126134.fb2
— …Wszystko zostało zabezpieczone. Laboratorium opieczętowano, ocaleni śpią. Zwłoki Miskina są w chłodni. Rodzina nic jeszcze nie wie. Dobrze, że stało się to wieczorem, po pracy, bo inaczej izolowanie wypadku byłoby znacznie trudniejsze.
— Źle, że to się w ogóle zdarzyło — pouczająco zauważył mocny głos na drugim końcu przewodu.
— To rozumie się samo przez się. Rozważam tylko z praktycznego punktu widzenia.
— Proszę zreferować plan.
— Przerzucimy kogoś o pół doby wstecz. Woznicyna lub Ryndyczewicza. Sekundę przed wybuchem profesor zostanie odciągnięty… wezwaniem, dzwonkiem telefonu, po prostu okrzykiem — tak żeby odwrócił głowę. I wybuch go nie dosięgnie. Najwyżej zdejmie skalp. Niewielka strata, bo i zdejmować nie ma czego. Będzie miał nauczkę na przyszłość — nie lekceważyć przepisów bhp.
— Nie! — sprzeciwił się mocny głos. — To nie jest plan. Żadnych wybuchów więcej. Co pan — taki wybuch w laboratorium!
— Przepraszam, Glebie Aleksandrowiczu, ale inaczej nie można. W żaden sposób! Pan przecież zna metodykę: rzeczywistość należy poprawiać minimalnie. Jest to zgodne z nauką oraz pożyteczne: nieszczęśliwy wypadek pozostaje w pamięci potencjalnych ofiar jako uświadomiona sobie możliwość — tak żeby potem ludzie mieli się na baczności, nie dopuszczali…
— Arturze Wiktorowiczu! Wiem, rozumiem i całkowicie jestem,za” w każdym przypadku oprócz tego. Profesor Miskin powinien być przywrócony do życia cały i nie uszkodzony. Czyli ani on, ani inni uczestnicy doświadczenia nie powinni być narażeni na niebezpieczeństwo, które jest nieuchronne podczas nowego wybuchu. A zatem?…
— Tak… Niech to diabli wezmą! — Gładka twarz mojego szefa purpurowieje.
Biorę drugą słuchawkę (podsłuch, a nawet nagrywanie na taśmę wszystkich rozmów telefonicznych albo radiotelefonicznych to rzecz u nas normalna — konieczna, żeby zaoszczędzić czas) i macham na Bahryja gazetą: niech pan ochłonie. Rzuca mi gniewne spojrzenie… Zbyt wysoko postawiony jest Gleb Worotilin, żeby podnosić na niego głos; a oprócz tego jest to nasz kurator i opiekun. Ma rację Artur Wiktorowicz, lecz i tamten ją ma: mimo wszystko profesor Miskin to nie chłopiec, który utonął, i nie pijak, który zamarzł na drodze.
…Wczoraj wieczorem w jednym z laboratoriów Instytutu Neurologii przeprowadzono doświadczenie na psie. Jakieś wprowadzanie sondy do zwojów nerwowych — połączenie akupunktury z wiwisekcją; prawdę mówiąc, nie bardzo się znam na takich sprawach, na nic mi to. Doświadczenie prowadził sam Miskin, dyrektor instytutu, wielki neurochirurg i zawzięty eksperymentator. Jako neurochirurg jest rzeczywiście specjalistą klasy światowej — należy do tych, których operacje na ośrodkach nerwowych są zbliżone do boskiej interwencji: i ślepi odzyskują wzrok, i paralitycy odrzucają kule. Jeśli nie poprawimy sytuacji, jutro coś takiego napiszą o nim w nekrologu.
Doświadczenie przeprowadzano za pomocą mikromanipulatorów w komorze pod wysokim ciśnieniem stymulującej mieszanki gazowej; pies został przedtem przygotowany do operacji i tam przymocowany. Butla, w której znajdowała się mieszanka, rozerwała się wówczas, kiedy Miskin zbyt niecierpliwie i szybko odkręcił jej zawór. Do pełna nabita butla, jak ta nie nabita broń, strzela raz w roku sama. Profesorowi ścięło pół czaszki; pies w komorze udusił się. Pozostali — laborantka oraz inżynier bionik, asystent Miskina — wyszli z wypadku ze stłuczeniami.
Od niedawna każda tego rodzaju informacja o wypadkach w naszej strefie jest przekazywana najpierw (przez milicję, pogotowie — przez wszystkich) właśnie do Gleba Worotilina — nieoficjalnie i osobiście. On decyduje (także nieoficjalnie — to główna specyfika naszej pracy) albo o nadaniu sprawie zwykłego biegu, albo, po rozważeniu szans, o przekazaniu jej nam. Wielkich spraw mamy na koncie… — można policzyć na palcach; na razie zdobywaliśmy laury za topielców, dokumentowaliśmy założenia, opracowywaliśmy metodykę. Ale dowiedziawszy się tej nocy o nieszczęściu z Miskinem, Worotilin rozstrzygnął, że pogotowie już nie pomoże, milicja może poczekać — i dał nam znać.
— Wypadek, Glebie Aleksandrowiczu — z żarem mówi w tym czasie do słuchawki mój szef — jest, jak wiadomo, przejawem ukrytej prawidłowości. Nie istnieje lepsza ilustracja tej sytuacji niż ten fakt. Proszę przejrzeć protokoły naruszenia przepisów bhp w instytucie, czego w nich nie ma! — Bahryj potrząsa stosem papierów na biurku, jak gdyby Worotilin mógł to zobaczyć. — I przekroczenie norm napromieniowania rentgenowskiego, i lekceważenie zasad pracy z rtęcią, nie ekranowane urządzenia wysokiej częstotliwości, prowadzone w pojedynkę nocne prace w laboratoriach. A czy pamięta pan ten wypadek trzy lata temu, kiedy w kabinie tlenowej spłonęła lekarka!?
(Tak. Zdarzył się taki wypadek podczas podobnego doświadczenia, tylko że wówczas operowano ręcznie. Zaiskrzył przełącznik regulujący ciśnienie w kabinie — a czy dużo trzeba, żeby w obecności czystego tlenu wybuchł pożar? Nawet kabiny nie zdążono rozhermetyzować… Głośna i smutna była to sprawa, całe miasto żałowało tej dwudziestoośmioletniej, sympatycznej kobiety. Inżynier projektujący instalację dostał trzy lata za to, że nie przewidział konieczności wmontowania wyłącznika elektronicznego.)
To wszystko zdarzyło się dawno i już nieodwracalnie.
— I za tym wszystkim stoi jedna i ta sama osoba — Miskin! — kontynuuje Bahryj. — Jego nacisk, pasja eksperymentatora i hazardzisty, pokazowa ofiarność… sam ryzykuje i ludzi wystawia bez potrzeby na niebezpieczeństwo. I doigrał się, doigrał, szanowny Glebie Aleksandrowiczu, właśnie dlatego, że zawsze patrzyło się na to przez palce. Tak więc nie dla mojej przyjemności chcę mu zdjąć skalp — lecz ku przestrodze. Jest to optymalny wariant! A pan teraz w takiej sprawie żąda, żeby go ulgowo traktowano!..
— Podzielam pana obawy, Arturze Wiktorowiczu. Jeśli przywrócicie Miskina do życia, zostanie surowo pouczony. I wióry polecą, a być może skalp. Niemniej z pana planem nie zgadzam się — głos Worotilina, który nie utracił spokoju, stał się mocniejszy. — Żadnych wybuchów, urazów, kontuzji! Proszę poszukać innej możliwości, żeby bardziej zdecydowanie zmienić rzeczywistość. Leży to całkowicie w waszej mocy. I nie traćcie czasu! To wszystko!
Bahryj—Bagriejew (takie jest pełne nazwisko naszego szefa; my zaś dodajemy jeszcze „Zadunajski—Diabolin”, ma on z nami…) także rzuca słuchawkę i folguje sobie słowami wcale nie akademickimi.
— No, no — rozlega się od drzwi i to ma być człowiek z przyszłości!
Oglądamy się: w drzwiach stoi szczupły, lecz barczysty mężczyzna o pociągłej twarzy, z cienkim nosem i energicznym podbródkiem; uśmiecha się odsłaniając ładne zęby. To Światosław Ryndyczewicz, zwany też Ryndą albo Sławkiem, czyli „jedyny żywiciel”.
Od razu bierze się do rzeczy, przewija i natychmiast przesłuchuje na podwójnej szybkości nagranie rozmowy szefa z Worotilinem, jednocześnie przegląda dokumenty dotyczące Instytutu Neurologii, Miskina… Bahryj tymczasem przemierza pokój drobnymi kroczkami, żali się:
— I tu przeniknął protekcjonizm! A jakże Miskin, luminarz i bóg, ani jeden włos nie może mu spaść z łysiny! Przecież to nie Miskin — to Pugaczow, Stieńka Razin, Czyngis—chan neurologii. W białym fartuchu na białym koniu — naprzód, ku chwale nauki!..
Słucham tego z przyjemnością: szef w podnieceniu potrafi pięknie mówić.
— No cóż, można też bez wybuchu… — Ryndyczewicz wyłącza magnetofon, zdejmuje słuchawki.
— Można, ale jaki z tego pożytek! Ta sama prawidłowość pojawi się w następnych doświadczeniach — znowu coś się stanie, i to nie tylko jemu.
— No więc przywrócimy jeszcze raz i jeszcze… — spokojnie ciągnie Rynda. — Będziemy opracowywać metodykę na Miskinie i jego współpracownikach — nie tylko na topielcach. Kierownictwo żąda. Tyle mamy do gadania co kogut: piejemy, a czy świta, to nie nasza rzecz.
Bahryj zatrzymuje się, spogląda na niego — i zmienia obiekt swego gniewu.
— Jest pan cynikiem, Światosławie Iwanowiczu! A propos topielców, stosuje pan prostackie metody, znowu była skarga. Od damulki, mamusi tego chłopca, którego pan raczył złoić pasem w zeszłym tygodniu. Ja, powiada, nigdy w życiu nawet palcem go nie tknęłam, a tu obcy — pasem, uraz psychiczny. Oczywiście dobrze, że z toru wodnego ich pan przegnał, ale po co bić! Mój Jurek chodził w zimie na basen, sam zdążyłby odpłynąć… No proszę!
— Idiotka… — Sławek pociemniał na twarzy. — Zdążyłby! Wypłynąłby, dokładniej jego kawałki by wypłynęły.
Znaleźli sobie miejsce do zabawy — tor wodny, gdzie płynie albo „rakieta”, albo „kometa”! Mnie bito za mniejsze przewinienia.
— I wyrósł z ciebie człowiek podsuwam.
Rynda patrzy z ukosa, ale nie reaguje.
…Trzech chłopców kąpało się o zmierzchu w odludnym miejscu; jeszcze sobie zabawę pod wodą urządzili nurkowali i łapali się nawzajem. Przeszła „kometa” — jednego zabrakło. Ta machina nie odczuła przy prędkości 70 kilometrów na godzinę, jak jej podwodne skrzydło, zaostrzone z przodu jak nóż, rozcięło chłopca. Dwaj pozostali przerazili się i pobiegli do punktu ratunkowego. Stamtąd sprawę przekazano nam… Przypadek prosty, Ryndyczewicz przemieścił się o sześć godzin wstecz i zjawił się na brzegu kwadrans przed wodolotem; rozebrał się, popłynął i wygonił chłopców z wody, a potencjalnego nieboszczyka sprał pasem. Ale przecież w końcu nic się nie stało. Mamusia ma rację.
— Na mnie narzekacie, a sami to co? — Rynda przechodzi do ataku. — Te wasze zamiary co do skalpu profesora są lepsze?
— M—m… — Bahryj nie znajduje odpowiedzi. — Tak, a propos, jakie macie propozycje?
— Oblać Miskina przed doświadczeniem farbą olejną — proponuję niewinnym głosem.
Ryndyczewicz odwraca wreszcie w moją stronę energiczną twarz.
— Ty, jak widzę, jesteś dziś w dobrym humorze. Nawet zanadto.
Zawstydziłem się nieco. Ma rację: zginął człowiek, i to jaki — trzeba ratować. Wypracowałem w sobie w krótkim czasie „milicyjny profesjonalizm”, też coś! Z jednej strony spokojny stosunek do nieszczęść, którymi się zajmujemy, jest niezbędny do powodzenia w prowadzeniu spraw, do ich likwidacji, ale z drugiej — to przecież mimo wszystko są nieszczęścia. Nie wypada szczerzyć zębów.
A humor mam (Rynda ma rację) rzeczywiście dobry.
I dlatego, że mamy teraz wczesny poranek majowy, różowy wschód zapowiadający pogodny dzień. (To z powodu przykrości z Miskinem zebraliśmy się tutaj tak wcześnie).
I w ogóle — mam dwadzieścia pięć lat, jestem zdrowy i silny, w życiu osobistym nic mnie na razie złego nie spotkało, mam ciekawą pracę — więc dlaczego powinienem być przygnębiony? Ale i naigrawać się nie należy, to prawda.
Jednak Bahryj już usłyszał o lakierze.
— A z lakierem, Światosławie Iwanowiczu… ordynarnie, grubiańsko! Nie, musi pan poważnie zastanowić się nad formą. Jakoś tak to panu wychodzi nieartystycznie. Trzeba nad sobą pracować.
— W jaki sposób pracować? Proszę powiedzieć, to się postaram.
— No… czytać literaturę klasyczną, tę, którą w szkole przerabialiście… ale za mało. Słuchać muzyki poważnej:
Beethovena, Czajkowskiego, Griega… Interesować się malarstwem.
Sławek milczy, ale patrzy na szefa takimi oczyma, że wszystko jest jasne bez słów: jakie znaczenie w pracy mogą mieć powieści klasyczne i różne takie Beethoveny, Czajkowscy!..
Człowiek postronny zapewne nie zrozumie, że Ryndyczewicz dostaje dziś naganę (nie pierwszą!) nie za to, że nawalił, nawet nie za uchybienie, ale za swoją — jak i w ogóle naszą — najpoważniejszą sprawę, po której ukończeniu otrzymał pochwałę od wysokiej instancji, ode mnie zaś tytuł „jedynego żywiciela”. Poprawił wadliwe połączenie, od którego niestety zaczęła się realizacja obecnie szeroko omawianego, znanego projektu montażu na orbicie okołoziemskiej „Hangaru–1”, bazy startowej, przeładunkowej i remontowej dla lotów na Księżyc i inne planety — coś w rodzaju kosmicznego Bajkonuru.
Pierwszy został wprowadzony na orbitę moduł silnikowo—energetyczny — w częściach, z powodu jego ogromnych rozmiarów; podzespoły były tak duże, że nie starczyło rezerwy masy dla kosmonautów w kabinie, więc łączono je automatycznie, z Ziemi. Nastąpiła awaria, i to taka, że projekt był zagrożony: podczas manewru połączenia zmarnowano cały zapas sprężonego powietrza, przy którego pomocy dokonywano przemieszczeń podzespołów na orbicie. Części modułu nie połączywszy się odlatywały — oddalały się od siebie — w kosmos, w nieskończoność.
Stało się to z winy kierownika operacji połączenia w Centrum Sterowania Lotami, człowieka, w którego doświadczenie i kwalifikacje nikt — łącznie z nim samym — nie wątpił: doktora habilitowanego nauk technicznych Bułygina, czterdziestopięcioletniego chłopa na schwał o podłużnej twarzy i o ostrych rysach, z zawsze zadbaną fryzurą i wspaniałymi wąsami pod wydatnym nosem (fotografie klientów pozostają w naszym archiwum). Obiektów o takiej masie jeszcze w kosmos nie wysyłano i dlatego, chcąc nabrać doświadczenia, Bułygin postanowił „pokołysać” je na orbicie, sprawdzić zdolność manewru; stracił na to połowę zapasów powietrza. Potem przystąpił do połączenia — za pierwszym razem nie trafił, zdenerwował się, podniósł głos na jednego z operatorów. Ten odsunął od siebie podzespoły zbyt gwałtownie… a na to i na wytracenie w następstwie tego ich prędkości znowu zużyto powietrze. I… zapasu, który został, na nowe zbliżenie i połączenie po prostu nie wystarczyło.
Bułygina, kiedy manewry nie powiodły się, zabrało w stanie przedzawałowym pogotowie.
Pomogło nam to, że nikt u nas nie spieszy się z ogłaszaniem programu prac w kosmosie, a wspominać o niepowodzeniu — tym bardziej. Gdyby wszyscy się dowiedzieli — wtedy koniec: psychiczne pole zbiorowego przekonania, że wszystko wyglądało właśnie tak, czyni rzeczywistość nieodwracalną. A tak, nawet w Centrum w pierwszym dniu bynajmniej nie wszyscy dowiedzieli się o niepowodzeniu.
Bahryj z Ryndyczewiczem odlecieli do gwiezdnego miasteczka. Sławek został przerzucony o dobę wstecz z zadaniem: minimalnie wpłynąć na Bułygina, żeby nie pojawił się w Centrum.
…Później Bahryj zaproponował z dziesięć wariantów minimalnego oddziaływania zupełnie niezłych. Ale to było później. A tam, na miejscu, być może z powodu pośpiechu, być może z powodu jego charakteru, Rynda nie wymyślił niczego lepszego niż dziecięca psota z wiaderkiem lakieru. Umieścił je nad drzwiami mieszkania Bułygina tak, że kiedy ten rano wyszedł, żeby pojechać do Centrum, zawartość wiaderka wylała się na niego. I ciekł po doktorze habilitowanym niebieski lakier wysokiej jakości — za kołnierz i po włosach, i po wąsach… tylko do ust nie trafił.
Czyścili potem Bułygina przez dwa dni. I ten wypadek również spowodował atak serca u doktora.
A w Centrum Sterowania Lotami za pulpitem dowodzenia stanął dubler, zastępca Bułygina — i wszystko znakomicie przeprowadził. Prace nad „Hangarem–1” idą teraz normalnym trybem.
Gleb Worotilin oprócz pochwały dla Ryndyczewicza wystarał się, żeby 10 % „oszczędności” (ceny nieudanego wystrzelenia i połączenia) przelano na nasze konto. Tak Rynda został „jedynym żywicielem” i teraz możemy rozszerzać działalność nie tylko w sensie zakupów i zamówień, ale — co najważniejsze — wszędzie jeździć i szukać odpowiednich ludzi, trenować ich. Przecież jak dotąd jest nas trzech. A jeśli uwzględnić, że Bahryj z wielu (nie całkiem dla mnie jasnych) przyczyn jest w naszym zespole bardziej trenerem niż graczem, to zostaje nas dwóch: ja i Rynda.
