126134.fb2
Rozmowy te poprzedziła scena w gabinecie dyrektora, w której wyniku powstał projekt algorytmu,organizatora elektronicznego”.
Pewnego razu w styczniu Pantielejew zaprosił do swojego gabinetu inżynierów jprogramistów. Spotkanie było wyznaczone na 10.00 i, rozumie się, nie spóźnił się nikt.
Do 10.25 Pantielejew burzliwie rozmawiał przez telefon z dyrektorem „Metkolzbytu”. Sądząc po drganiach membrany rozmówca kategorycznie żądał przepuszczenia poza wszelką kolejnością zadań komputerowych centrali i groził kontrolą społeczną.
O 10.26 przybył przedstawiciel Rady Ekonomicznej Republiki, żeby uzgodnić system obliczeń planowych. Koordynacja ciągnęła się do jedenastej i była urozmaicana rozmowami telefonicznymi z dyrekcją „Naftogazu”, komitetem obwodowym związku zawodowego budowniczych maszyn, trzema zarządami, Państwową Inspekcją Samochodową, redakcją jednego naukowego i jednego popularnonaukowego czasopisma i jeszcze z dwoma osobami w nie cierpiących zwłoki sprawach prywatnych.
O 11.00 z okrzykiem: „Walentynie Gieorgijewiczu, Komitet Planowania depcze nam po piętach!” — wbiegł kierownik działu kadr, żeby uzgodnić wykaz etatów na nadchodzący rok.
O 11.30 posłusznie siedzący na krzesłach programiści zaczęli po cichu narzekać. Pantielejew zakończył rozmowę z kierownikiem kadr, zamknął za nim drzwi, wyłączył znowu dzwoniący telefon i zwrócił się do inżynierów:
— Co, nie podoba się? Nawiasem mówiąc mnie również… Więc zapragnąłem, żebyście się przyjrzeli, jak to wykwalifikowany matematyk zamienia się w zakutego biurokratę i niedołęgę. Tak, właśnie tak. Przesunąłem o cztery punkty planu rozwiązanie zadań dla owego „Metkol…” „Zbytkol…”
— …metylu.
— O właśnie, dziękuję. A cóż można zrobić. Kontroli społecznej udowodniłbym bez wątpienia, że doniosłość zadań owej centrali jest nieproporcjonalna do uporu jej dyrektora, ale ileż by poszło na to czasu i sił! Z przedstawicielem Rady Ekonomicznej uzgadniałem byle jak, dla porządku, i wykaz etatów opracowaliśmy pośpiesznie, dlatego że Komitet Planowania rzeczywiście depcze nam po piętach. Potem trzeba będzie jeździć i żebrać o niezbędne etaty… Słowem, czas z tym skończyć! — Pantielejew zdecydowanie potrząsnął srebrzystą czupryną. Szewc bez butów chodzi. A więc zadanie numer jeden: sprawne planowanie prac zleconych. Zlecenia wpływają bez przerwy — jedne są ważne, inne nie. Śmieszne byłoby ustawianie ich w kolejce jak w sklepie. Mam taki pomysł: dyrektor albo rada naukowa ocenia według przyjętej skali liczbowej stopień ważności każdej pracy. Wprowadzamy do komputera tę skalę oraz dane o możliwościach wykonania zadania: obciążenie komputerów, pracowni, czym jest zajęty każdy ze specjalistów, kto jest na urlopie, w delegacji, kto ma zwolnienie lekarskie. Komputer opracowuje optymalny harmonogram realizacji zleceń, terminy, ilość i jakość specjalistów zatrudnionych przy opracowywaniu każdego tematu, czas maszyny, zlecenie dla pracowni, dla działu zaopatrzenia — wszystko.
Podobny schemat można zastosować dla badań perspektywicznych, które sami prowadzimy. Wcale nie trzeba czekać do grudnia, żeby rozwinąć otrzymany na początku roku wynik sondażowy, albo na odwrót, przerwać pracę, której bezsens został wykazany w drugim kwartale. Tutaj dyrekcja i rada naukowa także określi skalę ważności wyników. Zadanie komputera: operatywnie planować przegrupowywanie sił i środków pomiędzy prace przebiegające pomyślnie i niepomyślnie.
I wreszcie proszę się zastanowić: czy nie można by zastosować komputera do rozwiązywania rozmaitych problemów wewnętrznych. O, na przykład przyznawanie mieszkań. Wiadomo, że ilość przyznawanych nam przez radę miejską mieszkań zawsze jest znacznie mniejsza od liczby potrzebujących. Znane są również dobrze przemyślane uchwały i instrukcje, które określają, komu i w jaki sposób należy przyznać mieszkanie. Nasze związki zawodowe mają wystarczające dane o potrzebach pracowników. A jednak, jak wiadomo, podczas każdego przydziału nie obchodzi się bez pokrzywdzonych, pominiętych, bez sporów, popsutych stosunków… Tymczasem problem, według mnie, nie jest bardziej złożony niż, powiedzmy, komputerowe projektowanie fabryk. A przecież my je projektujemy!
