126134.fb2
PYTANIE: Jeśli Słońce istnieje po to, by oświetlać planety, to po co oświetla również próżnię?
ODPOWIEDŹ: Na wszelki wypadek.
Sądowo—medyczną sekcję zwłok Turajewa i Zagórskiego przeprowadzono w drugiej połowie dnia: w komisji ekspertów brał udział także Izaak Stern. Orzeczenia w obu przypadkach były niemal jednakowe i potwierdziły to, co Stern od samego początku przypuszczał: obaj umarli z powodu ustania czynności serca — przy czym nie było to nagłe, nie na skutek paraliżu, po prostu serce zatrzymało się i koniec. Ani jeden, ani drugi na serce nigdy nie skarżyli się — i rzeczywiście nie znaleziono zmian patologicznych w tym organie. Zagórski zmarł między czwartą a piątą w nocy, przeżywszy swego znakomitego przyjaciela dokładnie o dobę. Wykryto jeszcze, że miał nieznaczną marskość wątroby; Stern, leczący i jego, wyjaśnił, że przedtem Zagórski pił, niekiedy nieumiarkowanie (pośrednio z tego powodu odeszła od niego żona), ale w ostatnim czasie na nalegania Turajewa oraz jego, Sterna, przestał całkowicie.
Analiza niedopałków i wody mineralnej, jak również inne czynności śledcze w miejscu zgonu Zagórskiego zupełnie nic nie dały.
W taki sposób ani poszukiwania kryminalistyczne, ani badania anatomiczne nie doprowadziły do odkrycia poszlak, które pozwoliłyby podejrzewać, że śmierć Turajewa i jego zastępcy była następstwem morderstwa, samobójstwa lub chociażby nieszczęśliwego wypadku. Niemniej było jasne, że sprawa jest podejrzana: nazbyt podobne w charakterze i okolicznościach były oba te zgony.
— No, panie Stasiu, wlazłeś w trzęsawisko obiema nogami — powiedział Kołomyjcowi Nestor Kandyba, opuszczając pod koniec dnia biuro. — Teraz niech pan myśli — i dodał naśladując Mielnika — znaczy się, tego!
Staszek siedział nad protokołami oględzin, nad aktami ekspertyzy lekarskiej, nad skąpymi zeznaniami świadków — myślał. Każdy umiera w samotności, jak mówił wczoraj Zagórski: „Śmierć człowieka stanowi zwieńczenie jego życiowej drogi” — chyba tak? A w tym konkretnym przypadku stało się inaczej: różne indywidualności, a śmierć jednakowa. I chodzi nie tylko o podobieństwo obrazu klinicznego, ale o… o co? O to, iż między tymi dwoma zdarzeniami istnieje niewątpliwy związek. Jaki?… Istniały między zmarłymi trwałe więzy służbowe i prywatne: znali się od ponad dwudziestu lat, od pierwszego roku studiów na Uniwersytecie Moskiewskim, mieli wspólne zainteresowania naukowe, łączyła ich twórcza współpraca, przyjacielskie stosunki… Jednakże wcale nie wynika z tego, że jeśli zmarł jeden, to koniecznie powinien natychmiast umrzeć i drugi. Bywa tak wśród łabędzi lub par małżeńskich. Ale i wtedy druga śmierć ma charakter samobójczy — tymczasem tu mamy wyraźnie naturalną śmierć. Słowem, to nie to. Związek między zabójstwami powinien być bardziej oczywisty, rzeczowy.
Istnieje wątła nić związku rzeczowego: przy zgonie Turajewa i Zagórskiego występował jeden i ten sam przedmiot: no, może trudno nazwać to przedmiotem, ale jednak — papiery z notatkami Turajewa.,Mimo wszystko nie można posądzać Mielnika o brak wyczucia…” Jednak szef nie miał racji, niepotrzebnie zwymyślał Kołomyjca z powodu tych kartek. Podczas oględzin mieszkania Zagórskiego Staszek znalazł także inne notatki na ten sam temat, o którym z takim entuzjazmem rozprawiał Zagórski w samochodzie w drodze z Kipienia. Były to, przypuszczalnie, tezy referatu naukowego — napisane na maszynie, z uwagami poczynionymi jego ręką. Notatki te, oczywiście, poprzedzały przedśmiertne uwagi Turajewa: w nich sucho, acz dostatecznie zrozumiale został przedstawiony „problem czasu” w interpretacji zmarłych naukowców.