Ryndyczewicz jest, jak się to mówi, z ludu. Był traktorzystą w swojej wsi białoruskiej, potem budowniczym, elektromonterem, ślusarzem, tokarzem złota rączka.
Skończył zaocznie studia. Swój dyplom ocenia z humorem.
Jest człowiekiem kulturalnym „odtąd—dotąd”, minimalnie, na tyle, żeby zrozumieć, co nadaje telewizja. A do tego jeszcze jest egocentryczny, przewrażliwiony, uparty jak osioł — nic dobrego.
O sobie nie będę mówił, lecz myślę, że wiele moich cech nie cieszy wcale szefa. I jeśli wybrał nas dwóch spośród tysięcy, to nie dla przymiotów ducha i nie dla pięknych oczu (to ja mam piękne oczy: niebieskie z granatową obwódką; z ich powodu oraz blond włosów biorą mnie za mieszkańca Północy — chociaż w rzeczywistości jestem z Bierdiańska nad Morzem Azowskim), lecz z powodu absolutnej pamięci, głównej zalety wymaganej w naszej pracy. Zaletą Ryndyczewicza było to, że po pierwszym pokazie opanowywał wszystkie operacje z ich niuansami — zadziwiając przy tym przełożonych; moją zaś to, że w naszym Instytucie Mikroelektroniki zasłynąłem już na pierwszym roku jako chodzący poradnik, bibliograficzny periodyk i encyklopedia (chociaż wybierając się na te studia miałem nadzieję, że stanę się sławny z innego powodu). Dzięki tej sławie odszukał nas Bahryj. Pamięć absolutna — zdolność zapamiętywania wszystkiego aż do najdrobniejszych szczegółów i odtwarzania bez trudu oraz w dowolnej kolejności — to nie tylko jakby techniczna nasza właściwość: według wyjaśnień Bahryja—Bagriejewa jest to druga (a może nawet pierwsza) postać naszego istnienia.
Jesteśmy retronautami, ludźmi umiejącymi płynąć pod prąd czasu.
Poruszanie się za pomocą energii pod prąd czasu: tylko nacisnąć klawisz lub przełącznik i w drogę — nie jest możliwe. Czas sam w sobie to ogromna energia, energia strumienia materii, rodzącego i unoszącego światy. Majakowski marzył: Wprząc by ten czas w transmisyjny pas, przełożyć z wolnego na pełny kurs! Żeby nie zegar pokazywał czas, lecz żeby uczciwie czas godziny niósł[2]*. W istocie tak się właśnie dzieje: czas porusza i zegary, i mnie, który je nakręcam, i obieg materii w procesach przyrody, które zasilają, „nakręcają” mnie, planety i słońca, wszystko.
Energia spoczynkowa ciał E = mc2 jest właśnie energią ruchu — istnienia ciał w czasie. Próba zatrzymania powoduje anihilację.
…Zdarzało mi się czytać w utworach science fiction: zapłaci facet milion i z przyjaciółką przenosi się w czasie, żeby popatrzeć na męki pierwszych chrześcijan albo na Noc świętego Bartłomieja. Dla lepszego trawienia. Można powiedzieć — leżąc i czkając. Nie, kochani, czas to nie jest przestrzeń, forsa znaczy tu tak samo mało, jak i energia.
Bahryj—Bagriejew poszedł inną drogą, nie zaczynał od energii, techniki, lecz od człowieka. Metodą informatyczną, co już samo przez się, przy swej całej teoretycznej ścisłości, jest bliższe sztuce niż technice.
Wyjściową hipotezą było to, że człowiek, jak każda istota, jest czterowymiarowy. Nie dość na tym, ma on dwa różne „wymiary w czasie”. Pierwszy — biologiczny: mniej więcej półsekundowy interwał jednoczesności, do którego są dostosowane nasze ruchy, słowa, bicie serca. Dzięki niemu postrzegamy nasz świat właśnie takim: gdyby, powiedzmy, składał się z tysięcznej części sekundy, to zamiast niskich tonów, słyszelibyśmy serie trzasków… i żegnaj, muzyko!
Przed retromisją bierzemy preparat petoilu, który rozciąga interwał jednoczesności do kilku sekund — i coś strasznego, jak zmienia się otaczający nas świat!
Ale oprócz interwału biologicznego jednakowego dla wszystkich wyższych kręgowców istnieje też inny, w którym ludzie zauważalnie dominują nad pozostałymi stworzeniami: psychiczny. Pamięć. I tym ludzie różnią się nie tylko od zwierząt, ale i między sobą.
Pamięć… Na pierwszy rzut oka wydaje się, iż można ją przyrównać do postrzegania w przestrzeni: im dalej jest przedmiot, tym trudniej go zobaczyć, podobnie: im bardziej odległe w czasie jest zdarzenie, tym trudniej je sobie przypomnieć. Lecz dlaczego, powiedzcie, zdarzenie z odległej przeszłości niezwykle wyraźnie przypomina się w miejscu, gdzie się dokonało — przecież w czasie miejsca te przemieściły się tak jak inne? Dlaczego na starość ludzie najlepiej pamiętają zdarzenia z młodości i dzieciństwa? Dlaczego w ogóle można przypominać sobie dawne i najdrobniejsze fakty wraz ze szczegółami, nawet wzrokowo? A sny, w których widzimy dawno umarłych albo ludzi, którzy już zniknęli z naszego życia?… Wiele jest tu jeszcze pytań.
I odpowiedź na nie jest jedna: dlatego, że działo się to z nami. Wszystko, co przeżyliśmy kiedykolwiek, całkowicie pozostaje w pamięci. Wszystko zachowuje się: stłuczenia, rozkosz jedzenia albo miłości, spotkania, sny… i nawet kiedy mocno spaliśmy, to pamiętamy, że nic się nie śniło. Dlatego, że jest inne określenie czasu — istnienie. I prawdziwa czterowymiarowa istota, Człowiek a nie jego zdjęcie, zmieniający się obraz — to długa wijąca się razem z Ziemią w czterowymiarowym kontinuum taśma—rzeka jego życia: jej źródło to narodziny, ujście… także wiadomo co.
I, co najważniejsze, zakres jego świadomego istnienia zależy od interwału i informacyjnej pełni pamięci — a mianowicie jej części poddającej się sterowaniu, podporządkowanej woli i rozumowi.
Opowiadam to, co Bahryj wykładał nam na zajęciach i treningach. Dużo wykładał, wiele nas nauczył — i wszystko to było tak niezwykłe, odmienne jakoś od tego, co pisze się o czasie i pamięci we współczesnych czasopismach i książkach (przecież czytam nowości), że przyszła mi do głowy pewna interesująca hipoteza. Myślałem o niej tak i siak, dopasowywałem do niej wyniki obserwacji szefa i wszystko układało się, jak się to mówi, w kolor:
— i owa nieprzeciętna wiedza…
— i osobowość Bahryja—Bagriejewa: jego bezkompromisowość, całkowite poświęcenie się sprawie, bezinteresowność i obojętność na to, czy dany wynik przyniesie mu osobistą korzyść, a oprócz tego ta ogromna erudycja — od fizyki do jogi, od gry aktorskiej do układów elektronicznych, jakiś nadmiar we wszystkim, jego wiedzy, sił, zdolności wystarczyłoby dla kilku osób…
— a przede wszystkim pewna osobliwość w postępowaniu: nigdy nie brał udziału w retromisjach w celu zmiany rzeczywistości, natomiast podczas treningu ze mną albo ze Sławkiem — zawsze chętnie (bez niego nigdy byśmy się nie nauczyli); trzeba znać tę poezję retronautyki — te uczucia, jakie wtedy cię ogarniają, oraz potem, kiedy zmieniłeś rzeczywistość, poczucie władzy nad czasem, pełne dystansu pojmowanie świata — żeby zrozumieć dziwne zachowanie się człowieka, który nauczył innych, jak przeprowadzać retromisje, sam zaś nie bierze w nich udziału.
— A wiesz, dlaczego? — powiedziałem Ryndyczewiczowi podzieliwszy się z nim myślami. — On już jest przerzucony. Z bardzo odległych czasów, zrozumiałeś? I więcej zmieniać rzeczywistości mu nie wolno.
— Z przyszłości, sądzisz?… — Sławek z powątpiewaniem pokręcił głową. — Hm… Kląć umie porządnie. W przyszłości takich słów zapewne nie znają.
— On się maskuje podnieciło mnie jego zwątpienie. — Przecież takich słów łatwo się nauczyć.
Ogólnie biorąc, Rynda zgodził się z moimi argumentami i postanowiliśmy otwarcie porozmawiać z Bahryjem. Niech nie sypie piaskiem w oczy. Szef siedząc za biurkiem wysłuchał nas (a właściwie mnie) z dużą uwagą — i ani mrugnął.
— Znakomicie — powiedział. — Wstrząsająco. Metoda dedukcyjna… A neandertalczycy posługiwali się telegrafem bez drutu.
— Co mają do rzeczy neandertalczycy? — zapytałem.
— A mają. Drutu wszak w ich jaskiniach nie znaleziono. Dlaczego ten argument ma być gorszy od tego, że jestem z przyszłości, bo nie biorę udziału w retromisjach. Przybyłem tutaj, żeby nauczyć tych dwóch wybrańców, Ryndyczewicza i Woznicyna, techniki przemieszczania się w czasie. A czy nie wydaje się wam, wybrańcy, że wiara w przybyszów z przyszłości jest objawem złego gustu i nihilizmu ducha, podobnie jak wiara w przybyszów z kosmosu, która leży blisko wiary w Boga! „Przyjdzie Pan, Pan nas nauczy…” Żebyśmy tylko nie musieli sami decydować. Zmuszony jestem was zmartwić: żadnej przyszłości na razie nie ma. Jest przeszłość, jest teraźniejszość — front fali uderzeniowej czasu. A przyszłość — leży całkowicie w kategorii możliwości.
— No wie pan! — powiedziałem. — Kiedy wyruszam chociażby na dobę wstecz, przyszłość jest dla mnie jak najbardziej rzeczywista.
— Ty nie wyruszasz wstecz, w przeszłość, mój przyjacielu — szef spojrzał na mnie ze współczuciem — ty pozostajesz w teraźniejszości i działasz w imię teraźniejszości. Okazuje się, że nie wszystko jeszcze zrozumieliście… Wszystkie wasze działania to wspomnienia. Pełne, głębokie, o ogromnej sile… — mające się do zwykłych wspomnień tak jak, powiedzmy, wybuch termojądrowy do petardy — ale jednak wspomnienia. Oddziaływania w pamięci…
— …takie, które mogą zmienić rzeczywistość! — uściśliłem.
— A co w tym szczególnego, czy rzadko tak bywa? Jeśli świadek przypomni sobie, jak wyglądał przestępca, to tego ostatniego złapią; nie przypomni sobie — mogą i nie złapać. Może przypomnieć sobie, może nie przypomnieć, może powiedzieć, może przemilczeć — interwał wolnej woli. My postępujemy tak samo: wspomnienia plus swoboda działania w zakresie możliwości. Tylko, że tak powiem, i komin wyższy, i dym gęściejszy. Żadnej „teorii z przyszłości” tu nie trzeba.
Patrzy na nas niewinnymi oczyma i jeszcze się uśmiecha.
— No, a może nam nie wolno?… — wyrzekł Ryndyczewicz. — My również znamy swoje obowiązki, Arturze Wiktorowiczu: podczas retromisji nie zaleca się wyjawiać zbyt wiele informacji. Tym bardziej takiej! Ale przecież jesteśmy swoi. I nigdy nikomu… Proszę chociaż powiedzieć, czy trzecia wojna światowa była, czy nie?
— Oczywiście że nie, skoro przysyłają stamtąd, o co pytasz?! — wtrąciłem się. — Nic innego by wtedy nie mieli do roboty? Proszę lepiej powiedzieć, czy pan jest już z komunistycznej przyszłości, czy trochę bliższej?
— Tak… Niech to diabli wezmą! — Bahryj walnął w biurko obiema pięściami. — Mówię wam przecież, że nie ma przyszłości, nie ma!.. Och, co za okropność, z jakimi upartymi osłami muszę pracować!
I zaczął używać tych słów, które w przyszłości będą, według Ryndyczewicza, nie znane. Kto wie, kto wie!
— Tak! — Bahryj patrzy na nas. — Nie słyszę propozycji co do Miskina. A czas ucieka, o dziewiątej zaczyna się w instytucie praca.
Milczę. Uczciwie mówiąc nie podoba mi się wariant, który narzuca nam Worotilin; plan Bahryja jest znacznie pewniejszy. Cóż ja mogę mieć za pomysły! Ale z drugiej strony trzeba się wysilić: w retromisję pójdzie ten, kogo plan zostanie przyjęty.
— Inspekcja — mówi Ryndyczewicz. — Inspektor bhp z… z miejskiej rady związków zawodowych. Odzew na zażalenia ludzi pracy.
— Nie było zażaleń — mówię. — Współpracownicy nie skarżą się na profesora. Pójdą za nim choćby w ogień.
— Właśnie — wzdycha szef.
— No więc — z powodu różnych naruszeń, patrzcie, ile ich jest! — Sławek wskazuje na dokumenty. — Zjawić się w laboratorium godzinę przed zdarzeniem, wskazać na uchybienie, zażądać natychmiastowego usunięcia zaniedbania. Tam przecież tylko trzeba tę butlę wynieść na korytarz, do kąta i zabezpieczyć kratą lub deskami. A bez tego inspektor zabrania podejmowania pracy.
— Akurat, jakiś inspektor bhp zabroni pracować Miskinowi — ironicznie mruży oczy Bahryj. — No, kochasiu…
— Każdemu. Ma prawo!
Bahryj chce jeszcze oponować, ale przeszkadza telefon. Podnosi słuchawkę (od razu zaczynają się obracać rolki magnetofonu), słucha — jego twarz blednie, nawet szarzeje:
— Rany boskie!
Ryndyczewicz i ja nakładamy słuchawki.
— …wznosił się. Ostatnia wiadomość pochodzi z dwóch tysięcy metrów. I więcej nic, łączność przerwała się. Spadł w rejonie Gawrońców… — mówił Worotilin, w którego głosie nie było zwykłej mocy i pewności siebie. — Poranny lot, wszystkie bilety sprzedane…
— Mapę! — poleca mi szef. Przynoszę i rozwijam przed nim mapę strefy, znowu biorę słuchawkę. Bahryj wodzi palcem po mapie, znajduje chutor Gawrońce, niedaleko stamtąd zatacza piękną pętlę Oskoł, lewy dopływ naszej spławnej rzeki. — Gdzie mianowicie pod Gawrońcami, dokładniej?
— Dziesięć kilometrów na południowy wschód, w dolinie Oskołu.
— To dobrze, że w dolinie, która jest zalewowa, nie zamieszkana…
— Ty znów swoje „to dobrze” — ze smutkiem powiedziano na drugim końcu przewodu. — Cóż tu może być dobrego!
— A idźże ty, Gleb, sam wiesz dokąd!.. — zakipiał Bahryj. — Nie rozumiesz, w jakim sensie oceniam, co dobrze, a co źle?
— Aha… to znaczy, że podejmujesz się?
— Sukcesu gwarantować nie mogę, ale nie spróbować także nie wolno. Najważniejsze, żeby znaleźć przyczynę, powód!.. Teraz słuchaj. Najpierw blokada. Masz mapę przed sobą?
— Tak.
Nigdy przedtem ci dwaj — niemłodzi, inteligentni ludzie na różnych stanowiskach i różnych profesji — nie mówili do siebie tak po prostu po imieniu i na „ty”: nie będzie tego między nimi i potem. Ale nieszczęście wszystkich zrównuje, teraz nie pora na subordynację i szacunek.
— Zatocz wokół Gawrońców okrąg o promieniu 15 kilometrów. Tam należy wystawić straż i żeby ani jedna żywa dusza nie przedostała się ani na zewnętrz, ani do środka. Strażnicy również nie powinni wiedzieć, co się stało. Nic się jeszcze nie stało!
— Wykonam.
— Łączność telefoniczna z Gawrońcami powinna zostać natychmiast przerwana. Dalej: na lotnisku wiadomość o katastrofie BK–22…
(A więc to BK–22! Och!.. Czuję, jak mi wszystko w środku lodowacieje. BK–22 — piękny, o stu czterdziestu miejscach samolot, dwuturbinowy, czterośmigłowy, ostatnie słowo awiacji turbośmigłowej. Jego loty z międzylądowaniem w naszym mieście rozpoczęły się ostatniej zimy, widziałem reportaż w telewizji z otwarcia linii. I masz…)
— …nie powinna być rozpowszechniona. Tych, co wiedzą, odsunąć na kilka godzin od pracy, izolować. Zawiadomię z miejsca wypadku przez radiotelefon, kiedy ich uśpić.
— Trzeba więc będzie zamknąć lotnisko.
— No to trzeba. Tylko najpierw przyślijcie tu dwa helikoptery: transportowy i pasażerski.
— Oczywiście. Kto ci będzie potrzebny tam na miejscu?
— Przedstawiciele Biura Konstrukcyjnego i fabryki, grupa operacyjno—śledcza. Ale im mniej ludzi, tym lepiej. Powiedzmy tak: po dwóch przedstawicieli i grupa złożona z trzech, czterech osób, najbardziej rozsądnych.
— Już powiadomiłem. Będą za półtorej godziny. Bekasow, być może, za dwie, jest na Krymie. Ale… dla takiego przypadku przewiduje się jeszcze sanitariuszy: mają wydobywać i rozpoznawać zwłoki, i tak dalej.
— Nie! Żadnych takich grup, dopóki my tam będziemy. Uprzedź wszystkich, że mają bezwzględnie podporządkować się mnie.
— Oczywiście. Teraz słuchaj: jeden z przedstawicieli biura Bekasowa, chociaż nieoficjalnie, zaraz przybędzie do ciebie helikopterem. Jest to Piotr Lemiech, były pilot oblatywacz, obecnie na emeryturze. Oblatywał BK–22, latał też na seryjnych.
— Znakomicie, dziękuję.