Warto pomyśleć i nad automatyzacją awansów. Wszyscy wystarczająco dobrze znamy się nawzajem i oprócz tego jesteśmy matematykami. Dlatego wydaje mi się, że możemy wyrazić nie tylko w ostrożnych słowach, lecz i w liczbach naukową i zawodową przydatność każdego, jego zasługi, doświadczenie, możemy przekształcić w schematy logiczne jego zainteresowania i pomysły… Oczywiście — profesor podniósł palec — decydujące słowo we wszystkich przypadkach będzie miała administracja i czynnik społeczny! Ale nasz instytut to wielki i skomplikowany system. Komputer pomoże nam optymalnie rozwijać go.
A więc ogłaszam wewnętrzny konkurs na najlepszy pomysł algorytmu „organizatora elektronicznego”! — uroczyście podsumował Walentyn Gieorgijewicz. — Termin konkursu — tydzień. Myślcie, przygotowujcie propozycje.
W następny poniedziałek omówimy i zadecydujemy, komu to powierzyć.
— A czy pan się nie obawia, panie profesorze — chytrze zapytał Kajmienow — że komputerowi zostaną przekazane pana czynności dyrektora i pewnego pięknego dnia…
…”elektroniczny dyrektor” będzie intrygował przeciwko prawdziwemu? — dokończył jego myśl Pantielejew. — Nie. Mądry człowiek (a ja, za waszym pozwoleniem, uważam się za takiego) nie musi się obawiać maszyn. Zauważcie, że jedyny sposób, żeby mieć przewagę nad maszynami — to wykorzystywanie ich. Co też właśnie będziemy czynić! To wszystko! Spotykamy się za tydzień. — I profesor włączył telefon, który natychmiast, jak gdyby tylko czekał na tę chwilę, zadzwonił.
— Nie, mimo wszystko on jest marzycielem — westchnął Małyszew, kiedy razem z Kajmienowem wyszedł z gabinetu. — Matematycy, oni wszyscy są marzycielami. Na papierze wszystko jest proste.
— Marzyciel — wesoło zgodził się Kajmienow; jego oczy błyszczały. — A teraz jest pora marzycieli, czyżbyś tego nie zauważył?
W tydzień później Kajmienow przedstawił plan pracy nad algorytmem „organizatora elektronicznego” i plan ten został przyjęty. W celu dopracowania algorytmu przydzieli łono Kajmienowowi niedawno nabyty komputer M–117.
A potem wydarzyło się coś niezwyczajnego. Właściwie incydent: Wołodia Kajmienow nazwał kierownika zakładu, Pawła Szyszkina… durniem.
Za ogromnymi oknami sali komputerów gęstniał liliowy zmierzch. Nad sześcioma szarymi procesorami „Mołni–5” (najstarszej maszyny cyfrowej w instytucie, jeszcze lampowej) szumiały dmuchawy układu klimatyzacyjnego. Na pulpicie maszyny, przy którym pracował Sergiusz Małyszew, zapalały się i gasły szeregi neonowych żaróweczek. Z prawej strony drukarka nerwowo wystukiwała cyfry.
Kajmienow siedział tyłem do kolegi, obok drugiej, niedawno ustawionej w sali maszyny M–117. Ta wyglądała o wiele mniej efektownie niż „Mołnia” — zaledwie jeden procesor i niewielki pulpit wielkości szafki nocnej. Ale M–117 potrafiła wiele.
Małyszew założył między rolki urządzenia wejściowego „Mołni” taśmę perforowaną z nowym programem, wprowadził ją dla sczytania, potem zapisał w dzienniku numer i nazwę zadania.
— „Zestawienie optymalnego rozkładu przewozów barwników organicznych na Południowych i Południowo—Zachodnich Liniach Kolejowych” — nachylając się za jego plecami przeczytał Kajmienow (akurat wstał, żeby się rozruszać) i zaklął. — Ten Szyszkin, ten Pawełek! znalazł sobie żłób do końca życia. Optymalna trasa przewozów mleka pasteryzowanego, optymalny rozkład dowozu chleba, optymalny harmonogram przewozów nowalijek. I wreszcie niesłychany wzlot myśli: optymalny rozkład przewozów barwników… Poczekaj, a dlaczego właśnie barwników organicznych, dlaczego nie szkatułek z Palecha? Aha, to jasne: współbrzmi z epoką Wielkiej Chemii.
— A widzisz! — Sergiusz uniósł brwi, odchylił nieco głowę do tyłu i znacząco ściągnął wargi. Jednak rozszerza to możliwości zastosowania komputerów.
— Tak, tak, rozumie się. Dziwna rzecz, nauka! Gdyby to było w fabryce, dawno by się połapali, że człowiek wykonuje jeden i ten sam element, tylko o różnych wymiarach. A tu… Rozszerza możliwości zastosowania!
