126134.fb2 Retronauci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Retronauci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

6. Potwierdzenie algorytmu

Następnego dnia Sergiusz zdecydowanie wkroczył do gabinetu Szyszkina. Kierownik zakładu obrzucił go chłodnym i zaniepokojonym spojrzeniem; nieco zmizerniał po wczorajszym.

Małyszew wygodnie rozsiadł się w skórzanym fotelu dla interesantów.

— To jakże będzie z moim mieszkaniem. Pawle Nikołajewiczu? Chciałbym też zbierać materiały do rozprawy. Co pan o tym sądzi?

Szyszkin zorientował się niezwykle szybko, w ciągu dziesięciu sekund.

— Przecież w sprawie mieszkania trzeba się zwrócić do Kajmienowa, Sergiuszu… e—e… Aleksiejewiczu — odezwał się z zaaferowaniem. — On teraz potrafi zaprogramować w „organizatorze elektronicznym” wszystko, i sobie, i panu.

— Obawiam się, że to będzie ponad jego siły — znacząco powiedział Sergiusz.

— Tak, tak, tak, ja też tak uważam — twarz Szyszkina zaczęła przyjmować wyraz nr 2. — I dyrektorowi to tłumaczyłem… A co się tyczy doktoratu — popieramy, najwyższy czas. Z chęcią zostanę pana promotorem…

W ciągu piętnastu minut rozmowy algorytmy „ja tobie…” przeplatały się z algorytmami „oko za oko”, splatały z liniami opóźniającymi i sprzężeniami zwrotnymi, urozmaicały się schematami „nie — albo”… Paweł Nikołajewicz odprowadził Małyszewa do samych drzwi.

Następnego dnia Sergiuszowi wypadła praca na „Mołni” na drugiej zmianie: z powodu zbliżającego się święta Szyszkin maksymalnie obciążył komputer. Kiedy Małyszew wszedł do sali, Wołodia podbiegł do niego z obliczeniami.

— Posłuchaj, wprowadzałeś do M–117 dodatkowe cele i zmianę sytuacji?

— Wprowadzałem.

— Masz więc rozwiązanie: jeśli ty wystąpisz przeciwko adresowi 03, to znaczy przeciwko mnie, w każdym punkcie, to Sz–2 decyduje się zapewnić ci naukową przyszłość i mieszkanie. Sieriożka, to jest rozwiązanie kompleksowe, trzeba je sprawdzić!

— Już sprawdziłem.

— No i jak?

— Wszystko w porządku.

— Znakomicie! — Kajmienow zakręcił się w miejscu. — Posłuchaj, wkrótce będziemy mogli przepowiedzieć zachowanie Szyszkina we wszystkich szczegółach!

Małyszew obserwował go z uśmieszkiem.

— Przepowiedzieć ci jeszcze jeden szczegół? Za dwa dni odbędzie się ogólne zebranie, na którym Szyszkin zetrze adres 03, to znaczy ciebie, w proch. Będzie miał referat o dyscyplinie i o stanie prac.

— Ach tak? Hm… — uśmiech na twarzy Kajmienowa zgasł. — Posłuchaj, a co by było, gdyby opracować na M–117 referat Szyszkina? To byłby pakiet z dynamitem, co? Zresztą… nie da rady, zbyt skomplikowane. No dobrze, wystarczy i tego, co jest. Musimy teraz obaj bardzo dobrze przemyśleć, jak to podać.

— Nie obaj — pokręcił głową Małyszew. — Mam tego dość. Wychodzę z gry.

Dopiero teraz Wołodia zaczął coś niecoś rozumieć. Zbladł.

— Sierioża, co ty, poważnie?

— Tak.

— Iz Szyszkinem rozmawiałeś… poważnie? Posłuchaj, i na zebraniu opowiesz… o tym incydencie?

— No… przecież tak było!

— I to w zamian za mieszkanie i możliwość zdobycia stopnia?

— Właśnie!.. Rozważmy matematycznie. Co ci grozi: nagana z pozbawieniem premii, w najgorszym razie — zwolnienie. Od pięciuset do półtora tysiąca umownych jednostek według twojej skali. Mieszkanie i stopień są warte znacznie więcej.

Zamilkli. Pod osłonami klimatyzatorów huczała sztuczna zawieja. Silnik dmuchawy zawodził jak elektryczny bies. Ich drogi rozchodziły się.

Wołodia zapalił papierosa, spojrzał spode łba na Małyszewa.

— Niedługo wytrzymałeś.