— I jeszcze jedno. Otrzymaliśmy pierwszą informację o BK–22. Zdarzyła się analogiczna katastrofa z wariantem transportowym — ponad rok temu na południu Syberii. Runął również podczas wznoszenia się, z pełnym ładunkiem. Przyczyny tam nie znaleziono, ale jest możliwe, że była taka sama i, być może, uda nam sieją poznać. Tak więc nastawcie się na to.
— A na co się jeszcze mamy nastawiać? — uśmiechnął się Bahryj. — Na requiem? Zawsze zdążymy.
— Kto poleci?
— Ja i Woznicyn. Ryndyczewicz zajmie się Instytutem Neurologii.
Na tamtym końcu przewodu zapadła cisza. Czekałem z zamierającym sercem, co odpowie Worotilin; oczywiście, bardziej wierzy w Sławka niż we mnie.
— Jak chcesz, ty wiesz lepiej. (Uff!..) No co, wszystko? Pożegnalnych mów wygłaszać nie trzeba? Cały czas jestem tutaj.
— Nie trzeba. Dalsza łączność — przez radiotelefon.
Bahryj—Bagriejew odkłada słuchawkę, odwraca się do nas:
— Wszystko słyszeliście? A więc, trafiło się ślepej kurze ziarno. Światosławie Iwanowiczu, przyjmuję pana plan, choć nie jestem nim zachwycony. Ale czas nie pyta. Przerzut krótki, sam pan sobie poradzi. Proszę się tam postarać… — ruchem palców wyraził to, o co Rynda powinien się starać: działać delikatnie i ostrożnie. — Czy ma pan punkt zaczepienia dla minionego dnia? („Zaczepienie” — to punkt końcowy przerzutu, zapamiętane przyjemne doznanie, do którego chciałoby się wrócić, przeżyć jeszcze raz).
— Mam.
— Jaki, jeśli to nie tajemnica?
— Wczoraj piłem piwo w barze obok domu, świeże, zimne. I pewien facet podzielił się ze mną rybką, pół leszcza mi dał, wyobraźcie sobie.
Bahryjem aż wstrząsa. Ryndyczewicz patrzy mu prosto w oczy ze skrywanym uśmieszkiem: oto, niby, taki już jestem — takim mnie trzeba przyjmować.
— Ehe—he!.. — wzdycha wstając zza biurka szef. — Kanciaste z nas, retronautów, typy. Cóż, nasze wady to przedłużenie naszych zalet. Dobrze, to wszystko. A ty, mój przyjacielu Aleksandrze Romanowiczu (to o mnie — i przyjaciel, i Romanowicz), nastawiaj się na duży przerzut. Może rok albo i więcej.
I spieszy, żeby nakazać technikom ogólną zbiórkę i żeby doglądać załadunku. Zostajemy z Ryndą sami. Czuję się wobec niego niezręcznie.
— Anaimz i ajeizdan — mówi wspak — onkęip i amud (Zmiana i nadzieja, duma i piękno).
— Posłuchaj, przecież nie ja zadecydowałem.
— Oget od man cin — ciągnie dalej wspak — einlarutan. (Nic nam do tego, naturalnie). Useckus (Sukcesu).
— Mejazwan (Nawzajem). — Również przechodzę na odwrotną mowę. Ćśordzaz im ża, je—je. (Ej—ej, aż mi zazdrość).
— Yt śoc? Odzrab ein, eibos kat einm. (Coś ty? Mnie tak sobie, nie bardzo).
— Zsifartop. Meikdaz myłog z eipłam o lśym ein oklyt.
Rozmawiamy wspak i mówimy biegle. Jeśli nagrać to na taśmę i potem odtworzyć w odwrotnej kolejności, nikt niczego nie będzie podejrzewał. Zresztą nic szczególnego w mowie wspak nie ma: na słuch podobna do tureckiego, przymiotniki stoją za rzeczownikami jak we francuskim, a wymowa nie jest trudniejsza od angielskiej.
Oprócz tego znakomicie umiemy chodzić tyłem, wykonywać w odwrotnej kolejności skomplikowane niesymetryczne czynności w czasie, tak iż nie da się ich odróżnić przy odtwarzaniu wspak taśmy wideomagnetofonu, na której zostało to zarejestrowane. W kabinach treningowych, gdzie na ścianach i suficie rozwijają się w odwrotnej sekwencji rzeczywiste albo wymyślone przez Bahryja—Bagriejewa zdarzenia i sceny (często w przyspieszonym tempie!), uczyliśmy się orientować w nich, przewidywać dalszą przeszłość, nawet wtrącać się stosując repliki bądź naciskając guziki testowe.
To wszystko jest nam potrzebne do prawidłowego startu i finiszu podczas retromisji, a co więcej — do pogłębienia percepcji świata, do wyodrębnienia jego cech. Ujawnia się to, że sens licznych, nader licznych połączeń i działań jest symetryczny zarówno od początku do końca, jak i od końca do początku. A dla zdarzeń, które się dzieją gdzie indziej, pozostaje tylko najbardziej ogólny, pozajakościowy ich sens — obraz unoszonych wiatrem — czasem fal materii: przód jest stromy, część tylna — łagodnie opadająca. W tym właśnie rzecz, i dlatego podejrzewam, że nasz szef to człowiek nie z dzisiejszego świata, że jego pozaenergetyczna metoda jest filozofią stosowaną, ideą—czynem…
Mówimy z Ryndyczewiczem wspak i wiemy, co mówimy. „Tylko nie myśl o małpie z gołym zadkiem” — poradził mi. Prawda, najważniejsze to myśleć nie o niej, nie o białym niedźwiedziu: o tym, że teraz leży w zalewisku Oskołu za Gawrońcami to, co pozostało po arcydziele turbośmigłowym o stu czterdziestu miejscach. I precz z tym chłodem, co pod sercem… Na razie nic się nie stało. Słusznie zabiega Bahryj o straż i blokadę: nie wolno dopuścić do rozprzestrzeniania się pożaru psychicznego. Na razie to, co się wydarzyło, jest jedynie możliwością, ale umocniwszy się w umysłach stanie się nieodwracalną rzeczywistością.
Będę myślał o czymś innym: o tym, że w umysłach wielu ludzi ten samolot jeszcze leci, żyją siedzący w fotelach ludzie. Jadą bliscy, żeby ich powitać na lotnisku — niektórzy zapewne z kwiatami, a inni nawet z dziećmi. Z sierotami, właściwie… Nie, do diabła, nie! — oto jak zbacza myśl. Nie z sierotami! Ten samolot jeszcze leci, nabiera wysokości.
— No, masz wrócić — Rynda podaje mi rękę. — Wróć jak zwykle. Czeka cię przerzut… że ho, ho. Wróć, bardzo proszę.
— Postaram się.
Patrzcie no: wszystko rozumie, chociaż prostak. Retromisja ze zmianą rzeczywistości — zamach na naturalny porządek rzeczy, na niezachwiany świat przyczyn i skutków. Czeka mnie solidna zmiana — i nie obejdzie się bez tego, że zgodnie z prawem reakcji wywoła to zmianę we mnie. Jaką? Jakim się stanę? Może się zdarzyć, że już nie będę retronautą.
Sławek i ja bardzo dobrze teraz rozumiemy się nawzajem, nawet bez słów — normalnych i wspak. Owe minuty przed przerzutem są nasze; bywają i inne, podobne, zaraz po powrocie. Ryndyczewicz i ja jesteśmy różnymi ludźmi — o różnych charakterach, o różnej wiedzy, zainteresowaniach. Nie jest dla mnie tajemnicą, że pracuje u nas z przyziemnych pobudek: chce osiągnąć wyniki, wykazać się, awansować, dostawać premie — jak w każdej pracy.
Dlatego też zmartwił się, pozazdrościł mi teraz; ale jeśli się nadarzy sposobność, wiem to dobrze, z powodu tych oczywistych celów najspokojniej usunie mnie z drogi… i mimo wszystko w takich chwilach jak ta pojawia się między nami jakaś irracjonalna więź dusz: nie ma na świecie bardziej bliskiego mi człowieka niż on, i on — jestem przekonany! — czuje to samo.
To zapewne dlatego, że jesteśmy retronautami. W retromisjach otwiera się przed nami inny sens życia; ten właśnie sens, w którego obliczu życiowe kłopoty i konflikty są niczym.
Helikopter transportowy z naszą aparaturą i technikami został wysłany pierwszy. Pasażerskim Mi–4 lecę z Bahryjem ku Gawrońcom. Jako trzeci jest z nami Piotr Lemiech — krępy czterdziestoletni facet, długoręki i nieco krótkonogi, o zwykłej twarzy, w której najbardziej osobliwe są jasne, szarozielone oczy i porowaty nos jak kartofel; ubrany w wytartą kurtkę skórzaną, która na tę pogodę jest wyraźnie nieodpowiednia — to pamięć o minionych dniach.
Do miejsca wypadku jest pół godziny lotu — i w ciągu tego czasu niemało dowiemy się o BK–22: zarówno od Lemiecha, jak i przez radiotelefon.
— To nie samolot, ale zabawka — mówi Lemiech schrypniętym, przeciągłym głosem. — Nie będę mówił o tym, co i tak wiecie, było w prasie: krótki dobieg i rozbieg, tolerancja co do stanu pasa startowego — może być nawet ziemny, wszystko mu jedno, oszczędność… Powiem jako pilot: doskonale sterowny, dobry ciąg, krzywizna wznoszenia niemal jak u odrzutowców! A dlaczego? Dzięki zastosowaniu przez Bekasowa zdublowanych przeciwbieżnie obracających się na wspólnej osi śmigieł oraz turbin dużej, mocy — stąd i stabilność, i ciąg. Nie, za konstrukcję dam sobie głowę uciąć — jest w porządku! Wystarczy pomyśleć: gdyby były w niej wady, to doświadczalne maszyny spadałyby — a to przecież są seryjne…
Dane otrzymane przez radiotelefon od Worotilina: samolot został wyprodukowany w czerwcu ubiegłego roku, wylatał tysiąc sto godzin, przewiózł ponad dwadzieścia tysięcy pasażerów. Wszystkie regulaminowe kontrole przeszedł w terminie i bez odchyleń: protokoły ostatnich przeglądów technicznych nie informują o usterkach w pracy węzłowych punktów i podzespołów maszyny.
— No właśnie… — wysłuchawszy przytaknął Lemiech — tamten, który spadł w obwodzie tomskim dwa lata temu w kwietniu, też był jak należy. Wylatał półtora tysiąca godzin — i cały czas z ładunkiem. Ech, jacy ludzie w nim zginęli: Mikołaj Sierpuchin, zasłużony pilot… on już swoje wylatał, mógł iść na emeryturę, ale nie chciał — Dima Jakuszew, nawigator, który dopiero co skończył szkołę…
— A dlaczego tam nie znaleziono przyczyny? — przerywa szef.
— Spadł na bagna. A bagna to wiecie, jakie tam są — jak Wielkie Księstwo Luksemburg. I szeroko rozlane, bo to był koniec kwietnia… Miejsce upadku ustalono dopiero po dwóch tygodniach. Wszak to Syberia, nie byle co. Leci się nad nią w nocy na siedmiu tysiącach metrów — i ani jednego światełka od horyzontu do horyzontu, możecie to sobie wyobrazić?
— No więc, odnaleziono miejsce i co dalej? — Bahryj ukierunkował rozmowę.
— A tam… — Lemiech spojrzał na niego jasnymi oczyma. — Wystaje z trzęsawiska usterzenie ogonowe. I pół lewego skrzydła oddzielnie, w innym miejscu. Nie można wylądować helikopterem, ani człowiek nie może zejść. Odlecieli z niczym… Nie, ale tu na suche miejsce spadł — powinni znaleźć.
— Czy transportowe i pasażerskie BK–22 są produkowane w różnych zakładach? — pytam.
— Nie. Jak dotąd tylko jedne zakłady je produkują. Wariant pasażerski niewiele się różni: fotele oraz okna, barek, toaleta…
Niemało jeszcze dowiadujemy się od Lemiecha: i to, że awarie najczęściej zdarzają się podczas lądowania — częściej z odrzutowcami niż z turbośmigłowymi, a to z powodu dużej prędkości przy lądowaniu; następnie statystyki ujmują rozmaite awarie na lotniskach (w których, na szczęście, obchodzi się bez ofiar), potem — podczas startu, i dopiero w ostatniej kolejności występują bardzo rzadkie awarie podczas wznoszenia lub w locie poziomym.
Dolatujemy. W jakże pięknym miejscu spadł samolot! Oskoł — to niezbyt szeroka, lecz czysta i spokojna rzeka — oddala się tu od wysokiej prawej terasy tworząc otwartą wielokilometrową pętlę w dolinie. Wewnątrz tej pętli, pośród świeżej majowej zieleni łąk z rzadka zadrzewionych — okropna ciemna plama z czymś białoszarym, bezkształtnym pośrodku, słupy ognia i dymu, pobliskie drzewa również dopalają się, ale ten dym jest siny, właśnie jak z drewna.
A dalej, za rzeką, łąki i zagajniki w porannym, mglistym oparze; wysoki brzeg przechodzi w gładką jak stół szachownicę pól; za nimi — domki i sady w Gawrońcach. I nad tym wszystkim w szarobłękitnym niebie lśni wznoszące się słońce.
Kocham rzeki. Są one dla mnie niby żywe istoty. Kiedy tylko trafią mi się dwa — trzy wolne dni, a jeszcze pogoda pozwoli, biorę plecak i idę wzdłuż jakiejkolwiek, aby tylko było cicho i bezludnie. Namioty, śpiwory — nie uznaję tego; nie jestem ślimakiem, żeby dźwigać wygodny domek na sobie; zawsze znajdzie się stóg albo kopa siana, a i na trawie można się przespać pod gwiazdami.
I wzdłuż Oskołu wędrowałem, znam to kolano. O tam, wyżej, gdzie rzeka zawraca ku wysokiemu brzegowi, bije źródło wspaniałej wody; robiłem postój obok niego… Lecz teraz jest tu inaczej. W tamtym miejscu, gdzie wysoki brzeg wznosi się nad zakolem, stoi wśród nie skoszonej trawy nasz helikopter transportowy, a dokoła krzątają się ludzie: rozbijają dwa duże namioty — jeden dla mojej kabiny, drugi dla gości — wyładowują i ustawiają nasze oprzyrządowanie. Lądujemy.
— Słyszałeś? — mówi Arturycz, wyskakując w ślad za mną na trawę. — Samolot wyprodukowano jedenaście miesięcy temu. I na taki termin, czyli na mniej więcej roczny przerzut nastawiaj się. Wybierz punkt zaczepienia — porządny, solidny, nie piwo z rybką! — oraz zapas. Powinieneś mieć trzy — cztery dni zapasu. Tam — wskazuje w kierunku zakola — chodzić ci nie wolno, zabraniam. Trzymaj się też z daleka od tej krzątaniny… Jedność, głębia i jedność — oto co powinno cię przenikać. Roczny przerzut — pamiętaj o tym.
Tak, w takiej retromisji nie brałem jeszcze udziału. Ryndyczewicz też nie.
Wkrótce przylatują jeszcze dwa helikoptery. Z pierwszego po drabince schodzą trzy osoby. Tego z przodu, niewysokiego, o figurze sportowca, z siwą czupryną i ciemnymi brwiami, dzięki którym dopiero można zgadnąć, jakie wcześniej miał włosy — poznaję natychmiast, widziałem zdjęcia w czasopismach. To Iwan Bekasow, główny konstruktor, Bohater Pracy Socjalistycznej i tak dalej, i temu podobne. Ma ponad pięćdziesiąt lat, lecz jeszcze energiczne ruchy, kiedy podchodzi i wita się z nami. Wartka mowa i żywe ciemne oczy odmładzają go; twarz, ręce są pokryte szorstką krymską opalenizną — zapewne wyciągnięto go wprost z plaży gdzieś w Forosie.
Przedstawia nam (właściwie Bahryjowi; po mnie Bekasow prześlizguje się wzrokiem — i przestaję dla niego istnieć) pozostałe dwie osoby. Wysoki, szczupły i przygarbiony Mikołaj Daniłowicz (nazwiska nie dosłyszałem) — to główny inżynier zakładów lotniczych; ma zatroskaną twarz i zmęczony, głuchy głos. Drugi — okaz zdrowia, twarz o białej cerze z rumieńcami, szerokie ciemne brwi pod niewysokim czołem, kształtny nos i podbródek — to Feliks Juriewicz, kierownik wydziału śmigieł w tych zakładach; ma posępny i obrażony wygląd — gnębi go to, że właśnie jego wysłano na miejsce katastrofy. Podchodzi Lemiech. Bekasow wita go ciepło, tamtemu zaś oczy błyszczą ze szczęścia, że spotkał się z byłym szefem.
— Jakie są przypuszczalne przyczyny awarii? — pyta Bahryj.
— Ponieważ zdarzyło się to podczas wznoszenia, to najprawdopodobniej mogło to być przerwanie pracy silników lub awaria śmigieł — odpowiada Bekasow. — Tak mówi statystyka światowa.
— Jeszcze czego, od razu śmigła! — zapalczywie wtrąca kierownik wydziału. — Przecież nic się z nimi nie może stać, Iwanie Władimirowiczu, pan przecież wie, w jaki sposób je wykonujemy. Nawet pyłek nie śmie osiąść.
— Nie, oczywiście, ale sprawdzić należy wszystko — ustępuje Bekasow.
— Nie trzeba wszystkiego sprawdzać, proszę skoncentrować się na najbardziej prawdopodobnych przyczynach — mówi Bahryj. — Nie ma czasu. A jeśli te przypuszczenia nie zostaną potwierdzone, wtedy będziecie sprawdzali wszystko.
— Dobrze — spojrzawszy na niego z uwagą, zgadza się główny konstruktor i po pauzie dodaje: — Zostaliśmy poinformowani, że mamy bezwarunkowo podporządkowywać się panu, Arturze… e—e… Wiktorowiczu. Ale czy mógłby pan wyjawić nam swoje zamiary, cel i tak dalej? Każdy żołnierz powinien rozumieć swoje zadanie, że się tak wyrażę.
Czuje się, że ta autodegradacja do,żołnierza” niemało sił go kosztuje; słowo takie jakieś wybrał — „podporządkowanie”.