— Słuchaj, odczep się — odburknął Sergiusz tracąc opanowanie. — Mówiłem Szyszkinowi, że czas już wymyślić uniwersalny algorytm dotyczący przewozów towarów na wszelkich trasach.
— I co on na to?
— Powiedział, że te szczegółowe zadania są ponad wszystko i przede wszystkim. Kraj czeka!
— A ty co?
— Poprosiłem o pozwolenie na zajęcie się ułożeniem uniwersalnego algorytmu w wolnym czasie.
— A on?
— Lepiej byłoby, gdybym nie mówił o wolnym czasie. Natychmiast mi wręczył jeszcze dwie teczki z zadaniami szczegółowymi o załadunku — wyładunku, dowozach — przewozach. Jest tam nawet o szarym mydle.
— A ty co?
— Słuchaj, odczep się ode mnie po dobroci! — rozjuszył się w końcu Małyszew. — Tobie to dobrze, pracujesz na polecenie dyrektora.
Na pulpicie „Mołni” zamrugały neonówki górnego rzędu: maszyna skontrolowała serię podprogramów, czekała na dalsze instrukcje operatora. Sergiusz rutynowo pstryknął przełącznikami, wprowadził rozkaz obliczeń kontrolnych. Kajmienow wrócił do swojego komputera, wyłączył zasilanie; na dziś koniec. Zdjął fartuch, powiesił go w szafce, schował do biurka papiery.
— Sierioża, długo jeszcze?
— Jeszcze ze dwadzieścia minut.
— Pośpiesz się, podrzucę cię motorem.
Kajmienow przespacerował się po sali. Kiedy zbliżył się do okna, przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Wrócił do pulpitu „Mołni”, poczekał, aż Małyszew skończy bawić się pokrętłami i klawiszami, i odezwał się:
— A propos możliwości komputerów: dlaczego nikt nie pomyślał o tym, żeby zastosować cybernetykę do zorganizowania prywatnego życia człowieka, co?[9]* Współczesne życie jest skomplikowane, mnóstwo spraw, zamiarów, problemów, zachowań, wydarzeń. Jak podzielić czas, żeby zostało go i na randkę z dziewczyną, na teatr, na wypoczynek? Kiedy spotkać się z odpowiednim człowiekiem?
Jak uniknąć spotkania z nieodpowiednim? Jak nie spóźniać się do pracy, jak podzielić pieniądze, żeby wystarczyło do wypłaty? Jak układać stosunki z rodziną, żeby łatwiej się żyło? Jak i gdzie odpoczywać? Jakie pomysły warto urzeczywistniać, a jakich nie? I w jakiej kolejności? Jak uzyskać informację? Jak najlepiej urządzić się w tym mieście, ustroju? A może nie warto się urządzać, splunąć i wyjechać…
— Do Rio de Janeiro? — parsknął Małyszew przeglądając taśmę z cyframi rozwiązań podanych przez komputer.
— Nie, po co! Nad Ocean Spokojny, nad Dniepr, na Syberię. Żyjemy empirycznie, rozumiesz? A życie biegnie coraz gwałtowniej: radio, telefon, samoloty… Z naszego miasta do Moskwy dolatujesz tak szybko, że nie zdążysz przemyśleć, po co lecisz. I tak ze wszystkim: powolny mózg człowieka nie może uświadomić sobie i zestawić wszystkich danych, wybrać najlepszego z tysięcy wariantów. A przecież ten wariant to twoje życie, człowieku!
W głosie Wołodi brzmiała zaduma:
— Drogi, które wybieramy… Do diabła, nie wybieramy, żyjemy, jak się da, łapiemy się za to, co bliżej, na co wzrok natrafi. A potem zżera nas niezadowolenie. Zauważyłeś przecież: w książkach i w filmach, dobrych oczywiście życie jest zawsze pokazane jakoś tak bardziej interesująco, barwniej, logiczniej, niż wygląda ono w rzeczywistości. Chociaż ludzie zajmują się tym samym: kochają, pracują, nienawidzą, przyjaźnią się, tworzą — ale wszystko wychodzi im jakoś zręczniej, doskonalej!
— Zauważyłem — przytaknął Sergiusz.
— A wiesz, dlaczego? Pisarz ma czas przemyśleć czyny i sprawy bohaterów, książkę, w której są przedstawione wydarzenia jednego dnia, pisze, być może, cały rok. Film, który oglądamy przez półtorej godziny, tworzy się w ciągu wielu miesięcy. A my nie mamy tyle czasu na zastanawianie się! Żyć trzeba codziennie, ledwie nadążysz się obracać. Przedzieramy się przez gęstwinę nie cierpiących zwłoki życiowych drobiazgów i niekiedy nie wystarcza nam ani czasu, ani sił na najważniejsze: na twórczość, wyczyny, prawdziwą miłość, prawdziwą przyjaźń. Pozostaje osad i czujemy się nie całkiem nieszczęśliwi, ale jakoś nie bardzo szczęśliwi… A jeśliby przekazać komputerom tę szarą życiową krzątaninę — Kajmienow pstryknął palcami — można by zorganizować wspaniałe życie! Kiedy głowa człowieka nie będzie zajęta drobiazgami, to każdy swój dzień będzie mógł przeżyć interesująco, nawet znakomicie lepiej, niż to opisują w książkach!