Sergiusz wybuchnął:

— To ty niedługo wytrzymałeś. Stać cię było tylko na to, żeby w podnieceniu chlapnąć „dureń” do Szyszkina. I sam teraz żałujesz… A poza tym? Nie poszedłeś ani do Pantielejewa, ani do komitetu walczyć o tego chłopaka, którego Szyszkin utrącił. Uczepiłeś się jego „odmówić” — i koniec. Kiedy kierownik narzucił ci zbyt krótki termin, również nie narobiłeś szumu, zabezpieczyłeś się papierkiem zdejmującym z ciebie odpowiedzialność! A na seminarium… przecież profesor miał rację: jeśliś wiedział, to dlaczego milczałeś?

— Słuchaj, przecież byliśmy w trakcie eksperymentu! Zepsulibyśmy wszystko.

— Eksperyment! Obawiam się, że to nie jest ten przypadek, kiedy maszyny potrafią zastąpić ludzi. Wyłożymy więc nasze koperty, a dalej? Dyrektor raz jeszcze powie: „no i co?”

Wołodia siadł, zgarbił się i zmarkotniał.

— Ech, dlaczego wszystko wychodzi mi jakoś nie tak! Niby wymyślisz prawidłowo i starasz się jak najlepiej… — Wzruszył z zakłopotaniem ramionami.

— Dać ci dobrą radę? — protekcjonalnie powiedział Małyszew. — Wprowadź do komputera, jak na spowiedzi, swój cel, przelicz optymalny wariant. Może ci się jeszcze uda wykorzystać swoje atuty…

— Ciebie, jak widzę, już rozpiera chęć darmowego dawania dobrych rad? — Kajmienow ostro spojrzał na Sergiusza. — Zaprogramować swój cel… Zbyt wiele przyszłoby mi zamieniać na liczby binarne, Sieriożka: że kocham naukę — właśnie ją, samo poznanie, a nie związane z tym zajęciem dobra! — i chcę, żeby dzięki niej ludzie żyli lepiej, ciekawiej, uczciwiej… Że umiem i lubię coś wymyślać… że nie chcę tracić szacunku dla siebie samego ustępując takim jak Szyszkin… i że jest mi teraz przykro z twojego powodu. Obawiam się, że nie dobiorę dla tego wszystkiego ani schematów logicznych, ani programów.

Wstał, zdjął fartuch. Wkładając kurtkę odwrócił się do Sergiusza:

— Wiesz, dlaczego udało się nam względnie łatwo zaprogramować Szyszkina? Dlatego, że on nie żyje, ale prześlizguje się. Wymodelowanie zaś w komputerze życia człowieka jest niemożliwe!

— Ale przecież sam niedawno mówiłeś, że trzeba zastosować cybernetykę do zorganizowania życia osobistego!

— Ni cholery nie zrozumiałeś z tego, co mówiłem… I czy chcesz jedno maleńkie przewidywanie w zamian za twoje? Szyszkin nie powie na zebraniu o tym przypadku… no wiesz, jak go durniem nazwałem. I tobie nie pozwoli. Właśnie dlatego, że jest durniem. To jest jego słabe miejsce… Jeśli nie wierzysz, sprawdź na komputerze. Bądź zdrów.

Kajmienow poszedł. Sergiusz jeszcze długo chodził po sali. Za kratkami procesorów „Mołni” ciepło tliły się czworoboki lamp elektronicznych, na pulpicie przyzywająco migotały szeregi neonówek, a on ciągle chodził, rozmyślał, palił, uśmiechał się do swoich myśli. Potem potrząsnął głową, położył na stole materiały, usiadł do pracy.

Wyszedł z instytutu po północy.

W kilku jeszcze oknach na pierwszym piętrze budynku instytutu świeciło się niezwykle długo tego wieczoru: w gabinecie Pantielejewa Paweł Szyszkin pisał referat. Jego twarz była poważna.

Jak opiszę zebranie? Sił wystarczy mi jeszcze, żeby opowiedzieć, jak w zapełnionej sali konferencyjnej jednostajny gwar przechodzi w ciszę, jak przewodniczący rady zakładowej otwiera zebranie i oddaje głos Pawłowi Szyszkinowi występującemu z referatem: „Podniesienie dyscypliny i wydajności pracy oraz nasze zadania”, jak na twarzach siedzących widać pogodzenie się z losem.

Ale kiedy Szyszkin wstępuje na mównicę umieszczoną pod hasłem:,W nauce nie ma prostych dróg…”, kiedy twarz jego według wzoru nr 4 wyraża i zatroskanie, i zdecydowanie, i oddanie nauce oraz wszystkim wyższym instancjom, i smutek po świetlanej pamięci bohaterach poległych w bitwach, w których jemu, Szyszkinowi, nie dane było uczestniczyć, i zadowolenie z tego, że ofiary te nie były poniesione nadaremnie… Kiedy dźwięcznym głosem wypowiada: „Towarzysze! W ciągu minionego od początku roku czasu nasz kolektyw…”

…Nie, nie potrafię. Bezsilna jest przeklęta proza!