Podczas rozmowy wylądował drugi helikopter; z jego wnętrza wyłaniają się cztery postacie w szarych kombinezonach; od razu zaczynają wyładowywać swoje oprzyrządowanie. Jedne przyrządy (wśród których poznaję średnich rozmiarów mikroskop metalograficzny) przenoszą do namiotu, inne ustawiają na ziemi: przenośna radiostacja, podnośnik, jakieś dyski na drążkach, podobne do wojskowych wykrywaczy min, łopaty saperskie, gaśnica… Pójdą z tym na dół. Jest to grupa poszukiwawcza.
— Mógłbym i nawet uważam za konieczne — mówi Bahryj. — Proszę wszystkich do namiotu.
W namiocie świecą się żarówki, wspomagając światło sączące się przez plastykowe okienka; na stoliku stoi mikroskop, obok grubościomierz; ludzie rozpakowują i ustawiają jeszcze jakieś przyrządy. Na zaproszenie Bekasowa wszyscy gromadzą się wokół nas. Nie ma krzeseł, więc stoją. Krzesła — to nie w stylu szefa: dopóki sprawy nie zakończy, sam nie usiądzie i innym nie pozwoli.
Bahryj jest przystojny i dobrze się teraz prezentuje: wyprostowany, barczysty, ruchliwy, twarz uduchowiona, o gniewnych, a niekiedy wesołych oczach. Tak, oczy mają zdecydowany kolor (piwny), rysy twarzy są dość regularne i przyjemne, a do tego jeszcze ciemne kręcone włosy, przeplatane siwizną nad wysokim czołem. Elegancko ubrany… ale zwraca uwagę przede wszystkim nie powierzchowność, lecz to, co tkwi głębiej: szybkość, natchnienie, gniewna radość silnego ducha. I to właśnie mnie w nim peszy.
— To, co się stało, nastraja was minorowo, żałobnie — zaczyna. — Proszę więc, nalegam, żądam: wyrzućcie z głowy mroczne myśli, nie spieszcie z pogrzebem tych, którzy nie zginęli. Właśnie tak: nic jeszcze nie jest stracone. Po to właśnie tu jesteśmy. To trudny przypadek, ale mamy doświadczenie, zlikwidowaliśmy niemało nieszczęśliwych wydarzeń. Poradzimy sobie i z tym. Najważniejsze jest znalezienie przyczyny.
— Jakże — poradzicie sobie? — niedowierzająco zapytał Lemiech. — Spryskacie tam wszystkich wodą życia, samolot znów będzie cały i z żywymi pasażerami poleci dalej?
Zgromadzeni uśmiechnęli się powściągliwie.
— Nie, nie tak, jak w bajce — spojrzał na niego Bahryj. — Jak w życiu. Żyjemy w świecie realizujących się możliwości, realizujących się dzięki naszej pracy, wysiłkiem myśli, woli; owe realizacje zmieniają w oczach świat. Dlaczego, do diabła, nie mogłoby być przeciwnie: żeby niepożądane, zgubne realizacje kierować z powrotem do kategorii możliwości!.. Nie mogę wdawać się w szczegóły, nie mam prawa opowiadać o zlikwidowanych przez nas nieszczęściach — ponieważ i to jest częścią naszej metody. Kiedy zapobiegniemy tej katastrofie, pozostanie w waszej pamięci nie ona, nie to, co zobaczyliście tutaj — lecz jedynie świadomość jej możliwości.
Szef zamilkł, spojrzał na twarze stojących przed nim osób: nie było w nich należytej reakcji na jego słowa, należytego zaufania.
— Przytoczę taki przykład — ciągnął dalej. — Do czasów ostatniej wojny brak oddechu i zatrzymanie pracy serca człowieka było uważane, jak wiecie, za niewątpliwą oznakę jego śmierci — ostatecznej i nieodwracalnej. I wiecie też dobrze, że teraz ten stan jest określany jako śmierć kliniczna, po której tysiące ludzi przywrócono do życia. My stawiamy następny krok. W ten sposób tę katastrofę na razie należy rozważać jako „kliniczną”… jesteście ludźmi czynu z doświadczeniem życiowym i znane są wam sytuacje, kiedy wydaje się, że wszystko jest stracone, plany zostały pokrzyżowane, cel jest nieosiągalny, lecz jeśli uda się wytężyć wole, myśli i ducha, to można go osiągnąć. Tak właśnie i my pracujemy, dzięki temu „jeśli”.
— Ale jak? — wyrwało się komuś. — Jak to robicie?
— Pracujemy w kategoriach, w których pytanie „jak” jest już, ściśle mówiąc, nieprzydatne: rzeczywistość—możliwość, przyczyny—skutki. Znajdźcie zatem przyczynę, a resztę bierzemy na siebie.
— Zatem, może i tamten samolot będzie znów cały… no ten, co to wtedy na Syberii… — z niedowierzaniem i jednocześnie z nadzieją zapytał Lemiech.
— Nie. Tamtego się nie „pozbiera”… — Artur Wiktorowicz uśmiechnął się smutno do niego samymi oczyma. — Tamten fakt zapadł w świadomość wielu osób, nie mamy władzy nad takim ogromem osobowości. A tutaj wszystko jest świeże… Tak, teraz do rzeczy. Podczas dochodzenia proszę nie wykonywać żadnych zdjęć, nagrań, protokołów — należy poszukiwać jedynie przyczyny. I pójdą tylko ci, którzy tam są faktycznie niezbędni. Tym już niech pan kieruje, Iwanie Władimirowiczu.
Tamten skinął głową, odwrócił się do grupy poszukiwawczej.
— Wszystko słyszeliście? Więc do roboty!
Ja również zabieram się do roboty, wynoszę z helikoptera przenośny magnetowid i podchodząc do urwiska, filmuję tę czwórkę schodzącą po zielonym zboczu do miejsca katastrofy. Podczas odwrotnego odtwarzania bardzo wyraźnie cofną się do góry. Mam sfilmować kilka takich scen — dla startu.
Potem nadal tym zaaferowany podchodzę do Bahryja i mówię, że nieźle byłoby otrzymać z lotniska nagranie rozmów radiowych z tym samolotem aż do momentu katastrofy.
— Znakomity pomysł chwali mnie. — Ale już zrealizowany, i to w nadmiarze. Nie krzątaj się, nie miotaj tu — bądź spokojny, zdystansuj się, wyobcowuj. Punkt zaczepienia masz, przemyślałeś go sobie? Zapas czasu?… No to idź stąd, tam — wskazuje na odległy skraj urwiska — spokojnie pomyśl, potem zameldujesz. No już!
I sam biegnie do innych spraw. Ma rację: to sytuacja tak oddziałuje na mnie, atmosfera nieszczęścia — wznieca niepokój, ponagla do jakichś działań.
Odchodzę daleko od namiotów i helikopterów, kładę się na trawie na skraju urwiska, dłonie pod brodą — patrzę w dół i w dal. Słońce podniosło się, przygrzewa w plecy. W zwierciadlanej wodzie Oskołu odbijają się białe obłoki. Lekki wiaterek niosący zapach ciepłej trawy, ziemi, kwiatów… A w dole przede mną — plama spalenizny, powykręcany kadłub samolotu. Skrzydła są odłamane, przednia część kadłuba złożyła się w harmonijkę od uderzenia w ziemię.
Tamta czwórka już pracuje: dwóch nieco dalej i bardziej z przodu samolotu; krążą po spirali Archimedesa, zatrzymują się, coś podnoszą, znowu krążą. Dwaj inni podkopują się łopatami pod wciśniętą w grunt kabinę; właśnie postawili podnośnik, poruszają dźwigniami — poziomują. W ich ruchach czuje się rutynę i niemałe doświadczenie.
…Każdego roku zdarzają się na Ziemi katastrofy statków oraz samolotów. Niektóre równie nagle — raz, dwa i po wszystkim nie wiadomo, dlaczego. Z grubsza biorąc: człowiekowi nie jest dane ani pływać daleko, ani latać, a on chce. Dąży. Wypruwa z siebie żyły, żeby szybciej, wyżej, dalej… i głębiej, jeśli jest pod wodą. I płaci niemałą cenę — pracą, wysiłkiem intelektualnym. A niekiedy życiem.
Podczas lotów szczególnie jest widoczne owo wypruwanie z siebie żył, praca ostatkiem sil. Na przykład Armstrong i Aldrin do wystartowania z Księżyca i połączenia się z modułem orbitalnym mieli paliwa na 10 sekund pracy silnika „modułu księżycowego”. Dziesięć sekund!.. Obserwuję więc wskazówkę sekundową na moim zegarku, kiedy przebiega jedną szóstą tarczy. Gdyby w ciągu tego czasu nie uzyskali niezbędnej prędkości — spadliby z powrotem na Księżyc; gdyby nieco przedobrzyli — uniosłoby ich diabli wiedzą dokąd. Tak śmierć i tak śmierć.
Albo podczas tego połączenia „Hangaru–1”, przy którego poprawianiu odznaczył się Sławek: spróbuj optymalnie zużytkować tonę sprężonego powietrza — manewrując w dodatku z Ziemi. Więcej nie wolno. „Zapas kieszeni nie obciąża”. Akurat, jeszcze jak obciąża, zapas to masa.
To samo jest z samolotami. Aksjomat wytrzymałości materiałów, który powstał wcześniej niż teoria: gdzie cienko, tam się rwie. A jeśli wykonałoby się coś masywnego, z zapasem wytrzymałości — samolot nie uniósłby się. I okazuje się, że dla konstrukcji samolotów współczynniki rezerwy wytrzymałości („współczynniki niewiedzy” — jak nazywał je nasz profesor w instytucie) zawsze są mniejsze niż dla pojazdów naziemnych. Staramy się, żeby niewiedza też była mniejsza dzięki ścisłym obliczeniom, jakości materiałów, dokładnej technologii… Lecz mimo to okazuje się niekiedy, że gdzieś coś było za cienkie… I rwie się. Tysiące części, dziesiątki tysięcy operacji, setki materiałów — jak to sprawdzić!
Niemniej trzeba sprawdzać, w przeciwnym razie z powodu każdej niedokładności praca wszystkich traci po prostu sens.
…Tam w dole podniesiono kabinę — spłaszczoną, przekrzywioną. Jeden z tej grupy przychodził tu po przenośny aparat spawalniczy, którym teraz tną. Odginają listwy, ktoś wchodzi do środka. Wyobraziłem sobie, co on może tam zobaczyć — przeszył mnie dreszcz między łopatkami. Nie, stop, mnie tak myśleć nie wolno! Natychmiast muszę odwrócić od tego uwagę!
Wstaję, idę do namiotów. Dobrze byłoby jeszcze coś zarejestrować na magnetowidzie. Kto szuka, ten znajdzie… Główny konstruktor Bekasow we własnej osobie męcząc się z powodu bezczynności i oczekiwania przechadza się po miedzy wśród słoneczników i młodej kukurydzy, gimnastykuje się: zwroty tułowia na prawo i na lewo, dłonie przed siebie, łokcie w bok. Raz—dwa, na prawo, raz — dwa, na lewo. Jak tu nie sfilmować. Celuję obiektywem, filmuję. Odchodzi. Zawraca. Zatrzymuje się i robi awanturę:
— Ej, ty, słuchaj! Kto ci pozwolił?
Filmuję i tę pozę, zaskoczoną twarz, opuszczam kamerę.
— Przepraszam, ale… jest mi to potrzebne.
— A zapytać o pozwolenie nie łaska?! Kim pan jest? Czy aby nie dziennikarz?
— Nie… — jestem zmieszany, nie wiem, w jakiej mierze mogę wyjaśnić Bekasowowi, kim jestem i po co to robię.
— Css, cicho — Bahryj, chwała mu, zawsze znajduje się na miejscu w odpowiedniej chwili. — To, Iwanie Władimirowiczu, nasz Sasza, Aleksander Romanowicz. Uda się w przeszłość, żeby poprawić to, co się stało. On może robić wszystko, a podnosić na niego głosu nie wolno nikomu.
— Więc to tak!.. — Teraz Bekasow jest zmieszany, czuje się niezręcznie, że napadł na mnie tak gwałtownie; patrzy z szacunkiem. — Tysiąckrotnie przepraszam, przecież nie wiedziałem. Czy mam jeszcze raz przejść się? Mogę zrobić gwiazdę, stójkę na rękach — chce pan? Dla takiej sprawy — proszę bardzo, filmujcie.
— Nie, dziękuję, nic więcej nie trzeba.
Oczywiście, byłoby interesujące popatrzeć, jak znakomity konstruktor samolotów robi gwiazdę i świecę, ale na nic mi to: ruchy te są symetryczne w czasie; tyle tylko, że podczas odtwarzania wstecz gwiazda będzie nie z prawej na lewą, ale z lewej na prawą. Natomiast jego spacer ze zwrotami oraz oszołomiona twarz — to się przyda.
— Sa—asza! — Bahryj gestem kieruje mnie z powrotem nad urwisko.
Idę. Dlaczego właściwie nastawia mnie na roczny przerzut? A co, jeśli zaraz wyjaśni się, że to dywersja, ktoś podłożył materiał wybuchowy… Wtedy wszystko się zmienia, przerzut — dobowy albo nawet kilkugodzinny?… Nie. Drugi samolot spadł tak samo, oto w czym szkopuł. Miał taką samą konstrukcję i był z tych samych zakładów. Słabego miejsca należy szukać w produkcji albo wręcz w projekcie.
Ponownie kładę się nad urwiskiem w tym miejscu, gdzie zmiąłem trawę. A więc, przyszłość dla mnie — w przeszłości. Rok temu… były to ostatnie tygodnie mojej pracy w tamtym instytucie. Zdawałem sobie sprawę, że nie odnalazłem się w mikroelektronice, męczyłem się. Nawet wcześniej wziąłem urlop. A od razu po urlopie zgarnął mnie Bahryj—Bagriejew, zaczął uczyć, szlifować i wychowywać, tak iż te odcinki mojego życia są wypełnione treścią, której zmieniać się nie opłaca… Urlop? O, jest punkt zaczepienia: sześć dni nad Pronią — jest taka rzeka na Białorusi. Sześć dni, które chciałbym przeżyć jeszcze raz. Tylko że w pełni teraz mi się nie uda… Pierwsze dni — to punkt końcowy retromisji, ostatnie — rezerwa. Nawet nie ostatnie, ale wszystkie trzy dni od momentu spotkania Klaudii będą jako rezerwa. Więc tak: tam wszystko między nami zaczęło się i skończyło, żadnych następstw w moim życiu to nie miało — treść tych dni można zmienić.
Szkoda tych trzech dni, oczywiście. A nocy tym bardziej. Zresztą w mojej pamięci tamten wariant zachowa się. To zaś, że z jej pamięci zniknie, to nawet lepiej. I dla mnie również: przestanie mnie gnębić poczucie winy. Mimo wszystko, jak to się mówi, skrzywdziłem dziewczynę. Skrzywdziłem, jak mnóstwo mężczyzn krzywdzi wiele kobiet dziewcząt, nic nowego — a mimo wszystko jakoś wstyd.
Wygląda na to, że ci czterej tam na dole coś znaleźli: zebrali się, oglądają to, żywo gestykulując. Dwóch ze znalezionymi przedmiotami szybko skierowało się do góry, dwóch pozostało tam, składają przyrządy.
Również wstaję, idę do namiotu: następuje to, co powinienem wiedzieć dokładnie. Dwóch poszukiwaczy wyłania się spoza pagórka: pierwszy — tyczkowaty, niemłody, o ciemnopomarańczowej twarzy, kierownik grupy poszukiwawczej; za nim drugi — niższy i młodszy. Obaj niosą jakieś szare szczątki, starannie zawinięte w papier.
Bekasow przechadzający się ciągle w tym samym miejscu, zobaczywszy ich gwałtownie zmienia kierunek i niemal biegnie ku nim:
— No i co?
— Iwanie Władimirowiczu, proszę popatrzeć — mówi zasapany starszy poszukiwacz, rozwija papier. — To wyciągnęliśmy z kabiny, to wykopaliśmy pod prawym skrzydłem. A to — wskazuje na odłamek, który trzyma jego pomocnik — leżało około trzystu metrów na północ od samolotu. I piasty jakby zostały ucięte.
— Aha — nachyla się — czyli jednak śmigła!
Również podchodzę, patrzę na odłamki, są to łopaty śmigieł — jedna cała i dwa kawałki, zwężające się dolne części.
— Śmigła śmigłami, ale proszę spojrzeć na załamanie — kierownik podaje Bekasowowi dużą lupę z uchwytem.
Ten nachyla się jeszcze niżej, patrzy przez lupę na krawędź jednego odłamka, drugiego — pogwizduje:
— No tak, wszystko pod mikroskop.
Szybkimi krokami idą do namiotu, ja za nimi. Przy wejściu główny inżynier Mikołaj Daniłowicz pali i gawędzi z kierownikiem wydziału śmigieł Feliksem Juriewiczem oraz z Lemiechem. Zobaczywszy to, co niosą poszukiwacze, dwaj pierwsi natychmiast bledną, główny inżynier upuszcza nawet papierosa.
— Wygląda na to, że śmigła — mówi w biegu Bekasow.
— Co wygląda, co to znaczy: wygląda?! — mówi wysokim głosem Feliks Juriewicz, podążając za nim do namiotu. — Oczywiście po takim uderzeniu wszystkie śmigła poszły w drzazgi, ale to o niczym jeszcze nie świadczy. — Jednak w jego głosie wyczuwa się panikę.
Do namiotu wciska się tyle osób, że robi się duszno: wszystkie twarze pokryte są kropelkami potu.
— Zaraz zobaczymy — kierownik grupy umocowuje zaciskami na stoliku mikroskopu metalograficznego wszystkie trzy odłamki, poziomuje tak, żeby miejsca złamania znajdowały się na jednej linii; włącza podświetlenie.
W jego blasku załamania lśnią drobnymi iskierkami—kryształkami.
Kierownik pochyla się nad okularem, szybko i pewnie posługuje się pokrętłami, ogląda pierwszy odłamek… drugi… trzeci… cofa pod obiektyw drugi… Wszyscy zebrali się za jego plecami, wstrzymali oddechy. Zapadła niezwykła cisza. Zauważam, że środkowy kawałek łopaty cały jest pokryty czymś brązowoszkarłatnym. Zaschnięta krew? To zapewne ten, który wydobyto z kabiny.
Kierownik prostuje się, odwraca do Bekasowa:
— Proszę zobaczyć, Iwanie Władimirowiczu, jakby nacięcia albo zadrapania, i to obok każdej strefy deformacji… — i ustępuje mu miejsca przy mikroskopie.
