126134.fb2 Retronauci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Retronauci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Rozdział trzeci

— Proszę mi najpierw sprzedać bilet, a potem obrażać!

— Skoro nie ma pan biletu, to trzeba płacić mandat!

Rozmowa w autobusie

Następnego dnia Mielnik wysłuchawszy raportu młodszego śledczego Kołomyjca niespodziewanie urządził mu solidne pranie mózgu.

— Znaczy się, po prostu oddałeś te papiery? — zaczął spokojnie, tylko jego brwi złowieszczo się wygięły, czyniąc go podobnym do jasnowłosego Mefistofelesa. — Żadnych wątpliwości, znaczy się? No, panie Stasiu, nie oczekiwałem. Przeczytałeś je chociaż?

— Przeglądnąłem. Niczego tam nie ma…

— No nie, słyszeliście? — Mielnik dramatycznie odwrócił się do współpracowników i ci także potępiająco spojrzeli na Stasia. — Przyszedł, zobaczył, zwyciężył… Gajusz Juliusz Kołomyjec, znaczy się, tego.

— Nie było w nich niczego, notatki naukowe! — bronił się Gajusz Juliusz.

— O tak, niczego: i w papierach niczego, i w szklankach… Jak można było przegapić szklanki! Od razu należało je skonfiskować, to przecież abc śledztwa, znaczy się! Notatki naukowe… to Zagórski ci powiedział, że naukowe, strona zainteresowana — a ty nic o tym nie wiesz. Nie, ja się wam dziwię, towarzyszu Kołomyjec, bardzo się dziwię: czego was na uniwersytecie uczono? Mówiono wam przecież na wykładach z kryminalistyki, że wszystko, co się zdarzyło w czasie bezpośrednio poprzedzającym przestępstwo, jak również przedmioty znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca przestępstwa… znaczy się, tego — głos Mielnika narastał crescendo — …a zwłaszcza przedmioty, na których zachowały się odciski poszkodowanego bądź przestępcy — wszystko to ma szczególną wagę dla wykrycia takowego. Wszystko — w tym i papiery z ostatnimi notatkami zmarłego. Jedna linijka w nich może rzucić światło!

— Jakiego znowu takowego?! — omal nie zawył Staszek. — Brak znamion przestępstwa! Pan sam to wczoraj mówił…

— Co ja mówiłem?! Który z nas pojechał na miejsce przestępstwa: wy czy ja?… I co to za maniera zasłaniać się opinią kierownictwa, co to za dążenie do oportunizmu! Od was, jak i od każdego przedstawiciela prawa, żąda się pryncypialności, nieugiętości i samodzielności — znaczy się, tego… (I wydawało się, że towarzysz Mielnik już nie siedzi za swoim biurkiem, ale góruje na trybunie, na zaśnieżonym nocnym stepie, a wokoło świszczą kule basmaczów i recydywistów.) Dziwne poglądy ma obecne pokolenie: żąda od innych pryncypialności, samo zaś… znaczy się!

Umilkł, żeby się uspokoić, po czym kontynuował:

— Nie, nie twierdzę, że dopuszczono się przestępstwa, że śmierć była gwałtowna, znaczy się! Ale przecież na razie jest niejasne, co i jak się tam zdarzyło. Dziwne jednak, umarł profesor w pełni sił… A jeśli chciałoby się zbierać poszlaki tak jak wy, towarzyszu Kołomyjec, zbieraliście tam papiery i szklanki — znaczy się — to poszlak nigdy by nie było. Mówiliście, że Zagórski nazwał Turajewa „Mozartem fizyki teoretycznej”, znaczy się? A w takim przypadku, czy Zagórski to nie Salieri, co?…

Naczelnik spojrzał na Kandybę i Kancełarowa. Ci z kolei znacząco wymienili spojrzenia: „Nasz Mielnik to ho, ho!..”

— Sekcja zwłok już była? Gdzie jest protokół?

— Nie było jeszcze sekcji — ponuro odpowiedział Staszek. — Główny lekarz sądowy został wezwany za miasto, wróci po południu. Prosił, żeby bez niego nie przeprowadzać sekcji.

— Słusznie, nasz doktor wie, co to jest odpowiedzialność. A ty nie wczułeś się, nie przejąłeś — znaczy się! (To, że Mielnik znowu przeszedł na „ty”, świadczyło, iż burza minęła). I sknociłeś… No dobra, ze szklankami nic już nie wskórasz — a papiery, panie Stasiu, do trzynastej zero zero powinny się tu znaleźć. Odnajdziesz Zagórskiego, przeprosisz i odbierzesz. Zaznajomimy się, skopiujemy i zwrócimy, niech nawet w ramki oprawi, znaczy się! Zrozumieliście, młodszy śledczy Kołomyjec?

— Tak.

— Wykonać. Ależ młodzież mamy obecnie. B—bałaganiarze!

Staszka po tej rozmowie paliła twarz i drżały mu palce: nieznośnie chciało mu się zapalić. „Zaciągnąć się… o niczym innym myśleć nie mogę. I za co on mnie tak potraktował? Wczoraj sam przecież posłał mnie ot tak, żeby zachować pozory”.

…Nie pojmował, że w naszych czasach, kiedy szybka wymiana informacji ponagla rozwój wydarzeń, tak samo gwałtownie może się zmieniać ich ocena. Kiedy dziś rano idąc do pracy Mielnik zobaczył w gazetach — nie tylko lokalnych, lecz także w centralnych — nekrologi Turajewa (ze zdjęciem) oraz przeczytał jeszcze, czyje podpisy znajdują się pod tymi nekrologami, wielce się zamyślił. Oj, nie należało wczoraj wypowiadać się przed Sternem w tym duchu, że co tam, wszyscy umrzemy i nie ma potrzeby z powodu śmierci profesora niepokoić prokuratury! Oj, nie należało tak lekkomyślnie pouczać Kołomyjca!.. I Mielnik postanowił nadrobić zaniedbania.

Staś zadzwonił do Instytutu Problemów Teoretycznych. Odpowiedziano mu, że profesor Zagórski jeszcze nie przyszedł, czekają. Zapytał o telefon domowy profesora, zadzwonił. Nikt nie podniósł słuchawki. „Zapewne jest już w drodze”. Odczekawszy ze dwadzieścia minut, znowu zadzwonił do instytutu. Ta sama sekretarka odpowiedziała, że Zagórskiego ciągle jeszcze nie ma.

— Może profesor pojechał gdzie indziej?

— Nie, w takich przypadkach Eugeniusz Pietrowicz uprzedza nas. Widocznie zatrzymał się w domu.

Kołomyjec ponownie zadzwonił do mieszkania — z takim samym skutkiem. „Telefon ma niesprawny czy co? Trzeba pojechać”. Wycisk dany przez kierownictwo zawsze skłania człowieka do energicznych działań.

Tym razem dotarł trolejbusem do trzypiętrowego starego budynku na Proletariackiej. W bramie, do której wszedł wczoraj Zagórski, Staś znalazł w spisie lokatorów numer jego mieszkania i wbiegł na pierwsze piętro. Tam, przed obitymi czarną dermą drzwiami z niklowaną wizytówką „Profesor dr hab. E. Zagórski”, stał naciskając z zadumą przycisk dzwonka rosły, otyły brunet w ubraniu z płótna żaglowego. Kołomyjec stanął za nim zachwycając się wspaniałą, artystyczną czupryną nieznajomego. Ten, zadzwoniwszy jeszcze parokrotnie, odwrócił się do Stasia ukazując się najpierw z profilu (nieco pochyłe czoło, nos z niewielkim garbkiem, wydatny podbródek), a następnie en face. Gdyby nie zagubiony, odzwierciedlający wszystkie troski wyraz twarzy, głowa nieznajomego byłaby podobna do głowy Jana Chrzciciela ze znanego obrazu Iwanowa.

— Pan także do profesora Zagórskiego? — zapytał brunet intymnie, jakby zachęcając do przyznania się do niewinnego grzeszku.

— Owszem.

— To znaczy, że obu nam się nie powiodło. Co się dzieje, gdzie on się mógł podziać? Już do wszystkich telefonowałem… — Ponownie nacisnął i długo trzymał przycisk; za obitymi drzwiami rozległo się przytłumione dzwonienie — i znów zaległa cisza.

— Czy on sam mieszka? — zainteresował się Staszek.

— Obecnie tak, niestety — brunet ściszył głos. — Trzy miesiące już minęły, jak żona go rzuciła…

Kołomyjec przypomniał sobie wczorajsze słowa Zagórskiego o Chalili Kurbanownie: „oddana kobieta… takie bywają tylko na Wschodzie” — zabrzmiała w nich niezrozumiała wtedy dla niego gorycz.

— Wszystko jasne, chodźmy — powiedział nieznajomy.

Nagle zmierzył Staszka oceniającym spojrzeniem. — Przepraszam, czy pańska wizyta u Eugeniusza Pietrowicza jest związana ze zgonem profesora Turajewa?

— Związana. Jestem z prokuratury miejskiej.

— Aż?! A… Zresztą sądzę, że w takich przypadkach nadmierna ciekawość jest… e—e… zbyteczna. Zatem pozwolę sobie przedstawić się: sekretarz naukowy Instytutu Problemów Teoretycznych, Stefan Chwoszcz. Właśnie przyjechałem z instytutu do Eugeniusza Pietrowicza. Nie wyobraża sobie pan, co się teraz dzieje: nie kończące się przygnębienie i żadnej pracy. Zwracają się do mnie, a ja niczego w gruncie rzeczy nie wiem… Miejmy nadzieję, że rozminęliśmy się i jest już na miejscu.

Wyszli na ulicę. Chwoszcz spojrzał na budynek.

— Okno otwarte zostawił, i nawet balkon… co to znaczy, kiedy mężczyzna został bez gospodyni! Jeśli przyjdzie deszcz i wiatr, to mieszkanie będzie pełne wody.

Kołomyjec zatrzymał się przeczuwając coś niedobrego.

— A gdzie są jego okna? Czy te nad bramą?

— Tak. Wejście tam to dla złodzieja żaden problem.

Przez łozy dzikiego wina pokryte drobnym młodym listowiem błyszczały szyby otwartych drzwi balkonowych. Wejść rzeczywiście było łatwo: balkon sąsiadował z nawisem betonowym nad bramą, a dostać się na niego można było stanąwszy na cokół bramy i podciągnąwszy się na rękach. Staszek (ciesząc się w duchu, że wreszcie jego osiągnięcia sportowe przydały się w praktyce) tak właśnie uczynił na oczach zdziwionych przechodniów. Z płyty nawisu skoczył na skraj balkonu, przesadził balustradę, otworzył szerzej drzwi, zajrzał do mieszkania — i serce mu zabiło gwałtownie.

Zagórski był tam. Leżał na kanapie pod ścianą bez okien — i, mimo niewielkiego doświadczenia, śledczy Kołomyjec, spojrzawszy na skurczone, nieruchome ciało leżącego, zrozumiał, iż profesor nie śpi, lecz jest martwy. Staszek odwrócił się do sekretarza naukowego, który stał na chodniku z zadartą głową.

— Proszę wejść tutaj… nie, nie, po schodach! — ostrożnie, starając się niczego nie dotykać, przeszedł przez pokoje na korytarz i otworzył Chwoszczowi drzwi.

Razem wrócili do sypialni. Stefan Stiepanowicz od razu pojął, że stało się coś niesłychanego, o nic nie zapytał Kołomyjca i dopiero wszedłszy i zobaczywszy swojego dyrektora, przemówił schrypniętym głosem:

— No jakże to tak?…

Tym razem Staszek działał operatywnie i zgodnie z przepisami, rozumiejąc, że jest to niebłaha sprawa: wezwał telefonicznie lekarza sądowego, zameldował Mielnikowi (który straciwszy głowę, powiedział głupawo: „No i widzicie!..” — jak gdyby to, co się zdarzyło, potwierdzało jego racje), odszukał dozorcę i wykorzystał go w charakterze świadka; drugim świadkiem zgodził się być sekretarz naukowy.

Protokół oględzin również sformułował zgodnie z przepisami; posługując się oficjalnym językiem i zwrotami opisał kurz i nieporządki w pomieszczeniach, typowe dla samotnie mieszkającego, zapracowanego człowieka, tym bardziej że kurz mógł ułatwić odkrycie śladów nielegalnego wtargnięcia lub czyjejś obecności, chociaż śladów takich nie znaleziono; i że kryształowa popielniczka stojąca na przysuniętym blisko do kanapy ciemnym, politurowanym stoliku na gazety wypełniona była po brzegi niedopałkami papierosów z żółtym filtrem — i na wszystkich niedopałkach widać było jednakowy ślad zębów; i że obok stała napoczęta butelka wody mineralnej (Staszek zabrał ją natychmiast do analizy), i leżały te same kartki z notatkami Turajewa, po które przyjechał; i nawet to, że na krześle obok kanapy były złożone dwa prześcieradła, malinowy wełniany koc i nieduża poduszka.

Ale w duszy Staszkowi było smutno jak podczas słoty. Oto człowiek — nie abstrakcyjny obiekt śledztwa, lecz znajomy człowiek, który tak mu się spodobał wczoraj: był zasmucony śmiercią swojego wspaniałego przyjaciela i współpracownika, zatroskany przyszłymi sprawami i jakimś problemem naukowym… jakim to? a tak, geometryzacją czasu — to oczywiste, że zamierzał długo żyć. No i masz, leży w niebieskiej piżamie z opartą na wałku kanapy szlachetną siwą głową, ze szklistymi oczyma — a nogi i ręce już ogarnia stężenie pośmiertne. Szczególnie przygnębiła Kołomyjca ta przygotowana pościel: Eugeniusz Pietrowicz usnął, nawet nie pościeliwszy sobie. I już na wieki.

Niebawem przybył lekarz sądowy. We dwóch rozebrali zwłoki, dokonali oględzin, sfotografowali. Śladów przemocy na ciele Zagórskiego nie znaleziono; lekarz sądowy nie znalazł też symptomów otrucia.

— Och, jakże to tak?… — podpisując się na protokole Stefan Chwoszcz wzdychał i potrząsał czupryną jak u Jana Chrzciciela. — Jeden po drugim!.. Co teraz będzie w instytucie? I co ja mam począć, proszę mi powiedzieć z łaski swojej, przecież teraz ja jestem kimś w rodzaju szefa…