126134.fb2
Należy być obiektywnym, należy być tolerancyjnym. W końcu z punktu widzenia wirusów chory na grypę — to idealne środowisko.
O godzinie dwunastej w wydziale śledczym zwołano pospiesznie naradę. Przewodniczył Mielnik. Kiedy Kołomyjec zameldował mu o ostatnim zgonie, ten złapał się lewą ręką za serce, prawą za głowę i zażądał oficjalnego raportu. Obecnie, niezbyt odchodząc od tekstu napisanej przez Staszka notatki służbowej, zreferował pracownikom całą sprawę, poczynając od telefonu z Kipienia.
— Więc tak, znaczy się, tego! — zakończył część informacyjną swojego wystąpienia. — Trzech nieboszczyków w ciągu trzech dni. I jacy ludzie: profesor o światowej sławie, jego zastępca i docent, sekretarz naukowy — kierownictwo instytutu. Nie, jestem oczywiście daleki od myśli, że wszystko tak się zdarzyło w wyniku niedbałości i uchybień popełnionych przez młodszego śledczego Kołomyjca… chociaż bez takowych nie obeszło się. Kto wie, gdyby pan, Stanisławie Fiodorowiczu, przeprowadził od razu na miejscu staranne śledztwo, zgromadził fakty — znaczy się! — to dalszy rozwój wydarzeń nie byłby tak tragiczny.
Staszek patrzył szefowi prosto w oczy ciężkim, pełnym wyrzutu wzrokiem. Mielnik nie wytrzymał, spuścił wzrok.
— No, no… w jakimś stopniu i ja jestem winien: nie dałem panu Stasiowi wyraźnych wskazówek, kiedy wysyłałem go do Kipienia, polegałem na jego samodzielności. Chociaż oddając przedśmiertne notatki Turajewa Zagórskiemu Kołomyjec postąpił wbrew zasadom… znaczy się! — to w przypadku Chwoszcza działał zgodnie z taktyką śledztwa. Sam bym mu polecił, aby dał uczonym notatki do ekspertyzy. Jednakże po przeczytaniu ich Chwoszcz zmarł…
— „Potem” jeszcze nie znaczy „w wyniku tego” — zauważył Kandyba. — Zresztą w przypadku Chwoszcza mamy inny rodzaj śmierci niż w tamtych przypadkach, wylew krwi do mózgu.
— A zgodnie ze świadectwem tegoż Sterna, jego lekarza domowego, Chwoszcz nie miał skłonności apoplektycznych, nie miał nawet podwyższonego ciśnienia — znaczy się! — odparował Mielnik. — Zresztą wylewy krwi do mózgu zdarzają się bez powodu. To po pierwsze. Teraz po drugie. Nie chcę się zagłębiać w teorię przyczynowości — znaczy się! — ale kiedy mamy do czynienia z mało zbadanymi faktami, to nie jest możliwe wyraźne rozróżnienie, które dwa fakty są powiązane przyczynowo, a które po prostu są zbiegiem okoliczności. Powinien to wiedzieć każdy doświadczony prawnik. Wzajemny związek w takich przypadkach wykrywa się podczas wielokrotnych powtórzeń, statystycznie — znaczy się! Osobiście nie byłbym przeciw sprawdzeniu interesującej sugestii, wypowiedzianej przez Stanisława Fiodorowicza w jego raporcie, w oparciu o dużą liczbę faktów, powiedzmy setkę, dwie… gdyby chodziło o muszki, a nie o ludzi… Tym bardziej o takich ludzi — znaczy się, tego! 1 dlatego nic się na to nie poradzi: jako roboczą wersję trzeba będzie przyjąć założenie, że przyczyną zgonu Zagórskiego i Chwoszcza — a być może i samego Turajewa — są te oto notatki profesora! — potrząsnął kartkami. — Rozumiem, że to może brzmieć dziwacznie, ale nie ma w sprawie innych cech łączących oba zdarzenia.
— No wiecie! — rozłożył ręce Kandyba.
Inspektor Bakań bojaźliwie wziął kartkę:
— Cóż to, przeczyta człowiek — i wyciągnie kopyta?
— Nie, skąd, proszę czytać na zdrowie, Aleksieju Ignatyczu, proszę się nie obawiać! Sam przeczytałem, towarzysz Kołomyjec także…
— Dwa razy — wtrącił Staszek.
— Właśnie, panie Stasiu, nawet dwukrotnie, znaczy się… i nic. Obaj jesteśmy cali i zdrowi, nawet nie straciliśmy rozsądku. A dlaczego? Nie jesteśmy specjalistami, niewłaściwie odbieramy. Więc czytałem i cóż czułem? No, zaciekawienie, w jaki sposób profesorowie tworzą teorie… sądziłem, że od razu wypisują wzory, równania… znaczy się!.. a on tam zapisał same myśli. Niby interesujące. Jak dalece są one prawdziwe lub nie i o co w nich chodzi — trudno mi w to wniknąć, a tak naprawdę nie bardzo jest po co. Co mi tam Hekuba, znaczy się! Ale kiedy to czyta odpowiedni znawca, on… no, wczuwa się chyba w obraz myśli piszącego? Nie wiem… — Naczelnik powiódł wzrokiem po zebranych. — Pojmujecie, jaki to zaklęty krąg? Chcąc zrozumieć, dlaczego i w jaki sposób te notatki Turajewa stały się przyczyną śmierci jego kolegów, trzeba je dać do ekspertyzy uczonym zajmującym się czasoprzestrzenią — znaczy się? A dać im owe kartki to znaczy narazić ich, jak to wyraźnie wykazał przypadek Chwoszcza, na śmiertelne niebezpieczeństwo. Zostawić zaś sprawy bez dochodzenia nie wolno: seria zgonów tak dziwnie powiązanych wymaga zarówno wyjaśnienia, jak i podjęcia przeciw działań. Tak… Kto ma konstruktywne propozycje, proszę o wypowiedź.
Podwładni milczeli — milczeli z wyraźnym zamiarem, żeby odsiedzieć swoje i rozejść się, powrócić do swoich zajęć. Byli to doświadczeni, wytrawni pracownicy organów ścigania i rozumieli, że mają do czynienia z najosobliwszą w swej wyjątkowości beznadziejną sprawą. Jakież tu mogły być konstruktywne propozycje! Tylko jedna: czekać. Czekać, aż się coś jeszcze uda odkryć, a jeśli nie, to czekać nadal, aż historia zniknie z oczu pod stosem nowych spraw, zostanie zapomniana i jej akta oddane do archiwum. Zwoływanie rutynowych narad nic nie da.
Bakań doczytał kartki, wyrzekł: „Tak, rzeczywiście…” i położył je. Stary Kancelarow, zawsze starający się pomóc władzy i do tego wielce poważający naukę, wziął jedną kartkę, pokręcił w rękach, popatrzył pod światło i zapytał Mielnika:
— A może… poddać je analizie spektralnej?
— Ta—ak, jeden wypowiedział się — smutnie skomentował szef. — Kto następny?
— Być może jest to jakiś szyfr? — tak samo na chybił trafił palnął Kandyba.
— Otóż to, właśnie szyfr, Nestorze Semenowiczu — podchwycił Mielnik. — Tylko nie w trywialnym, kryminalnym sensie, lecz w innym: myśli i wiedza dostępne dla ludzi dostatecznie kompetentnych i niedostępne lub, powiedzmy inaczej, obojętne dla pozostałych. Tak, znaczy się? Te właśnie myśli podziałały na poszkodowanych, a być może i na ich autora — jak… — szef zamilkł, z zakłopotaniem pokręcił palcami. — Rzeczywiście — jak?
— Jak psychiczna trucizna — powiedział nagle Staszek.
— Być może. To już coś, znaczy się! — Mielnik aprobująco skinął głową Kołomyjcowi, następnie skierował swój przenikliwy wzrok na najdalszy kąt pokoju, gdzie z dala od wszystkich siedział szczupły mężczyzna o nerwowej, wyniosłej twarzy — psychiatra sądowy Nikonow. — A dlaczego zachowuje milczenie nasz wybitny specjalista w zakresie psychiatrii sądowej? Kiryle Romanowiczu, to przecież pańska dziedzina: czy istnieją trucizny psychiczne?
Teraz wszyscy patrzyli na Nikonowa. Ten spuścił oczy, uniósł krzaczaste brwi, zmarszczył czoło.
— I tak, i nie — odparł. — Jako pojęcie obrazowe. I to raczej literackie niż psychiatryczne. Na przykład reklama masowa. Albo pop—music. I temu podobne. Nazywa się je „truciznami psychicznymi”, ogłupiającymi masy konsumentów. Ale… ale! — od tego nikt jeszcze nie umarł. Natomiast prawdziwe trucizny, które szkodzą zdrowiu i psychice, to środki medyczne. A nie informatyczne.
— Jasne — powiedział Mielnik. — A jakie jest pańskie zdanie o istocie danej sprawy? To grzech zachowywać milczenie, liczę na pana.
Nikonow nie podnosząc oczu, żeby nie oglądać niemiłych jego sercu pracowników wydziału śledczego (którzy żartowali sobie z niego), sięgnął przez biurko, przysunął teczki z aktami osobowymi Turajewa, Zagórskiego i Chwoszcza, otworzył i zaczął porównywać fotografie. Zapanowała cisza.
— Aha… Ten ma — wymamrotał psychiatra sądowy. — I ten. Co prawda, nie tak silnie wyrażone.
— Co ma? — niecierpliwie pochylił się ku niemu Mielnik.
— Fałdy Veraguta. Na obu, zresztą, oczach.
— Gdzie? Gdzie? — ożywili się współpracownicy, stłoczyli wokół Nikonowa, oglądali fotografie. Rzeczywiście, górne powieki u Turajewa i u Zagórskiego miały charakterystyczne dla ludzi z podatną, przewrażliwioną naturą fałdy idące w skos w dół, ku skroniom. — Prawda. Popatrzcie, a myśmy tego nie zauważyli — powiedział Kandyba.
— Natomiast Chwoszcz nie ma — rzekł Staszek.
— Ale przecież Chwoszcz zmarł na wylew, a ci na serce — powiedział Bakań.
— Lecz na zdjęciu w dowodzie Chwoszcz też jakby je miał — wyrzekł Kancelarow. — Albo jest to jęczmień, co, Kiryle Romanowiczu? Nie mogę dojrzeć.
Nikonow milczał, tylko jak zaszczuty zerkał na wszystkich spode łba. Znał tę grę kolegów: robić z psychiatry psychopatę.
— Chwileczkę, chwileczkę — powiedział Mielnik. — No więc fałda Veraguta… i co?
— Rys — rzekł Nikonow. — Natury.
Nestor Kandyba pierwszy z uśmiechem zaklaskał. Pozostali przyłączyli się do niego.
— No co też wy? — odcinał się psychiatra sądowy. — Co ja takiego powiedziałem?…
— Ta—ak. — Naczelnik ze złością uderzył w blat: wszyscy przycichli, wrócili na swoje miejsca. — Wszystko jasne, korzystacie z okazji, żeby się rozerwać i uciec od tego zadania, znaczy się! Ni cholery nie możecie w nim pojąć, dlatego że nie są to kradzieże w sklepach, gwałty i inne przestępstwa kryminalne. Nie dorośliście, obywatele, do intelektualnej kryminalistyki — znaczy się, tego! Zresztą, nie będę ukrywał: ja również… — Zamilkł, westchnął, odwrócił się do Kołomyjca. — Cóż, panie Stasiu, współczuję, ubolewam, przeżywam, ale pomóc nie potrafię. Sprawę pozostawiam tobie. Choćbyś miał sam opanować wszystkie teorie czasoprzestrzeni — znaczy się! — wyjaśnij, co stanowi zabójczą siłę tych papierów. Nieboszczyków zaś, ma się rozumieć, więcej być nie powinno. To wszystko!