Dla wyjaśnienia problemu geometryzacji czasu, pisali oni, należy przede wszystkim wyraźnie zaznaczyć różnicę między czasem a przestrzenią lub — bardziej ściśle — naszymi odczuciami tych dwóch najbardziej ogólnych kategorii rzeczywistości:
1) w przestrzeni geometrycznej możemy poruszać się w dowolnym kierunku od położenia początkowego, możemy wracać do poprzednich punktów; w czasie przemieszczamy się tylko w jednym kierunku, z przeszłości w przyszłość. Można rzec, że „czas niesie nas do przodu”;
2) orientacje przestrzenne: „do góry — na dół”, „w prawo — w lewo”, „do przodu — do tyłu” — są indywidualne dla każdego obserwatora (co jest „do góry” dla nas, to dla mieszkańców Ameryki Południowej znaczy „na dół”); natomiast orientacje w czasie — „przeszłość”, „teraźniejszość” i „przyszłość” — są wspólne dla wszystkich. Pozwala to sądzić, że wszyscy jesteśmy dokądś unoszeni w ogólnym strumieniu czasu;
3) w obserwowanej przestrzeni obrazy świata materialnego przeplatają się rozmaicie, w jakimkolwiek kierunku spoglądamy: budynki, łąka, rzeka, las, powietrze, chmury, próżnia kosmiczna, planetoidy, znowu próżnia, planeta… itd., itp. — to znaczy wzdłuż kierunków w przestrzeni koncentracja i obrazy odczuwanej przez nas materii zmieniają się skokowo. Wzdłuż kierunku w czasie obserwujemy z reguły dostatecznie długie, stabilne istnienie obiektów i łagodne, powolne zmiany ich właściwości (gromadzą się lub rozpraszają chmury, znika pokrywa śnieżna, zielenieją drzewa, podnosi się lub opada poziom wody w rzece…) Oznacza to, że jeśli rozważaliśmy obrazy materialne jako skończone zdarzenia w czasoprzestrzeni (co w rzeczy samej zachodzi), to okaże się, iż wszystkie przedmioty — zdarzenia są bardzo rozciągnięte wzdłuż kierunku w czasie; pozwala to rozpatrywać je jako pewne „prądy” w strumieniu czasu. Natomiast subiektywnie czas okazuje się po prostu kierunkiem naszego (i wszystkich okolicznych ciał) istnienia;
4) naszej świadomości sprawia trudność sprowadzenie kategorii „przestrzeni” i „czasu” do czegoś zunifikowanego z powodu czysto obserwacyjnej specyfiki: w przestrzeni widzimy, słyszymy, czujemy, dotykamy — natomiast w czasie uczynić tego nie możemy, ale możemy wspominać przeszłość i wyobrażać sobie (przedstawiać wariantowo) przyszłość. Czyli problem sprowadza się do tego, że odbieramy czas innymi „organami zmysłów” niż przestrzeń: pamięcią i wyobraźnią. Te organy rozumnego postrzegania świata (ludzie mają je znacznie bardziej rozwinięte niż zwierzęta) są nie mniej ważne od oczu, uszu i nosa: bez posiadania pamięci nie jest możliwa obserwacja, porównywanie, uogólnienie, bez wyobraźni — przewidywanie i twórczość. Oprócz tego dla nich, jak i dla organów zmysłów w przestrzeni, właściwe są zniekształcenia i błędy (fałszywe przewidywanie, na przykład, wypada porównać z mirażem wzrokowym). Ze względu na owe analogie należy rozważać pamięć i wyobraźnię jako organy zmysłów konieczne na równi ze słuchem, wzrokiem itp. — dla orientacji w czasoprzestrzeni, zgodnie zaś z ich informatyczną naturą — jako pokrewne im: różnica między „wzrokiem” a „pamięcią” lub między „słuchem” a „wyobraźnią” nie jest większa niż różnica między „wzrokiem” a „słuchem”.