Właściwie referat jak referat. Było w nim o zwiększeniu roli cybernetyki w świetle ostatnich postanowień i konieczności włączenia się do walki o wykonanie tych postanowień. Skończyć z brakami. Podnieść dyscyplinę. Nazwisko Kajmienowa zostało wspomniane w referacie trzykrotnie: w związku z incydentem na konferencji, gdzie wypowiedział się o profesorze Miezozojskim, w związku z częstymi spóźnieniami i wreszcie w sensie ogólnym: „Kajmienowowie”.

Wołodia siedział gdzieś w pierwszych rzędach, twarz miał wyniosłą i zakłopotaną. W sali od czasu do czasu słychać było rozmowy, między rzędami wędrowały jakieś kartki. W prezydium profesor Pantielejew przeglądał papiery i jakby rytmicznie przytakiwał referującemu; nagle zdjął okulary i popatrzył na Szyszkina ciężkim wzrokiem, potem znów zagłębił się w papierach. Sergiusz Małyszew kilkakrotnie wyjmował paczkę papierosów, spoglądał z ukosa na drzwi: miał wielką chęć zapalić.

Prelegenta nagrodzono słabymi oklaskami. Potem na podium wszedł wiecznie uśmiechający się doktor Alper—Sidorow, wzburzył resztki włosów wokół łysiny.

— Oczywiście, nowe phądy należy powitać z uznaniem — zaczął Alper—Sidorow — i inicjatywę doktoha Szyszkina hównież, że zdecydował się hozpowszechnić tekst hefehatu przed zebhaniem. Oszczędza to czas, phacownicy mogą przemyśleć swoje wystąpienia i tak dalej… Ale, widocznie, tym hazem zaszło przykhe niepohozumienie, Pawle Nikołajewiczu, przecież jeśli hefehat został hozpowszechniony, to po co, pytam się, wygłaszać go?

— Jaki referat? — popatrzył na niego oszołomiony Szyszkin. — Niczego nie rozpowszechniałem!

— No, jak to nie hozpowszechniał pan? — Alper—Sidorow uśmiechnął się miękko, wyciągnął z kieszeni fartucha kilka złożonych kartek. — Oto jego maszynopis. Mowa jest o zwiększeniu dyscypliny w świetle zadań hozwoju cybehnetyki i o Włodzimierzu Kajmienowie… nawet i w liczbie mnogiej „Kajmienowowie”, i takie inne. I o nowym wzlocie twóhczej aktywności, o niebywałym zapale do phacy… wszystko jest.

Twarz Szyszkina powoli przybrała buraczkowo—szaroniebieską barwę. W sali zapadła przejmująca cisza.

— Mogę, za zgodą tu obecnych, wyjaśnić sytuację — podniósł się dyrektor. Rzecz w tym, że tekst, który teraz pokazał doktor Alper—Sidorow, został ułożony bez wiedzy mego zastępcy i niezależnie od niego… na niedawno nabytej maszynie elektronicznej dyskretnego działania M–117. — W sali podniósł się i zaraz ucichł szum. — Mam tutaj — Pantielejew potrząsnął plikiem papierów — dane o niezwykłym amatorskim eksperymencie, który przeprowadzili inżynierowie zakładu maszyn obliczeniowych, Kajmienow i Małyszew: tabele kodowania informacji, programy, dane wyjściowe komputera, rozszyfrowanie tych danych… W ciągu miesiąca posługując się maszyną M–117 przepowiadali oni zachowanie się doktora Szyszkina. Za państwa pozwoleniem, jako człowiek wbrew swej woli wybrany przez eksperymentatorów do roli znacznika czasu, zaznajomię tu obecnych z wynikami doświadczenia. Mogę to tym łatwiej uczynić, że Paweł Nikołajewicz jest moim zastępcą i znakomita część jego obowiązków jest mi znana.

Kiedy profesor Pantielejew czytał i komentował treść pakietów, sala to zamierała, to wybuchała śmiechem. Kajmienowa i Małyszewa klepano po plecach, poszturchiwano: „Aleście go urządzili! Ależ numer odstawiliście!”