Po przerwie Kołomyjec poszedł do parku imienia Taktakiszwili, uciekł przed współczującymi spojrzeniami jednych współpracowników i ironicznymi drugich, uciekał od ciążącej świadomości swojej niemocy. Na prawo od jego ławki stał kiosk i dwie dopiero zieleniejące akacje, na lewo — koło diabelskie i karuzela, z tyłu niosła swe wody, kutry, plamy ropy i niedopałki rzeka Katahań.
„Zwolnię się, rzucę to wszystko, ten zawód nie jest na moje siły! Jestem złym śledczym, fakt. Pierwsza poważna sprawa, a już dwóch nieboszczyków na moim koncie. Na moim, na moim dlatego że nie zrozumiałem, nie wykryłem… Albo mi rozumu brak, albo charakteru? Widocznie i jednego, i drugiego… No, a teraz, co począć? Wszystko w porządku, inne warianty oprócz» trucizny psychicznej «odpadają. Ale gdzie jest ta» trucizna«?”
Staszek otworzył teczkę, wyciągnął kartki z notatkami Turajewa — cztery ćwiartki z czerwonym brzegiem, pokryte nerwowym, skaczącym pismem. Teraz powiało z nich jakby chłodem mogiły. „Cóż, spróbujmy jeszcze raz”.
Wytrawny czytelnik mógł zauważyć, że autor przepuścił już co najmniej trzy dogodne miejsca w swojej opowieści, w których można było przedstawić notatki Turajewa. Prawdę mówiąc, chętnie przepuściłby również wszystkie pozostałe — ale nie można, nie wypada. Niemniej, ponieważ autor ani trochę nie jest zainteresowany zmniejszeniem pogłowia czytelników, z całej duszy zaleca czytać przytoczone poniżej notatki — jednak najpierw pobieżnie — nie wnikając w ich istotę. („Czytajże te przeklęte papiery, tylko ich nie zgłębiaj” — jak radził swojemu przyjacielowi pewien bohater Czechowa). A nuż w złą chwilę wypowiesz i w rzeczy samej nie uda się jakiemuś czytelnikowi pomyślnie dotrwać do końca tej historii. A jeśli już się uda, to będzie można powtórnie przeczytać — z uczuciem, z sensem, wnikając w najgłębsze myśli i ducha zmarłego profesora.
„Świat można zrozumieć,
zrozumieć można życie,
lecz jak zrozumieć to, czym rozumujesz?…” — zanotował Turajew u góry pierwszej kartki. Kołomyjec wyobraził sobie, jak profesor chodził w gabinecie na mansardzie willi — od kanapy do fikusa, obok biurka i półek z książkami, potem z powrotem od fikusa do kanapy, palił, marszczył z powodu dymu i rozmyślania delikatną, bladą twarz; potem zatrzymywał się przy biurku, notował kilka myśli, znów chodził lub stał w oknie, patrzył na ciemny las za stawami w białawej mgle — i myślał, myślał, myślał…
,Spróbujmy od samego początku. Świat istnieje w przestrzeni (są to trzy wymiary) i w czasie (jeszcze jeden). Razem cztery wymiary, cokolwiek przez to rozumiałoby się. Początek współrzędnych w przestrzeni — to» ja«, początek współrzędnej czasowej — teraźniejszość, wynika stąd, że orientacja i odliczanie w świecie czterowymiarowym zaczyna się od» ja — teraz «mego stanu w obecnej chwili. Zafiksowano.
Często piszemy, mówimy: wyobraźmy sobie to i to… Nie oznacza to, że zawsze możemy sobie wszystko wyobrazić, częściej oznacza to, że możemy wypowiedzieć takie słowa. Na przykład:»Wyobraźmy sobie przestrzeń czterowymiarową…«— i nic z tego. Dwuwymiarową powierzchnię — proszę bardzo; trójwymiarową — trudniej, ale można. A dalej w żaden sposób. A trzeba by.
Można i tak: odrzucić jeden z wymiarów przestrzeni i wyobrażać sobie» trójwymiarową czasoprzestrzeń«. W zasadzie niczego to nie zmienia. Tylko wtedy siebie należy wyobrazić dwuwymiarowym, istniejącym na płaszczyźnie.
Oto za moim oknem i za ogrodzeniem jest wygodny obiekt dla takich rozważań: uschnięte drzewo. Teraz nie można odgadnąć, co to było — lipa, wierzba, a może wiąz? Od dawna było takie, jeszcze zanim tutaj przybyliśmy, i nie pierwszy dzień mu się przyglądam, nawet chciałem zwrócić uwagę Z., ale jakoś nie zgadało się. Rzec można, drzewo uogólnione: pień, od niego odchodzą duże konary, a od nich gałęzie i gałązki — i wszystkie są mniej więcej proste, wszystkie zwracają się w górę, chociaż są już pozbawione pędów, pąków i liści. Teraz oświetlają je lampy uliczne i światło z okna.
A zatem załóżmy, że jestem dwuwymiarowy, moja» przestrzenna «płaszczyzna jest pozioma i przecina gałęzie drzewa, a mój» czas «jest zorientowany wzdłuż jego pnia, pionowo» przeszłość«jest wyżej, przyszłość»niżej«. Co będę postrzegać — obserwować i jakie wyciągnę wnioski?…
Miejsca przecięcia się mojej płaszczyzny (mojej» teraźniejszości«) z gałązkami będę odbierał jako ciała dwuwymiarowe — duże i małe o kołowym lub eliptycznym przekroju — w pustej przestrzeni. Po dłuższej obserwacji ustalę, że owe ciała poruszają się zarówno względem mnie, jak i względem siebie w najrozmaitszych kierunkach: jedne (przekroje tych gałązek, które stromo odchylają się od pnia) z dużą prędkością, inne z mniejszą. I w istocie jest to pierwsze uogólnienie — zachowana jest zasada Galileusza:»ciała pozostawione same sobie poruszają się prostoliniowo i jednostajnie».
Ale… obserwując nadal (moja płaszczyzna stale przemieszcza się w dół, w „przyszłość”) zauważę po pierwsze, że ogólny charakter ruchu ciał jest taki, że one zbliżają się, a nawet zderzają, przy tym wszędzie zachodzą»zderzenia niesprężyste«(wraz z odpowiednim obrazem deformacji» ciał«— ich przekrojów w miejscu łączenia się gałązek), kończące się złączeniem dwóch ciał w jedno, a po drugie prędkości i trajektorie» ciał«w takich zbliżeniach zmieniają się odpowiednio; szczególnie jest to zauważalne dla dużych» ciał«— konarów, które przed tym, zanim się połączą w jedno, zakrzywiają się… najwyraźniej wzdłuż paraboli! Wszystko to można uogólnić jedynie tak, że istnieje pole ciążenia… do pnia. (Pardon, do dużego, okrągłego» ciała«.)
…Jest mi jakoś nieswojo z powodu tych zależności. Tym bardziej, że relacja przyczynowa jest zupełnie odmienna: drzewo rośnie i rozgałęzia się z dołu do góry. Zresztą wielka nauka — Mechanika — w ogóle nie jest w zgodzie z przyczynowością — i to na tyle nie jest w zgodzie, że szkolnego paradoksu: dlaczego jeśli akcja równa się reakcji, to koń ciągnie wóz, a nie wóz konia? — nie wyjaśnia. Dobrze karmią, więc ciągnie… Owa» bezprzyczynowość«mechaniki pozwala mi więc uważać ją za część geometrii.
Ale wróćmy do dwuwymiarowości, przecież odkrycia to jeszcze nie wszystko. Obserwacja owych» zderzeń niesprężystych «pozwala odkryć jeszcze dwa prawa. Po pierwsze, prawo zachowania masy: masa — powierzchnia przekroju gałęzi — po zderzeniu — złączeniu się dwóch» ciał«jest równa (uwzględniając błędy pomiaru oczywiście…) masom — przekrojom zderzających się ciał. Po drugie, co jest jeszcze ważniejsze, prawo zachowania pędu! Rzuca się to wręcz w oczy: kiedy cienka gałązka (mała masa) łączy się z grubą, to wypadkowy kierunek jest niemal taki sam, jaki miała gruba — natomiast dwie mniej więcej jednakowe gałęzie łączą się w taką, która porusza się po wypadkowej o kierunku zależnym również od przekrojów —»masy «gałęzi.
A więc mamy zasadę Galileusza i prawa Newtona… niezły połów. (Chwileczkę, tu można sięgnąć i do Einsteina: przecież przekrój —»masa «zwiększa się, im bardziej stromo odchodzi gałąź od pnia, czyli z im większą prędkością porusza się»ciało «dwuwymiarowe; toż to jest prawo wzrostu masy ciała wraz z prędkością zbliżającą się do prędkości światła!..)
Lecz na razie zostawmy to. Rzecz nie w tym.
A w czym?
…Ruch realnych ciał w naszym świecie jest nie tylko postępowy; jest on bogatszy. Są tu i ruchy obrotowe — zwłaszcza dużych i» okrągłych ciał«, jakie dominują we wszechświecie — wokół osi i wokół innych ciał (ale w świecie roślin są liany albo różne takie» powoje«— okręcają się one spiralnie wokół pni i gałęzi… w dwóch wymiarach wygląda to jak obrót) oraz drgania, pulsacje, turbulencje.
I zderzenia ich bywają nie tylko niesprężyste, lecz również sprężyste — z wymianą pędu, a następnie rozbieganiem się w przestrzeni (stykające się gałęzie różnych drzew?…), a jeśli nawet niesprężyste, to niekoniecznie takie, które kończą się złączeniem — częściej na odwrót, rozpryskującymi się odłamkami… lecz przecież otrzymujemy wtedy także rozgałęzianie się w przestrzeni — czasie? Popatrzcie, nie mogę się pozbyć tej analogii!
Cóż można powiedzieć: przecież wszystkie duże ciała we wszechświecie powstały dzięki zbieganiu się i łączeniu małych ciał, które przekazywały swój pęd, powodując pojawienie się postępowo — obrotowych ruchów planet, ich księżyców, gwiazd. A kiedy czas wypełni się.»drzewo trajektorii «znów się rozgałęzi, rozczapierzy… Tak więc nie uda się uniknąć tej analogii.
I nie należy jej unikać. Ona jeszcze raz potwierdza geometryczność mechaniki, a tym samym i czasu. Rzecz nie w tym…
A oto w czym rzecz. Obserwując» ciała«— przekroje gałęzi — i ich» ruchy«, ja — dwuwymiarowy wypracowuję odpowiednie do obrazu pojęcia (prędkości, masy, trajektorie, siły, pędy…), przystępuję do ich uogólnienia — niekoniecznie słownie i za pomocą wzorów — i podsumowuję to wszystko hipotezą o możliwości oddziaływania na sytuację. Na ruch ciał. Przecież można do tego ciała, przemieszczającego się w pobliżu, przyłożyć własną siłę lub podstawić jakieś inne ciało — i wtedy zmieni ono trajektorię i nie spotka się z tym dużym okrąglakiem, z którym teraz, wobec braku mojego oddziaływania, może się zderzyć.