W taki sposób, wnioskowali Turajew i Zagórski, rozpoznając różnicę między pojęciem przestrzeni a pojęciem czasu oraz między naszym ich postrzeganiem, niespodziewanie wykrywamy głębokie powinowactwo tych kategorii. Gdybyśmy jako obserwatorzy posiadali pewne narządy percepcji świata, neutralne względem współrzędnych i łączące w sobie cechy wzroku — słuchu oraz pamięci — wyobraźni, to za ich pośrednictwem moglibyśmy odbierać już nie tylko trójwymiarową przestrzeń i różne od niej istnienie — upływ w czasie, lecz odbieralibyśmy czterowymiarową, w zwykłym geometrycznym sensie, przestrzeń materialną. Matematyczny opis wszystkich zjawisk bardzo by się przy tym uprościł, rozumienie zaś natury rzeczy wzrosłoby w takim samym stopniu.
Dziwne było pierwsze wrażenie Kołomyjca po przeczytaniu tych tez, jakieś nieprzyjemne: chłodny, lodowaty blask myśli akademickiej, bezwzględnej w poszukiwaniu prawdy. A zresztą, oczywiście, było to interesujące; gdyby Staszek przeczytał coś takiego w czasopismach popularnonaukowych, to niewątpliwie orzekłby kręcąc głową: „No tak… ci nasi uczeni to jednak spece! Na taki pomysł wpaść!”
Lecz teraz tok jego myśli był inny: owe tezy pozwalały lepiej zgłębić ostatnie notatki Turąjewa.
Kołomyjec jeszcze raz je przeczytał. Nie, jakkolwiek na nie spojrzeć, są to uwagi o charakterze naukowym, które stanowią rozwinięcie tej samej hipotezy geometryzacji pojęcia „czasu” — i nic więcej. Widać było, że autor pisał je jakby dla siebie samego — fragmentarycznie, miejscami niejasno, z lirycznymi dygresjami, nawet z zaimkiem „ja” zamiast ogólnie przyjętego w artykułach naukowych „my” — zwyczajnie: wyraźnie się odczuwało indywidualność piszącego. Lecz, co najważniejsze, w żadnej z przedśmiertnych notatek profesora nie było nawet pośrednich aluzji do jakichś osobistych tarapatów, skomplikowanych układów, ukrywanych trosk — nic, tylko myśli i myśli, o czasie, przestrzeni, materii, życiu świata, o postrzeganiu tego przez człowieka, osobiście przez autora notatek. I to wszystko.
„Nie, nie miał racji Mielnik, niepotrzebnie wrzeszczał na mnie… Czemu ciągle do tego wracam: kto miał rację, a kto jej nie miał? Czuję się urażony? Nie ma na to teraz czasu. Dopóki sytuacja nie jest jasna, nikt nie ma racji”.
A jednak nić łącząca oba zgony, Staszek to czuł, wiązała się z problemem, który oni dwaj, Turajew i Zagórski, próbowali rozwiązać; w szczególności wiązała się z tymi notatkami. Notatki Turajewa pozostawiały wrażenie jakiegoś niepokoju.
Jakiego?… Tego Kołomyjec nie mógł wyrazić słowami.
Na biurku Mielnika zadzwonił telefon. Staszek podszedł, podniósł słuchawkę.
— Prokuratura miejska, śledczy Kołomyjec przy aparacie.
— Znakomicie, że pana zastałem. Mówi Chwoszcz. Ja z taką sprawą: kiedy będziemy mogli zabrać ciała Turajewa i Zagórskiego? Trzeba ich przecież przygotować do pogrzebu… Mianowano mnie, wie pan, przewodniczącym komisji pogrzebowej.
— Już można zabierać, instytut i rodziny powinny być o tym powiadomione.
— Mnie nie zawiadomiono. A więc można? Rozumiem. No a… — sekretarz naukowy zawahał się na sekundę — czy zostało już coś stwierdzone?
— Nie, nic — sucho odparł Kołomyjec.
— Proszę zrozumieć, interesuję się nie z próżnej ciekawości. Tu u nas krążą takie słuchy… Należałoby społeczność poinformować, uspokoić.
— Proszę poinformować, że brak podstaw, by kogokolwiek o cokolwiek podejrzewać — to jedno jest pewne… W tym momencie Staszka olśniła myśl. — Pan dzwoni z domu, Stefanie Stiepanowiczu?
— Nie, jestem jeszcze w instytucie.
