126134.fb2
Nie płyń z prądem
Nie płyń pod prąd.
Płyń tam, dokąd trzeba.
— No, a co my z tym mamy wspólnego? — powiedział do słuchawki naczelnik wydziału śledczego, Andrzej Apollonowicz Mielnik, szczupły blondyn o energicznej twarzy i tak przenikliwie wesołym spojrzeniu, że aż przesłuchiwanym robiło się nieswojo. — Nie, nie, rozumiem, wielka szkoda, umarł wybitny człowiek i tak dalej. Lecz czy jest w tym smutnym wydarzeniu coś kryminalnego? Przecież wszyscy, nawiasem mówiąc, umrzemy — jedni wcześniej, inni później, znaczy się!
Na drugim końcu przewodu gorąco zaprotestowano. Mielnik potakiwał, ze zniecierpliwieniem poruszał mięśniami policzków i ustami, spoglądał na współpracowników spokojnie pracujących przy biurkach. Działo się to w pogodny poranek kwietniowy w mieście D. na południu.
— A może to zatrucie? podpowiadał naczelnik. Nie ma oznak zatrucia?… Uduszenie? Też nie ma? Tak więc właściwie, co macie, towarzyszu Stern? Przepraszam, ale postawię sprawę brutalnie: pan to oficjalnie zgłasza? Ach, nie po prostu pan przypuszcza, że jest to, znaczy się, nieczysta sprawa! Umarł nie tak sobie, ponieważ tak sobie umrzeć nie miał wystarczających powodów… (Śledczy Nestor Kandyba niezbyt głośno parsknął w papiery; Mielnik groźnie spojrzał na niego.) Widzi pan… a od nas oczekuje pan poważnych działań, znaczy się tego! Dobra. Przyślemy, proszę czekać.
Odłożył słuchawkę, obrzucił spojrzeniem podwładnych. Wszyscy pracownicy wydziału śledczego prokuratury miejskiej: starszy śledczy Kancelarow, za rok odchodzący na emeryturę, inspektor wydziału do walki z przestępstwami gospodarczymi Bakań, Nestor Kandyba i nawet Staszek Kołomyjec, przyjęty pół roku temu w charakterze młodszego śledczego, siedzący przy samych drzwiach — natychmiast udali, że są zajęci i obojętni na wszystko.
Staszek Kołomyjec (lat dwadzieścia siedem, absolwent prawa Uniwersytetu Charkowskiego, kawaler, barczysty sportsmen średniego wzrostu, twarz o świeżej cerze i wystających kościach policzkowych, z zadartym nosem, krótko ostrzyżony, wyczynowo uprawiający boks i strzelanie… — czytelnik, jak sądzę, domyślił się, że on będzie odgrywał główną rolę w naszej opowieści) nie podnosząc głowy poczuł, że przenikliwe spojrzenie Mielnika jest skierowane właśnie w jego stronę. „Mnie pośle, a niech go… — pomyślał markotnie. — Jestem dla niego zapchajdziurą”.
— Panie Stasiu — Mielnik nie omieszkał potwierdzić jego hipotezy — jest to sprawa akurat dla pana. Pojedzie pan do Kipienia. Powiadomiono mnie, że zmarł profesor Turajew, dyrektor Instytutu Problemów Teoretycznych. Zeszłej nocy. Ponoć w nie wyjaśnionych okolicznościach.
— A… na czym polega niejasność okoliczności? — odezwał się Kołomyjec.
— Otóż to na miejscu wyjaśnisz. Dzwonił osobisty lekarz profesora, Izaak Stern — ten, do którego nie można się dostać. Nic sensownego nie powiedział… Obawiam się, że tam niczego takiego nie ma, po prostu odezwała się w lekarzu ambicja zawodowa. Pacjent zmarł niezgodnie z zasadami medycyny… I doktor zdecydował się poskarżyć prokuraturze. Nie, nie, nie! — podniesieniem ręki Andrzej Apollonowicz powstrzymał protest, który był gotów wyrwać się z ust Kołomyjca. — Trzeba, panie Stasiu, trzeba. Dyrektor, członek Akademii Nauk, laureat… znaczy się.
W podobnych przypadkach zaleca się przejawiać… podejmować… żeby potem, na wszelki wypadek… Co więcej, był meldunek. Krótko mówiąc, do roboty. Pojedziesz za miasto, na taką okazję damy radiowóz. Tylko syreny nie włączaj, znaczy się!
— Zabrać lekarza sądowego? pochmurnie spytał Kołomyjec, wydostając się zza biurka.
— M—m… zdecydujesz na miejscu. Będzie trzeba, wezwiesz. Ruszaj.
Dopiero siedząc w radiowozie Staszek przypomniał sobie, że nie zdołał wyrazić protestu, iż wiecznie się go kieruje do najbardziej błahych i drobnych spraw. I w ogóle… to przezwisko „Staś”, które mógł traktować tylko jako naśmiewanie się: z wyglądu przypominał bardziej mieszkańca Riazania niż Polaka. Zmartwiony Kołomyjec sięgnął ręką do kieszeni po papierosa; nie znajdując papierosów zasmucił się jeszcze bardziej — i wtedy przypomniał sobie, że wczoraj wieczorem ponownie mocno postanowił, że rzuci palenie. Westchnął: skoro postanowił, musi wytrzymać.
