowicz przebiegł w pamięci: co w jego Księdze życia było o rodzicach? Nic godnego potępienia — w każdym razie w wieku Andriuszki; wtedy wszystko, co dotyczyło matki, ojca, a następnie ojczyma, przyjmował jako właściwe.
— Cóż, poczytaj. — Spojrzał na syna i powtórzył dwuznacznie: — Poczytaj sobie, poczytaj.
Wczesnym rankiem Piotr Iwanowicz poszedł do pracy.
Z synem spotkał się dopiero wieczorem. Andriuszka siedział w pokoju z nogami na kanapie, z ukosa spoglądał to na książkę leżącą obok, to na ojca. Oczy miał czerwone, wyraz twarzy nieszczęśliwy i zaszczuty. „Tak stwierdził Piotr Iwanowicz — i jemu nieźle się dostało”.
— No, synu — rzekł, siadając na drugim końcu kanapy i kierując na Andriuszę przenikliwe spojrzenie — przeczytałeś?
— P—p–przeczytałem.
— M—ta—ak — powiedział przeciągle Piotr Iwanowicz w pełnej napięcia atmosferze. „Co się dzieje z tym Andriuszką?” — Cóż ty tak, co? Jak mogłeś do tego dopuścić?
— Tato, ale ja… tylko jeden raz! — ze skruchą powiedział i pociągnął nosem mały grzesznik. — Nie chciałem, a Lowka i Saszka zaczęli się wyśmiewać… i ja… — i rozumiejąc, że już nie uda mu się nigdy i z niczego usprawiedliwić, zamilkł, spuścił głowę.
Cóż on takiego narobił? Palił? Popił z rówieśnikami? Albo, nie daj Boże, ukradł coś? — zastanawiał się Piotr Iwanowicz, rozpalając się sprawiedliwym ojcowskim gniewem. — Ręce szelmie pourywam!
Przez krótką chwilę zrobiło mu się żal chłopca. Przecież to, co dla niego, Piotra Iwanowicza, już dawno przebrzmiało i co wspomina z wyrozumiałością, to dla Andriuszki jest treścią życia — z jego komplikacjami i odpowiedzialnością, z obawą, żeby nie okazać się maminsynkiem i tchórzem, a może również z chłopięcym zadurzeniem, z walką uczuć i brakiem wiedzy, jak postąpić… Lecz te subtelne rozważania zostały natychmiast wyparte przez uczucie wyższości nad synem, którego ubiera, karmi, wychowuje i który, niech to diabli porwą, powinien zachowywać się jak należy!
— No więc, synu — poważnie powiedział Piotr Iwanowicz, akcentując każde słowo ruchem wskazującego palca — żeby mi się to więcej nie powtórzyło!
1969