— Jakie nacięcia, jakie zadrapania? — Feliks Juriewicz omal nie wpada w histerię. — Co za bzdura! Każda łopata gotowego śmigła przed przewiezieniem do magazynu jest zabezpieczana taśmą klejącą — od szpica do nasady! Jakie tam mogą być zadrapania?
— Tak — głuchym basem potwierdza główny inżynier. — A przed zamocowaniem śmigła do samolotu sprawdzamy, czy taśma jest cała. Tak więc nie ma jak…
— No, a co to jest według was, jeśli nie nacięcie? — z wściekłością odwraca się do nich Bekasow. — Przy samej piaście, na początku konsoli… gorzej być nie może! Zobaczcie sami!
— Proszę pozwolić! — kierownik wydziału przywiera do obiektywu, ogląda wszystkie trzy odłamki. Jest to bardzo długa minuta, kiedy tak je ogląda. Wyprostowuje się, odwraca do głównego inżyniera; nie jest to teraz mężczyzna o twarzy jak „krew z mlekiem” — krew gdzieś się podziała, twarz biała, a nawet sinawa: jakby zmalał. — O Boże! To są miejsca, w których odcinano taśmę.
— Jak odcinano? Czym?! — Bekasow postąpił ku niemu.
— Nie wiem… Chyba brzytwą. Jak to… — i głos Feliksa Juriewicza przeszedł w szept. — Nie jest to przecież operacja technologiczna, ale pakowanie, w instrukcji technicznej po prostu jest napisane: „Owinąć do piasty, taśmę odciąć”.
…Nawet ja, człowiek z zewnątrz, poczułem się w tej minucie tak, jakbym dostał w twarz. Jakież więc poniżenie musiał przeżyć Bekasow, jego współpracownicy, ludzie z zakładów. Nikt nawet nie wie, co powiedzieć — niema scena, nie gorsza niż w Rewizorze.
Scena ta kończy się nieco nieoczekiwanym finałem. Lemiech występuje do przodu, lewą ręką bierze kierownika wydziału za klapy jego modnej marynarki, odciąga za stolik z mikroskopem — gdzie jest luźniej — i przytrzymując ciągle lewą ręką bije go prawą z całym rozmachem i z całej siły po twarzy; tamtemu aż głowa lata.
— Za Dimę… Za Mikołaja Aleksiejewicza!.. Za wszystkich… — głos Lemiecha zlewa się ze schrypłym łkaniem, a on dalej bije w milczeniu.
Kiedy patrzę na to, w głowie rodzą się dwie myśli. Pierwsza: dlaczego Bahryj nie reaguje, nie powstrzymuje bicia, lecz stoi i patrzy tak jak wszyscy. Myślę tak nie dlatego, że jest mi żal tego patałacha kierownika, o nie — ale że zachodzi emocjonalne umocnienie tego wariantu rzeczywistości, przybywa mi roboty… Bahryj nie może o tym nie wiedzieć. Druga myśl: skoro tak, to dobrze byłoby utrwalić to na magnetowidzie, żeby odtworzyć na starcie — wspaniały moment kulminacyjny. I… nie podniosła mi się ręka z kamerą. Zapewne z tego samego powodu, z jakiego szef nie otworzył ust, aby przerwać, powstrzymać. Zdarzają się sytuacje, kiedy nie wypada postępować logicznie, racjonalnie. Ta właśnie była taka.
— Wystarczy, Piotrze Denisowiczu, proszę przestać! — ostro rozkazuje Bekasow. — On przecież musi jeszcze stanąć przed sądem. I wy — odwraca się do głównego inżyniera — przecież i wasz podpis widnieje na karcie technicznej opakowania? — już nie zwraca się do głównego inżyniera przez „pan”.
— Jest… — ten zgadza się ponuro.
— Ale przecież nie wiedziałem!.. I kto mógł przewidzieć?!.. — rozpacza kierownik wydziału, którego Lemiech wreszcie puścił; ma bardzo żałosny wygląd. Piloci oblatywacze miewają mocne pięści. — Chcieliśmy jak najlepiej!..
Jestem specjalistą od przeszłości, ale przyszłość tych dwóch na najbliższe sześć — siedem lat również podejmuję się z łatwością przepowiedzieć. I wcale mi ich nie żal.
…Chociaż z wykształcenia jestem elektrykiem, to wielką naukę: „wytrzymałość materiałów” — po której zdaniu można już się żenić — wykładano nam należycie. I nie muszę roztrząsać, co i jak się stało. Powiedziane zostało wystarczająco: „nacięcia” i „zmęczenie metalu”. Oczywiście, że nacięcie na duralu (najtrwalszym i lekkim stopie, z którego wykonuje się śmigła samolotu) brzytwą, która tnie taśmę klejącą, nie jest takie, jak cięcie po skórze — pozostaje delikatne, niemal niedostrzegalne wgłębienie. Lecz różnica jest taka, że na metalu nacięcia się nie goją — wręcz odwrotnie.
Nie ma bardziej starannie projektowanych części samolotu niż skrzydła i śmigła; przeprowadza się obliczenia, modeluje i wypróbowuje od czasów Żukowskiego, a nawet wcześniej. (Obecnie w biurach konstrukcyjnych dobiera się je, wykorzystując po prostu nomogramy; obliczenia przeprowadzają tylko studenci w pracach seminaryjnych). Nocami huczą, zakłócając sen okolicznym mieszkańcom, stanowiska z silnikami albo tunele aerodynamiczne, w których sprawdza się czas pracy i niezawodność śmigieł różnych konstrukcji w najtrudniejszych warunkach; próby te pozwalają również określić najlepsze stopy do ich wykonania. Łopaty śmigieł poleruje się, każdą z nich prześwietla się promieniami gamma, żeby nie uszła uwagi żadna skaza lub rysa.
Gotowe śmigła pakuje się: każde z nich umocowuje się starannie w oddzielnym kontenerze, przed tym zaś jeszcze owija łopaty śmigła taśmą klejącą, żeby nie zniszczyć powierzchni. To ostatnie jest zapewne niezbyt potrzebne — „chcieli jak najlepiej”. O, ta gorliwość z wysuniętym językiem! I pakowaczki cięły te taśmy, owinąwszy je aż do piasty, nożyczkami, żyletką, brzytwą… czasem w powietrzu, czasem na łopacie… niekiedy silniej, niekiedy słabiej, czasem bliżej piasty, to znów dalej — a niekiedy „akurat” w miejscu, gdzie występują największe naprężenia. Nie na każdej łopacie pozostawały niebezpieczne nacięcia, nie na każdym śmigle i nawet nie w każdym samolocie — takich było niewiele, akurat tyle, żeby zdarzała się jedna katastrofa rocznie.
Jednemu z czterech śmigieł tego pasażerskiego BK–22 szczególnie się nie powiodło: widocznie baba pakowaczka (wydaje mi się, że była to właśnie osoba w podeszłym wieku i z niełatwym charakterem) nie miała nastroju, ciachnęła zbyt głęboko trzy łopaty, pozostawiła nacięcia. I potem to śmigło montuje się do samolotu. Zaczyna pracować we wspólnej uprzęży: kręcić się z szaloną prędkością, dźwigać wielotonową maszynę tysiące metrów do góry, ponad obłoki, przenosić o tysiące kilometrów… i tak dzień po dniu. Zgięcia, wibracje, przeciążenia o zmiennych znakach, siły odśrodkowe — zasady dynamiki.
I zdarza się coś, czego nie przewidziano ani w obliczeniach, ani w trakcie prób: metal w okolicy nacięć zaczyna płynąć — tysiące razy wolniej niż gęsta smoła, stopniowo słabnąć, zmieniać strukturę: jest to właśnie zmęczenie metalu. Proces ten zachodzi najszybciej przy pełnym obciążeniu śmigieł, czyli podczas wznoszenia się obciążonego samolotu. A w trakcie dzisiejszego wznoszenia, gdzieś na dwóch tysiącach metrów, proces ten właśnie się zakończył: łopata odłamała się.
Dalej możliwe są różne warianty, ale najbardziej prawdopodobny jest według mnie ten, że to co stanowiło zaletę konstrukcji Bekasowa: owe przeciwbieżnie obracające się na wspólnej osi śmigła, co tak chwalił Lemiech (podwyższona stabilność, manewrowość, ciąg) — zmieniło się w swoje przeciwieństwo. Ta łopata ścięła wszystkie obracające się w przeciwnym kierunku za nią; w tej bitwie zginęły też przednie łopaty. Co się stało ze śmigłami na drugim skrzydle? Co się dzieje z nadmiernie obciążoną liną, w której połowa splotów zerwała się nagle? Rwą się wszystkie pozostałe. Zwłaszcza jeśli i tam były łopaty z nacięciami.
Rozlatując się z prędkością pocisków armatnich odłamki łopat druzgotały po kolei wszystko: antenę, poszycie, kabinę… Samolot — być może już z martwą załogą — jak kamień runął na ziemię.
Obmyślam do końca swoją wersję i znowu dławi mnie upokorzenie i gniew. Niech to diabli wezmą! Stuletnie doświadczenie w rozwoju lotnictwa, wysiłki wielu tysięcy specjalistów, wykwalifikowanych pracowników — i czyjaś głupota może wszystko przekreślić… i to jak! Tamtych bab sądzić nie będą — bo za co? Jest napisane „odciąć”, to i odcinały. Przecież nie rąbały toporem. A tych dwóch będą — i słusznie: od tego jesteś inżynierem (co po francusku znaczy mistrz), żebyś w swoim fachu na wszystkim się znał, wszystko umiał i przewidział.
— Ale… Wiktorze Arturowiczu — nieszczęsny Feliks Juriewicz aż pomylił się zwracając się do Bahryja — pan mówił… że można odwrócić sytuację, uczynić ją tylko prawdopodobną? A za możliwość nie sądzi się… co? — i w jego głosie jest nadzieja, że się jakoś wykręci, co nie przystoi mężczyźnie.
— Pan dostanie wyrok za tamten samolot — z obrzydzeniem odpowiada Bahryj i odwraca się.
Bekasow szybkim krokiem kieruje się do wyjścia.
— Pan dokąd, Iwanie Władimirowiczu? — woła za nim szef.
Tamten zatrzymuje się, patrzy na niego ze zdziwieniem (nie przywykł człowiek do takich pytań), potem przypomina sobie o subordynacji.
— Do radiotelefonu.
— Po co?
— Wydać zarządzenie do wszystkich lotnisk, żeby żadnemu samolotowi nie dawano zezwolenia na start bez przeglądu śmigieł… czyżby pan nie rozumiał?!
— Nie trzeba wydawać takiego zarządzenia, Iwanie Władimirowiczu — łagodnie mówi Bahryj. — Pan je już wydał. Jedenaście miesięcy temu.
— Czyżby?! — na twarzy głównego konstruktora widać jednocześnie i sarkazm, i zakłopotanie.
— Tak, właśnie tak. Pana praca tutaj się kończy, zaczyna się nasza. Dlatego proszę, żeby jako starszy i najbardziej szanowany dał przykład pozostałym i pozwolił sobie zrobić zastrzyk… — Fiedia! — Bahryj podnosi głos. Do namiotu wchodzi nasz technik sanitariusz Fiedia, tęgi brunet z obwisłą twarzą: ma na sobie fartuch, w ręku walizeczkę dyplomatkę. — Jest to środek usypiający. Potem wszyscy zostaniecie przetransportowani na poprzednie stanowiska.
Bekasow unosi ciemne brwi, rozkłada ręce wyrażając poddanie się losowi.
Fiedia otwiera walizeczkę, wyjmuje osiem napełnionych żółtym płynem strzykawek, watę, pojemniczek ze spirytusem, zwraca się do wszystkich i do nikogo głębokim głosem:
— Proszę podwinąć prawy rękaw.
— Chodźmy — trąca mnie w ramię Bahryj.
Wychodzimy z namiotu. Uśpienie uczestników i ich przewiezienie na poprzednie stanowiska — to sprawa techniki i naszych techników. A my mamy swoją: przerzut.
— Widzisz więc, jak cię obciążam: i Bekasow już wszystko zarządził, i inne samoloty nie mają takich rys na śmigłach, i ta katastrofa — wszystko na twojej głowie. Wszystko zależy od informacji, którą dostarczysz teraz w przeszłość. Tak więc startem niepotrzebnie się przejmowałeś. Startujesz jak gołąb pocztowy, od pierwszego wzlotu! Myśleć trzeba o czymś innym…
Teraz jest wpół do pierwszej; cztery i pół godziny od momentu katastrofy BK–22. Niebo w białych obłokach, pogoda odpowiednia. — więc na lotnisku, gdzie oczekują samolotu, ogłoszono o spóźnieniu nie z powodu pogody, ale z przyczyn technicznych. Właściwie to racja, i tę techniczną przyczynę muszę usunąć.
Oddałem już technikom magnetowid; przewijają taśmę, naprędce przeglądają, montują sfilmowane przeze mnie kadry do odtworzenia w kabinie. Połknąłem już pierwsze tabletki petoilu: po ich zażyciu dowolny dźwięk — i głos Bahryja, i szelest trawy na wietrze — słychać z pogłosem, a wrażenia wzrokowe zatrzymują się na gałce ocznej o wiele dłużej, niż patrzę na przedmiot, nakładają się na siebie… Razem z szefem spacerujemy po miedzy i wzdłuż urwiska. Ustawia mnie:
— …o specyfice dalekiego przerzutu. Nie bez powodu nastawiałem cię na uogólnienie i wyobcowanie: udasz się w przeszłość po koleinach swojej pamięci, w głębi świadomości. Wsłuchuj się, jak czas upływa, zrozum go: wszystko, co czujesz zazwyczaj — od bicia serca do twoich trosk, od blasku słońca do tchnienia wiatru — to tylko drobiny jednolitego strumienia, powierzchowne falowanie, a nie jego czysta głębia. Pozwól, by owładnęło tobą odczucie klarowności, istota rzeczy, albowiem pójdziesz tam, gdzie istnieje pamięć, lecz nie ma o czym pamiętać, istnieje myśl, ale nie ma o czym myśleć, istnieje zrozumienie, lecz nie ma pojęć. W bliskich przerzutach to prawie nie występuje, start styka się z finiszem — a w takim jak ten, inaczej nie podołasz, i trzeba będzie wtopić się w Jedność nie straciwszy swego „ja”, przekształcić się w uogólnienie nie zapominając o konkrecie, o celu, dla którego zostałeś wysłany..
Bahryj ma teraz głos dobywający się z głębi piersi, śpiewnie donośny — tak mi się wydaje. Nie mówi, lecz wieszczy:
— Dwie skrajności, dwa niebezpieczeństwa czyhają na ciebie. Przejście od niepokoju powierzchownych wrażeń do stanu samopoznania, a następnie jeszcze głębiej, do zdystansowania się od wartościowania, od przyjemności i nieprzyjemności do smutku i radości — ten stan sam w sobie jest przyjemny i radosny, na tym polega jego paradoks. Tak dalece przyjemny i radosny, że jeśli pomnożyć rozkosz miłości przez rozkosz z powodu dokonanego przez ciebie wielkiego odkrycia oraz przez radość sukcesu i przez zachwyt pięknym widokiem i wspaniałą muzyką… to i tak będzie za mało. Ten stan Hindusi nazywają „samadhi”, Europejczycy w dawnych czasach nazywali „ekstazą”… a nasi współcześni, w prymitywnej formie, często określają słowem „oszołomienie”. I w tobie też może zrodzić się chęć pogłębienia i przedłużenia tego stanu, a nawet pozostania w nim na zawsze. Tak więc pamiętaj, że jest to zgubne — dla sprawy i dla ciebie. Tam — machnął ręką w kierunku rzeki — pozostanie to, co jest, w kabinie zaś znajdą twoje ciało z błogim i szalonym uśmiechem i z wylewem krwi do mózgu. Tak więc… — Bahryj zrobił przerwę, uśmiechnął się — w odróżnieniu od tych dzisiejszych nastolatków, którzy postępują zgodnie z hasłem: „Nie jest ważne, z jakiego powodu, aby tylko zamroczyć się”, dla ciebie najważniejsze jest nie zatracić się. Weź no jeszcze tabletkę!
Połykam. Dzisiaj nic nie jadłem oprócz pigułek: przed startem nie wolno, procesy trawienne mogą przeszkodzić w działaniu.
— Teraz o czymś innym. Wyjść z tego stanu możesz jedynie przez głębokie zrozumienie jego sensu, czyli — ponieważ jest to koncentrat radości i przyjemności — przez zrozumienie obiektywnego sensu radości, sensu przyjemnych doznań. Zrozumiesz go, przekonasz się, że jest on aż śmiesznie prosty… i poczujesz się bogiem: takie błahe, bzdurne wydadzą ci się wszystkie dążenia ludzi do szczęścia i rozkoszy, krępujące ich iluzjami celów, fałszywymi wartościami. Poczujesz się włączony do ogólnoświatowych procesów, których część stanowi życie Ziemi i nasze — do procesów, których ludzie w pogoni za szczęściem i sukcesem nie rozumieją… I tam, na lodowych wyżynach obiektywności, możesz poddać się nastrojowi: jeśli tak oszukańcze są wszystkie „skutki” i „radości”, wątpliwe są cele i wysiłki — to czy warto mnie, stojącemu na Olimpie, wtrącać się do tego zamieszania swoim działaniem… a zresztą, czy warto wracać? Wobec braku wartości nieszczęście nie jest nieszczęściem i katastrofa nie jest katastrofą. To także jest zgubne dla sprawy i dla ciebie, z kabiny wyjdzie chichoczący idiota, nie pojmujący, kim jest, gdzie i po co.
Po chwili milczenia Bahryj kontynuował:
— Ustrzec cię przed tą skrajnością powinno zrozumienie, że tak, że warto, trzeba działać i wtrącać się, to jest twoje życiowe przeznaczenie. We wszechświecie zachodzą dwa przeciwstawne procesy: wzrostu entropii — i jej zmniejszania; rozmiękłej amorficzności, zamierania — oraz osiągania przez świat coraz większej wyrazistości i blasku. Tak więc ludzie znajdują się w drugiej grupie, antyentropijnej. I my, retronauci, mamy udział w procesie wspaniałego samookreślenia świata. W tym działaniu kosmicznym jesteśmy wspólnikami tego wszystkiego oraz tych wszystkich, którzy tworzą, a przeciwko temu wszystkiemu i tym wszystkim, którzy niszczą!.. Podwiń rękaw.