A przecież drzewo już jest! Przyszłość już istnieje. To, co ja—dwuwymiarowy traktuję jako dynamikę, w istocie rzeczy jest statyką.
A ja—trójwymiarowy? My—trójwymiarowi?
Nie ma ruchu, powiedział raz brodaty mędrzec.
Na to drugi milcząco zaczął przed nim chodzić.
Silniej by nie mógł argumentem go ugodzić.*
Pierwszy mędrzec to Zenon, który rozwijając idee swego nauczyciela Parmenidesa zręcznie dowodził, że szybkonogi Achilles nie dogoni żółwia. Nie, skądże, oczywiście dogoni i przegoni, przecież to widać! Ach, kochany ruchu względny, który widzimy! Na przykład mknąc pociągiem widzimy, jak krajobrazy z obu stron linii kolejowej jakby obracają się, dalekie przedmioty wyprzedzają bliskie; lecz przecież nic się tam nie obraca ani nie wyprzedza powierzchnia Ziemi jest stała i sztywna. A lecący po niebie samolot może z pociągu wydawać się nieruchomy. Oto mamy:»milcząco zaczął przed nim chodzić»!
Dwa i pół tysiąca lat nauka pomija milczeniem owe nie obalone paradoksy Zenona. Omija, sprawia wrażenie, że nie ma ich. Stwarza mechanikę, maszyny parowe, silniki elektryczne, rakietowe, wyjaśnia ruchy ciał niebieskich… chociaż sam fakt ruchu jest wątpliwy teoretycznie…
Ale słabe miejsce wcześniej czy później objawi się. Oto okazuje się, że odczuwany przez nas ruch — to samooszukiwanie się. W czterowymiarowej czasoprzestrzeni, możliwej do ogarnięcia myślą, nie ma ruchu.
Cóż więc jest? Iluzja owej materialnej krzątaniny?…
Świat istnieje w czasie dokładnie tak samo, jak istnieje w przestrzeni: całkowicie i jednocześnie. Jako całościowy obraz. Czymże w takim razie jest nasz nurt życia?…
Czwarty wymiar czas możliwy jest do ogarnięcia przeze mnie (jak i przez wszystkich) tylko w jedną stronę od» ja—teraz «w przeszłość. Przyszłość jest nam nie znana i mgliście rozmyta jawi się nam wielowariantowo: mogę postąpić tak, mogę inaczej — to i to może się zdarzyć, a może i nie?… Lecz każda przyszłość zbliża się, staje się teraźniejszością, wreszcie przeszłością. Przy tym ze wszystkich możliwych wariantów zostaje zrealizowany jeden jedyny, pozostałe odpadają: wszystkie wydarzenia życia ustawiają się w jednoznaczny ciąg.
…Nić życia jest jedynie przewlekana przez ucho igielne teraźniejszości — lecz jest taka sama z przodu jak i z tylu. Chwileczkę, a ten biedak ja—dwuwymiarowy, który zarozumiale stara się przesunąć»ciało«(nie wiedząc, że jest ono zaledwie gałęzią stojącego drzewa) i zmienić dzięki temu świat, któż to taki?
A to wciąż gałąź od takiegoż (być może nawet od tego samego) drzewa. I wszystkie jego wysiłki — działania są odstającymi od niego gałęziami i pędami w przestrzeni czasu. Tylko że on nie wie, iż one już wyrosły.
…Chwileczkę, przecież wychodzi na to, że przemieszczamy ciała! C o wychodzi? Iluzja działania wynikająca z iluzji dynamicznego świata, ponieważ nie znamy przyszłości.
A wszystkie nasze związane z tym odczucia, wypełniające naszą duszę i nasze życie — czym one są?! Są odczuciami i tyle. Materia jest nam dana przez wrażenie (nie przez działanie!), ale nikt jeszcze nie udowodnił, że jest nam właściwie dana!
Ale… stop! Przecież to wyraźnie przeczy uświadamianej przeze mnie (jak i przez każdego) możliwości wyboru: mogę narysować zakrętas pod tym zapisem [poniżej rzeczywiście było narysowane długopisem coś w rodzaju klucza wiolinowego], mogę położyć się na kanapie, mogę wreszcie wyskoczyć przez okno. Od każdego punktu» ja—teraz «prowadzi wiele dróg — wybieraj, jaką chcesz!
Wybieram, czy tak mi się wydaje? Powinienem to wiedzieć z pewnością: przecież w wyborach i we wszystkim, co jest z nimi związane — w przymiarkach, wahaniach, marzeniach, hazardzie nadziei i oczekiwań… mieści się całe życie!
Czy to moje życie? Czy…
Przejście ciał z jednego stanu do drugiego — w tym również w przestrzeni — czasie — wyznacza» zasada najmniejszego działania«. Jej modelem może być woda płynąca po nierównej powierzchni: w każdym miejscu można znaleźć w jakimś kierunku największe nachylenie — nawet niewielkie, lecz nieco bardziej strome od wszystkich sąsiednich. W tym też kierunku popłynie strumyczek. Wodzie może się wydawać, że» wybrała «ten kierunek i» odrzuciła «inne. A wszystko zostało uwarunkowane terenem.
Tak samo my, strumienie w czasie, realizujemy swoją homeostazę. Słowo zagadkowe, lecz istota ta sama: ciągłe przejścia do stanu równowagi zgodnie z» zasadą najmniejszego działania«. Im mniej, tym lepiej. W stanie idealnym — zero.
…Nie ma sprzeczności między uświadomieniem sobie możliwości, a realną jednoznacznością egzystencji. Przecież i owo uświadamianie sobie, i» wahania — wybory «następują po sobie w czasie. Najpierw wyobrażam sobie jeden możliwy wariant, zastanawiam się nad nim, odrzucam, potem zabieram się do drugiego, wreszcie do trzeciego… w przestrzeni — czasie zaś, niezależnie od nas, wyrysowuje się wprawdzie meandrująca, ale jedyna gałązka — trajektoria, jednoznaczna konsekwencja tego, co nazywamy» wahaniami«,»zastanawianiem się«,»wyborem».
Świat istnieje w przestrzeni i czasie — jaki złowieszczy sens zyskują teraz te słowa.
Nie ma i nie było wyboru. Na próżno sądziłem, że mogę pójść do szkoły lotniczej, a nie na wydział fizyki Uniwersytetu Moskiewskiego, na próżno gniewałem się na ojca, kiedy się temu sprzeciwiał. Wszystko zostało zdecydowane w przyszłości.
Nadaremnie się wahałem, czy przyjechać tutaj z Dubnej, czy nie;»ja—przyszły «już zdecydowałem i przybyłem. Po prostu dwa moje stany: pierwszy — kierowanie zakładem teoretycznym w Instytucie Badań Jądrowych, i drugi, stanowisko dyrektora tutaj — łączy nie prosta, lecz bardzo falista linia.
…Oto więc, jakie jesteś, drzewo wiadomości: czterowymiarowa drzewokształtna struktura sieciowa, w którą są włączone egzystencje wszystkich» ciał«— od początku do końca, od fotonów do gwiazd!
I nie ma w tym poznaniu ani dobra, ani zła. Nic nie ma.
Mój Boże! Zatem wszystko, co działo się ze mną, co się dzieje i co będzie: dobre i złe, sława, do której dążyłem, i kłopoty, których unikałem, podróże i spotkania, nowe wiadomości, cieszące rozum myśli, nagrody, osiągnięcia, straty… nawet moja śmierć — wszystko to ani» było«, ani» będzie«, lecz po prostu jest. I ma zupełnie inny sens — taki, że nie mam z tym nic wspólnego, nie warto tak przeżywać.
Wyrok wydany — to tylko ja go nie znam. Albo — już wiem?…
…i to, że teraz położę się na kanapie z papierosem w ręku i każda smużka dymu, każdy jego siwy kłąb — to wszystko jest już zapisane w świecie czterowymiarowym, w świecie bez iluzji… i bez życia? A jeśli nie zapalę i nie położę się?… Wszystko jedno: to znaczy że jest zapisane, iż doszedłszy do tej myśli, będę się jej przeciwstawiał.
Jednoznaczna konsekwencja włączająca w siebie wszystko. Pułapka, z której nie można się wydostać.
…Okazuje się, że jest zapisane, iż»ja«— strzępek materii pod taką to a taką nazwą, w takim to a takim miejscu, w takim to a takim czasie — dojdę do tej myśli, do samoniszczącego się Poznania Bez Iluzji?
Doszedłem. Co dalej? Koniec?
Jakiż to zły żart!..”
„Gorzej być nie może…” Staszek ułożył kartki, schował do teczki. Widział to drzewo podjeżdżając do domku Turajewa uschnięte, nawet bez kory.,I nikt go nie ściął pomyślał z rozdrażnieniem. Doprowadzono gaz, na podpałkę nie było potrzebne. Być może profesor jeszcze by żył”.
Ogólne wrażenie z lektury było podobne i niepodobne do tego, jakie wywołały w jego duszy tezy Turajewa i Zagórskiego. Podobieństwo przejawiało się w lodowatym blasku myśli, nadobłocznym szczytem wznoszącej się nad codzienność, ponad osobiste problemy: zaś różnica polegała na tym, że w tezach wszystko wyglądało gładko, składnie, niesprzecznie, niby w podręczniku… a tu u profesora pojawiła się sprzeczność. Sprzeczność trudna, straszna, logicznie nie rozwiązana przez niego: wspinał się, wspinał na ten problem — Everest — i odpadł?…
Kołomyjec spróbował zebrać myśli. No dobrze, dramatyczne poszukiwanie prawdy (,To dramat, dramat idei” — jakże, słyszeliśmy o tej wypowiedzi Einsteina; czytaliśmy i o Zenonie…), lecz idea geometrycznego cztero — wymiarowego świata, w którym podobno przebywamy, wpędziła, wydaje się, poważnego uczonego w ślepy zaułek, do kąta… więc jak to, z powodu zmartwienia i zwątpienia skończył z sobą? Ależ nie, nie skończył: nie zastrzelił się, nie powiesił, nawet się nie otruł… po prostu zmarł. Z powodu rozmyślań na ten temat?! I ci dwaj Zagórski i Chwoszcz także?!
„Dumna uczciwość myślenia jak ta, która zaprowadziła Giordana Bruna na stos, Galileusza zaś do lochu. Bądź błogosławiona, prawdo, jakąkolwiek byś była! Ale… czy jest to prawda? Czy przekonanie o własnej słuszności biorące się stąd, iż nie popełniło się przedtem błędów rozwiązując problemy teoretyczne, że się jest sławnym i ma się autorytet, zna się moc swego talentu? A ci dwaj czy byli przekonani o słuszności Turajewa?
Hm… to prawda, nauka obecnie jest dla wielu jak religia. Ale nie dla takich chyba, jak Zagórski i Chwoszcz. Nie są nieoświeconymi» wierzącymi«, to ludzie z głową! Wygląda na to, że… również doszli do tego? Do czego?!”
Pobliską alejką wychowawczyni prowadziła grupkę przedszkolaków, zatrzymała ich przy akacji.
— Dzieci, jaki liść ma akacja: prosty czy złożony?
— Zło—ożony maluchy odpowiadały śpiewnie zgodnym chórem.