Sergiusz popatrzył z dołu na pałające zielonym ogniem oczy przyjaciela.
— Ideowiec z ciebie, Wołodia, tylko że te twoje idee są jakieś takie… narwane. Powiedz, ile kosztuje godzina czasu maszynowego, na przykład mojej „Mołni”?
— Około trzystu rubli.
— Trzysta czterdzieści. Średnio skomplikowane zadanie rozwiązuje w ciągu ośmiu—dziesięciu minut. Któż zechce płacić pięćdziesiąt rubelków, żeby wyjaśnić, dlaczego brakuje mu dziesiątki do wypłaty?
— To przecież tylko teraz jest tak — gorączkowo machnął ręką Kajmienow — póki wszystko nie stanie na nogi. Aluminium kiedyś kosztowało więcej niż złoto, a teraz robią z niego garnki. Rozwinie się mikroelektronika, zorganizuje się seryjną produkcję — i za dziesięć lat komputery będą miały rozmiary i cenę radioodbiorników[10]*. Do tego czasu wypadałoby już mieć ogólnodostępne programy, żeby cybernetyka weszła w życie, stała się powszechna i dostępna dla każdego. Mądrze przeżyć każdy dzień — powtórzył z przejęciem. — Nie, o tym trzeba myśleć teraz…
Rozległ się stukot drukarki wyrzucającej z metalowej paszczy papierową taśmę z kolumnami cyfr. Sergiusz zaczekał, aż drukarka skończy, oberwał taśmę i zaczął wpisywać liczby do dziennika. Kajmienow pogwizdując przechadzał się po sali.
W tej samej chwili na górze otworzyły się drzwi, pojawił się Paweł Szyszkin. W jego postaci wszystko było proste: proste ciemne włosy, prosty nos, prostokątny energiczny podbródek, proste plecy i proste spojrzenie spod prostych jak czarne pręciki brwi. Po co zjawił się tutaj po godzinach urzędowania: czy tak sobie, czy po to, by wydać polecenie i popchnąć naukę do przodu — pozostało nie wyjaśnione.
Szyszkin zszedł do sali, obrzucił życzliwym spojrzeniem skupionego nad pulpitem Małyszewa i zauważył stojącego bezczynnie Wołodię.
Nastąpił dialog, aż iskry leciały:
— A pan, dlaczego nie pracuje i przebywa tutaj?
— Ja? Ja pracuję… Myślę.
— Pan myśli?! — Szyszkin wyprostował się obrażony. — Proszę, żeby pan myślał nie w miejscu pracy.
Kajmienow zatrzymał się, pochylił głowę i był podobny do kozła gotowego bóść. Jakiś czas przyglądał się Szyszkinowi jak rzeczy wymagającej namysłu. Potem w oczach Wołodi zabłysły iskierki i zadał pytanie jak najżyczliwszym tonem:
— Proszę posłuchać, Pawle Nikołajewiczu, czy nikt panu nie mówił, że jest pan durniem?
— Nnie, nie mów… — z zaskoczenia energiczna twarz Szyszkina na mgnienie oka jakby zmiękła, lecz natychmiast nabiegła liliową krwią. — Co—o–o—o? Pan tak mówi do mnie? Pan — do mnie? — Uderzył się dłonią po górnej kieszonce marynarki.
Kajmienow nie miał już nic do stracenia. Oczy zwęziły mu się.
— Jeśli pan chce wydobyć prawdziwy dźwięk, proszę się bić nie w piersi, lecz w czoło… Miernota!
Małyszew, chociaż był wystraszony takim obrotem sprawy, zauważył jednak, że na twarzy Szyszkina odbił się nie gniew, lecz strach. Kierownik łapał powietrze ustami.
— Przecież ja panu… Ja pana… Nagana… zwol… w dwadzieścia cztery godziny. Wwwww…
Paweł Nikołajewicz rzucił się ku schodom, z wściekłością szarpnął drzwi nie w tę stronę, wypadł z sali. Wyrwane drzwi słabo zahuśtały się na zawiasach i znieruchomiały.
— No, dałeś popalić! — Małyszew podniósł oczy na przyjaciela, uderzył się po kolanie. — I kto cię ciągnął za język? Zrobiłeś sobie wroga, gratuluję.
— Przecież on jest durniem. Jak ja tego wcześniej nie pojąłem?