— Nieco o tym, jak eksperyment został przeprowadzony — kontynuował profesor. — Jak wiadomo (co ustalił jeszcze profesor Walter Ross Ashby), rozumne zachowanie się jest określone przez trzy główne czynniki: orientowanie się w sytuacji, cel i możliwości jego osiągnięcia. Informacje dla komputera o sytuacji w instytucie koledzy czerpali głównie z danych obiektywnych, przygotowanych przez Włodzimierza Kajmienowa do ułożenia algorytmu „organizatora elektronicznego”. Dane te są znane i dość łatwe do obróbki cyfrowej. Ograniczone możliwości maszyny narzuciły oczywiście i inne wymagania: obiekt modelowania nie jest zdolny do podejmowania twórczych rozwiązań. I wreszcie wprowadzili do komputera program celu: powodzenie i osobisty sukces… Cel — oto co jest najważniejsze — profesor podniósł rękę. — Ów cel określił zachowanie się modelu elektronicznego… ale nie tylko modelu.

Pantielejew poszukał wzrokiem Kajmienowa, uśmiechnął się do niego.

— Pan mi opowiadał, Włodzimierzu Michajłowiczu, że wprowadzaliście do maszyny prawidłowo ustalone skale, przemyślane instrukcje — i mimo to model dawał wyłącznie praktyczne rozwiązania. Powiem wam więcej: gdybyście wprowadzili do maszyny M–117 utwory wielkich myślicieli wszechczasów, muzykę Beethovena, Mozarta, Czajkowskiego — to cel i w tym wypadku podporządkowałby sobie wszystko. Wszystko zostałoby uruchomione do osiągnięcia sukcesu! Jest to straszny cel, koledzy! On niszczy w człowieku wszystkie porywy serca, wszystko zamienia w śmiecie: jeśli szlachetność — to z rozmysłem, żeby zauważono i deceniono; jeśli miłość, to z uprzednio obmyślonymi zamiarami; jeśli wierność — to nie obowiązkom, ale wyższym instancjom… a jeśli taki człowiek nie dokonuje nikczemnych i przestępczych czynów, to nie ze wstrętu do podłości, lecz z obawy, żeby nie wpaść! Jestem niezmiernie zmartwiony, że… nader obraźliwe przypuszczenia eksperymentatorów co do osobistych celów i możliwości doktora Szyszkina zostały całkowicie doświadczalnie potwierdzone.

Oczy Pantielejewa, a za nim oczy wszystkich zwróciły się ku temu miejscu, gdzie siedział Szyszkin. Lecz jego nie było już na sali…

Po zebraniu Małyszew i Kajmienow skierowali się do sali maszyn: dziś przyszło im pracować na nocnej zmianie. Na korytarzu Wołodia kilka razy trzepnął Sergiusza po plecach.

— No dobrze, wystarczy — rzekł ten basem. — To i ja mogę.

— Wystraszyłeś mnie, ty diable! A mimo wszystko, co będzie z algorytmem sukcesu? Spasowałeś?

— Widzisz… — Sergiusz uniósł brwi, odchylił głowę, znacząco wydął wargi — należy jednak najpierw umówić się, co rozumiemy pod słowem „sukces”.

Otworzyli drzwi, weszli do pogrążonej w ciemności sali maszyn. Księżycowe światło wlewało się przez okna, odbijało od krawędzi procesorów i pulpitów, rozpraszało na ścianach — wydawało się, że sala jest pogrążona w zielonej, przezroczystej wodzie. Malyszew przekręcił wyłączniki na tablicy: rozbłysły rzędy lamp jarzeniowych na suficie, zaszumiały dmuchawy. Inżynierowie włożyli fartuchy.

— Aha — przypomniał sobie Wołodia — pokaż, jak zaprogramowałeś referat Szyszkina? Jak ci się to udało? Byłem całkowicie przekonany, że M—l 17 nie sprosta takiemu zadaniu.

Sergiusz przerzucał dźwigienki przełączników na pulpicie „Mołni”.

— Będę teraz musiał długo usprawiedliwiać się przed dyrektorem — uśmiechnął się. — Wprowadziłem w błąd staruszka… Widzisz, miałeś rację, dla M–117 było to niewykonalne zadanie. Po prostu usiadłem i napisałem ten referat. W dwa wieczory.

Kajmienow osunął się na krzesło. Jego usta ułożyły się w kształcie litery O.

— Rozentuzjazmowaliśmy się zbytnio modelem elektronicznym — ciągnął Mały szew. A przecież sam zdołałeś zauważyć, że jego rozwiązania są zadziwiająco banalne. I te algorytmy, które przepowiadałeś:,ja tobie — ty mnie”, „mądry pod górę nie pójdzie, mądry górę obejdzie…”, „oko za oko”… Szyszkin je rzeczywiście stosuje. Wszystko to racja. Jednym słowem, żeby zdemaskować takich jak Szyszkin, nie trzeba koniecznie używać cybernetyki. Można i bez niej.

Wołodia długo milczał. Jego oczy pociemniały, zwęziły się.

— Więc po jakiego diabła?!.. — powiedział.

1964