„Popatrzcie, czego to w przedszkolach uczą! — zdumiał się Staszek. — Umarłbym i nie wiedziałbym… Odprowadził dzieci wzrokiem. — I te wnikają w budowę drzew. Uważajcie, dziatki, bo jeden taki wnikał i wnikał… i zresztą nie on jeden! — Staszek westchnął. — Co robić? Poprosić o opinię jeszcze jednego specjalistę?…”
Straszny obraz pojawił się w wyobraźni Kołomyjca: posyła papiery Turajewa do recenzji jednemu wybitnemu specjaliście w zakresie teorii fizycznych, drugiemu, trzeciemu, czwartemu… i zawsze kończy się to śmiercią recenzenta. Jak nie wylew, to zawał, jak nie zawał, to zatrzymanie akcji serca. Góry zwłok, gazety pełne nekrologów. Pomór intelektualny elity naukowej, panika i ogólny lament!.. A ktoś tam dowie się (przecież dowiedzą się!) o zadziwiającej właściwości tych papierów, sfotografuje cichcem i zacznie z wyrachowaniem podsuwać swoim kolegom naukowcom, aby zająć zwolnione miejsce. „Rzeczywiście, wdepnąłem w bagno” — Staszek wytarł spocone czoło, popatrzył na zieleniejące się wokół drzewa.
„Nie, nie w tym uschniętym drzewie tkwi siła — jeśliby je ścięli, profesor mimo wszystko doszedłby do tych samych wniosków inną drogą. Decyduje logika, podejście do tematu. Przecież nie od Turajewa zaczęła się koncepcja determinizmu. Weźmy chociażby — bardzo znane, skoro i ja o nim słyszałem — twierdzenie Laplace’a, że jeśli znamy początkowe współrzędne i prędkości wszystkich ciał materialnych we wszechświecie, to można dzięki prawom mechaniki przewidzieć wszystkie kolejne ich położenia, a tym samym i wszystkie wydarzenia w przyszłości. Albo metody prognozowania cybernetycznego, których punktem wyjścia jest założenie, że przyszłość jest już określona przez przeszłość i teraźniejszość, tylko my tego nie wiemy. Lub filozoficzna teza:»Wszystko jest ze sobą wzajemnie powiązane i uwarunkowane…«Turajew właściwie doprowadził te koncepcje do ostateczności”.
Kołomyjec podniósł się, powoli ruszył wzdłuż nabrzeża w głąb parku. „Więc jakże to — czy rację ma on oraz jego wyznawcy, Zagórski i Chwoszcz: nie ma życia, tylko pozór, zawczasu dana w przestrzeni czterowymiarowej martwota geometryczna? A niechże idą do diabła z taką nauką!.. W końcu ja też jestem człowiekiem nauki — nie tak może wytwornej jak fizyka lub matematyka, ale bez niej ludzie też się nie mogą obejść: to prawo. Hm… więc, może, będąc prawnikiem, nie przyjmuję wywodów Turajewa dlatego, że moja nauka zakłada pojęcie odpowiedzialności ludzi za swoje czyny, a tym samym wolność wyboru? Nie wszystko jest przesądzone z góry, człowiek wybiera warianty swojego postępowania — i jeśli wybierze nie ten, co trzeba, może nawet za kratki trafić… — Staszek uśmiechnął się niewesoło. — Ano właśnie, prawnicy mają paragraf» prawo i odpowiedzialność«, fizycy» logiczną niesprzeczność«albo też»potwierdzenie doświadczalne«, inni jeszcze coś tam mają swojego — i rozmawiamy wszyscy jakby różnymi językami, nie możemy zgłębić istoty całej wiedzy. Niech diabli wezmą tę cywilizację, cywilizację — specjalizację, gdzie każdy zna się na swoim i wykonuje tylko to — i nikt właściwie nie rozumie kogoś innego”.
Zawartość teczki odbierała rozsądek, sama teczka ciążyła — Kołomyjec ledwie powstrzymywał się przed wspaniałym porywem, żeby wyrzucić ją jak najdalej, do rzeki. „I sprawę się zamknie, i nieboszczyków więcej nie będzie. A cóż innego ja mogę?!.. No, chyba że podejmę studia zaoczne na fizyce: wkuję wszystkie teorie, zgłębię je — i za jakieś sześć lat dokończę śledztwo. Albo, wniknąwszy w istotę rzeczy, sam wyzionę ducha?…”
Powiadają: „Nie bądź taki mądry!” Nic o tym nie wiem, lecz lepiej nie bądź taki dobry. Przesadna życzliwość prowadzi do zawału.
— A jednak wyczuwa się w twoich ruchach niewiarę — odezwał się z tyłu głęboki, dobrze ustawiony głos. I nim się Staszek obrócił, już mu się poprawił humor: Borys Czekan!
Borys Czekan, przyjaciel i kolega z ławki od szóstej do dziesiątej klasy perejasławskiej szkoły numer 4… Po ukończeniu szkoły ich drogi rozeszły się: Borys dostał się do Moskiewskiego Instytutu Fizyko—Technicznego, Staszek najpierw oblał egzaminy na Uniwersytet Charkowski, poszedł do wojska, potem jednak dostał się i skończył studia. Nie korespondowali ze sobą, stracili siebie z oczu, potem dzięki losowi i nakazowi pracy znów zetknęli się w tym samym mieście. Ale i tutaj nie dążyli do spotkań pozostawiając to przypadkowi, który akurat zetknął ich ze sobą w parku — lecz na myśl, że i Borys chodzi tymi samymi ulicami, Kołomyjcowi zrobiło się jakoś raźniej. Zadziwiająca to rzecz — przyjaźń ze szkolnej ławy!
A w tej chwili Czekan, doktorant na ostatnim roku studiów, przekrzywiwszy na prawe ramię kudłatą głowę i marszcząc w uśmiechu żywą, o regularnych rysach, lecz niestety piegowatą twarz, przyglądał się młodszemu śledczemu prokuratury miejskiej Kołomyjcowi, który patrzył na Borysa czule mrużąc oczy.
— Cóż, do chrzanu jest to nasze życie? Zapytał Czekan.
— A… jak się domyśliłeś? spytał Kołomyjec.
— O sobie wiem i tak, na tobie zaś jest to wypisane dużymi literami. Najwyższy czas obalić butelkę wytrawnego, co?
— Chodźmy powiedział Staszek.
W kilka minut później siedzieli w pawilonie letnim „Fala” i przegryzając opowiadali sobie, kogo ze znajomych widzieli i co o kim wiedzą. Borys przypomniał sobie, że latem wypoczywał w rodzinnym Perejasławiu i przekonał się, że wszystkie ich znajome dziewczyny to już nie dziewczęta, lecz damy i mamy, tyją i starzeją się, na lepsze zmieniła się tylko Luśka Nosek lecz i ona tylko dzięki operacji plastycznej. Ten temat wkrótce został wyczerpany i wypiwszy drugą lampkę, zaczęli opowiadać sobie, co im leży na sercu.
— Rozumiesz, zadręczyli mnie czciciele Boga! No jacy, jacy!.. Ci, co gorliwie wierzą w Boga fizycznego, który ustalił prawa przyrody. Oficjalnie oni oczywiście nie są wierzącymi — są materialistami, i to gorliwymi materialistami. Nie bez powodu we wstępie lub w pierwszym rozdziale monografii i podręczników wygłaszają górnolotne oracje o obiektywnej rzeczywistości, o pierwotności materii, wtórności świadomości… i tak dalej, i tym podobne. Jak to powiadał Polesow z Dwunastu krzeseł patrząc w oczy Ostapowi Benderowi: „Zawsze!” I ponieważ przysięga została wypowiedziana i przyjęta, uważają za mało istotne, co piszą w pozostałych rozdziałach a w nich przecież tkwi sedno sprawy… Jesteś człowiekiem spoza naszego kręgu, tobie fizyka wydaje się doskonale harmonijną nauką, a z bliska, czego się dotknie, wszędzie mistyka. Bóg. Oto prosty przykład: w akceleratorach są przyśpieszane cząstki elementarne, które zderzają się z tarczą albo z sobą — i tak powstają nowe sztuczne cząstki. Różne: mezony, antyprotony, alfa—lambda—sigma—minus—hiperony… Za niektóre były nawet przyznawane Nagrody Państwowe, a już artykułów, referatów, monografii na ich temat zatrzęsienie. I jak ci się zdaje, o ile cząstek wzbogacił się nasz świat w wyniku tej żywiołowej i kosztownej działalności? — Borys wpił się wzrokiem w Staszka.
— O ile? — zapytał ten.
— Ani o jedną! Ani jednej nie przybyło. Wszystkie sztucznie otrzymywane cząstki rozpadają się albo anihilują… A po co, po jakiego diabła? Przyroda zdecydowanie nie sprzeciwia się temu, że wzrasta ilość przedmiotów wytworzonych przez ludzi, że zwiększa się liczba samej ludności… chociaż człowieka stworzyć o wiele łatwiej niż antyproton! — a ogromna, dziesięć do jakiejś tam czterdziestej potęgi, ilość elementarnych „cegiełek” jest dana z dokładnością do jednego Mistyka! I cóż na to ścisła nauka? — Borys odchylił się w krześle, przymknął oczy, wyrecytował: — „Po rozważeniu tych rzeczy wydaje mi się prawdopodobnym, że Bóg najpierw ukształtował Materię w postaci jednolitych, masywnych, nieprzenikalnych Cząstek — artykulacją podkreślał pojęcia a priori — z takimi Własnościami i Proporcjami w stosunku do Przestrzeni, które najbardziej nadawałyby się do tego celu, dla którego On stworzył Je… Nie ma takich sił, zdolnych zniszczyć to, co sam Bóg powołał w Akcie Stworzenia… Dlatego z faktu istnienia Świata wynika, że zmiany rzeczy materialnych mogą zostać przypisane jedynie Rozszczepieniu i ustanowieniu nowych związków i Ruchów tych Wiecznych Cząstek”. Uff!.. — Borys upił z kieliszka. — Myślisz może, że to Biblia? Nie, mój drogi, to Optyka Isaaca Newtona, i to ona daje jedyne — jak dotąd — wyjaśnienie przypadku.
— Znakomity! — zachwycił się Staszek.
— Kto, Newton?
— Nie, Borysie, w danym przypadku ty. Z pamięci zasuwasz.