— Ale wiesz… — podniesione brwi, ruch głowy i warg. — Co to znaczy „dureń”? Jest to pojęcie względne… Notabene, ja nie uważam Szyszkina za durnia, bez głowy nie utrzymałby się na takim stanowisku. Oprócz tego ma wyższe wykształcenie, stopień naukowy.
— Nie udawaj! — Kajmienow rozzłościł się, jego prawe ucho poczerwieniało. — Nie jest to żadne pojęcie względne, lecz jak najbardziej absolutne. Wyższe wykształcenie, też coś! Jeśli zaczniemy durnia uczyć, to nie stanie się mędrcem — po prostu będzie więcej wiedział… Oczywiście nie jest to klasyczny kretyn, tych łatwo odróżnić. Dureń, miernota, przeciętność — nie w nazwie rzecz. Jest określony typ ludzi, którzy każdą sprawę spaprają…
Znowu zaterkotała drukarka, ale Małyszew nie zareagował na nią, odwrócił się do Wołodi.
— Załóżmy, że jest durniem, miernotą, ale przecież coś osiągnął! To znaczy, może. Należy się z tym liczyć, a nie wojować… jak ten dziwak z wiatrakami.
Kajmienow nawet nie zauważył szpilki. Siadł, oparł łokcie na kolanach, a pięści o policzki.
— To właśnie jest najbardziej interesujące. Osiągają. Jak? Dlaczego? Nie wiadomo. Przecież jest oczywiste, co to za człowiek… Ot, powiedzmy, profesor: powinien przejrzeć tego Szyszkina na wylot — że ani talentu, ani rozumu, ani przyzwoitości. I przepędzić. A on na odwrót: spoufala się, wywyższa go nawet.
Profesor to utalentowany matematyk — wzruszył ramionami Małyszew — ale kiepski specjalista od doboru zastępców. Prócz tego Szyszkin chętnie bierze na siebie kłopotliwe sprawy: etaty, zapewnienie tematów, drażliwe konflikty wewnętrzne. Profesor jest ponad to wszystko i nie lubi w te sprawy wnikać.
— Jakoś tak nienaukowo rozważasz pokręcił głową Kajmienow — przyziemnie. W rzeczy samej: wysyłamy ludzi w kosmos, opanujemy wnet syntezę termonuklearną, a wobec pospolitej głupoty i podłości często okazujemy się bardziej bezsilni niż ślepe kocięta. Dlaczego tu brak podejścia naukowego? Czyżby to zadanie było od innych trudniejsze? Może po prostu nikt się do tego nie brał?
— Więc się weź — burknął Małyszew.
Kajmienow zapalił papierosa, zaczął głośno rozmyślać.
— A przecież, jeśli się zastanowić… w jaki sposób osiąga sukcesy Szyszkin i podobni do niego? Po pierwsze… po pierwsze, mają oni określony cel: pomyślność za wszelką cenę. Nie zawracają sobie głowy poszukiwaniami sensu życia, analizą swoich i cudzych przeżyć, rozmyślaniami nad ogólnoludzkimi problemami i w ogóle zbędną grą umysłu… po co! Logika jest tu uproszczona. Po drugie, ich postępowanie jest w znacznym stopniu przewidywalne. Zwróć się do tegoż Szyszkina z najbardziej nieskomplikowaną sprawą — można z góry orzec, iż nigdy jej od razu nie załatwi: albo odmówi, albo coś pokręci, albo „odłoży problem”, a wszystko po to, żeby udowodnić swoją ważność i niezbędność. Prawda?
— Prawda! — potwierdził Sergiusz, z zadowoleniem zamykając głośno dziennik. Podniósł się, zrobił kilka energicznych ruchów, żeby rozprostować zdrętwiałe od długiego siedzenia ciało. — Mogę jeszcze przepowiedzieć, że teraz urządzi ci wesołe życie.
— To bardzo prawdopodobne — ożywił się Kajmienow. — W tym właśnie rzecz, rozumiesz? Tacy jak on mają określone algorytmy postępowania! „Ja tobie — ty mnie”, „nie my to ustanowiliśmy i nie my będziemy odwoływać”, „oko za oko, ząb za ząb”, „mądry pod górę nie pójdzie, mądry górę obejdzie”, „dziel i rządź”, „każdy za siebie…” Posłuchaj, przecież te formuły mają ścisłą strukturę logiczną! Można je wyrazić symbolami logiki matematycznej i schematami cybernetycznymi. Popatrz:,ja tobie — ty mnie” — typowy schemat z dodatnim sprzężeniem zwrotnym. „Oko za oko” to schemat z ujemnym sprzężeniem. „Spiesz się powoli” — linia opóźniająca. „Mądry pod górę nie pójdzie” — typowy schemat „nie — albo”, uniwersalny element logiczny na tranzystorze i dwóch diodach. A „dziel i rządź” — to w ogóle zasada rozbicia złożonej informacji na elementarne symbole dwójkowe, które łatwo przetwarzać! Posłuchaj, Sieriożka — Kajmienow zerwał się na równe nogi — może opracujemy model Szyszkina?