I Bahryj otworzywszy pudełko ze strzykawką wprowadza mi do żyły pięć mililitrów substancji bezboleśnie rozpływającej się we krwi. To „iniekcja zobojętnienia” — i początkowe jej działanie polega na tym, że przestaję odróżniać barwy. Świat w mojej percepcji nie blednie, nie matowieje przy tym — jawi się przede mną w takim przepychu świetlnych przejść i kontrastów, jakich nasza nadmiernie posłusznie akomodująca się źrenica zazwyczaj nie odbiera. W istocie ten efekt to zmysłowe zrozumienie przez mój system nerwowy tego, że fale świetlne mają różne długości, lecz nie różne „kolory”. Tak rozpoczyna się dla mnie negacja świata zewnętrznego, negacja jego wartości — które w rzeczy samej nie istnieją, ale pojawiają się z powodu słabości naszej protoplazmy niezdolnej objąć ogromu ilościowych gradacji i zakresów zjawisk w materii.
— Szefie — mówię (również z pogłosem) — tak pan wszystko wie, rozumie… i nadal pan przeczy, że jest pan z przyszłości?
— Ty znowu swoje?! — grzmi. Zatrzymuje się, patrzy na mnie. — Nie, poczekaj… wydaje się, że mówisz poważnie?
— Tak!
— Cóż, musimy porozmawiać na serio… Ty tam, ja tu — jesteśmy jedną całością, między nami nie powinno być żadnych niedomówień. Więc dobrze! — wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę z ciemnego papieru, a z niej dwie fotografie, podaje mi. — Gdyby żyła, nie pokazałbym, ale teraz mogę. Poznajesz? — Patrzę na pierwsze zdjęcie. Jakżebym z moją pamięcią nie rozpoznał, to ta, która spłonęła w kabinie tlenowej. Zdjęcie w aktach, które przeglądałem dziś rano, jest gorsze niż to, lecz i wtedy pomyślałem: ech, co za kobieta zginęła! Na drugiej fotografii też w całej okazałości — na brzegu rzeki, na tle jej lśnienia i ciemnych drzew, przygiętej przez wiatr wikliny — naga, ze szczęśliwą twarzą i wzniesionymi ku słońcu rękoma; wiatr rozwiewa jej włosy. I jak piękne, oślepiająco piękne jest jej ciało! Niezręcznie mi oglądać ją, odwracam zdjęcie na drugą stronę; czytam dedykację: „Chciałabym pozostać dla ciebie taka na zawsze”.
— Tak — mówi Bahryj zabierając fotografię — taka pozostała dla mnie… na zdjęciu. A ja nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby jej popsuła się figura, gdyby roztyła się rodząc mi dzieci i karmiąc je… Wcale nie miałbym! Komu była potrzebna jej śmierć — śmierć z tego powodu, że nie zamontowano bezstykowego przełącznika?… To właśnie — patrzy na mnie — a nie wiadomości z przyszłości, która jeszcze nie istnieje, pobudziło mnie, wzbudziło gniew przeciwko wszechmocy czasu, bogu Chronosowi pożerającemu własne dzieci, przeciwko niedorzecznej podłości przypadku, nikczemności błędu, tępoty, niewiedzy… każdemu przywierającemu do nóg łajnu. Ból i gniew skłaniały mnie do poszukiwań, pomogły sprecyzować teorię, dokonać pierwszych eksperymentów, znaleźć was i nauczyć. Cel wymaga gniewu, zapamiętaj! Niech i ciebie w trakcie retromisji prowadzi gniew przeciwko temu, co się tu zdarzyło, pomoże ci to ominąć tamte niebezpieczeństwa. Ludzie są rozumnymi istotami i nie powinni ginąć niedorzecznie, przypadkowo, a tym bardziej z powodu wytworów własnej myśli i rąk. Bo inaczej nasza cywilizacja stanie się niedorzeczna i nic niewarta.
Chwilę milczał chowając fotografie do koperty i do kieszeni.
— Teraz nietrudno ci zrozumieć i to, dlaczego ja nie biorę udziału w poważnych retromisjach i w tę posyłam ciebie… chociaż, wydawałoby się, że kto ma to zrobić, jak nie kierownik! Właśnie dlatego, że nie jestem z przyszłości, mój drogi, tak dalece nie jestem z przyszłości, że aż jestem słabszy od ciebie. Oto — dotknął miejsca, gdzie schował fotografie — „zaczepienie” — dominanta, której siła zniewalająca przewyższa we mnie wszystko pozostałe. Dotąd nie mogę się pogodzić, że nie ma mojej Żeni. I w trakcie retromisji, podczas tego szczególnego stanu, przed którego niebezpieczeństwami cię przestrzegałem, ja nie powstrzymam się, podążę przez wszystkie lata tam, gdzie ona żyła… przecież z tego powodu wszystko zacząłem! A wtedy, nie daj Boże, nie dopuszczę do tego eksperymentu w kabinie tlenowej — lub chociażby postaram się, żeby zmienili przełącznik. I sam rozumiesz, jakie poważne, nie do przewidzenia zmiany rzeczywistości mogą nastąpić. No, powiedziałem ci wszystko, przyszłości zaś nie ma jeszcze, nie zawracaj sobie głowy. Przyszłość należy stwarzać — wszyscy ludzie, i my, i ty teraz.
Wstyd mi wobec Artura Wiktorowicza i nieco żal tego nimbu, który otaczał go w mojej wyobraźni. Lecz od razu zrozumiałem, że nimb dzisiejszego człowieka, który nawet osobistą tragedię potrafił przekształcić w siłę twórczą, osiągnął coś nowego i dzięki temu walczy z ludzkimi nieszczęściami zaciekle i sprawnie — wcale nie jest gorszy. I mimo wszystko jest on nieco niedzisiejszy, ten nasz Bahryj—Bagriejew—Zadunajski—Diabolin: gdzie się znajdzie obecnie kierownika, który mówiłby podwładnemu, że ten jest silniejszy od niego i lepiej sobie poradzi z zadaniem?
— Już czas! — szef spogląda na zegarek. — Punkt finiszu wytypowałeś?
— Tak. Tutaj o 15.00.
— Chcesz się przekonać? Nie sprzeciwiam się. Potrzebujesz czegoś o tej porze?
— Ryndyczewicza. Z piwem i rybką.
— Zamówienie przekażę, przyślę… jeśli on upora się. Powinien… — Teraz Bahryj bez humoru przyjmuje moje zamówienie. — To wszystko. Wchodź do kabiny.
W mojej kabinie nie ma niczego szczególnego. Nie trzeba podłączać do siebie żadnych czujników, patrzeć na przyrządy — jedynie na ściany — ekrany oraz sufit: po nim już płyną takie jak na zewnątrz obłoki, tyle że w odwrotną stronę. To nie przyrządy mają podążać pod prąd rzeki mojej pamięci — lecz ja sam.
Pulpit mam na poziomie piersi (ani fotela, ani krzesła nie ma w kabinie, stoję — to styl Bahryja!) — rząd klawiszy, dwa rzędy dźwigni: do regulacji strumienia wstecznej informacji, która zaraz spadnie na mnie — tempo, jasność, głośność.
I oto spada. Przebiegły po ścianach sfilmowane przeze mnie kadry: zbliżają się piętami i plecami do przodu, po zboczu wchodzą poszukiwacze z oprzyrządowaniem. Oszołomiony wyraz twarzy Bekasowa zamienia się na spokojny; on też cofa się zabawnymi zwrotami na prawo, na lewo, oddala się — i więcej się nie znamy. Dalej są już nie moje kadry: głęboki niczym gitara basowa ryk silników wznoszącego się samolotu, niebo — ekran nad głową staje się raptownie czyste z powodu odwrotnego biegu obłoków — słychać mowę wspak, młody męski głos:
— Wórtem ecąisyt awd ymam urtemitla gułdew. Atimokanz ćśonzcodiw. Eisruk an ymśetsej. (Jesteśmy na kursie. Widoczność znakomita. Według altimetru mamy dwa tysiące metrów).
Ostatnie doniesienie radiotelegrafisty — a pierwsze dla mnie. Samolot BK–22 wykonujący lot 312 wznosi się. Wielu pasażerów już odpięło pasy (nigdy nie zapinam ich podczas startu, jedynie podczas lądowania), kończą ssać landrynki, zaczynają się sobie nawzajem przedstawiać, zaznajamiać…
A w prawym przednim śmigle nacięcia pod trzema łopatami stają się pęknięciami.
— Cąisyt ćśokosyw… (Wysokość tysiąc.)
— Eimron w trats… (Start w normie…)
A oto jeszcze nie wystartowali: ogonem do przodu samolot toczy się z ryczącymi silnikami po gładkiej nawierzchni pasa startowego, zmniejsza prędkość, zatrzymuje się (z głośników: „Tol an malawzez”. „Utrats od wótog”.
„Gotów do startu”, „Zezwalam na lot”), po krótkiej przerwie kołuje ogonem do przodu na stanowisko. Dobra maszyna, jest na co popatrzeć — nawet z ogonem do przodu.
I nieważne, że to nie jest tamten BK–22 (Bahryj zdobył zapewne nagranie wideoreportażu z otwarcia linii) i że nie tamci pasażerowie wylegli z otwartych owalnych drzwi na podstawiony trap — szybko, szybko cofają się na dół z walizkami (przestawiłem dźwignie na pozycję „przyspieszenie”) — wszystko działo się tak samo. Teraz wiele z tego nie jest już ważne, odwrotne odtwarzanie wygładza różnica jakościowa. Cofaj się, znikaj, świecie wartości!
Czuję się teraz pływakiem nurkiem w strumieniu czasu, w rzece mojej pamięci. Na głębinę, do głębi!.. I już nie na ekranach, lecz we mnie odwrotne odczucie dzisiejszego poranka: gołe się i spod nożyków maszynki pojawia się rudawy zarost na moich policzkach; palę pierwszego papierosa i przybywa go! Zachodzi w odczuciach odwrotny ruch pokarmu wewnątrz mnie, a także wiele innych procesów na opak… tylko że to wszystko nie to, zwykłego sensu brak. Wyrwałem się ze światka jakości w przestwór Ogólnego Bytu — i teraz istnieję nie z półsekundowym interwałem jednoczesności, ale z całą taśmą mojej pamięci aż do jej początków. Dni i zdarzenia na niej są tylko znakami, karbami, jedne są głębsze, inne płytsze — ot i cała różnica.
…Dalej nastąpiło to, przed czym przestrzegał szef, i mnóstwo jeszcze silnych wrażeń — to, o czym trudno jest opowiadać słowami, ponieważ było głębsze i prostsze od wszystkich pojęć. Uniknąłem Scylli absolutnej ekstazy — odurzenia i głębin własnej szczerości, nachalnie i bezwzględnie wnikając w jej istotę; można powiedzieć, sprawdziłem przy pomocy algebry harmonię, używając pytania w stylu Szury Bałaganowa: cóż z ciebie za gość?
Pojąłem i zimno się uśmiechnąłem: radość i smutek, wszystkie ludzkie nieszczęścia i powodzenia były łatwiutkimi różniczkami nieskomplikowanych równań. Co mi po nich!.. Tak mnie poniosło, żeby uderzyć o Charybdę wyobcowania i zanegowania wszystkiego. Lecz w porę przypomniałem sobie o celu, o gniewie, o zmaganiu się wszechświatowych procesów ładu i zamętu, w których jesteś niczym bez gniewu i woli do walki, bez dążenia, żeby postawić na swoim wiór w kotłujących się wirach wodnych. 1 zrozumiawszy to, dołączyłem się do światowego procesu wzrostu wyrazistości.
Dobrze się włączyłem: zrozumiałem ogrom zakresu wyrazistości we wszechświecie — pustka i ogniste punkty gwiazd, poczułem ogrom bulgocącego naporu czasu niosącego światy z prędkością światła… i nawet to, że twórcze wysiłki ludzi stanowią z nimi jedność, są mało istotne, lecz takiej samej natury.
I owe wytwory myśli i pracy ludzi, z których powodu dążę, majaczę, lecę wstecz od skutków do przyczyn, także należą do gwiezdnego ładu świata. Muszę zabrać je procesowi chaosu.
I był jasny mrok, cisza, lot gwiazd. A potem piekielne dźwięki: tupot, pohukiwanie, rżenie… I ponownie wyraźna cisza nocy.
Gwiazdy nad głową. Ciemna ściana lasu z tyłu. Siedzę na pochyłym brzegu, na czymś białym; plastikowy obrus — rozłożyłem na trawie chroniąc się przed rosą. W dole gładkie, lecz zamglone pasmo odbijające niewyraźnie gwiazdy — to woda. Rzeka. Z rzadka słychać plusk ryb — niegłośny — podkreślający ciszę.
Świecące wskazówki zegarka minęły godzinę jedenastą. Tak, ale którego dnia? Były dwa po kolei podobne do siebie noclegi: nad Basią, potem nad Pronią. (A czy ma znaczenie, jaki to dzień? I wszystkie dni? Cała ta śmieszna drobiazgowość?… Są to pogłosy dopiero co przeżytego superprzerzutu; muszę jeszcze długo powracać do człowieczeństwa, do swej półsekundowej białkowej grudki.)
Aż do horyzontu nie widać ani światełka. Tam, w dole, powinny być krzaki i łęgi. A ile gwiazd w górze — ile chcesz! (Pustka i ogniste kule gwiazd — to obraz wyrazistego podziału materii, który zawsze mamy przed oczyma… Nie trzeba o tym myśleć.)
Nagle ciszę rozdziera rżenie i tętent wielu kopyt za rzeką. Ktoś przegania konie pokrzykując i hałasując po nocy. Aż drgnąłem — i uspokajam się: teraz jest jasne, jestem już nad Pronią. Koniec drugiego dnia mojej podróży. I tamtym razem wzdrygnąłem się z powodu hałasu, pomyślałem, że to zapewne chłopcy przepędzają tabun na noc. Ale teraz wiem, że rozrabia dość zgrzybiały staruszek: rano przepędzi konie na tę stronę, poprosi mnie o papierosa.
I znowu cisza, z rzadka naruszana parskaniem koni. Dawne uczucie dziecinnego strachu ogarnia mnie jak zawsze podczas noclegu na nowym miejscu: za plecami las — może ktoś z niego wyjdzie?… Obok droga do brodu — czy ktoś po niej przejdzie lub przejedzie?… Chociaż teraz wiem, że do rana nikt nie przejedzie ani się nie pojawi.
„Wtedy” i „teraz” — są to różnice nie w czasie, ale w wiedzy. Wielekroć wspominałem swoją wycieczkę nad Pronię, marzyłem, żeby odbyć ją jeszcze raz. A teraz okaże się nawet ciekawsza: wycieczka nie tylko poprzednią trasą, lecz również w tym samym sektorze czterowymiarowego kontinuum — wszystkie wydarzenia, wszystko, co mi się przytrafiło, włącza się jakby w krajobraz. (Ciągle mną jeszcze „zarzuca”: kontinuum… jakie wstrętne słowo! Dzieci, kiedy usłyszą coś takiego, mówią: „Bo powiem mamie!”) Trochę szkoda, że zbyt dokładnie utrafiłem, w przeddzień trzeciej doby… i ostatniej teraz; to harmider wśród koni spowodował, że „wylądowałem” tutaj. Pierwsze dwa dni były dobre — dni beztroskiego, zwykłego szczęścia: szedłem przez łąki i skrajem lasu na wysokim brzegu, kąpałem się w czystej ciepłej wodzie, leżąc nad urwiskiem gapiłem się na rybki krążące w wodzie, bezinteresownie dokarmiałem je kawałkami chleba. Kończył się czerwiec, pora sianokosów: kołchoźnicy na łąkach ustawiali stogi — hełmy staroruskich witeziów — i chłodno patrzyli na moją bezczynną sylwetkę w białej czapeczce i z plecakiem na ramieniu; ja na nich zresztą tak samo — dość się w mieście napatrzę na ludzi.
Miejsca na noclegi wybierałem przedkładając jak zwykle piękno nad wygodę: tu nie ma kopy siana. Jestem już po kolacji: ugotowałem nad ogniskiem z szyszek zupę grochową z połówki torebki i herbatę. Czas się kłaść.
Wyciągam się na folii, plecak pod głowę, przykrywam się marynarką, palę, wypuszczam dym ku gwiazdom — i w myśli redaguję jutrzejszy dzień.
…Zasada — wariacje rzeczywistości powinny różnić się od siebie jak najmniej — nie wyklucza możliwości naprawy w trakcie retromisji swoich błędów i głupstw; mimochodem oczywiście, nie tracąc z oczu głównego celu. Prowadziliśmy na ten temat dyskusję, posługując się utworem Isaaca Asimova Koniec wieczności oraz Raya Bradbury’ego I uderzył piorun, lecz doszliśmy do przekonania, że szanowni autorzy dowodząc, iż z powodu przestawienia z półki na półkę skrzynki z narzędziami mogą zostać na stulecia wstrzymane loty kosmiczne lub że z powodu rozdeptanego w karbonie motyla we współczesnych Stanach Zjednoczonych może zapanować faszyzm — przesadzili. Związek przyczyn ze skutkami wcale nie jest tak powierzchowny i nie aż tak sztywny. Pomyślmy: skoro udajemy się w przeszłość, żeby naprawić błędy, głupotę ludzi i żywiołów — to niby dlaczego mamy robić wyjątki dla własnych?
A na wycieczce w nowym terenie bez lapsusów się nie obejdzie. Z samego rana, myjąc się obok brodu, zapomnę mydło i mydelniczkę… Czy zapominać też tym razem? Tak. Nie wymaga to ruchów, a mydelniczka niewiele jest warta; niech sobie leży na piaseczku. Następnie: pojawi się obfita rosa, będę szedł po łące w tenisówkach, aż przemokną i dopiero potem domyśle się, że trzeba je zdjąć, związać sznurówkami i przerzucić przez ramię, żeby wyschły. Teraz od razu wezmę je na ramię, pójdę boso.
Mniej więcej trzy godziny drogi stąd, za linią wysokiego napięcia, poniesie mnie nie wiadomo po co w głąb kilkukilometrowego starorzecza w kształcie podkowy — w dodatku tak błotnistego, że nie da się przeprawić przez nie; długo będę się błąkał wewnątrz podkowy i najpierw pójdę na lewo, po paru kilometrach rozmyślę się, zawrócę na prawo… koszmar. Przypuszczam, iż od tego, że obecnie ominę starorzecze z daleka, ledwie zobaczywszy rząd krzewów, nie dojdzie również u Amerykanów do wstrząsów historycznych.