— No, mój drogi, ty przecież także na pamięć znasz kodeks karny lub cywilny. A dla nas jest to taki sam kodeks, takiż Talmud… I to nie tylko z cząstkami jest tak — weźmy dowolny podstawowy fakt lub prawo Fizyczne: dlaczego ono jest takie? Dlaczego istnieją te wszystkie eksponenty, parabole, konstanty — żeby nam było ciekawiej zdawać egzaminy, czyżby?… Nie uwierzysz mi, lecz im bardziej wnikam w swoją ukochaną naukę, tym bardziej wydaje mi się podobna… no, jakby do takiego panteonu wierzeń fizyki, do pełnej kolekcji religii. Nie bez powodu dla starożytnych Greków słowo „teoria” oznaczało nie tylko badanie, lecz również mistyczne widzenie. Zauważ: mechanika — to jakby chrześcijaństwo z bogiem Newtonem i jego pierwszym prorokiem, zastępcą w sprawach dużych prędkości, Einsteinem. Elektrodynamika — to, powiedzmy, polowy islam, na czele z Allachem Maxwellem. Mechanika kwantowa jest bardziej podobna do hinduizmu z wieloma bogami, gdzie jeden przed drugim czapki nie uchyli: równanie Schrödingera — bóg, reguła Pauliego — bóg, zasada Heisenberga — bóg, postulaty Bohra — bogowie… delta—funkcje Diraca — no, to w ogóle symbol wiary niby znak krzyża świętego! A fizyka jądrowa i fizyka cząstek elementarnych — to już zupełnie ciemne dzikie pogaństwo, gdzie każda właściwość nowej albo nawet znanej cząstki, każdy fakt doświadczalny — to bożek, diabeł, duch, licho w piwnicy i inne chochliki. Wszystko to nie da się wywieść z idei pierwotnych, lecz po prostu spada na głowę nie wiadomo skąd. O, śmiejesz się…
— Nie śmieję się — powiedział Staszek. Nie wszystko zrozumiał z gniewnej filipiki Borysa, lecz dostrzegł, że kolega jest rześki, kipią w nim myśli i uczucia, naładowany jest siłami witalnymi, żywy i zdrowy, nic mu się złego nie dzieje i nie stanie. Było to miłe, więc Kołomyjec uśmiechnął się.
— Śmiejesz się — ciągnął Czekan dopełniwszy kieliszek sobie i przyjacielowi — a nie rozumiesz, że wszystko to jest bardzo poważne. Przecież sedno tkwi nie w tym, że istnieje wiele pojęć niezrozumiałych, bez tego w nauce się nie obejdzie, lecz w tym, że niezrozumiałość wynosi się do rangi Obiektywnej Rzeczywistości, której nie jest nam dane pojąc!” Tak jest — i już. Są to jakoby podstawowe prawa, podstawowe fakty, fundamentalne stałe, a pod fundamentem kopać nie wolno, gdyż gmach fizyki runie. Cały panteon… Wystarczy to, iż możemy opisać matematycznie, równaniami, owo zjawisko. Lecz równania, które nie zostały wyprowadzone, ale odgadnięte… to obecnie taka moda w fizyce: odgadnąć prawo matematyczne dla nowego zjawiska, zgaduj zgadula… dziecięca gra one same stają się „bogami” fizyki! Pewnie myślisz: ma się też czym przejmować!..
— Nie myślę tak!
— Myślisz, myślisz, ja wiem lepiej! Lecz zrozum, problem uznania czy nieuznania Boga jest problemem nie tylko fizycznym i akademickim, dotyczy on sensu egzystencji człowieka. Uciekamy przed nim w sprawy codzienne, w badania szczegółowe, w praktyczne zastosowania swojej wiedzy… a trzeba mimo wszystko dojść do pełnej jasności. Jeśli uznajemy podejście a priori, niemożność sprowadzenia „fundamentalnych” faktów i praw przyrody do czegoś bardziej prostego i ogólnego, to tym samym jawnie bądź niejawnie, nie w pierwszym, to w drugim lub w trzecim rozdziale przyznajemy, że Bóg istnieje. Nie na obłoku i z brodą, jak malują w świątyniach, lecz jednak jakaś wyższa istota, newtonowski Bóg — mistrz. On to niby stworzył dla swoich celów… pardon. Celów! — ściśle odmierzoną ilość Cząstek, wykonał z nich przyrządziki — atomy i molekuły, a z tych ciała… i nasze ciała, zauważ! — rozmieścił to wszystko według swego upodobania w przestrzeni i czasie, zaprogramował za pomocą swoich „praw świata” wszystkie sprzężenia — rozłączenia i wyczynia to, co chce, co go interesuje! Czekan zrobił się czerwony i gestykulował w niebezpiecznej odległości od kieliszka wina. Staszek odsunął go. A czego nie chce, tego nie czyni i nam nie pozwala. I wszyscy z takiego punktu widzenia jesteśmy marionetkami, nie ma żadnego sensu w naszej twórczej i poznawczej działalności… nie my działamy, lecz z nami się dzieje, ot co!
„No popatrz pomyślał Kołomyjec wychwyciwszy w ostatnich zdaniach przyjaciela coś bliskiego myślom Turajewa doszedł do tego samego, chociaż z innego końca. Rzeczywiście, wygląda na to, że jest to fatalny problem”.
Kelnerka przyniosła dwa barszcze i przerwała tym rozmowę. Nie na długo jednak.
— I dlaczego to zachciało mi się użalać na takie tematy! — zdziwił się Borys, odsuwając pusty talerz. — Tylko tego ci brakowało! (,Być może brakowało” — pomyślał Staszek). Zaprawdę, co komu na sercu leży, o tym i mówi. Wiesz, przedstawiłem te przypuszczenia swemu szefowi — profesorowi Partencjuszowi Worwule, kierownikowi katedry mechaniki teoretycznej, zasłużonemu działaczowi nauki i techniki, proszę o łaskawe względy! — zaproponowałem, żebyśmy razem napisali artykuł. Byłaby to głośna publikacja z idącym w ślad za nią sporem, z trzaskiem… ale gdzie tam! Wielce szanowny profesor zamachał rączkami: co też pan, Borysie Wikientjewiczu, to jest sporne, ryzykowne, niewskazane dla pana tuż przed przygotowaniem do obrony rozprawy wzbudzać wokół siebie namiętności naukowe. Kiedy się pan obroni, wtedy… słowem, nie wymądrzaj się, bądź grzeczny — a w nagrodę zostaniesz uznany za naukowca. A mnie po tym wszystkim odechciało się kończyć rozprawę. Owszem, zostanę uznany, tylko że będę nie naukowcem, ale wąskim… takim, wiesz, wąskim, wąziutkim jak czoło kretyna — specjalistą w dziedzinie mechaniki kwantowej. Ech!..
Czekan posmutniał, nalał do kieliszków resztę wina. Dopili.
— Słuchaj, Boria — zapytał Kołomyjec patrząc na niego ze współczuciem — a po co ty w ogóle piszesz tę rozprawę?
— No i? — podniósł ten głowę.
— Co — no?
— No i co dalej, kawę na ławę! Bo chyba dowcip opowiadasz?
— Skądże, jaki dowcip! Poważnie pytam: po coś wdawał się w tę sprawę?
— Ha, no wiesz! A cóż to, jestem gorszy od innych?! — Borys zamilkł, pokręcił głową i roześmiał się. — A w ogóle to rzeczywiście… z boku może to wyglądać dziwacznie: silny chłop, mógłby orać, rąbać drzewa, a diabli wiedzą, z jakiego powodu przeżywa, zajmuje się wątpliwą z punktu widzenia korzyści społecznej działalnością, pragnie uzyskać… Rzuciłby to! Nie rzucę, coś ty, nie potrafię. I nie z powodu dodatku i praw. Dla idei, dla prawdy. Rzucę, a jakiś tam Własiuk albo Romodanow — miernoty, wiem to dobrze, na seminariach wbijałem im do głowy wiedzę! — stanie się wielki! O, nie, wypraszam sobie.
Pomyślał o czymś, uśmiechnął się.
— I wiesz co, wszyscy jesteśmy tacy: tłoczymy się na piędzi swojej wiedzy i swoich problemów, wypieramy się nawzajem, nawet złościmy, każde głupstwo bierzemy na serio, ale obejść się bez siebie nie możemy, rzucić — tym bardziej… Tak więc, drogi Stasiu, to tylko postronnym nauka wydaje się świątynią, w której wszystko jest godne i wspaniałe, lecz jeśli sięgniesz głębiej, to stwierdzisz takie wrzenie namiętności, że ojej!.. Oto, powiedzmy, owe moje przypuszczenia o „boskości” w fizyce — przecież można spokojnie odczekać: dojdą do tego i beze mnie, życie zmusi. I obecnie wielu już nad tym myśli, toczy się spór. Ale jakże to tak, przepraszam, beze mnie?! Wiesz, zamierzałem nawet pójść z tym do profesora Turajewa. To był człowiek dużego formatu, nie obawiał się wielkich kontrowersji w nauce… Gdyby mnie poparł — rzuciłbym i rozprawę, i wielce szanownego pana Partencjusza ze wszystkimi jego stanowiskami i akselbantami, przeszedłbym do Turajewa do instytutu… I nagle — bach! — „zawiadamiamy ze smutkiem…” Nie ma Turajewa.
— Dobrze go znałeś? — ożywił się Kołomyjec.
— Z publikacji — tak. Osobiście — prawie wcale, byłem na kilku wykładach, wysłuchałem niektórych jego referatów. Zadawałem pytania.
— I co według ciebie reprezentował — jako człowiek i jako uczony?
— Jak by ci to powiedzieć… On, oczywiście, też należał do tych czcicieli Boga, wierzących w rozum i proste do opisania urządzenie świata. Starsze pokolenie fizyków miało to widocznie we krwi. Ale, powiadam, był człowiekiem z rozmachem, poszukiwał uogólnień. Mówiąc po prostu, jego fizyczny Bóg nie był drobiazgowy, nie rozmieniał się na szczegółowe zależnostki — ciążenia, indukcji elektromagnetycznej, termodynamiki — lecz ustalił jakąś jedną, wielką, wszystko ogarniającą zależność, której nie znamy. Jego więc poszukiwał, w każdym razie ostatnia idea Turajewa o geometryzacji czasu właśnie ku temu prowadziła… Posłuchaj! — Borys ostro spojrzał na Staszka. — A dlaczego to ciebie nagle zainteresowało? Chwileczkę, może ty potrafisz wyjaśnić to diabelstwo: wczoraj nekrolog Turajewa, dzisiaj „zawiadamiamy ze smutkiem” o Zagórskim… Wspaniały był to człowiek, zwłaszcza studenci będą niepocieszeni; miał taką zasadę: „Zagórski nie wpływa na stypendium”. Więc o co chodzi?
— Jutro będzie jeszcze jeden nekrolog — melancholijnie stwierdził Kołomyjec. — Stefana Chwoszcza, sekretarza naukowego instytutu.
— Fiuu! — gwizdnął Czekan. — Dyrekcja Instytutu Problemów Teoretycznych — po kolei! Nawet jakieś plotki krążą: że zamach, dywersja, że prokuratura nie może niczego znaleźć… Sekretarka naszej katedry, Galina Siergiejewna, twierdzi wręcz, że już wszystkich aresztowano.
— Jaki zamach, kogo aresztowano! — z niezadowoleniem skrzywił się Staszek.
— Poczekaj, a ty skąd o tym wiesz? Czyżby powierzono ci śledztwo?
— Aha… — Kołomyjec postanowił nie uściślać, jak się to stało, że to jemu „powierzono”.
— Patrzcie no… — rozrzewnił się Borys. — No, zuch jesteś, gratuluję, taką sprawę ci dali! Daleko zajdziesz.
— Być może nawet za daleko — westchnął Staszek. — Jak to powiadają: tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.
— Oho, a cóż ty tak? Otóż to, zauważyłem, że stąpasz jakoś niepewnie.
Obok przechodziła kelnerka. Kołomyjec pociągnął ją za rękaw: „Jeszcze jedną poproszę” — i przy drugiej butelce wszystko opowiedział koledze jak na spowiedzi.