Do Kipienia — osiedla letniskowego położonego nad brzegami malowniczej rzeki o tej samej nazwie — jechało się ze czterdzieści minut: najpierw południowo—zachodnią, dwupasmową, rozdzieloną trawnikiem asfaltową szosą, następnie skręcało się na prawo, na brukowaną drogę w stosunkowo dobrym stanie, wijącą się między sosnami i starymi drewnianymi oraz nowymi domkami z cegły, wśród piaszczystych pagórków, obok zaczynających kwitnąć ogrodów, obok sznurów z suszącą się bielizną i ujadających wściekle psów łańcuchowych — i już. Piętrowa Willa Turajewa stała na skraju osady, dalej widniały stawy hodowlane i fas sosnowy.
Na dźwięk dzwonka drzwi otwarła korpulentna starucha, której siwe rzadkie włosy były zwinięte na czubku w koczek. Kołomyjec przedstawił się, starucha niechętnie spojrzała na niego zapuchniętymi i zaczerwienionymi oczyma, odwróciła się i weszła na skrzypiące drewniane schody. Kiedy wchodzili na górę, pięć razy głośno westchnęła i trzykrotnie wysmarkała się w fartuch.
— …Proszę wybaczyć, Eugeniuszu Pietrowiczu — wchodząc do pokoju Staszek usłyszał wysoki, nerwowy głos — lecz w mojej praktyce i, o ile mi wiadomo, w ogóle w medycynie, każde zejście można odnieść do jednej z trzech kategorii: naturalna śmierć — z powodu chorób i oczywistych wypadków, ze starości… i — bo ja wiem, do czego jeszcze! — gwałtowna śmierć typu zabójstwo i również gwałtowna śmierć typu samobójstwo. Innych nie ma. Ponieważ brak oznak wskazujących, iż dany przypadek zalicza się do pierwszej kategorii, więc ośmieliłem się…
Wszystko to wypowiadał energicznie potrząsając łysą, okoloną czarnymi włosami głową mały otyły mężczyzna, zwracając się do kogoś wysokiego i szczupłego oraz stojącej obok kobiety w podomce w zielone, niebieskie, żółte i czerwone pasy. Usłyszawszy kroki zamilkli. Wszyscy odwrócili się.
— Pan zapewne z milicji… przepraszam, z prokuratury? — wyrzekł łysy grubasek. — To dobrze, jeśli w ogóle w danej sytuacji może być coś dobrego! Będziemy zastanawiali się razem. Pan pozwoli, że się przedstawię: Stern, doktor nauk medycznych, lekarz profesora Turajewa. To — Chalila Kurbanowna… — zawahał się na moment — żona zmarłego. (Na języku miał wyraźnie słowo „wdowa”, ale nie tak łatwo jest wymówić je po raz pierwszy.)
Kobieta w podomce smutnie spojrzała na Kołomyjca; miała delikatne wschodnie rysy pociągłej twarzy, prawie zrośnięte nad nasadą nosa czarne brwi, ciemne oczy. „Tadżyjka? — pomyślał Staszek. — Nie, raczej Turkmenka, Tadżyjki mają okrągłe twarze”.
— A to jest… — Stern nieco teatralnym gestem wskazał na wysokiego mężczyznę.
— Zagórski — ten elegancko skłonił piękną szpakowatą głowę.
— Eugeniusz Pietrowicz, zastępca profesora Turajewa, członek korespondent Akademii Nauk i profesor — mimo wszystko dopełnił prezentacji Stern.
Wyraźnie wnosił do sytuacji niestosowną w danym przypadku krzątaninę.
Trzeci mężczyzna, którego Stern nie przedstawił Kołomyjcowi, leżał przy ścianie na kanapie z czarnej skóry, zupełnie jakby się położył odpocząć. Miał na sobie białą nylonową koszulę z podwiniętymi rękawami, szare cienkie spodnie i pantofle. Wijące się ciemne włosy z siwizną na skroniach, pociągła twarz, zapadnięte policzki, cienkie ironiczne usta. Wyraz twarzy nieboszczyka również był spokojny i nieco ironiczny, z lekkim odcieniem zdziwienia.
Następnie przedstawił się Staszek i przystąpił do sprawy. Właściwie nie całkiem jasno wyobrażał sobie, jak ma postępować i zachowywać się: na pierwszy rzut oka było jasne, że nie zdarzyło się tutaj nic prócz zwyczajnej śmierci, więc przysłano go tylko pro forma, żeby zadowolić czyjeś dygnitarskie ambicje. „Dobrze, proszę bardzo, zadowolę!” Zdecydował się wykręcić niezbędnym minimum: oględziny, zeznania obecnych, kogo się podejrzewa (jeśli w ogóle kogoś się podejrzewa?) — i tyle. I bez protokołu ze świadkami, zbędnego, skoro nie było oficjalnego zgłoszenia.