Później, po dziesiątej, zatrzymam się na odpoczynek przy tamtym strumyczku z wodą źródlaną. Tam niech wszystko pozostanie bez zmian: będę się delektował wodą (ach, jaka tam jest woda!), przygotowywał ognisko, żeby ugotować grochówkę i herbatę — ale przypłyną dwaj rybacy, szybko mi to odradzą i będę jadł razem z nimi zupę z dopiero co złowionych ryb. Ach, co to będzie za zupa: tłusta, smaczna, z cebulką — i ile zechcę… Jeszcze na drogę dadzą mi dużą rybę. Na samą myśl o tym łykam ślinkę.
Jeszcze ze dwie godziny drogi i dojdę do dawnego bagna — do osuszonego pola, porosłego kępami trawy. Z pagórka będzie ono całe widoczne: niewielkie, mniej więcej kilometr do sosenek na piaskach; i chociaż droga omija je trzykilometrowym łukiem, dojdę do wniosku, że jest ona dla ruchu kołowego, a ja przecież mam nogi… i ruszę na przełaj. Ten kilometr „na wprost” będzie mnie kosztował tyle co osiem: na kępach nie dam rady zrobić dwóch jednakowych kroków z rzędu, przeskoczę, przerzucając najpierw plecak, chyba z dziesięć rowów odwadniających — a jeszcze za każdym razem będę szukał miejsca, gdzie można przeskoczyć: w dodatku odparzę się z powodu upału i wysiłku, a wokół twarzy będzie się wiła chmara much i innych stworzeń gryzących… Figę, tym razem pójdę dookoła.
A trzy godziny później, przed wsią na wysokim brzegu, spotkam dwie dziewczyny… i dalej rozpocznie się nowy wariant. Szkoda poprzedniego, który przejdzie do kategorii nie zrealizowanej możliwości — lecz przybyłem tu w sprawie, a nie dla swojej przyjemności, w poważnej sprawie.
A teraz spać!
Nad ranem ochłodziło się, zmarzłem. Rozpaliłem ognisko z przechowanych w plastikowym woreczku suchych szyszek świerkowych, orzeźwiłem się mocną słodką herbatą. O wschodzie słońca przez rzekę przeszedł na tę stronę tabun ze staruszkiem na białej klaczy. Dziadek wziął ode mnie papierosa, siarczyście sklął swoje zwierzęta i zniknął z nimi na leśnej drodze. A ja spakowałem się, przeszedłem rzekę w bród i przez łęgi ruszyłem boso po rosie. Tenisówki huśtały się na plecach.
Słońce podnosiło się na czystym niebie. Podstępne starorzecze zauważyłem z daleka, skierowałem się w prawo. Wyszedłem ku szerokiemu łukowi Prom: nad wodą snuła się mgła, pod urwiskiem na tamtym brzegu w wirze powoli kręciły się patyki. Muszę teraz przedostać się na drugi brzeg. Technika przeprawy nie jest wymyślna: rozebrałem się do naga, ubranie i plecak — do plastikowej torby, zawiązałem ją końcem długiego sznura, drugi koniec zaciągnąłem w pętlę przez ramię — torbę do rzeki i sam również za nią. Do przeciwległego brzegu było z pięćdziesiąt metrów, ale tak mile przyjęła mnie poranna, zamglona od zgromadzonego ciepła, czysta woda, że ciągnąc torbę popłynąłem dobry kilometr z prądem — rozkoszowałem się.
Wyszedłem, ubrałem się, poszedłem dalej po wysokim brzegu obok czerwonopiennych sosen, wzdłuż na wpół zawalonego, zasypanego igliwiem, nie kończącego się okopu z czasów wojny. Rzeka swobodnie wiła się po szerokim rozlewisku: podchodziła do wsi szarzejącej domami na jego drugim skraju, zawracała, opisywała zakrętas podobny do ludzkiego ucha, znowu zawracała. Szedłem, oddychałem najczystszym powietrzem, wsłuchiwałem się w pogwizdywanie ptaków nad głową, patrzyłem na rzekę i niebo — zażywałem błogiego spokoju.
Ach, Proni, moja radości — tylko ja jeden cię rozumiem. Geografowie powiedzą, że ten zakręt wykonałaś dlatego, bo takie było nachylenie terenu, poziom dna… Akurat! Po prostu płynęłaś, płynęłaś i — nagle przypomniałaś sobie, że trzeba coś obejrzeć z tyłu, na tamtym skraju doliny, albo podmyć tamten brzeg z osikami, albo coś tam jeszcze — i zawróciłaś. Zrobiłaś swoje — wróciłaś. Sam jestem taki, rzeko moja, dlatego jesteśmy sobie bliscy.
…Coś z plecaka uwierało mnie w prawą łopatkę. Zdjąłem, rozwiązałem, popatrzyłem: to była ta połówka koncentratu grochówki, której i tak nie zjem. E, kochana, nie dość tego, że cię niepotrzebnie niosę, to mnie jeszcze w plecy uwierasz!.. Zamachnąłem się z urwiska — żółta grudka poleciała na środek Proni. Jedzcie, ryby, przybierajcie na wadze. A jeszcze lepiej, żebym to ja was…
Ale, stop! Wyprzedzam harmonogram. Za tym zakrętem rzeki zaczną się zarośla leszczyny, a zaraz za nimi — tamten strumyk. Tam powinienem być tuż po dziesiątej, a teraz jest dziewiąta z minutami. To z powodu ominięcia starorzecza — a w ogóle znaną drogą idzie się szybciej. Najwyższy czas wykąpać się i zatrzymać na tej małej plaży — cyplu…
Do strumienia przychodzę o 10.05. Najczystsza woda płynie tam, gdzie dno jest z piasku i kamyczków, wśród trawiastych brzegów porośniętych krzewami; o kilometr stąd, gdzie źródło bije z ziemi, stoi drewniany krzyż, osłonięty przed deszczem zgodnie z tutejszym obyczajem daszkiem z deseczek. Święta krynica. Zawsze mnie zadziwia cud źródeł: z ziemi, właściwie z błota — bije woda, od której nie ma czystszej, smaczniejszej, prawdziwszej… Klękam na brzeżku, nachylam się, czerpię dłońmi, piję. Ach, co za woda! Siadam, wyciągam z plecaka aluminiowy garnuszek, nabieram, znowu piję. Ależ woda! Lepsza niż wino. Pozostawia takie wrażenie, jakby nie przez przełyk, żołądek, ale wprost z ust rozpływała się po wszystkich mięśniach i komórkach ciała, nasycając je rześką świeżością. Jest tak zimna, że nieco drętwieją zęby. Złapałem oddech. Ano jeszcze raz. Ech, co za woda!
Z dołu niosą się po rzece chlupiące uderzenia. To zbliża się moja zupa rybna. Rybacy z kołchozu zastawiają sieć (teraz — za najbliższym zakrętem), opływają łódkami i, uderzając po wodzie wiosłami, zapędzają ryby. Mają normę 30 kilogramów dziennie, a jeszcze i dla siebie trzeba… Łapcie, łapcie, chłopcy!
Zachowując pozory wycinam jednak z leszczyny widełki i poprzeczkę, nalewam wody do kociołka, zbieram trochę chrustu, wieszam kociołek… Zupę i tak nie tutaj będziemy gotowali; o tam, o jakieś dziesięć metrów stąd, zegna poziomo pień drzewka, pod nim rozłożą ognisko, na pniu powieszą swój kocioł. „Tu jest nasze stałe miejsce” — wyjaśni rybak w okularach, z zadatkami na inteligenta, gaduła. Drugi zaś, nie ogolony, będzie milczał i mieszał zupę.
A oto i oni, dwaj w ceratowych fartuchach. Wyskakują z łódek i najpierw idą do strumyka, myją się, piją wodę. Zbliżają się do mnie, witają, siadają obok na kamieniu, palą, podejmują rozmowę: skąd jestem i dokąd zmierzam, gdzie mieszkam i pracuję — taką samą jak poprzednio. Odpowiadam, pytam — wciąż odwlekam chwilę, kiedy mam zapalić papierek pod chrustem, czekam, aż zaczną odradzać.
— Co pan zamierza gotować? — pyta rybak w okularach.
— A, groch… to znaczy herbatę. (O mało co nie pomyliłem się.)
— No, to nie jest jedzenie. (W porządku.) Mamy tu stałe miejsce, zawsze zupę rybną gotujemy. (W porządku!) I pana moglibyśmy poczęstować… ale tym razem coś się nam nie powiodło. Jesteśmy z kołchozu, mamy normę trzydzieści kilo i dla siebie też trzeba… a nawet na śniadanie nie nałapaliśmy. (Niedobrze!) I gdzie się te ryby podziały?
Dopiero teraz dostrzegam, że rybacy mają niewesołe miny. Zaczyna mówić drugi, poprzednim razem milczący.
— Wiem, gdzie się podziały: to amatorzy dokarmiają, przynęcają. Ani dla siebie, ani dla ludzi. Taki na karmę dwa dodatkowe ogony złowi, a nam z tego powodu stałe miejsca pustoszeją!.. Złapałbym takiego… dałbym mu wiosłem po pewnej części.
— Dobra, chodźmy — okularnik wstaje, rzuca niedopałek; zwraca się do mnie. — Jeśli pan chce, to proszę z godzinkę poczekać. Popłyniemy w górę rzeki, nałapiemy na zupę. Przecież z rzeki ryba nie może uciec… Będzie zupa rybna z cebulką — och, pyszności!
— Nie, dziękuję — odpowiadam — nie mogę czekać.
Rybacy siadają do łódek, odpływają w górę rzeki… Hm, tak… to mnie trzeba by wiosłem po tamtej części: mój koncentrat grochowy spowodował to wszystko. Oczywiście! Był z przyprawami, rozmoczył się — i popłynął smaczny nurt w czystej wodzie Proni, jak zapach szaszłyku na świeżym powietrzu. Wszystkie okoliczne ryby rzuciły się tam, żeby spróbować lub chociażby popatrzeć, co też tak smacznie pachnie. Rybacy tam się obłowią, fakt. Tak się wygłupić!
Nie gotuję już herbaty i w ogóle straciłem apetyt. Chcąc się jednak posilić jem chleb z cukrem (to wszystko, co mi zostało), zapijam wodą źródlaną; nie gorsza przecież od herbaty, pierwszorzędna. Siedzę tu mniej więcej tyle czasu, ile zeszłoby na ugotowanie i zjedzenie zupy rybnej z cebulką, a potem na zapalenie papierosa i pogodną rozmowę: następnie wstaję i idę szybkimi krokami dalej. Obok krzyża, polną drogą wijącą się na wysokim brzegu, skąd roztacza się wspaniały widok na dolinę, łąki, zagajniki i na białe, wyraziste obłoki na błękitnym niebie. Ale nie mam ochoty na podziwianie krajobrazu, na duszy mi jakoś niespokojnie.
Tak się zbłaźnić! Myśleć trzeba, albo chociaż pamiętać, z jakiego nieistotnego powodu, który doprowadził do straszliwych następstw, masz tę retromisję… No, to są różne rzeczy, uspokajam samego siebie, przyroda to nie technika, nie wyłazi ze skóry, swobodna i bujna, w przyrodzie z powodu drobiazgów nie bywa poważnych następstw. Tak więc wszystko sprowadzi się do tego, że zostanę bez jedzenia.
Przekonawszy i uspokoiwszy siebie wychodzę na pagórek, z którego rozciąga się widok na pokryte kępami dawne bagno i na omijającą je drogę. I… idę na przełaj. Stchórzyłem. Niech to diabli — a może na tej polnej drodze ukąsi mnie wąż, zamęczą komary, samochód potrąci (nie widziałem ani jednego przez cały czas). I znowu stąpam to po kępie, to obok, to na prawo, to w bok, przerzucam plecak przez rowy pełne błotnistej mazi, skaczę z rozbiegu. W samo południe słońce praży, chmarami wiją się nade mną muchy, siadają na mnie, żeby podjeść sobie, bezbłędnie wybierając najbardziej delikatne kawałki skóry obok oczu, ust i nosa; jestem spocony i spieniony… Wreszcie wydostaję się nad rzekę i już nie rozpoznając, czy to ta plaża, czy nie, zrzucam ubranie, skaczę do wody — i ponad godzinę kąpię się, dochodzę do siebie, znika przegrzanie i pulsowanie w skroniach.
I oto w dali — tamta wieś: idą stamtąd naprzeciw mnie po piaszczystej drodze dwie dziewczyny. Jedna wysoka i przy kości, jasnowłosa, w wypłowiałej sukience i w okularach przeciwsłonecznych, na ramieniu ma coś w kształcie trójkąta — łatę mierniczą. Druga jest znacznie niższa, w szarych szortach i kretonowej bluzeczce z gracją zawiązanej na węzeł na opalonym brzuchu, w ręku ma zeszyt w ceratowej oprawie. Dzieli nas jeszcze dwieście metrów i nie widać ani węzła, ani w co jest oprawiony zeszyt — ale ja przecież wiem.
I jeszcze wiem, że dziewczyna ma szare oczy, śpiewny głos, przyjemne, jakieś takie pokorne ramiona, zgrabne, chociaż nieco grube nogi z małymi stopami i nieduże, jędrne piersi. Wiem o niej wszystko… To Klaudia.
Zaraz się spotkamy, zapytam, czy daleko jest jeszcze do Sławgorodu i którędy lepiej iść. „A po co iść — odpowie wysoka — kiedy za godzinę będzie ze wsi autobus! Trzydzieści kopiejek — i jest pan na miejscu”. — „Wolę pieszo, to ciekawiej” — odpowiem. — „A… jak pan woli”. — „Panie zapewne nie są ze wsi?” I wysoka chętnie oznajmi, że są studentkami akademii rolniczej w Górkach (w górnym biegu Proni i Basi, skąd szedłem), tu są na praktyce i idą mierzyć pokos.
A niższa nic nie powie, tylko będzie patrzyła na mnie jasno i przenikliwie, jakby mówiła wzrokiem: „No, wymyśl coś! W przeciwnym razie zaraz się rozstaniemy — na zawsze… Wymyśl, jesteś przecież mężczyzną”. I zapragnę objąć ją za miłe, pokorne ramiona.
…I wymyśliłem: kiedy odeszły i ona oglądnęła się, zawołałem: „Proszę pani, można poprosić na minutkę?” Wymieniła spojrzenie z koleżanką, podeszła. Rozmawialiśmy nie minutę, lecz pięć: tamta niecierpliwie wołała ją, lecz powiedziałem: „Proszę iść, koleżanka panią dogoni!” — i Klaudia przytaknęła, że dogoni. Rzeczywiście, po chwili pobiegła, żeby ją dogonić — tylko bose stopy zamigotały w kurzu. Ja zaś poszedłem nie do wsi i nie dalej, lecz na lewo, do stogu nad urwiskiem pięknego zakola Proni. I chociaż umówiliśmy się, że za godzinę Klaudię rozboli głowa, postanowiłem czekać na nią trzy godziny — tak bardzo była sympatyczna.
Przyszła po dwóch godzinach. Usiadła obok nad urwiskiem, spuściła nogi, spojrzała na mnie błyszczącymi oczyma, powiedziała:
— A Swieta mówi: „Dobrze wiem, dlaczego rozbolała cię głowa!” — i łagodnie roześmiała się.
I tam w naszym zakolu, pod naszym stogiem, spędziliśmy razem trzy doby. Rano wracała do wsi, jakoś dawała sobie radę z praktyką, przynosiła od gospodyni, u której kwaterowała, albo ze sklepiku coś do jedzenia — a później czas należał do nas. I pogoda była akurat jakby dła nas, nawet noce były ciepłe. Wędrowaliśmy po łąkach i nad rzeką — i całowaliśmy się, kąpali, rozmawiali, śpiewaliśmy piosenki (okazało się, że podobają się nam te same) — znów całowaliśmy się; nocą pokazywałem jej gwiazdy albo opowiadałem coś wesołego — śmiała się z wdzięcznością, ocierała twarzą o ramię albo o pierś… i znowu całowaliśmy się… Nie jestem wielkim znawcą kobiet, nie miałem ich wiele, lecz ta była niczym woda źródlana.
Ale trzeciego dnia znudziło mi się to… nie tyle znudziło, prawdę mówiąc, ile zaniepokoiło: nie może to między nami dalej trwać tak po prostu, trzeba się na coś zdecydować… a nie byłem gotów, żeby podjąć decyzję. I powiedziałem jej, że muszę wracać, że niby w poniedziałek trzeba być w pracy. Odprowadziła mnie do autobusu, trzymała moją dłoń, lekceważyła spojrzenia wiejskich bab i koleżanek z praktyki, przytulała się do mnie i ciągle powtarzała: „Napisz do mnie… napisz!”
Obiecałem… i nie napisałem. Powstrzymało mnie przypuszczenie, które często nawiedza mężczyzn po tym, kiedy „dopną swego”: coś nazbyt łatwo mi uległa. Uległa mnie — i innemu tak ulegnie. W ogóle nie bardzo odpowiadała obrazowi „dziewczyny moich marzeń”, który majaczył w mojej inteligentnej duszy, f tak się to skończyło. A teraz nawet się nie zacznie.
Dziewczyny zbliżają się. Poryw wiatru rozwiewa faliste, rozpuszczone na ramiona włosy Klaudii — i na moment czyni ją podobną do tamtej kobiety z fotografii, którą pokazywał mi Bahryj; podobieństwo nie zewnętrzne, one nie są do siebie podobne tamta ma pociągłą twarz, ta okrągłą i o wydatnych policzkach, figury też mają różne… więc w czym są podobne? Robi mi się nieswojo, serce przejmuje chłód — chłód zrozumienia i straty nie do odrobienia.
Cóż teraz nastąpi?… Oto zbliża się kobieta, którą kochałem i zdradziłem. Przecież to naprawdę między nami było, naprawdę teraz wyraźnie to rozumiem. I dlaczego do niej nie napisałem? Czyś spotkał „dziewczynę swoich marzeń”, ty idioto, w ciągu minionego roku? Akurat… 1 owo marzenie, obraz przecież to pod wpływem filmów, nagrań, na pokaz. A w tej wszystko jest naturalne, prawdziwe, swoje… jak ona się twarzą do ciebie, gagatku, przytulała, do twojej ręki.