Instytut Problemów Teoretycznych — szaroniebieski betonowy prostopadłościan, poliniowany pasmami okien i żebrami aluminium, oświetlony z lewej strony złocistymi promieniami zachodzącego słońca — zdobił plac Bohaterów Kosmosu w centrum miasta. W hallu Staszek zobaczył dwa nekrologi ze zdjęciami: Turajewa (większym) i Zagórskiego (mniejszym). Docenta Chwoszcza znalazł na pierwszym piętrze w gabinecie z tabliczką — srebrne litery na malinowym tle — „Sekretarz naukowy”. W porównaniu z porannym wyglądem docent teraz jakby schudł, był zatroskany. Lewy rękaw tego samego płóciennego ubrania zdobiła żałobna opaska. Na biurku stała przed nim maszyna do pisania, na której żwawo wystukiwał tekst.
— Nekrolog Zagórskiego — wyjaśnił Chwoszcz. — Trzeba go jeszcze zatwierdzić, ponieważ pójdzie również do prasy centralnej. Proszę siadać. — Wskazał na krzesło, odsunął maszynę. — Nie wyobraża pan sobie, co tu się u nas dziś działo, zupełny dramat. Ośmiu pracowników odesłano do domu z powodu ataku serca, karetkę reanimacyjną zajeździli. Z tej ósemki pięcioro nigdy nie miało bólów serca… tak podziałało. Kobiety płaczą, dokoła przygnębienie, zakłopotanie. Dyrektor i pierwszy zastępca, jeden po drugim, to dopiero!.. Przepraszam, zapędziłem się, o czym pan chciał porozmawiać?
— Ciągle o nich! Przede wszystkim, czy można się zaznajomić z aktami osobowymi Turajewa i Zagórskiego?
— Oczywiście, można, tylko teraz w dziale kadr nie ma już nikogo. Proszę jutro wstąpić lub przysłać kogoś.
— Tak… A kto jeszcze prócz nich brał udział w opracowywaniu problemu czasu?
— Problemu czasu? — docent dotknął palcem policzka, w zamyśleniu uniósł i opuścił wzrok. — Jeśli brać pod uwagę ów aspekt, który nadał mu Turajew: sprowadzenie przestrzeni i czasu do zunifikowanego kontinuum czterowymiarowego… To pan ma na uwadze? — Staszek przytaknął. — …To tylko oni dwaj tym się zajmowali. Pierwsze stadium najbardziej dogłębnych poszukiwań, wykonawcy nie mają wtedy nic do roboty. Jeśli ująć jeszcze dokładniej, to zajmował się tym, prowadził temat sam Turajew. Za myślami nieboszczyka profesora nikt nie mógł nadążyć, wszyscy to uświadamiamy sobie i teraz nad tym bolejemy. Bez profesora Turajewa juniora nasz instytut przekształci się w przeciętny ośrodek naukowy i obawiam się, że grozi mu szybki zmierzch… — Westchnął. — Ludzie teraz zaczną odchodzić, zobaczy pan.
— A gdyby żył Zagórski, to instytutowi nie groziłby zmierzch? — zainteresował się Staszek, uraziło go, że Chwoszcz odsuwa sympatycznego mu profesora na dalszy plan.
Sekretarz naukowy ściągnął brwi, poruszył prawym, potem lewym kącikiem ust — i nic nie odpowiedział.
— A jednak — nalegał Kołomyjec. — Przecież, o ile rozumiem, oni byli równoprawnymi współautorami, jeden bez drugiego nie mógł się obejść.