Oględziny zwłok nic nie dały. Na ciele profesora Turajewa nie było śladów przemocy. Wystąpiło tylko stężenie pośmiertne, które już nieco podgięło nogi w kolanach i ręce z łokciach. Stern potwierdził sugestię Kołomyjca, że śmierć nastąpiła około piątej nad ranem, to znaczy około sześciu godzin temu. Ubranie nieboszczyka też było w zupełnym porządku, nie stwierdzono na nim rozdarć i rozcięć materiału ani plam krwi (i w ogóle jakichkolwiek plam).
Staszek sfotografował zwłoki.
Oględziny pokoju, do których następnie przystąpił (uprzednio upewniwszy się, że wszystko tu od momentu odkrycia zwłok pozostało bez zmian), niczego nie wniosły do obrazu zajścia. W pokoju znajdowały się dwa miękkie fotele z gąbki z szaroniebieskim obiciem, wspomniana już kanapa, na której leżał nieboszczyk, duże biurko (na nim — czasopisma, książki, kartki papieru z notatkami i puste, szklanki z resztkami herbaty i plasterkami cytryny, długopis), stelaże z książkami na bocznej ścianie. „Jak na profesora, to książek nie tak znów dużo zauważył w duchu Staś pewnie większa część jest w mieszkaniu w mieście”. Kąt przy oknie zajmował fikus w drewnianej donicy. Z sufitu, z ozdobnej rozety, zwisał kilkuramienny żyrandol — trzy żarówki na obrzeżu, jedna w środku. Czysty parkiet, ściany pomalowane na przyjemny dla oka jasnobeżowy kolor. Lecz najważniejsze było to, że w tym wszystkim nie było śladów ani walki, ani czyjegoś bezprawnego wtargnięcia; odwrotnie, pokój był zadbany, odkurzony.
Kołomyjec otworzył okno, za którym widniał piękny krajobraz ze stawem i lasem; podśmiewając się w duchu z siebie samego zbadał zasuwki — sprawnie działające, szyby — całe, zewnętrzną powierzchnię ściany — gładką, bez rys. „Po jakiego diabła mnie tu przysłano?!” — z rozdrażnienia znowu zachciało mu się palić.
Wywiad wśród obecnych także nic nie dał. Wdowa po „poszkodowanym”, nosząca egzotyczne imię Chalila Kurbanowna (reagująca, jak zauważył Staszek, również na imię Lila), zeznała, że kiedy jej mąż pracował, a pracował prawie zawsze, to zostawał na noc w tym pokoju; ponieważ przesiadywał do późna w nocy, więc i spał do białego dnia. Dlatego dzisiaj rano nic sobie takiego nie pomyślała, zaniepokoiła się dopiero po dziesiątej: śniadanie podano, jak prosił wieczorem, na tę godzinę, a on się nie pojawił. I nie słychać było, żeby chodził — a pracując, zawsze chodził tam i z powrotem; to znaczyło, że jeszcze nie wstał… Wdowa mówiła prawie bez obcego akcentu, jedynie intonacja zdradzała niekiedy jej orientalne pochodzenie.
Najpierw zawołała męża, następnie weszła na mansardę, żeby go obudzić i… Tu Chalilę Kurbanownę opuściło opanowanie, głos załamał się, w oczach pojawiły się łzy. Sasza był martwy, nawet już zimny. Wezwała telefonicznie profesora Zagórskiego i doktora Sterna. Na pytanie śledczego, czy podtrzymuje orzeczenie obywatela Sterna, że w zgonie jej męża można doszukać się znamion przestępstwa, kobieta wzruszając szczupłymi ramionami powiedziała zmęczonym głosem: „Ja… nie wiem. Czy to teraz nie wszystko jedno?” Zaś dotknięty Stern nie omieszkał zareplikować:
— Przecież to pan powinien ustalić, młody człowieku!
Staszek zmilczał, ale rozzłościł się jeszcze bardziej. „Dobra, będziemy ustalać!” Gdzie tej nocy spała żona poszkodowanego? Na dole, odpowiedziała Chalila Kurbanowna, w sypialni. „No proszę, można sprawdzać, czy rzeczywiście nocowała w domu. Ustalilibyśmy, oczywiście, że tak właśnie było, ale zdenerwowałbym ją, skompromitował. Poważny człowiek — Kołomyjec z ukosa spojrzał na Sterna — łysy, a nie rozumie”. Kiedy ostatni raz widziała męża żywego? O wpół do jedenastej wieczorem, odpowiedziała wdowa, Sasza zawołał z góry, żeby zaparzyła im herbaty, więc zaparzyła i podała.
— Komu „im”? — od razu zareagował śledczy. — Z kim był?
— Z Eugeniuszem Pietrowiczem oni wczoraj razem pracowali.