Spotykamy się. W pierwszym odruchu chcę przejść obok, nie patrząc żeby tylko szybciej mieć wszystko za sobą. Ale nie, w celu minimalizacji różnic muszę powtórzyć wszystko do chwili wahania: zawołać czy nie zawołać jej? Warianty realizuje się od momentów wahania.
Zatrzymuję się, rozpoczynam tę samą rozmowę, otrzymuję te same odpowiedzi od wysokiej, rudej Swiety: o autobusie i że są tu na praktyce… Klaudia, której imienia nie znam i nie poznam, tak samo patrzy na mnie: no, wymyśl coś! Zaraz rozstaniemy się na zawsze… I nawet głupawo wydaje mi się, że zaraz rzuci mi się na szyję — co ja wtedy zrobię?
Odchodzą. Patrzę za nimi. Klaudia ogląda się. Nie wołam za nią. Ze dwadzieścia metrów dalej ogląda się jeszcze raz. Przytomnieję: po co tak stoję jak idiota, już realizuje się nowy wariant. Trzeba iść swoją drogą, w swojej sprawie. Zarzucam plecak, idę.
Za kwadrans zniknie z jej pamięci obraz chłopca w białej czapeczce i z plecakiem.
Idę swoją drogą, w swojej sprawie, spieszę do wioski do autobusu — a w głębi duszy mam zamęt spowodowany tęsknotą i samotnością. Idę obok nie naszego stogu na nie naszym zakolu… a tym razem napisałbym do niej! Tak to będę kukać samotnie przez całe życie, jak Bahryj.
I świeci szare słońce na szarym niebie, oświetla ciemnoszary las na tamtym skraju doliny, szare łąki i szarą wstążkę rzeki. Tylko że teraz nie z powodu wyobcowania. Całkiem odwrotnie.
Potem było już łatwo. Autobusem do Sławgorodu, stamtąd innym do Bychowa. Z powodu rozpoczynającego się sezonu urlopowego nie było biletów na pociągi idące na południe dałem więc dziesięć rubli konduktorce wagonu sypialnego, dojechałem do miasta, na którego peryferiach znajdowały się zakłady lotnicze i Biuro Konstrukcyjne Bekasowa.
Najtrudniej było dostać się do samego szefa. „Główny konstruktor dzisiaj nie przyjmuje. Główny konstruktor w ogóle bardzo rzadko przyjmuje postronnych interesantów. Proszę zwrócić się ze swoją sprawą do zastępcy, piąte drzwi na lewo w korytarzu. Nie życzy pan sobie? W takim razie proszę złożyć prośbę na piśmie, zostawić w sekretariacie zostanie rozpatrzona…’” Byłem zmuszony oświadczyć wprost:
— Jestem tu z powodu niedawnej katastrofy BK–22 na Syberii. Znam przyczynę.
Przestraszony referent zniknął za obitymi skórą drzwiami — i Bekasow osobiście wyszedł do mnie.
Dalej było wszystko: moja informacja o nacięciach, natychmiastowy telefon Bekasowa do zakładów — sprawdzić, bardzo szybka odpowiedź z wydziału, że sprawdzili i potwierdzają, natychmiastowy rozkaz, żeby poddać takie śmigła kompleksowym próbom aerodynamicznym, zwołać komisję, skontrolować magazyny, sprawdzić śmigła we wszystkich zmontowanych oraz eksploatowanych samolotach… Ale już w momencie spotkania się z Bekasowem poczułem: przestało mnie gnębić, ulżyło mi. Spokojnie poleci tamten samolot nad Gawrońcami, spokojnie doleci i wyląduje. Nie będzie więcej rys na śmigłach.
Poprosiłem jeszcze Bekasowa jedynie o to, żeby Piotr Lemiech (pracował w Biurze Konstrukcyjnym ostatnie tygodnie) został koniecznie kooptowany do komisji. Główny konstruktor nie sprzeciwiał się — a w pozostałych sprawach można było zdać się na okoliczności i charakter Lemiecha. Wrogości do nieszczęsnego kierownika wydziału więcej nie odczuwałem, ale zasada najmniejszych różnic między wariantami powinna zostać zachowana.
— Skąd pan dowiedział się o nacięciach? — dopytywał się Bekasow.
— Nie mogę powiedzieć, Iwanie Władimirowiczu, nic mam prawa.
— Pan jest z Syberii?
— Nie.
— Więc… może… i do tego już doszło — ściszył głos — pan jest z przyszłości? Stało się coś jeszcze z „dwudziestym drugim”, czy tak?
Światły umysł, popatrzcie no! Albo to zostało w nim od tamtego wariantu? Bahryj miałby teraz złośliwą satysfakcję — „z przyszłości”.
15.00. Jestem nad urwiskiem przy tamtym zakolu Oskołu. Obłoki stały się w ciągu tych dwóch godzin pulchniejsze, a wiatr pędzi je szybciej… Do teraźniejszości łatwiej wrócić z przeszłości posługując się pamięcią, z prądem, można powiedzieć: kabina nie jest konieczna. Ale mimo to musiałem nurkować w największe głębiny wyobcowania i uogólnienia, gdzie czai się niebezpieczeństwo, że stanę się chichoczącym idiotą albo nawet gorzej. To poważna sztuka — daleki przerzut, zwłaszcza po raz pierwszy.
Tu wszystko jest w porządku: spokój. Jakby nic się nie stało… bo przecież nie stało się. Przepiękny widok na dolinę Oskołu, na łąki, zagajniki osin i czarnych topoli. Stop — jest zmiana: starorzecze w tym miejscu, gdzie leżał samolot! Tu było? Nie, nie tu, poszukiwacze chodzili tam po suchym gruncie. A teraz wygiął się tam łuk błyszczącej wody zarośniętej grzybieniami, okolony zaroślami i małymi drzewkami. W rzeczy samej powinno tu być starorzecze: nie zawsze przecież Oskoł wyginał się w pętlę pod samym urwiskiem.
Patrzcie no… zakarbowane w pamięci. Dlatego zapewne tak lubię rzeki, że przypominają życie ludzi; starorzecza zaś — to jakby warianty. Rzeka zmieniwszy koryto płynie dalej, a warianty — starorzecza zarastają, wysychają… znikają z pamięci.
A tu, na górze, są jeszcze ślady: owalne wgniecenia na trawie, gdzie leżałem, wydeptane ścieżki, otwory po kołkach dwóch namiotów, niedopałki. Lecz to wszystko już o niczym nie świadczy: z różnych przecież powodów mogli tu przyjechać ludzie, rozbić namioty! Te ślady znikną po pierwszym deszczu.
Nie ma, jakby niczego nie było. I nieco żal, że „jakby niczego nie było” — przecież było. 1 Bekasowowi niczego nie mogłem powiedzieć… Przykra jest ta specyfika naszej pracy, że nie wolno się demaskować. Z jednej strony słusznie, nie ma po co ogłaszać, że wiele nieszczęść można naprawić dzięki retromisjom — wtedy dopiero zaczęliby wszyscy tak swawolić i szarżować, że nie nadążylibyśmy. A z drugiej strony wygląda na to, że brak wyników naszej pracy. Samolot przeleciał pomyślnie? I co z tego? Dziwne, gdyby było inaczej. Rzeczywiście dziwne.
Dobrze byłoby, gdyby istniała jakaś wariantowa kamera filmowa albo wideomagnetofon dla utrwalenia wariantów. Leci, powiedzmy, samolot, wznosi się — i rozdwaja: jeden spada, drugi leci dalej. Albo chłopak wypływa na tor wodny i tam dzieli się: jeden tonie rozcięty ostrym skrzydłem wodolotu, drugiego zaś Ryndyczewicz wypędza na brzeg i sprawia mu lanie pasem; wtedy nawet mamusia nie miałaby pretensji… Zapewne powstaną kiedyś takie aparaty, skoro nasza działalność okazała się realna. Nieźle byłoby je posiadać, żeby podać do wiadomości ogółu, iż nasza rzeczywistość — mądra noosferyczna rzeczywistość ludzi — tym się różni od rzeczywistości kotów lub krów, że nie jest całkowicie jednoznaczna, pozwala na przejście od możliwego do realnego oraz odwrotnie.
À propos Ryndyczewicza — dlaczego nie zjawił się? Naruszył obyczaj. Piwo z rybką, Bóg z nim, powiedziałem o tym, żeby nacieszyć wzrok wyrazem twarzy szefa, jednak sam Ryndyczewicz powinien tu tkwić jak lanca. Żeby nie spotkać się ze mną po takim przerzucie!.. Przede wszystkim powinien zainteresować się, co i jak, na niego także przyjdzie kolej. Czyżby nie poradził sobie z profesorem? Poczekam jeszcze.
Schodzę na dół, przechodzę po łące obok nowego starorzecza, aż do końca zakola, odkrywam tam źródło i — z braku piwa — piję wodę z garści. Ta woda również jest smaczna, ale nie tak jak tamta, pachnie gliną. I woda nie jest taka sama i rzeka — i ja wróciłem nieco inny. Zubożyłem swoje życie.
Wracam na górę: nie ma mojego słoneczka Światosława Iwanowicza. Miedzą, wśród kukurydzy i słoneczników, idę do szosy, a potem — do przystanku autobusowego.
…Na dworcu autobus zatrzymuje się na stanowisku akurat obok kiosku. Dostrzegam w nim lokalną gazetę z portretem w czarnych ramkach na pierwszej stronie. Kupuję: Matko Boska! — profesor Miskin zmarł nagle wczoraj… z powodu wylewu krwi do mózgu! A więc Rynda pokpił sprawę?
Wpadam do gabinetu Bahryja. Szef czeka na mnie i widać po nim, że oczekuje mnie od dawna i z niepokojem. Zrywa się, ściska w objęciach.
— No, przynajmniej z tobą wszystko w porządku! Dzielny jesteś, znakomicie się spisałeś.
— A co ze Sławkiem? — uwalniam się z objęć, widzę na biurku szefa taką samą gazetę z nekrologiem. — Gdzie on jest?
— Siedzi.
— Jak to, siedzi?
— Tak to, siedzi. W areszcie śledczym. Ustalanie tożsamości, pobudek czynu i tak dalej… Przecież mu mówiłem, nieraz mówiłem: należy ostrożnie pracować, delikatniej! No i masz, po prostu wyłączył prąd…
Bahryj sadowi się na brzegu biurka, zapala, opowiada.
Ryndyczewicz cofnął się z piętnastogodzinnym retrointerwałem i zjawił się w Instytucie Neurologii pod koniec pracy — w charakterze inspektora bhp. Do laboratorium Miskina na trzecim piętrze wszedł godzinę przed wybuchem butli, akurat kiedy trwały przygotowania do doświadczenia. Chwila była nie najodpowiedniejsza i Miskin (niskiego wzrostu, łysy brodacz, o wysokim głosie i przenikliwym spojrzeniu… taki sobie przyjemniaczek) od razu zabrał się do odprawiania Ryndyczewicza: wszystko tu jest w porządku, powiada, jestem dyrektorem instytutu i za wszystko odpowiadam. Na co Rynda rozsądnie, chociaż nie całkiem taktownie stwierdził, że jedno z drugiego nie wynika (czyli, że skoro jest tu dyrektor, to na pewno jest i porządek) i życzyłby sobie jednak dokonać przeglądu. Profesor i zarazem dyrektor natychmiast nieco się wzburzył, podniósł głos: takie przeglądy należy przeprowadzać podczas pracy, a teraz jest już po pracy i postronni nie mają po co wałęsać się o tej porze w laboratorium.
— Przybyłem właśnie w celu sprawdzenia waszych prac wykonywanych wieczorem — znowu rezolutnie odpowiedział „inspektor” — ponieważ o tej porze zdarza się u was najwięcej wykroczeń przeciwko zasadom bhp… — i przystąpił do sprawy. — Pierwsze wykroczenie mam wprost przed oczyma — wskazał butlę obok komory operacyjnej — tak pracować nie wolno. Należy umieścić butlę za mocną siatką, a jeszcze lepiej wynieść ją na korytarz, tam zasłonić i przewód doprowadzić do laboratorium przez ścianę.
— Posłuchaj pan, wynoś się stąd! — Miskin coraz bardziej tracił cierpliwość; doświadczenie było już przygotowane i nawet nie chciał myśleć o tym, żeby je odkładać i coś zmieniać. — Zawsze tak pracujemy, wszyscy tak pracują i nic się nie dzieje.
— I nie nabita broń strzela raz do roku, towarzyszu dyrektorze — odparował Ryndyczewicz. — Nawet sprzedawcy wody sodowej nie zapominają osłonić siatką miejsca nabijania syfonów, chociaż nie mają do czynienia z takim dużym ciśnieniem jak w tej butli. Tak więc jestem zmuszony nalegać na ustawienie osłony. W przeciwnym razie nie pozwolę pracować.
— Pan — mnie?! — osłupiał profesor.
Tak od słowa do słowa rozegrała się owa skandaliczna scena, w której niewielkiego wzrostu Miskin, rozogniony i czerwony, atakował Ryndyczewicza, wrzeszczał nieprzyjemnym falsetem: „Jak pan śmie przeszkadzać mi w badaniach?! Pana trzeba by wsadzić za kratki… do zoo! Skąd takiego typa wytrzasnęli: osłona… woda sodowa… bhp… ja ci dam bhp!” Także jego współpracownicy dorzucali swoje i nawet pies w kabinie, przywiązany do stołu, ale jeszcze nie zoperowany, rozszczekał się z podniecenia.
— A, co ja będę z wami dyskutował! — i „inspektor” podszedł do laboratoryjnej tablicy rozdzielczej, przekręcił główny wyłącznik (neonowe wskaźniki przyrządów zgasły), stanął przed tablicą w niewzruszonej pozie. — Nie będziecie pracowali, dopóki nie zmienicie!..
Słucham i robi mi się nieswojo. Z jednej strony uczucia Sławka można zrozumieć: przybył, żeby ratować człowieka — i natknął się na coś takiego. Ale z drugiej strony… przecież doprowadziło go do tego prostactwo, ta prostota, która rzeczywiście jest gorsza niż złodziejstwo. „Mam prawo” — i cześć. W najważniejszym momencie przygotowań do doświadczenia. Trzeba przecież choć trochę znać się na ludziach. W takiej sytuacji nie tylko profesor, który przywykł czuć się w swoim instytucie panem i władcą — lecz również zwykły eksperymentator może rzucić się z pięściami.
— Precz mi stą—ąd! — wrzeszczał podchodząc do „inspektora” profesor, któremu nawet łysina spąsowiała. — Jakim prawem?! Chuligan, bandyta! Natychmiast wezwać tu straż, milicję… a… a!
I nagle zachwiał się, przewrócił na plecy.
— Głęboki wylew, porażający ważne dla życia ośrodki w mózgu — zakończył opowiadanie Bahryj. — Przecież on miał nadciśnienie, a do tego był impulsywny, miał usposobienie choleryczne. No i trafił go szlag. Tylko spokój mógł go uratować. Zgon nastąpił po półgodzinie. No a potem… przybiegła straż, przybyła milicja. Oczywiście Ryndyczewicz nie miał żadnych dokumentów stwierdzających, że jest inspektorem, a wyjaśnić nic nie mógł. No i…
— Ale wybuchu nie było?
Szef patrzy na mnie z ironią, odpowiada zakończeniem anegdoty:
— „Ale chory przed śmiercią wypocił się?” — „O tak!” — „Więc widzicie”. Jakie to ma znaczenie, że butla nie wybuchła, jeśli profesor umarł.
— Powiem jedno: pan przecież dał Ryndyczewiczowi niewykonalne zadanie. Zgon nastąpił pół godziny później, czyli mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Miskin zginął na skutek wybuchu?
— Tak.
— Więc to, że momenty zgonów z powodu różnych przyczyn pokrywają się w obu wariantach, świadczy właśnie o tym, iż owe różne przyczyny to tylko zewnętrzny pozór, a istotny powód — to charakter i styl pracy zmarłego Miskina. I słusznie chciał pan wybrać wariant minimalnie zmieniony: żeby wybuch butli nie zabijając Miskina nauczył go chociaż rozsądku. A tu: żadnych wybuchów w laboratorium. Cicho, sza! A cicho, sza być nie mogło — uratowano głowę profesora przed zewnętrznym wybuchem, ale rozerwał ją wybuch od wewnątrz!
Bahryj patrzy na mnie z zadowoleniem:
— Tak, właśnie „rozerwał”, przecież była sekcja, otwarto czaszkę… Dorośleje pan, Sasza, poprawnie pan motywuje. Przed tą retromisją tak pan jeszcze nie rozumował… Wszystko w porządku, w takim duchu złożyłem wyjaśnienie Worotilinowi: to był jego rozkaz, on jest więc winien, niech wyciąga Światosława z paki. Ale dla Ryndyczewicza… dla niego niech to też będzie porządna nauczka! Nie wolno tak… — szef ponownie radośnie patrzy na mnie. A tak naprawdę to pan przyszedł z pomocą swojemu przyjacielowi — swoją superretromisją i jej wynikami. Bez nich Worotilin nie kiwnąłby nawet palcem. Nie ma co, zuch z pana, bohater, proszę żądać, czego tylko pan chce.
O, nie wolno mi przegapić okazji. Urosłem tak bardzo w oczach szefa, że zaczął mi mówić per „pan”.
— Tygodniowy urlop od jutra.
— Tygodniowy?! szef zeskakuje z biurka. I to właśnie teraz, kiedy zostałeś tylko ty! Masz dobrze w głowie?… Dwa dni, i nie od jutra, lecz po powrocie Ryndyczewicza.
— Cztery, szefie. Koniecznie!
— Trzy doby — i ani godziny więcej.
No i masz, proś go!.. Wtedy miałem trzy dni i teraz też. Pojadę do niej. Teraz jest maj, w akademii rolniczej trwa sesja egzaminacyjna — Klaudię powinienem tam znaleźć. Czy zapamiętała błękitnookiego blondyna, z którym minęła się w lecie zeszłego roku nad Pronią? Zobaczy przypomni sobie. Nie może tak być, żeby między nami nic się nie zdarzyło — jeśli nie wtedy, to w przyszłości.
* Włodzimierz Majakowski, Kemp „Nit Gedajget”. Przełożył Leon Pasternak.