126134.fb2
Kajmienow popatrzył na taśmę, potem na komputer lśniący w świetle lamp, skrzywił się.
— Fe, jak grubiańsko! Nie… to na pewno przypadkowy błąd. Sprawdzimy pamięć operacyjną… — Nacisnął kilka klawiszy na pulpicie.
Ani jedna lampka nie mignęła. Wołodia zaklął, nacisnął kilka białych klawiszy.
— O rany, informacja o mnie istnieje tylko w pamięci stałej, nad którą maszyna nie ma władzy. Nekrolog, ładna sprawa!
Zaczął przemierzać salę. Małyszew obserwował go.
— W ogóle to Szyszkin jest silnym chłopem. I jeśli przydybie cię gdzieś w bramie z cegłą, to problem 011 zostanie ostatecznie rozwiązany.
Kajmienow z roztargnieniem popatrzył na niego.
— Poczekaj, wydaje mi się, że rozumiem. Należy wprowadzić skalę niebezpieczeństw. Oczywiście! Nastraszyliśmy biedną maszynę do utraty przytomności. Przecież nie zamierzam pozbawić Szyszkina życia, ręki, nogi, nawet zdrowia. — Podszedł do stołu, zaczął wypisywać na kartce: życie — 10 000, duży uszczerbek na zdrowiu, uszkodzenie członków, że tak powiem… ile?
— Pięć tysięcy — podpowiedział Sergiusz.
— Ciężkie choroby — 3000, lekkie choroby — 1000. Cóż to jest, pytam się, w porównaniu z tym jakaś tam setka punktów z powodu kłopotów w pracy. Czy warto z jej powodu likwidować mnie?
Kajmienow usiadł za pulpitem, położył przed sobą kartkę.
— No — o, spróbujmy teraz — powiedział, kiedy rozsiane światełka neonówek zamarły wskazując, że komputer przetrawił nową porcję informacji.
Przerzucił dźwigienki przełączników na 011. Terkot drukarki zabrzmiał w ciszy sali jak seria z karabinu maszynowego: taśma była usiana wierszami zer.
Wołodia z niezadowoleniem popatrzył na maszynę.
— No i co ty na to powiesz? Niczego sobie wariant optymalny.
Małyszew siadł, wyprostował nogi.
— Kiedy będziesz spisywał testament, zapisz mi motocykl i kurtkę. Będę jeździł i dobrze cię wspominał.
— Sierioża, żarty żartami, lecz pierwsze dwa rozwiązania były zupełnie prawdopodobne… I jeszcze jedno: dlaczego on nie wykończył dyrektora instytutu? Przecież jego pozycja też nie jest miła Szyszkinowi.
— Cóż, dla Pantielejewa skali zabraknie.
Obraz kierownika, który w przekrzywionym krawacie energicznie poruszając ramionami dusi Kajmienowa, pojawił się przed oczyma Sergiusza. Skrzywił się.
— Nie! Taki głupi to on nie jest.
Wołodia nagle stanął jak słup pośrodku sali.
— Tak jest. Boże, ależ z nas idioci!
— Dlaczego koniecznie „z nas”?
— A z kogóż jeszcze? Wszystko wprowadziliśmy: schematy, struktury, skale, instrukcje… Kodeksu karnego nie wprowadziliśmy, zrozumiałeś? Która godzina? Wpół do jedenastej! Tak… Tylko jeden człowiek może mnie uratować o tej późnej i strasznej godzinie.
Kajmienow wykręcił numer telefonu.
— Klaudia? Wiesz co, maleńka, zajdź do Michała Nikołajewicza, weź od niego kodeks karny, złap taksówkę i pędź tutaj… Pod portiernię instytutu. Co to znaczy „późno”!.. Michał wszystko ma… Maleńka, no po co to,po co”? Tu planuje się zabójstwo z premedytacją, więc chcemy temu zapobiec… To wszystko, czekam! O! weź jeszcze od niego kodeks pracy. Koniecznie!
Odłożywszy słuchawkę zwycięsko popatrzył na maszynę.
— Niech wie, że i zwolnić mnie nie tak łatwo.
…Wyszli z instytutu o wpół do pierwszej. Klaudia, żona Wołodi, czekała siedząc na motocyklu lśniącym samotnie w blasku księżyca — zabrakło jej pieniędzy na powrót taksówką. Kajmienow zapuścił motor, pożegnał się z Małyszewem i pomknął z żoną w ciemność pachnącą wiosną.
Sergiusz skierował się na przystanek. Miasto leżało w dole. Rzędy lamp jarzeniowych tworzyły świecące linie niebieskich punktów. Błyski pantografów tramwajów i trolejbusów oświetlały niby flesze niskie chmury. Półksiężyc wyglądał ukradkiem spoza chmur. Chłodno lśnił wypolerowany oponami asfalt.
Z okazji wiosny na sześciobocznym jak ołówek słupie betonowym przy przystanku pojawił się wielki blaszany plakat:
UWAGA MIESZKAŃCY!
Zakładanie działek w zasięgu reaktora jest ZABRONIONE. Istniejące działki będą zaorane.
Dyrekcja Instytutu Jądrowego
— Atomowy wiek! — uśmiechnął się Sergiusz wskakując do podjeżdżającego trolejbusu.