„Tak!” Staszek zatarł w myślach dłonie, zaczynało go bawić, jak wypracowana przez wieki procedura śledztwa sama, wbrew woli jej uczestników, nadawała zdarzeniu charakter kryminalny. W powietrzu wyraźnie zaczynało pachnieć nie wyjaśnionymi wątpliwościami, a być może i premedytacją. Zwrócił spojrzenie na Zagórskiego i wyczuł, jak ten, zasmucony dotąd jedynie śmiercią przyjaciela i kierownika, teraz zaczął doświadczać bardziej osobistych uczuć. „Gdybyż jeszcze wziąć go w krzyżowy ogień pytań — żeby przesłuchiwanemu robiło się na przemian to gorąco, to zimno, zwłaszcza jeśli w nic nie jest zamieszany…”
Z jakiego powodu obywatel Zagórski był wieczorem o tak późnej porze u profesora Turajewa? Razem pracowaliśmy nad nową teorią, odparł ten; on i Aleksander Aleksandrowicz w ciągu wielu lat współpracowali ze sobą i byli współautorami artykułów, monografii, nawet podręczników fizyki. Było to powiedziane z całkowitym opanowaniem i nawet pewnym wyrzutem — tak jakby pracownik prokuratury miał obowiązek znać autorów i współautorów zajmujących się fizyką teoretyczną. O której godzinie wyszedł? O jedenastej, pół godziny po tym, jak Chalila Kurbanowna podała im herbatę. On, Zagórski, czasami nawet zostawał tutaj na noc — kiedy razem z Turajewem zapominali o wszystkim, pochłonięci pracą. Lecz tym razem nie wychodziło im, obaj uznali, że lepiej będzie rozstać się na parę dni, przemyśleć wszystko niezależnie, żeby następnie spotkać się i przedyskutować. Prócz tego on, Zagórski, miał dużo spraw w instytucie: organizacja sympozjum, różne sprawy bieżące…
— Oznacza to, że profesor Turajew w ostatnich dniach nie bywał w instytucie?
— Całkiem słusznie.
— Cóż to, niedomagał?
— Nie, po prostu pracował w domu.
Milcząc wymienił ze Sternem i wdową spojrzenie: ależ nieobyty młody człowiek — przypuszcza, że profesor chodzi do pracy jak zwykły urzędnik.
— Tak… — Staszek przygryzł dolną wargę. — To znaczy pan ostatni widział żywego Turajewa?
— Tak mi się wydaje.
— Jak on wyglądał?
— Jak zwykle. Był, co prawda, zmartwiony, że hipoteza nie wyklarowuje się. On zawsze bywał przygnębiony, dopóki nie znalazł rozwiązania. — Zagórski westchnął i dodał: — Rozwiązanie również zawsze znajdował.
— Czy zamierzał położyć się spać?
— Nie. Odprowadził mnie do samochodu, zachwycał się gwiazdami, powiedział, że jeszcze posiedzi godzinkę, dwie. Pożegnaliśmy się i odjechałem.
— Samochód pana czy służbowy?
— Służbowy.
— Z kierowcą?
— Nie. To znaczy mamy etatowego kierowcę, ale… któż będzie trzymał człowieka do północy! Sam też prowadzę.
Kołomyjec zwrócił się do wdowy.
— Pani to potwierdza?
— Co właściwie?
— Że profesor Zagórski odjechał o jedenastej wieczorem, a pani mąż wrócił do domu?
— Tak. Położyłam się, lecz jeszcze nie spałam — słyszałam, jak wychodzili i rozmawiali… jak odjechał samochód Eugeniusza Pietrowicza. Słyszałam, jak Sasza wchodził po schodach.
„Sasza… Dla jednego profesor Turajew, ostoja nauki, dyrektor, dla kogoś innego poszkodowany, a jeszcze dla kogoś Sasza. Jak wiele imion ma człowiek!”
— Potem chodził z kąta w kąt… sypialnia jest akurat pod tym gabinetem — ciągnęła wdowa. — Jakieś pół godziny.
Być może i dłużej, ale usnęłam.
— Nocą niczego pani nie słyszała?
— Nie… chociaż śpię czujnie.
— Kto jeszcze, oprócz was obojga, był w domu?
— Nikt. Maria Samojłowna — oglądnęła się na drzwi — jest naszą pomocą domową… przyjeżdża porannym pociągiem, sprząta, gotuje obiad, a wieczorem wraca do naszego mieszkania w mieście.
„Jasne, pilnuje”. Kołomyjec również spojrzał na staruchę, która ciągle stała przy futrynie, żałośnie zacisnąwszy usta i utkwiwszy ciężkie spojrzenie w zmarłym. „Babcię, jeśli to będzie konieczne, wezwę oddzielnie”.
Nadeszła kolej na Sterna. Czy zmarły przedtem chorował? Raczej nie, odparł lekarz; czasami, rozumie się, niedomagał: wahanie ciśnienia krwi, bóle głowy, poranna neurastenia… ale wszystko to zauważa tylko lekarz, a nie sam pacjent. Te wahania stanu zdrowia pojawiały się u Turajewa po wytężonej pracy — zwłaszcza nocnej. Natomiast ogólnie jak na swój wiek i obciążenie pracą był zdrów jak rzadko kto — w każdym razie spośród ludzi pracujących umysłowo. Chodził z Chalilą Kurbanowną na rajdy, posiadał złotą odznakę turystyczną — prawda, Lilu? Ta kiwnięciem głowy potwierdziła.