— „O ile pan rozumie” — jadowicie wyrzekł Chwoszcz. „Równoprawnymi współautorami!” O równych prawach tak, lecz nie o równych możliwościach. Notabene nie prawa, lecz właśnie twórcze możliwości człowieka określają jego rzeczywistą rolę w nauce oraz rzeczywisty wkład! docenia poniosło. — Profesor Turajew miał talent, być może był nawet geniuszem… chociaż o takich wyżynach intelektu nie podejmuję się wyrokować. Współpracujący z nim uczeni starszego pokolenia nazywali go, wie pan jak? zdolny leń. I on był taki, sam mówił, że woli wymyślać swoje teorie, niż studiować cudze — niech jego studiują. I studiowali! I jeszcze długo będą. A Zagórski… cóż Zagórski! Nie bez powodu przecież w naszym instytucie — i nie tylko w naszym, lecz w ogóle w kołach fizyków — krąży aforyzm: „Nie każdy Zagórski ma swojego Tiurajewa, ale każdy Turajew ma swojego Zagórskiego”. I jeśli spojrzymy prawdzie w oczy, to wyjątkowa pozycja, jaką zajmował Zagórski pracując z Turajewem, była z wielu względów wynikiem nie talentu, ale umiejętności eleganckiego, lecz starannego pozbawiania innych twórczego kontaktu z Turajewem. Nie gorszych od niego!.. — Chwoszcz spojrzał z ukosa na nie dopisany nekrolog, pomilczał, potem powiedział spokojnym głosem: — Być może, jest nie na miejscu teraz tak mówić, ale przecież panu nie są potrzebne mowy pośmiertne, lecz poznanie wszystkiego, całej prawdy.
„Cała prawda… i oto mam rywala zdystansowanego przez Zagórskiego. No i cóż? Zagórski odsunął Chwoszcza i widocznie nie tylko jego. Zdystansowani źle mu życzyli, intrygowali… lecz przecież nie targnęli się chyba z tego powodu na jego życie! Nie, to nie to”.
— A czy za granicą zajmują się tym problemem?
Staszek zmienił kierunek rozmowy. — Gdzie i kto?
— Oczywiście. Lecz „gdzie i kto” określić raczej trudno. Proszę zrozumieć: pytanie, co to jest czas, jaki obiektywny sens ma nasze istnienie w czasie? — jest wieczne, jak… jak sam czas. Żył kiedyś Augustyn, filozof wczesnochrześcijański, kanonizowany potem… („Jak zmienia się człowiek!” — zdziwił się w głębi duszy Kołomyjec. Przychodząc tutaj zastał zakłopotanego administratora, potem obserwował parającego się nauką spryciarza, mówiącego z żółcią o zmarłym konkurencie, a teraz siedział przed nim logicznie myślący i pewny swej wiedzy uczony). Pisał on: „Dopóki mnie nie pytają, co to jest czas, wiem, czym on jest. Lecz kiedy muszę wyjaśnić, to nie wiem, co to jest czas!” I, wie pan, przez ponad tysiąc lat od tej chwili, kiedy to powiedziano, sprawa niewiele się posunęła naprzód: zmysłami pojmujemy, słowami wyrazić nie możemy. A w nauce trzeba nie tylko słowami, ale bardziej konkretnie — logiką, równaniami. I… w ogóle, obecnie problemem czasu zajmują się tak czy inaczej wszyscy teoretycy łącznie z filozofami i nawet teologami… Istnieje wiele kierunków: jedni poszukują kwantów czasu, drudzy próbują wyjaśnić jego własności przez entropię i jej wzrost w naszym świecie, trzeci widzą w czasie specjalnego rodzaju energię wszechświata… Kierunek, w którym poszedł profesor Turajew: wytłumaczyć własności czasu przez własności przestrzeni — jest oryginalny i według mnie najbardziej perspektywiczny. Blisko stąd już do ogólnej teorii materii.
— A co by dało rozwiązanie tego problemu w planie praktycznym? Na przykład dla celów wojennych.
— A, o to panu chodzi! — docentowi znów drgnął najpierw lewy, potem prawy kącik ust. — Proszę zrozumieć, to będzie zależało od tego, jaka okaże się natura czasu, czy znajdzie się coś, co będzie można praktycznie wykorzystać. Wątpliwe, jak sądzę, że uda się coś tam wykorzystać: czas to kategoria uniwersalna. Nie jest to uran ani tryt. Nawet samo określenie jego natury jest sprawą nieokreślenie odległą… Tak więc… — Chwoszcz delikatnie uśmiechnął się — chyba nie warto upatrywać dywersji w tych smutnych wydarzeniach.
— Nawet nie przyszło mi to do głowy — nieszczerze odparł Staszek, ponieważ to właśnie przypuszczał i teraz był rozczarowany. „Żadnego przebłysku, żadnego prześwitu!
Cóż, trzeba powiedzieć wprost”. — Stefanie Stiepanowiczu, a czy pan sam zna problem, nad którym pracowali Turajew i Zagórski, zna pan ich idee?