— Uważaj, żeby to on ciebie nie wymodelował — chłodno odparł Małyszew.
Podszedł do tablicy rozdzielczej, przekręcił dwa przełączniki. Neonówki na pulpicie „Mołni” zgasły, przestały zawodzić dmuchawy. W sali zapanowała niezwykła cisza. Sergiusz zdjął fartuch, włożył płaszcz i beret, podał Kajmienowowi skórzaną kurtkę.
— Ubieraj się, wychodzimy… Ładną masz kurtkę. Ile zapłaciłeś?
Wołodia postawił kurtkę na podłodze. Utrzymała się w tej pozycji jak dzwon.
— Posłuchaj, ty — powiedział powoli — specjalisto od przewozów mydła toaletowego. Poważnie ci proponuję: opracujmy na M–117 model postępowania Szyszkina. Teraz możemy to zrobić, bo drugiej takiej sposobności nie będzie.
— Wiesz co, ja chyba pojadę trolejbusem. — Sergiusz skierował się ku schodom. — Z tobą, i do tego w pustej sali, nawet rozmawiać jest strasznie, a co dopiero jechać motocyklem — sługa uniżony.
— Jak widzę, zupełnie otępiałeś od prac załadunkowo—wyładunkowych! Zrzucaj paltocik, siadaj — będę cię dokształcał… Słyszałeś o danych z Instytutu Mózgu?
— Powiedzmy, że słyszałem — ze znudzeniem powiedział Małyszew. — „Z kilku miliardów komórek nerwowych kory mózgowej jest wykorzystywane, nawet u utalentowanego człowieka, zaledwie kilkadziesiąt milionów, a u przeciętnego kilka milionów lub nawet kilkaset tysięcy…” — i tak dalej. I co z tego? Mimo wszystko jest to znacznie więcej niż tranzystorów w twojej M–117. A tranzystor to jeszcze nie jest komórka nerwowa.
— Słusznie. Teraz słuchaj dalej. Ten milion komórek Szyszkina przetwarza całą informację, którą otrzymuje za pośrednictwem zmysłów w surowej, że tak powiem, postaci.
Do komputera natomiast wprowadzamy nie surowe dane, nie opracowane, ale półprodukt: informację zakodowaną w systemie dwójkowym oraz struktury logiczne. To znaczy, uwalniamy komputerowy mózg Szyszkina od tej trudnej pracy — kodowania. Dalej. Będziemy programowali nie całe jego zachowanie, lecz tylko w pracy, od dziewiątej do piątej. Tym samym od razu odetniemy sprawy rodzinne, zdrowotne, wspomnienia z dzieciństwa — ogromny kawał informacji. Natomiast informacja o sprawach służbowych jest w znacznym stopniu podporządkowana nie emocjom, lecz prawom logiki — to profesor Pantielejew uzasadnił teoretycznie. W dodatku i tę informację obierzemy z łupiny szczegółów: jaki miałem wyraz twarzy, kiedy tak miło sobie z nim rozmawiałem, jakiego koloru są oczy sekretarki Zoi — zostawimy samo sedno. Dwadzieścia osiem tysięcy komórek operacyjnych M–117 w zupełności to wytrzyma, a pojemność jej pamięci jest ogromna.
— Załóżmy, że tak — zgodził się Sergiusz. — A skąd weźmiemy niezbędną informację o sprawach służbowych? I w dodatku trzeba ją jeszcze zakodować.
— Przecież ona jest już tam, w szafie — niedbale wskazał głową Kajmienow. — I już jest przygotowana do wprowadzenia do pamięci maszyny…
— Gdzie?! — podniósł się Małyszew.
— Sześć teczek. Czyżbyś zapomniał, że szykuję algorytm „organizatora elektronicznego”? Zdejmijże paletko, ugotujesz się… Przecież ci to właśnie wyjaśniam, że drugiej takiej okazji nie będzie. Po pierwsze, mamy w ręku pełną informację o strukturze instytutu, o pracownikach, mamy gotowe schematy wzajemnych powiązań z innymi organizacjami, instrukcje na każdą okoliczność — od nadawania stopni naukowych do przyznawania mieszkań. Po drugie, sami jesteśmy wprowadzeni w sprawę, dysponujemy nie pisaną informacją dla pamięci operacyjnej. Po trzecie, istnieje konflikt między Szyszkinem a mną, sytuacja dramatyczna, w której, jak wiadomo, wszystkie cechy człowieka przejawiają się najjaskrawiej. I po czwarte, mamy do dyspozycji komputer…
— Czy na pewno mamy? — zwątpił Małyszew. — On jest przecież służbowy.
— W tym właśnie rzecz, że obecnie mam prawo, a nawet obowiązek, zanim stworzę model „organizatora elektronicznego”, opracować dla komputera zadania tej samej klasy. Jest to ujęte w planie, rozumiesz?