— A to ci heca… — przeciągle rzekł Czekan. — Tego jeszcze nie było. To prawda, co ci mówiłem o skrytym wrzeniu pasji w nauce — za zasłoną beznamiętności. Świat naukowy jest niezupełnie stabilny psychicznie. Wąska specjalizacja! Bo w ogóle dowolny ograniczony cel — niech to będzie nawet twórczość naukowa, poszukiwanie prawdy — deformuje psychikę. Lecz nie do takiego stopnia, proszę wybaczyć! Bzik — to rozumiem, to się zdarza. Ale żeby pokotem… Staszku, a może coś tu jest nie tak, co?
— Co jest nie tak?
— Nie wiem… Posłuchaj. — Oczy Czekana błysnęły zielonkawo. — Daj no mi te papiery Turajewa.
— Co?! Idź ty… — Kołomyjec nawet przełożył teczkę z sąsiedniego krzesła sobie na kolana. — Tego jeszcze brakowało, żebyś i ty przez tę sprawę poszedł do piachu. Co ja bym twoim rodzicom powiedział.
Lecz Borys już się zapalił i teraz całą swą siłę emocjonalną, którą przedtem jałowo tracił na abstrakcyjną — bez nazwisk i faktów prawniczych — krytykę sytuacji w swojej nauce, skierował na wyraźny i bliski cel: zdobyć notatki. W parze Borys—Staś w czasach szkolnych on był prowodyrem, kolega zaś we wszystkim mu ustępował, i teraz Borys również liczył na sukces.
— Dajże spokój, naprawdę wmówiliście sobie Bóg wie co! — zaczął. — Osądź trzeźwo, jeśliś do tego zdolny: oto siedzę przed tobą — młody, przystojny, czerwony na gębie… i z tego powodu, że przeczytałem jakieś papierki, miałbym wyzionąć ducha?! Bzdura!
— Tamci byli nie mniej przystojni od ciebie. Chwoszcz zaś nawet czerwony na gębie.
— No dobrze — Borys zaszedł go z drugiej strony. — Tyś też przeczytał te papiery?
— Oczywiście, niejeden raz.
— I jesteś żyw i zdrów: temperatura, ciśnienie, puls — wszystko w normie?
— Ja to przecież co innego. Nie jestem fizykiem.
— No nie, tępaki są tam u was w prokuraturze, wybacz, oczywiście — sił mi brak! I twój szef, i ty. Dla was wszyscy fizycy są na jedną modłę — podzieliliście świat na dwie nierówne części: jedni, fizycy, przeczytawszy notatki Turajewa wszystko rozumieją i umierają, a drudzy, niefizycy, nic nie rozumieją i pozostają przy życiu. Boże, jakie to prymitywne! Przecież w fizyce tyle jest działów, kierunków…
Kołomyjec, chociaż rozczulał się jak dziecko, kiedy Borys zwracał ku niemu proszące zielone oczy, postanowił być twardy jak skała.
— A właśnie dotąd tak się działo, fizycy po przeczytaniu umierali, niefizycy pozostawali przy życiu. I nie zagaduj mnie, Borysie, nic z tego nie wyjdzie. Dla ciebie — właśnie dla ciebie, z twoją bujną wyobraźnią — notatki te są zgubne.
Czekan nawet zmienił się na twarzy.
— O—o–o!.. — powiedział wysuwając szczękę do przodu. — Przypomniał sobie, niech cię!
…Upłynęło dziesięć lat, lecz do dziś Borys zmieniał się na twarzy na wzmiankę o jego „bujnej wyobraźni”. Rzecz się miała tak: uczniowie dziewiątej klasy — Czekan i Kołomyjec — wybrali się na pierwszomajowy bal szkolny, wypili sobie i z braku doświadczenia przebrali miarę. Na balu zachowywali się głośno, skandalicznie, zostali haniebnie wyprowadzeni, a w dzień później stanęli na dywaniku przed dyrektorem Aleksandrem Pawlowiczem (w kuluarach — Aleksander Szósty Beżlitoszny). „Ileście przepili?” — chciał się dowiedzieć na końcu. „Trzy pięćdziesiąt” — odpowiedział Staś. „No widzicie — dyrektor podniósł palec — za te pieniądze mogliście zjeść kilogram masła!”
I kiedy tylko to powiedział, szarozielony z przepicia Borys głośno zwymiotował na dywan w gabinecie dyrektora… Potem usprawiedliwiał się, że winna temu była jego bujna wyobraźnia: gdy sobie wyobraził, że je ów kilogram masła, i jeszcze bez chleba, nie wytrzymał. Stąd się to wzięło.
— Przypomniałeś sobie, znalazłeś argument… — wymawiał teraz Staszkowi. — Od tamtej pory wydorośleliśmy, jak sądzę, zmądrzeliśmy, nauczyliśmy się panować nad sobą.
Ja na pewno. I teraz, Stasiu, powiadam ci na serio, przed tobą — optimum dialektyczne.
— To niby ty?
— Właśnie ja. Ja — fizyk kwantowiec, z teoriami czasoprzestrzeni obznajomiony o tyle, o ile, dla ogólnego rozwoju… chociaż lepiej od ciebie, rozumie się. Czyli tyle lepiej, żeby zrozumieć istotę notatek Turajewa, lecz wyraźnie niewystarczająco, żeby, nawet kierując się twoją i Mielnika koszmarną teorią, z tego powodu wskoczyć do trumny i zatrzasnąć nad sobą wieko. Dotarło?
— Aha! Tak w ogóle to w twoich argumentach coś jest — powiedział Kołomyjec. — Rzeczywiście uprościliśmy sobie podział na fizyków i niefizyków, masz rację, że to prymitywne. Trzeba więc będzie znaleźć kogoś z takim optimum dialektycznym i dać mu do recenzji.
— Przecież już znalazłeś, cudaku! Dawaj… — Borys wyciągnął rękę po teczkę.
— Nie, Boria, tylko nie tobie! Fizyków jest wielu, ale ciebie mam jednego.
— To znaczy… ty nachalnie przywłaszczasz sobie podpowiedziany ci pomysł, a mnie pozostawiasz z boku?! Nie szanujesz… nie raczysz mnie szanować jako specjalistę? — Czekan spochmurniał.
— Ależ szanuję, nie złość się! Przecież to bardzo ryzykowne.
— Rozumiem: troszczysz się o moje życie, a zarazem o swoją prokuratorską przyszłość. Więc przyjmij do wiadomości, że dla ciebie już jestem nieboszczykiem. Nie było mnie i nie ma. Proszę pani, rachunek!
Jeśli Borys zażądał rachunku, to sprawa jest poważna. Kołomyjec zawahał się.
— Poczekajże, poczekaj… No dobrze — otworzył teczkę — nie dam ci tego do domu, tutaj przeczytaj. Jesteś podpity, niewiele do ciebie dotrze.
I zaczął wydawać Czekanowi kartkę po kartce konspekt Zagórskiego, a następnie notatki Turajewa; przeczytane natychmiast zabierał z powrotem. Co prawda, kiedy doszło do zgubnych notatek Turajewa, Staszek zawahał się, ale pod wpływem wina zrobił się rozmarzony i beztroski, niedawne wątpliwości wydały mu się kaprysem: cóż się z tego powodu może stać! Nie na próżno przecież mówi się: słowem niczego nie zmienisz.
Pod koniec czytania Borys kilkakrotnie zwracał głowę ku drzewom za ogrodzeniem pawilonu: ku klonowi i lipie, obsypanym młodymi listkami, patrzył na nie z jakimś nowym wyrazem twarzy.
— Ta—ak — rzekł przeciągle, zwracając Staszkowi ostatnią kartkę. — Rzeczywiście, dokopał się do samych korzeni. Będzie się nad czym pogłowić. Całkowicie nowy zwrot w nauce!
— A konkretniej? — przysunął się do niego Kołomyjec.
— Co — konkretniej? Teraz umrę, aha!
— Nie żartuj tak, na razie jest 3:0 na naszą niekorzyść. Możesz powiedzieć coś istotnego?
— Rozumiesz… Borys z zakłopotaniem podrapał się po źle ogolonym podbródku. — Tak od razu nie da się tego wypowiedzieć. Pierwszą część tej hipotezy, zawartej w konspekcie Zagórskiego, znałem już wcześniej. Wszyscy fizycy w naszym mieście wiedzą o niej, sporów i rozmów było niemało. Ale przecież to tylko początek bajki, a dokładniej mówiąc, introdukcja — cała zaś przypowieść tkwi w ostatnich notatkach Turajewa. Prawda, jest w tym coś takiego… niesamowitego. I jeszcze wzmacnia to wrażenie fakt jego śmierci… — Czekan zamyślił się, potrząsnął kudłatą głową. — Turajew był jednak poetą, właśnie fizykiem poetą, fizykiem lirykiem, chociaż dziennikarze ze względu na ograniczoność myślenia przeciwstawiają jedno drugiemu. Potrafił głęboko wyczuć myśl fizyczną, dać widoczny i odczuwalny obraz problemu. I jest w nim… zwłaszcza to drzewo. Oto patrzę teraz — znów obejrzał się na drzewa — przecież rzeczywiście wszystkie gałązki schodzą się zgodnie z prawem zachowania „masy” i „pędu”. I gdzie ja miałem przedtem oczy! Miał człowiek głowę, co?
— A więc?… — ciągnął swoje Staszek. — Z jakiego powodu zmarł?
— Mówię przecież, że był fizykiem lirykiem, w dodatku ze skłonnością do genialności… być może dlatego… — z roztargnieniem powiedział Borys. — Kim według ciebie byłby Turajew, gdyby odebrać jego bogatej osobowości wszystko to, co wniosła fizyka: wiedzę, idee, prace i, oczywiście, osiągnięte dzięki wiedzy, pomysłom i pracom stopnie, stanowiska, nagrody, sławę… nawet krąg przyjaciół i znajomych? No kim by był? I nie ten młody Sasza Turajew, który chciał zostać lotnikiem, ale ojciec nie pozwolił… a propos, ciekawy szczegół! — lecz obecny, dokładniej mówiąc, niedawny, co?
— On miał złotą odznakę turystyczną — po chwili powiedział Staszek.
— O, widzisz! Teraz rozumiesz!
— Mm…m, nie.
— Więc dlatego dotąd żyjesz! Czekan podniósł się. — No, niech ziemia będzie lekką dla fizyków liryków! — Podał rękę Staszkowi. — Możesz się o mnie nie martwić, osobiście jestem fizykiem cynikiem i niczego na wiarę nie przyjmuję. Cześć!
I odszedł wolnym krokiem w kierunku głównej ulicy, pozwalając Kołomyjcowi zapłacić za obiad, co było sprawiedliwe, ponieważ Staszek zarabiał o jakieś trzydzieści rubli więcej.
Śledczy Kołomyjec z niepokojem patrzył za nim. „No, jeśli i z Borysem coś się stanie, to spalę papiery. Spalę i już, do diabła z taką naukową spuścizną!”
Zgodnie z medycyną jogów w celu wyleczenia jakiegoś organu należy skoncentrować się na nim i myśleć: ja jestem tym organem. Ktoś starał się takim sposobem podleczyć serce… skoncentrował się… i omyłkowo pomyślał:,Ja jestem zawałem”.
Chowano go z muzyką.
W jaki sposób odczuwamy myśl?