— Na nic nie skarżył się w ostatnich dniach?
— Nie. Ostatnie badania profilaktyczne przechodził tydzień temu. Takie badania przeprowadzałem, będąc osobistym lekarzem profesora, co miesiąc, chociaż dla niego było to zawsze powodem do żartów. A więc: serce, płuca, nerwy, żołądek, gruczoły dokrewne… wszystko było w dobrym stanie. Wprost w doskonałym! Właśnie dlatego…
— Tak, tak. Co zostało ustalone podczas wstępnych oględzin zwłok?
Lekarz zawahał się z odpowiedzią, wzruszył ramionami i wyrzekł z lekkim zdziwieniem:
— Niczego właściwie nie ustaliłem! Takie mam wrażenie, że Aleksandrowi Aleksandrowiczowi po prostu przestało bić serce.
— Tak po prostu przestało bić? — z niedowierzaniem powtórzył Kołomyjec.
— Właśnie tak po prostu, młody człowieku, proszę sobie wyobrazić! To jest w tym najdziwniejsze. Coś podobnego zdarza się tylko w przypadku skrajnego wycieńczenia albo wygasania wszelkich sił życiowych w późnej starości i jeszcze z powodu oziębienia. W danym przypadku żaden z wymienionych czynników nie zaistniał. Dlatego też ośmieliłem się zaprosić…
Kołomyjec rozmyślał w skupieniu. Tak, jest to rzeczywiście dziwne, jak dziwne jest i to, że nieboszczyk okazał się względnie młodym człowiekiem, czterdziestoparoletnim. Jadąc tutaj, Staszek nastawił się, że zobaczy wyczerpanego siwego starca, wyschniętego i zgasłego w służbie nauce — i w okrągłej czarnej czapeczce, bez której w żaden sposób nie mógł sobie wyobrazić profesorów, jak milicjantów bez szarych czapek z malinowym otokiem. „Ech, trzeba było lekarza sądowego zabrać od razu ze sobą, znalazłby ze Sternem wspólny język. A tak, czy ja mogę mu zaprzeczyć? Wezwać teraz?… E, nie. Brak oznak nie jest poszlaką. A tu wszystko jest nie tak, nie ma nawet o czym w protokole pisać: tylko» nie «i» nie«. Trzeba kończyć”.
— Jest pan przekonany, że wszystko wygląda tak, jak pan mówi? — z naciskiem spytał lekarza.
Ten zmieszał się.
— N—no… ostateczna opinia w takich przypadkach jest możliwa tylko po badaniach anatomopatologicznych.
— O, właśnie zgodził się Staś — niech sekcja pokaże, że tak powiem, wewnętrzną istotę rzeczy. Mam nadzieję, że zgodzi się pan uczestniczyć w sekcji?
Stern powiedział, że tak, że uważa to za swój obowiązek.
We trzech znieśli zwłoki profesora i położyli je w czarnym zile — Zagórski sam to zaproponował śledczemu, na szczęście tym razem był również kierowca; ułożyli Turajewa na rozłożonych siedzeniach. Stern siadł obok, przytrzymując nie zginające się nogi nieboszczyka. Samochód powoli odjechał. Zagórski zaprowadził do domu wdowę, opiekuńczo objąwszy ją za drżące ramiona.
Staszek zatrzymał się na podwórzu — i nagle ze wszystkich stron otoczyła go wiosna. Otoczyła tym wilgotnym, znojnym upałem kwietniowym, kiedy człowiek czuje się nie samodzielną istotą, ale częścią budzącej się, nabierającej sił życiowych przyrody. Staje się wtedy zrozumiały i powiew wiatru, i ruch puszystych obłoków na białawym niebie, i przenikliwe i rozmarzone krakanie gawronów na zieleniejących topolach: „Kra! Chwała wiośnie, kra! Chwała życiu!”
Nawet jękliwe chóry żab, próbujących głosu po śnie zimowym, były teraz zrozumiałe dla Kołomyjca: „Kum, kum!.. chwała wiośnie! Kum… chwała życiu!”
Jeśli nie byłoby obcych języków, to jak odróżniłbyś profesora od wykładowcy?
Sprawa właściwie została zakończona. Ale Staszek dla uspokojenia sumienia postanowił odwiedzić sąsiadów. Sąsiedzi — zarówno z prawej, jak i z lewej strony — także niczego nie słyszeli, nie widzieli, tylko wzdychali dowiedziawszy się o śmierci Turajewa, współczuli. „Cóż jeszcze?!” — zastanawiał się Kołomyjec wracając do willi. —
„Tak. Warto zabrać szklanki z resztkami herbaty. Oddam do analizy — ze względu na odciski palców i możliwe ślady trucizny…” — Chciało mu się śmiać. — „Znalazł sobie szef kogoś, na kim może się odgrywać, potulnego młodego specjalistę. Mógłbym ze złości rozdmuchać»sprawę zabójstwa«żeby zatrzęsło i prokuraturą, i wydziałem kryminalnym!”