— Hm… — Sergiusz zaczął rozpinać guziki płaszcza. — Pokaż no teczki.
Kajmienow włożył rękę do kieszeni, wstał.
— Oto klucz, tam szafa. A ja tymczasem wyskoczę do sklepu, kupię coś do jedzenia.
— Nie zapomnij o papierosach — wymamrotał Sergiusz otwierając szafę.
Wołodia rzeczywiście starał się aż miło. Informacje o pracach naukowych, dane z kwestury, działu kadr, rady zakładowej, wymagania stawiane opracowaniom, organizacyjna i naukowa struktura instytutu, wzajemne powiązania organizacji społecznych, dane planu tematycznego, uchwały regulujące pracę instytutu — wszystko to było rozpisane w skali ocen porównawczych i wykreślone w postaci schematów logicznych.
— „Skala wartości stanowisk — czytał Małyszew. — Dyrektor — 900, zastępca — 450, kierownik zakładu — 360, kierownik pracowni — 300… — tak, dalej… inżynier specjalista — 160, inżynier — 130…” — Poznaję cię, listo płac! „Skala wartości stopni i tytułów naukowych” — no, też jasne; „Skala bodźców administracyjnych: awans — 1000, premie — od 700 do 200, pochwała na piśmie — 50… brak uwag o pracowniku — zero…” — Sergiusz uśmiechnął się. — Cóż, matematycznie jest to poprawne: jeśli skala obejmuje dodatnie i ujemne wielkości, to powinno być i zero. „Nagana na piśmie — minus 50, nagana z pozbawieniem premii od minus 100 do minus 600… Zwolnienie — minus 1500…” Tu Wołodia uprościł sobie, przecież zwalnia się z różnych powodów. Zresztą na początek wystarczy.
Wziął kartkę z drugiej teczki. „Schemat zależności administracyjnej”. Dyrektor i zastępca zostali umieszczeni w kwadracikach, od dyrektora biegły linie do kółeczek, w które zostali wpisani szefowie zakładów i pracowni, od nich — rozgałęzienia do kierowników tematów, a od tych — do wykonawców. Od zastępcy dyrektora, Szyszkina, rozgałęzienia prowadziły do kierowanego przez niego zakładu maszyn obliczeniowych, do działu kadr, do zaopatrzeniowców, warsztatów. Słusznie. „Schemat wewnętrznych zależności naukowych”: dyrektor — rada naukowa — zakłady — grupy tematyczne — wykonawcy…
Wrócił Kajmienow, wyjął z kieszeni kurtki kiełbasę, bułki, papierosy, dwie butelki kefiru.
— Posłuchaj, co to za przerywane linie? — zapytał Małyszew.
— Gdzie?
— No tu: od wykonawców do kierowników zakładów, do rady naukowej.
— Sprzężenie zwrotne. Przecież wykonawcy także mają swoje pomysły, projekty. Oddolna inicjatywa, że tak powiem.
— Wyrzuć to, nie wprowadzaj w błąd komputera. Szyszkin popierający inicjatywę oddolną to najlepszy dowcip.
— To przecież nie dla Szyszkina było pisane. A w ogóle, co o tym myślisz? — Wołodia z nadzieją popatrzył na przyjaciela.
— M—m… wszystko w porządku, w każdym razie prawdopodobne. Tylko dla naszych celów należy to uprościć. Nie ma po co wprowadzać do pamięci maszyny wszystkich zakładów, pracowników i wszystkich tematów. W konflikcie uczestniczycie wy dwaj. Zresztą nie obejdzie się też bez profesora Pantielejewa — więc trzej. No i ja, jako mimowolny świadek. To znaczy cztery postacie — cztery zasadnicze kody komputerowe.
Sergiusz wziął kartkę, napisał:
001[11]* — P. N. Szyszkin.
010 — W. G. Pantielejew.
011 — W. M. Kajmienow.
100 — S. A. Małyszew.
— W tych czterech adresach umieszczamy całą informację, dobra? Jeśli będzie ona pomyślna dla danego adresu — liczba ze znakiem „plus”. Jeśli nie — „minus”.
— Słusznie, towarzyszu 100! Weź się do upraszczania schematów, a ja tymczasem zaprogramuję algorytmy Szyszkina… Więc „dziel i rządź”. Hm… to odnosi się do innych, to jest, w tym wypadku — do trzech głównych adresów. Przekazywanie rozkazów i informacji odbywa się tylko przez adres 001, czyli przez Szyszkina… „Oko za oko” — program wzajemnego odejmowania. Jako pierwsza zeruje się mniejsza liczba…
— Stop! — Małyszew położył ołówek. — Nie wydaje ci się, że rzucasz potwarz na Szyszkina?
Kajmienow podniósł na niego zamglone oczy.
— O czym mówisz?
— O algorytmach, które obmyśliłeś. Jakie masz dowody, że on się kieruje tym „dziel i rządź”, „oko za oko”…?