Myśl jest materialna. Nie cielesna — ale materialna; być może jest to jakieś pole, pole informacji. Tego jednak za mało: czujemy bynajmniej nie wszystko, co materialne. Nie czujemy na przykład próżni, przestrzeni fizycznej — nieobjętego oceanu materii, w którym jak kra (lub piana) pływają ciała fizyczne. Jednak myśl czujemy, chociaż nie wiadomo, czym i jak. Na przykład światło odróżniamy od ciemności, a także jedną barwę od drugiej różnymi pręcikami — czopkami, krzyżykami — kółeczkami — na siatkówce oka; dźwięk od ciszy — uchem zewnętrznym, środkowym i wewnętrznym. Myśli zaś od bezmyślności odróżniamy… licho wie czym, może jakimś niepokojem duszy? Chociaż z drugiej strony — co to jest „dusza”? Termin ten nie nadaje się dla ścisłych rozważań. W badaniach naukowych istnieje termin „psychika”; co prawda jest to ta sama „dusza”, lecz po grecku. Zawdzięczamy ją starożytnym Grekom… I mimo wszystko myśl jest materialna — na tyle materialna, że tym właśnie osobliwym przyrządem, falowaniem duszy, możemy zmierzyć ilość myśli (analog ilości informacji): poważna, głęboka myśl wywołuje spory niepokój w duszy (w psychice? w części podkorowej?) Natomiast płytka, błaha myśl takiego niepokoju — falowania nie wywołuje.
Lub, być może, miarą myśli jest miara jej nowości?…
Mgliste jest to wszystko, krańcowo mgliste. Lecz mgliste jest z tego powodu, że nie znamy samych siebie.
Borys Czekan leżał na tapczanie w swoim pokoiku na parterze hotelu asystenckiego — leżał, wpatrując się w szarzejący w wieczornym mroku sufit, po którym od czasu do czasu przesuwały się smugi reflektorów przejeżdżających ulicą samochodów, i z przygnębieniem myślał, że jest wątpliwe, czy uda mu się tę noc przeżyć.
…Oczywiście, jak suchy piasek wchłania wilgoć, tak on od razu wchłonął wszystko, co było nowe w notatkach Turajewa; rachuby Staszka, że po pijanemu nie zrozumie, były naiwne. W pamięci odcisnęło się wszystko tak dokładnie, że mógłby cytować. Lecz wtedy, pod wpływem pierwszego wrażenia, dostrzegł głównie obrazową stronę idei zmarłego profesora i zrozumiał jego uczucia. Dlatego też powiedział do Staszka, że Turajew to fizyk liryk unoszony w nieznane swoją uczuciową, poetycką wyobraźnią — jego zaś, Borysa Czekana, fizyka cynika, obalającego zasady i autorytety, niczym nie można wzruszyć. Znamy te akademickie sztuczki!
I wzruszyło go. Właściwie musiało wzruszyć z tego prostego powodu, że pojęcia przestrzeni, czasu, ciał, energii, pól były dla niego — odkąd poważnie zajął się fizyką — wcale nie akademickie. Wszystko to czuł, specjalnie trenował, żeby ogarnąć myślą i wyobraźnią przestrzeń fizyczną wokół siebie — z ciałami, polem ciążenia zakrzywiającym metrykę przestrzeni i z falowaniem elektromagnetycznym wywołanym audycjami radiowymi; logiczne, rozumowe postrzeganie świata zarówno dla niego, jak i dla Turajewa, dawno zespoliło się ze zmysłowym.
I w tej chwili młody i przystojny fizyk cynik nie wierzący w boską naturę praw świata (nauka niczego na wiarę nie przyjmuje!) nie miał wcale rumianej twarzy i w ogóle czuł się fatalnie. Z narastającą rozpaczą rozumiał, że idei Turajewa, jego obrazu chłodnej matematycznej przestrzeni czterowymiarowej, w której już wszystko się zdarzyło, ruchy i egzystencje wszystkich ciał ukształtowały się w „rozgałęzione” drzewa, lokalnie przenikające się nawzajem i przeplecione siecią współoddziaływań — tego obrazu wcale nie ma potrzeby przyjmować na wiarę. Ku niemu prowadzą nie zmysły i uczucia wywołane minorowym tonem notatek (i nawet nie śmiercią profesora), lecz logika.
„Też mi logiczne» drzewo śmierci «imienia profesora Turajewa! — bronił się Czekan, mobilizując cały swój sarkazm i ironię. — Anczar w nowej redakcji! Tygrys ominie, ptak nie siędzie…[5]* Przecież dlatego nie leci ptaszek, bo już przeleciał. Obok. I zwierze też tamtędy… i wicher czarny… i koniec. Nie, poczekaj: świat istnieje w przestrzeni i czasie to ogólnie uznany fakt. A zatem świat jest czterowymiarowy. Jednoznaczność mojego istnienia (tak samo jak i każdej komórki mojego ciała, jak i wszystkiego na świecie!) w przestrzeni i w każdym momencie czasu — jest też faktem, udowodnionym zarówno doświadczeniem przeszłości, jak i całą wiedzą o świecie (bez niego w ogóle nie istniałaby określona wiedza). Czyli fakt ten obejmuje wszystko. A jednoznaczność owa jest właśnie gałązką lub pędem albo spiralnym powojem na» drzewie Turajewa«. Ale… co» ale«? Nie ma żadnego» ale«, wszystko jest logiczne i jasne. Emocje są zbędne”.
Borys nagle poczuł, że logicznie biorąc jest już martwy. Co tam martwy — nie istniał nigdy. Wszystko, co uważał za swoje życie, za swoją przeszłość i teraźniejszość, za swoje osiągnięcia — zostało z góry dane, podobnie jak „przyszłość”. Tyle tylko, że przyszłości nie zna, aczkolwiek… domyśla się. „Powiesiłbyś się lepiej na swoim» drzewie wiedzy Iogicznej «obok domu, profesorze — pomyślał ze złością — zamiast pisać takie rzeczy! Skoro i tak umarłeś. Dwóch pociągnąłeś za sobą. A teraz jeszcze i mnie…”
Myśli w panice błądziły po zakamarkach mózgu w poszukiwaniu jakiegokolwiek kontrdowodu strach udający myśli. I nie znajdowały niczego.
On, Borys Czekan, dwudziestosiedmioletni doktorant, jest wpisany w przestrzeń czterowymiarową wraz ze wszystkimi swoimi przodkami — poczynając od małp i paleozaurów — jako chwiejący się (z powodu niebezpiecznych współoddziaływań), zmieniający objętość i formę hiperprzekrój, materialny toroid, który albo odgałęzia się, albo łączy z innymi podobnymi toroidami — trajektoriami — gałązkami. Od niego z kolei odgałęziają się (dokładniej, odgałęziały się od jego przodków, ponieważ on sam jest jeszcze kawalerem) pędy potomne. Owa trajektoria jego egzystencji meandruje po przestrzennej powierzchni dużego, wirującego cylindra o sferycznym hiperprzekroju — planecie, która z kolei obraca się wokół jeszcze większego gorejącego hipercylindra — Słońca. I wszystko to płynie w czterowymiarowym oceanie materii nie wiadomo dokąd.
„Nie płynie, w tym rzecz, że nie płynie! To byłoby jeszcze nic, każdy strumień — istota miałby możliwość w jakiś sposób pokierować sobą dla własnej korzyści, skręcić i umknąć… Wszystko się już zdarzyło i na tym polega przekleństwo idei Turajewa. Od paleozaura z plamami na uszach i kopytach — co było, to było — do pitekantropa oraz współczesnego niemal doktora nauk fizycznych — i dalej aż do końca wszechczasów. Ciało — Ja sądzi, iż wybiera swoją drogę życiową wśród innych istot, które są o sobie takiego samego mniemania… ale to wszystko jest na niby, iluzja. Droga jest już przebyta. Nie szkic, nie zarys — plan na papierze, lecz właśnie droga życiowa — od początku do końca! Droga twoja jest zakończona. W Bogu spokój! Bóg ci da go, ukochany F. Berlago!* To już nie jest Puszkin czy Ilf i Pietrow… Żart. Jakiż zły żart!..”
Borys przypomniał sobie, że tak właśnie brzmiał ostatni zapis Turajewa, i wewnętrznie zdrętwiał. Teraz on był Turajewem, który trzy noce temu szukał i nie znalazł wyjścia ze ślepego zaułka, do którego sam siebie wpędził myślą… nieboszczykiem Turajewem. Był teraz i Zagórskim, i Chwoszczem, przed którymi tak samo nocą, po przeczytaniu notatek profesora i rozmyślaniach logicznych otwarła się obezwładniająca duszę prawda, że ich życie to nie jest ich życie, ich jako osób mających zainteresowania, dążenia, sprawy, uczucia, ludzi łaknących szczęścia i wszystkiego, co stanowi treść życia — nie ma go i nie było. Nie było również martwego Zagórskiego i Chwoszcza. „Droga twoja jest zakończona…”
„Chwileczkę, ale dlaczego to z tej całej magmy, z bezosobowości wyróżnia się tak wyraźnie mgnienie Teraźniejszości? W niej są skoncentrowane niemal wszystkie nasze przeżycia… Tego Turajew za pomocą swojego» drzewa «nie wyjaśnił. Niedopracowanko. Tutaj… aha, tu pasowałby następujący model: życie to taśma magnetofonowa, na której już wszystko jest nagrane. Kiedy się ją odtwarza, ona»żyje«— żyje teraz, właśnie w tym miejscu, które przechodzi obok głowicy. To jest jej teraźniejszość, a tamto, co przewinęło się na lewą rolkę, jest» przeszłością«, to zaś, co na prawej —»przyszłością«. Taśma również może się uważać za samodzielną istotę (a może głowica?), która» wybiera «i» decyduje«, co dalej zabrzmi z głośników: słowa czy muzyka, a nawet jaka konkretnie… może uważać w samouwielbieniu, że melodie i ich piękne brzmienie ona sama» tworzy«, szumy zaś, zgrzyty, zniekształcenia są żywiołowe lub nawet, że są efektem czyichś intryg. A wszystko zostało nagrane na niej. Tak samo jak w nas, w naszym życiu? Mój Boże!”
Czekan usiadł, powiódł dłonią po twarzy. Okazuje się, że i on wniósł swój wkład do hipotezy Turajewa, chociaż starał się ją obalić. Ależ historia! „Czy pozostawić notatki po sobie?” Spróbował się roześmiać, lecz natychmiast zdławił w sobie niesamowicie brzmiący w ciemności pokoju niestosowny śmiech. Jeśli on rozmyśla o notatkach przedśmiertnych w stylu Turajewa, to już nie jest śmieszne. Oznacza to, że w głębi duszy już pogodził się z nieuchronnym zgonem.
I wydało się nagle Borysowi, że otaczający go mrok, podpowiedziawszy mu ostatni wniosek, teraz cierpliwie i chłodno czeka na koniec.
„O nie, poczekajcie! Ja nie jestem Zagórskim ani Chwoszczem, z pietyzmem chylącym głowę przed wielkim autorytetem! Po kiego diabła powinienem zgadzać się z tym idealnym światem geometrycznym, w który zostaliśmy wpisani w postaci linii — trajektorii w zastygłej materii?… Ach, ta wiara w formuły, ta cześć dla liczb, szkiełka i oka! (W zacietrzewieniu, z jakim Czekan kwestionował hipotezę, kryło się sporo histerycznego lęku). Z tych hipotez wynika, że sterczą ze mnie niby z jeża niewidoczne osie współrzędnych: na lewo — na prawo, do góry — na dół, do przodu — do tyłu i w przyszłość — z przeszłości. A co, jeśli oś przyszłości nie sterczy? Jeśli cała materia, całe istnienie narasta wraz ze mną w kierunku przyszłości? To bardzo proste!.. Chwileczkę: narasta. Oznacza to, że ma dokąd narastać. Czyli że przyszłość już istnieje — przyszłość materialna, jako że innych nie ma. Hm, tak…”
Znowu położył się, zarzucił ręce pod głowę.