Gniewnie tupiąc wszedł do gabinetu Turajewa. Gosposia zawieszała na oknach ciemne zasłony, zobaczywszy śledczego coś burknęła pod nosem. Zagórski siedział na fotelu obok biurka, przekładał kartki z notatkami. Szklanek na biurku nie było.
— Gdzie są szklanki? — zapytał Staszek gosposię.
— Jakie znów szklanki? — odezwała się nieprzychylnie.
— Te, co tu stały.
— Umyłam i schowałam, po co mają stać?
„No i masz! A zresztą, dobrze. Mniej mitręgi”.
— E—e… — Zagórski podniósł wzrok na śledczego — przepraszam, nie zapytałem wcześniej, jak się do pana zwracać?
— Stanisław Fiodorowicz.
— Stanisławie Fiodorowiczu, czy mogę wziąć te kartki?
Są to przecież ostatnie notatki profesora. Jego spuścizna naukowa powinna być zachowana do ostatniej strony. Być może potrafię wykorzystać te myśli w celu dokończenia naszej ostatniej pracy. Chociaż… — Zagórski westchnął z przygnębieniem — chyba nie. Trudno będzie. Nie ten współautor zmarł. Jakże więc?
— Chwileczkę — Kołomyjec wziął cztery kartki, które pokazał mu Zagórski, szybko przejrzał. Czuł niezręczność z tego powodu, że będąc przekonany o swojej bezużyteczności w tej historii, mimo wszystko nadal odgrywa komedię śledztwa — i czytał niezbyt uważnie; do tego pismo profesora — niedbałe i ostre — było trudno czytelne dla nienawykłego do niego człowieka. Mimo to Staszek pojął, że w notatkach była mowa o czasoprzestrzeni, współrzędnych, trajektoriach i innych teoretycznych terminach. Podał kartki Zagórskiemu. — Oczywiście, proszę.
— Dziękuję. — Schował kartki do ładnej teczki z żółtej skóry, z monogramem na rogu, zawiązał ją, wstał. —
I jeszcze jedna prośba, proszę nie wziąć jej za narzucanie się: mój samochód odjechał, czy więc nie podrzuciłby mnie pan do miasta?
— Oczywiście, nie ma o czym mówić.
Kilka minut później szaroniebieska wołga toczyła się już z powrotem po bruku wśród sosen, domków, piaszczystych pagórków i słupków ze znakami drogowymi. Staszek i Zagórski zajęli miejsca na tylnym siedzeniu.
— Niepotrzebnie doktor Stern zawracał wam głowę — powiedział Zagórski. — Akurat tuż przed pana przyjazdem wypomniałem mu to. Tylko dla biednej Liii było to zbytecznym szarpaniem nerwów, a jej i tak jest teraz ciężko. Taki cios!..
— Czy to znaczy, że pan nie popiera poglądu Sterna? Mimo wszystko jego argumenty przemawiające za tym, że nie bywa śmierci ni z tego, ni z owego… mają sens.
— E! — Zagórski zmarszczył brwi. — Cóż wie medycyna o człowieku w ogóle i o takich ludziach jak Turajew w szczególności!.. O człowieku utalentowanym, indywidualności — tym mniej. A orzeczenia medyczne zawsze mają na uwadze pewien standard, inaczej nie istniałaby medycyna jako nauka. Śmierć człowieka stanowi, jeśli pan chce, zwieńczenie jego indywidualności. Cóż mogła orzec medycyna o zgonie Majakowskiego, Jesienina, Roberta Burnsa, Galois? Choroby Burnsa nie potrafili rozpoznać wszyscy lekarze tamtych czasów. Galois został zabity w idiotycznym pojedynku… Ale to tylko powierzchnia zdarzeń, i niech pana nie dziwi, Stanisławie Fiodorowiczu, że porównuję swego zmarłego szefa i kolegę z takimi ludźmi: chodzi o zjawisko tego samego rzędu w fizyce teoretycznej. Nie ja pierwszy nazwałem Turajewa juniora „Mozartem fizyki teoretycznej”. — Zamilkł. — A Mozart… też, nawiasem mówiąc, niezrozumiała śmierć. „Wybrańcy bogów umierają młodo”.
— Mimo wszystko — Staszek postanowił skorzystać z okazji, żeby coś niecoś wyjaśnić — miał chyba Turajew wrogów, nieżyczliwych ludzi mogących odnieść korzyść z jego śmierci?
— Oczywiście, miał, żadnemu wybitnemu człowiekowi nie brakuje takich. Ale proszę zrozumieć, w nauce — nie ręczę za wszystkich, lecz w każdym razie w naszej specjalności — nieżyczliwość i wrogość mogą się przejawić intrygą, kopaniem dołków, no, najwyżej donosem do wpływowej instancji, lecz już w żadnej mierze nie pozbawieniem życia.
— A jeśli nie w nauce, lecz w życiu osobistym?