— Jego mózgu naturalnie nie badałem, ale, jak sądzę, jest to oczywiste.
— W matematyce nie istnieją oczywiste fakty — upierał się Sergiusz. Nie powinniśmy narzucać modelowi recepty zachowania się. Bardzo możliwe, że algorytmy Sz–2 nie są tak proste, jak przysłowia i powiedzonka.
— Oj, słusznie — z zachwytem wyszeptał Kajmienow. — Nie trzeba algorytmów, do diabła z algorytmami! Posyłamy maszynie informację o sytuacji, stawiamy cel i niech sobie radzi jak może: szuka optymalnego wariantu zachowania. I my będziemy mieli mniej pracy. — Podarł kartkę. — Sierioża, jesteś genialny!
Pomarańczowe, migotliwe światło lampek na pulpicie układało się w wymyślne figury. Elektronowy promień na ekranie kontrolnym albo rysował spokojną zieloną linię poziomą, albo kreślił łamaną. Głucho potrzaskiwały kontaktory silników magnetycznych bębna pamięci. W plastykowym sześcianie M–117 zamieszkało teraz jakieś aktywne stworzenie elektroniczne. Szybko i bezszelestnie włączało i wyłączało tranzystory, kierowało wiązki elektronów przez diody, wyrzucało impulsy pola magnetycznego w pierścieniach ferrytowych. Po przewodach — nerwach miotały się, wzmacniając bądź wzajemnie wytłumiając, sygnały elektryczne.
Kajmienow i Małyszew palili nerwowo obok maszyny. Po kilkudziesięciu minutach migotanie lampek na pulpicie uspokoiło się.
— Tak… — Wolodia zgasił niedopałek. — Można zadawać pytania. Najpierw zapytajmy 010 o coś niewinnego. No… jak się odnosisz do dyrektora instytutu, szanowny Sz–2?
Przerzucił trzy przełączniki na pulpicie: dwa na prawo, jeden na lewo. Natychmiast rozległ się urywany stukot drukarki; z prostokątnej gardzieli wysuwał się biały język papierowej taśmy. Inżynierowie pochylili się nad nim.
— Adres 2, podadres „organizatora elektronicznego” — Małyszew tłumaczył zapis cyfrowy. — Symbole odejmowania, jakieś numery… Daj no twoje tablice, bez nich nie połapię się. Tak, tak. Aha, zamierza odjąć „organizatorowi elektronicznemu” funkcje 14, 21 i 35…
— Przyznawanie premii, awanse i przyznawanie mieszkań — sprawdził na liście Wołodia.
— …i chce to wziąć na siebie. Nie w ciemię bity! Ehe! W następnych wierszach w wyniku przejęcia tych funkcji Szyszkin uzyskał dodatkowe proste sprzężenia w schematach administracyjnych i społecznych. I nawet jakieś zwrotne…
— Cóż, to również jest zrozumiałe. — Kajmienow znowu położył palce na przełącznikach.
— Zapytaj o szczegółowe zadania przewozowe — szybko powiedział Sergiusz. — Niech odpowie jak na spowiedzi: dlaczego tak polubił te zadania? Dlaczego lekceważy ogólne rozwiązania?
— Wprowadzam.
M–117 odbębniła nowy kawałek taśmy. Kajmienow przebiegł po nim wzrokiem.
— Adres 4, podadres „przewozy”. Poczekaj… on ma inną ocenę wagi tych zadań… — Sergiusz zawisł nad Wolodią dysząc mu niemal w ucho. — Aha, jest! Szczegółowe zadania — każde z nich to nowy artykuł. Ogólne zadanie — tylko jeden temat… Wszystko jasne: ilość prac naukowych to najbardziej żelazne kryterium w nauce. Popatrz. Szyszkin, a rozumie to.
— Ni cholery nie rozumie — ze złością powiedział Sergiusz.
— No dobrze — Kajmienow odwrócił się od pulpitu. — A teraz zapytamy o siebie. Jakie są zamiary Sz–2 względem mnie po dzisiejszym incydencie?
Tym razem stuk czcionek drukarki okazał się nad podziw monotonny. Małyszew oderwał taśmę, rzucił okiem.
— Co takiego? Same zera. Nawet twojego adresu nie ma… — Podniósł wzrok na przyjaciela. — Słuchaj, Wołodia, przecież on ciebie, no… zabił.
* Obecnie istnieją już komputery osobiste (przyp. tłum.).
* To przewidywanie Kajmienowa już się spełniło: obecnie mikrokalkulatory następcy ogromnych maszyn cybernetycznych z początku lat sześćdziesiątych (kiedy powstawał ten utwór) — są nawet mniejsze i tańsze niż radioodbiorniki (przypis autora do II wydania z 1983).
* Liczby binarne: 001 = 1, 010 == 2, 011 = 3, 100 = 4 (przypis autora).