„Ale jeśli świat nie jest czterowymiarowy? To przecież tylko my postrzegamy cztery wymiary, choć czwarty jest dla nas jak we mgle… Pięciowymiarowy! Wtedy to, co jest znieruchomiałe w naszych czterech, może swobodnie zmieniać się, rozwijać w piątym. Coś w tym jest! — Borys z ożywieniem oparł się na łokciu, lecz zaraz opadł. — Nic w tym nie ma. Wszystkie rozważania dotyczące pięcio—, sześcio— i w ogóle N—wymiarowego świata są dokładnie takie same jak i dla czterowymiarowego. I nawet dla trój— i dwuwymiarowego. Świat istnieje w pewnej ilości wymiarów — to znaczy że wszystko już w nim jest. Dokonało się. Świat istnieje i tym samym wszystko zostało powiedziane”.
Im bardziej zgłębiał Czekan hipotezę Turajewa (gdyż aby kwestionować, należy najpierw zrozumieć), tym bardziej grzązł w niej myślami, uczuciami i wyobraźnią. Jak mucha w smole. Jak łoś w bagnie, z każdym ruchem pogrążał się coraz głębiej. Wkrótce całkiem stracił siły, nie mógł więcej myśleć swobodnie, kategoriami wszechświata: w głowie pojawiał się to wizerunek czarnego, suchego, rozgałęzionego drzewa w szarej pustce, to znów obraz sieci z taśm magnetofonowych każda przesuwa się po swojej głowicy Teraźniejszości.,I po co dziś zawołałem tego Staszka? — pomyślał Borys z ospałym smutkiem. — E, bzdura: zawołałem Staszka! …Wszystko jest zapisane: moja materialna gałąź—trajektoria przetnie się dziś z trajektorią oznaczoną indeksem» S. Kołomyjec«, wymieni się z nią pewną informacją, a potem zacznie się nieodwracalny proces jej przyswojenia: wspomnienia, przemyślenia, kwestionowanie, uzupełnienia… Próbując obalić, tylko wzbogacił i rozwinął tę myśl — na swą zgubę. Czego ci jeszcze…”
Leżał czując, jak słabnące ciało stygnie, tężeje. Serce biło coraz wolniej. Oddech zamierał. Nie było więcej myśli; obudziło się w nim na moment uczucie litości do siebie samego, lecz i ono zaraz zostało wyparte:,I ta litość też jest zapisana…” Na suficie jak żółty miecz mignął odblask reflektorów samochodowych, za oknem zawarczał silnik. „I to jest zapisane: i samochód, i moje obserwacje jego świateł. I to, że o tym myślę, i nawet to, że myślę, że o tym myślę — i tak dalej, w kółko… Nie ma wyjścia. Rzeczywiście, jakiż to zły, bezmyślny żart — samooszustwo życia. Pora więc zdychać”. Ta ostatnia myśl była spokojna, zwyczajna, oczywista. „Twoja droga jest skończona. W Bogu spokój! Bóg ci da go, ukochany… Na nagrobku zresztą napiszą nie F. Berlaga, ale» B. Czekan «wraz z rokiem urodzenia i śmierci — lecz to też wszystko jedno”. Nie była to wesoła myśl…
Obecnie Borys znajdował się w tym przejściowym, między jawą a snem, stanie sennego zamroczenia, kiedy nasza aktywna „osobowość dzienna” stopniowo zanika, „nocna” zaś — osobowość śpiącej żywej istoty, przejawiająca się w snach — nie uformowała się jeszcze. Ten stan bezosobowości jest, jak wiadomo, najbardziej zbliżony do śmierci.
Staszek Kołomyjec biegł przez nocne miasto plącząc się w połach nie zapiętego płaszcza, szukał światełka taksówki. Było po drugiej w nocy, samochody nie jeździły, tramwaje i trolejbusy tym bardziej, więc to biegiem, to szybkim krokiem pokonywał przecznicę za przecznicą w kierunku miasteczka uniwersyteckiego.
…Wróciwszy do domu po spotkaniu z przyjacielem zamierzał się już położyć, lecz podniecony nie zakończoną sprawą przekartkował podręcznik kryminalistyki. I natknął się na rozdział Urazy psychiczne, wydrukowany petitem, jakim drukuje się fragmenty nieobowiązkowe do nauczenia się. Na uczelni i później Kołomyjec nieraz zamierzał go przeczytać, ale wciąż brakowało mu czasu. Ale teraz zainteresował się nim.
Autorzy rozdziału analizowali przypadki omdleń, napadów histerii i nawet pomieszania zmysłów wywołane nagłymi wiadomościami o nieszczęściach, które przytrafiły się bliskim poszkodowanego lub jego mieniu; rozważali też bardziej interesujące przypadki urazów lub chorób w wyniku sugestii: na przykład dotknięcie skóry wrażliwego człowieka końcem ołówka i uwaga, że jest to zapalony papieros, mogą spowodować, iż na tym miejscu pojawi się u niego ślad po oparzeniu. Autorzy nie pomijali też milczeniem i tych — na szczęście rzadkich — przypadków, kiedy efekt sugestii albo autosugestii doprowadzał do śmierci. („Proszę się tak nie martwić, proszę pani — powiedział młody lekarz starszej, nieufnej kobiecie, cierpiącej na dolegliwości wieńcowe — razem umrzemy, tego samego dnia”. Zdarzyło się tak, że właśnie ów lekarz miał ukrytą wadę serca i z powodu nagłego ataku zmarł podczas dyżuru. Tego dnia kobieta akurat przyszła po zwolnienie, lecz gdy tylko dowiedziała się o śmierci lekarza, umarła na miejscu.)
Badając te fakty autorzy zwracali uwagę na to, iż we wszystkich przypadkach poważne zmiany biologiczne zachodziły w organizmie na skutek informacji, to jest na skutek czegoś całkowicie niematerialnego i nie niosącego energii; istotne przy tym okazywało się przekonanie poszkodowanych o prawdziwości tych wiadomości.
„O, do licha, przecież to jest to! — pomyślał Kołomyjec. — Urazy psychiczne, trucizny psychiczne — to tylko różne nazwy tych samych zjawisk: chorobliwe oddziaływanie informacji na organizm człowieka. Rzecz w tym, że człowiek jest głęboko przekonany o prawdziwości tej informacji, wierzy w nią. Jeśli jest ona poważna… a cóż może być ważniejszego od ogólnych wyobrażeń o przestrzeni i czasie, o naszym życiu jako cząstce życia wszechświata! Idea Turajewa obejmuje to wszystko, jednoczy logicznie — a jednak jest fałszywa, błędna. Właśnie tak. Nie wiem, jak to wygląda z punktu widzenia logiki, lecz jeśli spojrzeć wprost — to nie mogą z powodu słusznej idei na temat życia i świata kończyć śmiercią ci, co ją rozumieją. Nie mogą i już!.. Nauka jest słuszną sprawą — być może nawet nader słuszną, przesadnie słuszną — słuszniejszą od życia: i ciało dla niej, dla nauki, to punkt materialny — chociaż ono w ogóle nie jest punktem! — i formy są ściśle matematyczne, i trajektorie… a w rzeczy samej nie całkiem są takimi, a bywa, że» wcale ich nie ma«. Gdzieś czytałem, że błędny jest nadmierny obiektywizm, przesadnie rozważny racjonalizm. Na pewno tak też jest: nauka, poznanie naukowe — to część życia; życie zaś nie jest częścią nauki!.. Hipoteza Turajewa obejmuje wszystko — lecz jest coś przygnębiającego w jej nadmiernej słuszności, w niepodważalnej logice. I tym ona, zapewne, tak dalece przeczy samej istocie życia, że… pogodzić jednej i drugiej organizm nie może? Nie mój, co prawda, i ludzi mi podobnych. Mój organizm potrafił, wytrzymał, dlatego że mnie ta teoria, prawdę mówiąc, wisi: obywałem się bez niej i dalej bez niej żyć będę. Ale dla nich…”
„Ale on chyba nic innego w życiu oprócz nauki nie miał: wszystkiego pozbawiał go» demon problemów«— powiedział mu wtedy o Turajewie Zagórski. Także Borys twierdził, że po odjęciu fizyki z osobowości Turajewa niewiele zostanie. I sam Zagórski też był taki, i Chwoszcz — problemy i idee fizyki były dla nich osobistymi problemami wypełniającymi życie. Właśnie dla takich, co wkładali w to duszę i serce, hipoteza Turajewa miała zapewne zabójczą siłę. Właśnie oni i… zaraz, a Borys?!”
I tu Staszkiem owładnęło nagle takie samo przeczucie jak wczoraj, kiedy oddawszy papiery Chwoszczowi opuszczał Instytut Problemów Teoretycznych. Ono właśnie wypchnęło go nocą na puste ulice.
„Ojej!.. — lamentował w myśli przechodząc przez Katahań po moście dla pieszych. — Czemu mnie po pijanemu podkusiło! Ustąpiłem pod jego naciskiem. Fizyk cynik, a jakże! To samochwał, czyżbym tego nie wiedział? Jak dobrze, gdy od oględzin żółtym kaftanem dusza jest zakryta!* — i temu podobne. Przewrażliwiony, ulegający nastrojom, przecież pamiętam, jak przeżywał złe stopnie, podpuszczania kolegów! I wyobraźnię ma rzeczywiście źle sterowaną. Najważniejsze zaś, że jest z tej samej szkoły teoretyków, którzy ustawicznie są zajęci takimi problemami… i starają się wszystko zgłębić konstrukcjami logicznymi, modelami i matematyką. Z dzisiejszej rozmowy wyraźnie wynikało, że Borys całą duszę wkłada w poszukiwanie prawd fizyki. Jak mogłem?”
Staszek sam nie wiedział dokładnie, po co biegnie i jak może pomóc Czekanowi. Po prostu chciał być z nim, przekonać się, że jest żyw i zdrów, lub chociaż obudzić, odwrócić uwagę, potrząsnąć za ramię: przestańże łamać sobie nad tym głowę!
Do miasteczka uniwersyteckiego przybiegł po trzeciej nad ranem. Wszystkie okna czteropiętrowego hotelu asystenckiego, w tym także okno Borysa na parterze, były ciemne; drzwi wejściowe były zamknięte. Staszek podchodząc do okna Czekana na minutę zawahał się: „Och, zeklnie mnie teraz straszliwie. A niech tam…” Postał pod otwartym lufcikiem starając się dosłyszeć chrapanie lub chociaż oddech śpiącego. Nic nie usłyszał. „Cicho oddycha? Albo przykrył się z głową?”
Kołomyjec niegłośno postukał palcami w szybę: puk! puk! puk—puk—puk! — był to stary, z czasów szkolnych, umówiony ich sygnał: dwa oddzielnie, trzy razem. Wsłuchał się — w pokoju nadal było cicho. Serce Staszka tak zakołatało, że teraz ledwie mógł usłyszeć swój oddech. Puk! Puk! Puk—puk—puk!!! — głośniej, silniej. I znowu nic.
Wówczas zabębnił pięścią po futrynie, już nie w umówiony sposób.
— