126134.fb2 Retronauci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Retronauci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

5. Sergiusz programuje sukces

W następny poniedziałek na seminarium w gabinecie Pantielejewa spełniła się i trzecia przepowiednia modelu. Dyskutowano nad planami prac na drugie półrocze. Dyrektor zwymyślał kierownika pracowni automatów elektronicznych za błahość koncepcji: „Takimi robótkami mogą się zajmować w warsztatach, a pan pracuje wśród naukowców!”

Po mętnych usprawiedliwieniach kierownika wstał Szyszki n.

— W naszym zakładzie — powiedział poważnie — w drugim półroczu postawimy następujące zadanie: „Opracowanie uogólnionych programów dla przewozów towarów z zastosowaniem kompleksu maszyn na stacjach węzłowych i w bazach hurtowych”… — I dalej, niezbyt odbiegając od sformułowanych przez Małyszewa tydzień temu idei, rozwinął plan pracy.

Wysłuchano go z uwagą, Pantielejew zaś błysnąwszy okularami powiedział:

— O, to ważna rzecz! Komu pan zamierza powierzyć pracę, Pawle Nikołajewiczu?

— Sądzę, że powierzymy ją… — Szyszkin zwrócił głowę w stronę Małyszewa — Sergiuszowi… e—e… Aleksiejewiczowi. Zdobył już wystarczające doświadczenie w rozwiązywaniu zadań szczegółowych i poradzi sobie z tym. Kolega Małyszew powinien się rozwijać. No, a jeśli nie podoła, pomożemy.

Sergiusz, chociaż przewidział podobny obrót sprawy, nie oczekiwał, że go obedrą ze skóry tak łatwo i bezczelnie. Patrzył oszołomiony na siedzących: wokół były życzliwe oczy, spokojne mądre twarze, okulary, fryzury, łysiny… Było zupełnie oczywiste, że doktor Szyszkin, kierownik zakładu, to autor tej daleko idącej idei naukowej, a on, inżynier Małyszew — tylko wykonawca, który ma się dopiero rozwijać. Tak być powinno. Dziwne, gdyby było inaczej. I co teraz? Jeśli — jak ta żaba z opowiadania Garszyna — krzyknie: „To przecież ja!’”, to wpadnie do kałuży.

Sergiusz bezradnie spojrzał na Kajnnenowa. Ten siedział milcząc, tylko wbił w Szyszkina uporczywe spojrzenie.

A Pantielejew lekko ochrypłym basem grzecznie dziękuje Szyszkinowi i innym dyskutantom i prosi, żeby nie zwlekać z opracowaniem planów.

Seminarium zakończyło się.

Kajmienow i Małyszew pozostali w gabinecie. Pantielejew, który od razu zabrał się do oszacowania jakichś obliczeń na tablicy, popatrzył na nich pytająco i niecierpliwie.

— Walentynie Gieorgijewiczu — powiedział Kajmienow obawiam się, że wydam się panu nudny, ale proszę otworzyć nasz pakiet numer cztery.

— A, ta wasza tajemnica! — Profesor uśmiechnął się, odłożył kredę, wyjął z sejfu pakiet, podał go Wołodi. — Proszę.

Kajmienow złamał pieczęć, wyjął z koperty kartkę.

— Proszę przeczytać.

—,10–15 kwietnia P. Szyszkin zreferuje koncepcję opracowania uogólnionego algorytmu optymalizacji przewozów wszystkich towarów…” i tak dalej. — Dyrektor położył kartkę, popatrzył na programistów. — Wszystko w porządku, idea jest cenna. Więc co?

— Jak to co? — Z oszołomieniem powtórzył Kajmienow. — Czy pan zwrócił uwagę na datę?

— Zwróciłem. Wasza kartka została napisana szóstego kwietnia, dzisiaj jest piętnasty. Też prawda. To oczywiste, że człowiek ma najpierw ideę pomysłu, a potem go wypowiada. Dziwne byłoby, gdyby działo się na odwrót.

— Rzecz w tym, że wymyślił to i podpowiedział Szyszkinowi Sergiusz Małyszew — wypalił Kajmienow.

— To tak? — Pantielejew z zainteresowaniem popatrzył na Małyszewa. Ten milczał spuściwszy głowę. — Hm… kierownik Szyszkin, pan i kolega Małyszew pracujecie razem, czyż nie tak? To naturalne, że wymieniacie poglądy, formułujecie problemy, wypowiadacie pomysły. Bywa, że pomysł przychodzi do głowy od razu kilku badaczom, bywa, że unosi się w powietrzu… Po cóż z tego robić dramat? — Profesor zaczął się złościć i z narastającym zniecierpliwieniem popatrywał na tablicę. — I jeszcze, Włodzimierzu Michajłowiczu, jeśli pan wiedział, że nie Szyszkin, ale… kolega Małyszew jest autorem tego pomysłu, to dlaczego nie powiedział pan o tym na seminarium? Dlaczego pan uznał za bardziej wygodne… jak to się pan sam wyraża? — „kapować” mi o tym konfidencjonalnie?

Kajmienow spojrzał na niego z zakłopotaniem: takiego ciosu się nie spodziewał.

— Proszę wybaczyć, panie profesorze — nie wytrzymał Sergiusz. — Nie chcieliśmy… Osobiście nie zgłaszam żadnych pretensji do kierownika zakładu. Chodźmy, Wołodia!

— Chwileczkę — zatrzymał inżynierów Pantielejew. — Posłuchajcie. Wydaje mi się, że wymyśliliście jakąś grę… przypuszczalnie posługując się cybernetyką. Nie uważam się za uprawnionego do wtrącania się, ponieważ rozumiem, że mogą wam przychodzić do głowy pomysły poza planem tematycznym instytutu. Cóż, każdy badacz ma prawo do własnych poszukiwań. Lecz jeśli wybraliście mnie… hm… na pośrednika lub, dokładniej mówiąc, „skrzynkę pocztową” waszej gry, to chciałbym mieć nadzieję, że nie sprowadza się ona do intryg. Nie ma niczego wstrętniejszego niż intrygi. Nic tak nie pustoszy mózgu jak intrygi… — I profesor jeszcze pięć minut mówił na ten temat.

Kiedy Małyszew i Kajmienow wychodzili z gabinetu, ich policzki płonęły z poniżenia.

— Nie trać ducha, Sieriożka Wołodia położył mu rękę na ramieniu. — Mimo wszystko policzymy się z nim w dosłownym tego słowa znaczeniu. Chodź, posiedzimy dziś wieczorem nad tym, co?

Małyszew szarpnął ramieniem, żeby zrzucić rękę kolegi, lecz nic nie zdążył powiedzieć: naprzeciw nich szedł po schodach Szyszkin.

,…Dość poszukiwań, wystarczy mi dobre samopoczucie! Oto, jak się wszystko obróciło! Szyszkina nie weźmiesz gołą matematyką… I Kajmienow także — dobry mi przyjaciel!

Widocznie wszystko pozostanie po staremu, nie ma co bawić się w ciuciubabkę z maszyną…”

Małyszew siedział sam w sali przy pulpicie „Mołni”; powietrze z dmuchawy poruszało mu włosy.

…Pociągi mkną po lśniących szynach, ryczą ciężarówki na zakrętach, statki płyną po rzekach i morzach. Wiozą ładunki: pszenicę, węgiel, obrabiarki, rudę, tkaniny, zabawki, jabłka — wszystko, czego potrzebują ludzie. Na stacjach rozrządowych i w bazach przeładunkowych komputery przekładają zwrotnice, sterują automatycznymi ładowarkami, wyświetlają na tablicach rozdzielczych schematy najlepszych tras: bez zatorów i przestojów. Z czasem zostanie zautomatyzowany transport: kierowcy, maszyniści, dyspozytorzy i konduktorzy przejdą do innej pracy. Maszyny matematyczne staną się sercem systemu krążenia kraju. I będzie to nie jego sukces, nawet jeśli on tego dokona. „Pod kierunkiem dra nauk technicznych Pawła Szyszkina w Instytucie Techniki Obliczeniowej stworzono algorytm… opraco…” — zachłystując się zaczną pisać gazety. A o wykonawcach kto pisze? Sergiusz wyobraził sobie monumentalno—zarozumiałą twarz Szyszkina na kolumnie gazety i zrobiło mu się nie do zniesienia przykro.

…O tej samej godzinie doktor Szyszkin szedł pospiesznie między cichymi domami i drzewami skąpanymi w szarozielonym księżycowym świetle. Pozostał do późna w instytucie, żeby nie spotkać się z Małyszewem i Kajmienowem, i teraz złorzeczył sobie. Wtedy, na seminarium, Małyszew patrzył na niego ciężkim wzrokiem, a ten bandyta Kajmienow znaczącym ruchem warg rzucił jakieś bezdźwięczne słowo. Szyszkin przekonywał samego siebie, że nie zrozumiał tego słowa, lecz w głębi duszy czuł zwątpienie i przygnębienie. I potem na schodach: „My się z nim policzymy… posiedźmy dziś…” Co oni zamierzają?!

W zaułku rozległy się kroki. Omal nie zaczął biec. Księżyc skakał za nim nad dachami.

Dawno, jeszcze na uczelni, Szyszkin zorientował się, że nauka to takie zajęcie, dzięki któremu każdy zna się tylko na tym, nad czym sam siedzi. Szybko opanował nieskomplikowany algorytm uzyskiwania stopni naukowych: artykuły napisane przez jego magistrantów, skompilowana z ich prac rozprawa, egzamin doktorski zdany przed dobrymi znajomymi, „dwadzieścia minut wstydu” na obronie… Znalazłszy się w instytucie Pantielejewa Szyszkin wyczuł wręcz ten zakres czynności i obowiązków, których wypełnianie umożliwia zaliczenie do grona solidnych pracowników i odnoszenie sukcesów.

A mimo wszystko nigdy nie mógł się pozbyć strachu. Każdy nowy pomysł, nowy człowiek, nowe sprawy wywoływały zaniepokojenie. Lękał się wszystkiego, co niezrozumiałe — i bał się, żeby inni nie zauważyli, iż czegoś nie rozumie. Kiedy dyrektor instytutu z przejęciem opowiadał mu o swoich nowych zamiarach, czasami nagle drętwiał z przerażenia: a co, jeśli ten przerwie rozmowę, gniewnie krzyknie: „Posłuchaj pan, co pan tak przytakuje? Ja pana nabieram, plotę głupstwa!..” Obawiał się wysuwania pomysłów: a nuż okażą się nie takie? Bał się też nie występować z nimi: a nuż zauważą, że jest miernotą. Był zmęczony tymi obawami, tak jak inni się męczą pracą nad siły.

Obecnie zaś Szyszkina straszyły nieprzeniknione szare cienie kiosków i domów, wilgotne, jakieś takie cmentarne zapachy z bram. „Oni niczego mi nie udowodnią, prawo jest po mojej stronie — gorąco przekonywał samego siebie przez cały dzień. — Ale jeśli naprawdę gdzieś się zaczają… Są we dwóch, młodzi i silni, źli. Zwłaszcza Kajmienow, ten do wszystkiego jest zdolny…”

Do domu pozostało kilka przecznic. Ulica była cicha i wyludniona. „Czyżby chcieli mnie pobić?!” — myślał obchodząc cienie. Sama myśl o tym, że jego — inteligentnego, jeszcze niestarego i podobającego się kobietom — mogą bić, była poniżająca i straszna.

Sergiusz Małyszew stał w oknie, patrzył na księżyc. „Cóż, widocznie jeśli się sam o siebie nie zatroszczysz — to nikt się o to nie postara. Badania oczywiście mimo wszystko będę” kontynuował: praca to praca.

Ale i o sobie zapominać nie można, inaczej przez całe życie będę terminatorem u Szyszkina… A co, jeśli?… Niech to diabli wezmą, że ja się od razu nie domyśliłem! Chodzę koło komputera, różne załadunki — wyładunki liczę na chwałę szefa, Wołodi pomagam programować — a dla siebie?!”

Małyszew był inżynierem — nowy pomysł techniczny od razu przywrócił mu jasność myśli i dobry humor. „Kto powiedział, że na komputerze można modelować tylko Sz–2? Dlaczego by nie zaprogramować dążenia i celów Małyszewa? Ma–2 — też brzmi!” Włączył M–117, znalazł na biurku Kajmienowa materiały, według których kodowali informację, siadł przy swoim biurku. „A zatem: uzupełnienie sytuacji: zgadzam się być wykonawcą u Szyszkina, nie będę umniejszał jego zasług, ale chcę… czego chcę? Po pierwsze: doktoratu. Po drugie: mieszkania… A co!”

Spojrzał z ukosa na grę pomarańczowych światełek na pulpicie maszyny. „Dla ciebie, pani, została stworzona ta przepiękna sala z klimatyzacją — trzeba pomyśleć o sobie”.

Maszyna nabrała doświadczenia i nie odtwarzała teraz wszystkich wariantów jak przedtem: taśma z rozwiązaniem wyskoczyła po minucie. Małyszew przebiegł wzrokiem cyfry zgrupowane wokół adresów 01, 03 i 04, uśmiechnął się lekko.

— Cóż, to było do przewidzenia…

Szyszkin wchodził po oświetlonych schodach swojego domu, z każdym stopniem uspokajając się. „Ot i po wszystkim, dlaczego się denerwowałem? Przecież są inteligentnymi ludźmi…”

Otworzył drzwi, wszedł do przytulnego przedpokoju. Mieszkanie było nowe, trzypokojowe, ze ścian jeszcze nie wywietrzały zapachy materiałów budowlanych. W ciemności było trochę niesamowicie (Szyszkin rzadko przesiadywał do późna w instytucie, a teraz jeszcze żona wyjechała do Rygi po meble), lecz były to swoje, domowe strachy. Wszedł do pokoju, zaczął po omacku szukać kontaktu: oczy, nienawykłe do ciemności, niczego nie rozróżniały.

Nagle coś przeciągle zaskrzypiało i z prawej strony, z ciemności, do Szyszkina zaczęła powoli przysuwać się przerażająca szarozielona gęba — wykrzywiona grymasem, z czarnymi oczodołami, ciemną przepaską na podbródku. „To jest to!”

Kto? Co? A—a–a—a! — zakrzyczał histerycznie i nie panując nad sobą, wyrzucił do przodu rękę i nogę.

Rozległ się odgłos sypiących się odłamków lustra. Drzwi szafy ubraniowej raptownie odleciały do tyłu i zatrzasnęły się…

Szyszkin pełzał po parkiecie zbierając odłamki. A przez okno, jakby nigdy nic, zaglądała okrągła szydercza twarz księżyca.

Sergiusz Małyszew także późno wrócił do siebie, do akademika. Trzej współmieszkańcy spali. Wypalił papierosa wydmuchując dym przez lufcik, w wilgotną ciemność; nie chciało mu się spać. Podszedł do regałów z książkami wszystkich czterech mieszkańców, wyciągnął rękę po zielony tom Kuprina — i opuścił ją. Skryte upodlenie ludzkiej duszy jest straszniejsze od wszystkich tortur i barykad na świecie — pamięć cicho podsunęła zdanie z dawno czytanego opowiadania Kuprina. Popatrzył na półki z niezdecydowaniem. Pomarańczowe tomiki Ufa i Piętrowa, białe obwoluty dzieł Maksyma Gorkiego (— Co uczynię dla ludzi?! Zawołał Danko…), okładki granatowych tomów Marka Twaina. Čapek, Tołstoj, Majakowski, Jesienin, Puszkin (I nigdy losu nie zazdrościć łotrom lub głupcom — w ich nieprawym wywyższeniu*), Jack London, Remarque… Za kolorowymi obwolutami przyczaiły się, jak niebezpieczeństwo, myśli, gniew i miłość wielu ludzi, ich smutek i radość, zmartwienia i uśmiechy, ich siła i delikatność, postępki przekonywające swym jaskrawym brakiem rozwagi — samo życie tysiąckrotnie wzmocnione sztuką. Otwórz dowolną książkę — a zbije cię z tropu, sprowadzi z wytyczonej drogi zawierucha duchowa.

Małyszewowi wydawało się, że to nie on, lecz książki mu się przyglądają — uważnie i surowo. „Nie, teraz muszę być maszyną!»Co uczynię dla ludzi?!«Gdzie tam, w naszych czasach Danko zostałby ukarany mandatem za naruszenie przepisów przeciwpożarowych w lesie — i tyle!..” Zaciągnął zasłonki na regałach, rozścielił łóżko, zgasił światło.