— Dla niego nie istniało, drogi Stanisławie Fiodorowiczu, życie bez nauki: wszystko pochłaniał „demon problemów…” Żona zaś — miła, oddana kobieta. Turkmenka. Poznał ją, kiedy jeździł na doświadczenia w warunkach polowych w Azji Środkowej, w latach pięćdziesiątych. Idealna, powtarzam, żona, takie bywają tylko na Wschodzie, lecz i ona kochała go nie rozumiejąc, raczej jako męża, a nie jako człowieka. Krąg znajomych — bardzo, ale to bardzo ograniczony. Przyjaciele? Pochlebiam sobie, że byłem jego przyjacielem. I gdyby miał śmiertelnych wrogów, wiedziałbym o nich… Nie, nie warto doszukiwać się przestępstwa, Stanisławie Fiodorowiczu. Po prostu nagła śmierć. Zawsze jest straszna — przyroda brutalnie przypomina o naszym przemijaniu. Wytrąca z normalnego trybu życia wszystkich bliskich nieboszczyka. Słowem, uważam, że Stern wezwał was ulegając uczuciu zawodowej urazy.
„O, właśnie, Mielnik jakby przeczuł”.
Kilka minut jechali w milczeniu.
— I ja zawracam panu głowę swoimi opiniami — odezwał się znowu Zagórski; czuło się, że potrzebuje się wygadać — a sam jeszcze nie zdałem sobie sprawy z przeżycia, jakie wywołała we mnie ta śmierć. Żal… no, to oczywiste. Być może mój żal jest nawet większy niż Lili — to młoda interesująca kobieta, pocieszy się. Znajdą się pocieszyciele. A ja nie mam kim zastąpić tej straty… Ach, ten Szur Szurycz!
Kołomyjec z zainteresowaniem spojrzał na niego.
— Myśmy go tak na studiach nazywali — wyjaśnił Eugeniusz Pietrowicz — w odróżnieniu od ojca, także Aleksandra Aleksandrowicza. Nie wiem, czy słyszał pan o nim: wybitny eksperymentator w dziedzinie atomistyki oraz praktyk, oczywiście dwukrotny Bohater Pracy Socjalistycznej, laureat… i tak dalej, i tak dalej, on był z tych, których odtajniają po śmierci. Potężny to był starzec, na naszym wydziale wykładał technikę eksperymentu fizycznego. Więc żeby odróżnić jego, San Sanycza, nazwaliśmy Turajewa juniora Szur Szuryczem. Potem on został po prostu Turajewem, nawet właśnie Tym Turajewem, czołowym teoretykiem fizyki… Jego teorie rzeczywiście były przodujące, doświadczenie pokornie je potwierdzało, i masz…
Zagórski zamilkł, zapalił papierosa. A Staszek z zadowoleniem stwierdził, że prawie wcale nie chce mu się palić, ciało zaś jest przepełnione rześkością.
— I masz — powtórzył Zagórski wydmuchawszy dym. — Dlatego odczuwam oprócz żalu jeszcze i niezadowolenie. Jakąś dziecinną, jeśli pan chce, złość: jakbym czytał interesującą książkę, którą mi zabrano. Zabrano w najbardziej pasjonującym miejscu!
— Dlaczego właśnie w najbardziej pasjonującym? — zapytał Kołomyjec raczej z grzeczności niż z ciekawości.
— W tym właśnie tkwi sedno sprawy — z ożywieniem, jakby tylko czekał na to pytanie, odwrócił się do niego Zagórski. — Pół roku temu Turajew wysunął hipotezę, najważniejszą ze wszystkich, chociaż i poprzednie znaczyły niemało. Ideę, że w teoriach fizycznych należy zastąpić dwa oddzielne pojęcia: „przestrzeni” i „czasu” — jednym pojęciem geometrycznej czterowymiarowej przestrzeni. Geometrycznej — oto, w czym rzecz! Jest pan daleki od naszych poszukiwań, jednak podejmuję się wyjaśnić tę hipotezę również panu. Rzecz w tym, że ze wszystkich teorii fizycznych najlepiej jest opracowana i praktyką potwierdzona teoria przestrzeni — znana panu geometria. Już nawet nie zalicza się jej do fizyki, uważa sieją za dział matematyki, chociaż dowolna geometria stosowana ma charakter fizyczny i oparta jest na rzeczywistych właściwościach przestrzeni. Znamy geometrię powierzchni — planimetrię, znamy trójwymiarową, objętościową — stereometrię. Dodanie jeszcze jednego wymiaru w zasadzie nikogo nie powinno zadziwić. Odpowiedni zaś aparat matematyczny istnieje już od dawna.