— Tak, w tym zakresie, w jakim oni nie czynili z tego tajemnicy, wygłaszali na radzie naukowej wstępne komunikaty. Miałem nawet na ten temat swoje przemyślenia, lecz podzielić się z nimi teraz, niestety, nie ma z kim.
— Będę mówił otwarcie, sprowadziły mnie do pana te oto notatki Zagórskiego i Turajewa. — Kołomyjec otworzył teczkę, wyjął kartki z tezami oraz zapiski. — Proszę zrozumieć, że nie podejmuję się twierdzić, iż te papiery mają coś wspólnego ze sprawą, która najpewniej zostanie wyjaśniona w bardziej prosty sposób, ale… w każdym razie jest to jedyna informacyjno—rzeczowa nić między dwoma wydarzeniami — zgonami… dziwnymi, a jednocześnie podobnymi… — Staś czuł, że mówi okropnie nieprzekonywająco, skończył zupełnie bezradnie. — Proszę zrozumieć, po prostu nie mam prawa nie sprawdzić… tej wątłej nici, upewnić się, czy jest jakiś związek między nimi.
— Jaki związek, skąd? — Chwoszcz pobieżnie przeglądał kartki.
— Nie wiem, być może jestem w błędzie, dopatruję się go… czuję się tak jak święty Augustyn… Proszę mi więc wyrazić swoją opinię o treści tych notatek. Musimy przecież jakoś zakończyć tę sprawę… („I po co wdepnęliśmy w nią!” — o mało nie dodał poirytowany Staszek).
— Cóż, mogę. To mogę… z roztargnieniem odrzekł sekretarz naukowy i przekartkowawszy, odłożył na bok notatki znalezione u Zagórskiego. — To znam, w zeszły piątek Eugeniusz Pietrowicz wszystko zreferował na poszerzonej radzie naukowej. Proszę je zabrać. Ale ostatnie notatki Aleksandra Aleksandrowicza… — szybko i zachłannie przebiegł oczyma kartki — one… hm, do diabła! Ależ ruszył!.. Tak, tak… — Chwoszcz wstał, nachylił się nad kartkami, rozstawił nogi, pogrążył się w czytaniu, pomrukując tylko od czasu do czasu: — Tak, tak… och! Toż to zupełnie nowy zwrot. No nie… a zresztą… to rzuca światło!
— Na co rzuca? — przypomniał o swoim istnieniu Staszek.
— Co? — docent podniósł na niego oczy — było w nich wyobcowanie i błysk opętania; Kołomyjcowi zrobiło się nieswojo. Przed nim stał nowy człowiek. — Więc pan chce otrzymać opinię? Podejmuję się. Urządza pana na jutro?
— Całkowicie.
— A zatem jutro pod wieczór proszę zadzwonić. I bardzo dziękuję, że mi to pan przyniósł. Bardzo dziękuję.
Kołomyjec pożegnał się, niezbyt rozumiejąc, za co mu tak dziękują, i wyszedł. Kiedy kroczył przez poszarzały o zmierzchu plac do przystanku trolejbusowego, stopniowo ogarniało go zwątpienie, trwożna świadomość popełnionego błędu („Jakiego?!” — nie mógł pojąć), a w ślad za nim przygnębiające przeczucie nieszczęścia. W trolejbusie owo uczucie tak się nasiliło, że chciało mu się wyć jak psu czującemu śmierć. „Co się dzieje? Nie należało dawać tych papierów Chwoszczowi? Dlaczego? Wrócić, odebrać?… E, bzdura, nie wolno tak się poddawać nastrojowi”.
Noc przespał Kołomyjec niespokojnie, a rano po drodze do pracy nie wytrzymał i zadzwonił z automatu do mieszkania Chwoszcza. Wysłuchawszy tego, co mu powiedziano, powiesił słuchawkę obok widełek, wyszedł z budki i ruszył, patrząc bezmyślnie przed siebie. Otaczający go krajobraz stanął mu nagle przed oczyma w negatywie: czarne niebo, na którego tle ukazywały się białawe, niewyraźne sylwetki domów, drzew i przechodniów.
Stefan Chwoszcz zmarł tej nocy o trzeciej. Lekarze orzekli wylew krwi do mózgu.
Staszek czuł się jak zabójca.