Trzeba powiedzieć, że jak tylko Zagórski przeszedł do wyłuszczania owej hipotezy naukowej, w głowie Staszka uruchomił się… no, istnieje w mózgu człowieka jakiś taki wyłącznik zapobiegający przeciążeniom, który sam odłącza strumień nużącej, mało interesującej lub po prostu niezrozumiałej informacji, a może i nie wyłącza, lecz kieruje ten strumień do jakiegoś kanału przelotowego — do tego, o którym mówi się: jednym uchem wleci, drugim wyleci. Co prawda, dla niektórych ten przełącznik uruchamia się przy dużym strumieniu trudnej informacji, dla innych — już przy małym. U Kołomyjca on był akurat mało stabilny, i teraz, słuchając jednym uchem, Staszek przyglądał się przejętemu sobą rozmówcy — trenował spostrzegawczość. Szlachetna siwizna Eugeniusza Pietrowicza już porządnie odrosła, gęsto wiła się na karku. „Pora, żeby się ostrzygł” — pomyślał; ruchy dłoni i rąk miał umiarkowane i wytworne, ale mankiety białej koszuli były już nieco przybrudzone, pociemniały. „Nikt się o niego nie troszczy, czy jak?” Twarz Zagórskiego była piękna, o regularnych rysach, lecz jej czerwonawy odcień i zwiotczała obrzmiałość wzbudzały wątpliwości. „Widocznie popija” — pomyślał Staszek.
— Lecz żeby to nieformalne przejście urzeczywistnić — mówił w tym czasie Zagórski — musimy czwarty wymiar, który rozumiemy i odczuwamy jako coś nieprzestrzennego, jako „czas”, również sprowadzić do geometrycznych kategorii długości i odległości. Z tym problemem geometryzacji czasu obaj najbardziej zmagaliśmy się. Wiele trudności już pokonaliśmy, pokonalibyśmy, jestem przekonany, i wszystkie pozostałe. A wtedy… o, to byłby ogromny krok w rozumieniu świata — zarówno dla nauk przyrodniczych, jak i dla filozofii. Zrozumieć czas — jakże to dużo i jakie to ważne! Cóż — nie udało się, śmierć położyła kres i życiu, i hipotezie.
Zagórski odkręcił boczną szybę do końca, wystawił głowę na wiatr, potem obrócił się do Kołomyjca.
— Zapyta pan, a cóż ja sam, czyżbym nie potrafił?
Przecież jestem współautorem. Wie pan, być może, że to z powodu przygnębienia, ale teraz wydaje mi się, iż nie podołam. Nie potrafię tak wysoko latać… Turajewowi dobrze się ze mną pracowało: umiałem konkretyzować, ziszczać na papierze i opisywać równaniami jego pomysły, niekiedy bardzo mgliste i dziwaczne, byłem uczciwym i rzeczowym oponentem w trakcie dyskusji nad tymi ideami. Lecz same hipotezy były jego…
Wjechali już do miasta, samochód, zatrzymywany światłami, poruszał się powoli i nierówno.
— Na domiar wszystkiego doznaję obecnie pewnego uczucia, bardzo dziwnego — z zadumą, zwracając się jakby nie do Kołomyjca, wyrzekł Zagórski. — Chyba pokory? Nie bez powodu przychodzą mi na myśl przedwczesne zgony ludzi genialnych; od Mozarta do Galois. Przecież idzie w istocie nie o to, że któryś z nich był muzykiem, inny poetą, a jeszcze inny nawet matematykiem — to są drugorzędne szczegóły. Ich znaczenie polega na tym, iż każdy z nich zbliżył się na swój sposób do głębszego zrozumienia świata i samego siebie. Znacznie głębszego niż inni. Do tak głębokiego, że leży już być może poza granicą możliwości człowieka… Więc i w przypadku Turajewa jakoś tak wydaje mi się, że jest to prawidłowość, iż zmarł nagle właśnie teraz, kiedy docierał do najbardziej ukrytej tajemnicy materii… że tak właśnie być powinno. Dziwna myśl, nieprawdaż?
— Tak, rzeczywiście — z zakłopotaniem powiedział Staszek.
— Ale przecież… pojmuje pan, badając przyrodę zazwyczaj rozumiemy pod tym pojęciem wszelkie ciała, cząsteczki, gwiazdy, kryształy — obiekty zewnętrzne. Obiektywizujemy przyrodę, jak mówią filozofowie. Lecz przecież materia — to także my sami. Również istniejemy w czasie, ale nie wiemy, na czym to polega, jak… nie pojmujemy czasu ani rozumem, ani zmysłami. Więc może istnieje jakiś kres poznania świata i siebie samego, którego to kresu nie możemy przekroczyć?… Uch! — Zagórski podniósł ręce, jakby się poddawał. Zaśmiał się. — Naopowiadałem panu, aż się mnie samemu zakręciło w głowie. Proszę nie brać tego poważnie, Stanisławie Fiodorowiczu, to z powodu przygnębienia.
Pochylił się do kierowcy.
— Proszę skręcić na Proletariacką piętnaście, tu niedaleko.
Przed domem o przedwojennej architekturze, którego balkony prawie całkowicie zarosły dzikim winem, Zagórski pożegnał się, podziękował, wysiadł z samochodu i wszedł do bramy.
„Jaki porządny facet — ciepło pomyślał o nim Kołomyjec, kiedy samochód odjechał. — Tak bezpośredni, że trudno się domyślić, iż jest członkiem korespondentem Akademii Nauk, luminarzem nauki, teraz prawie dyrektorem instytutu. A ja ze złości chciałem go jeszcze pomęczyć krzyżowym ogniem pytań…”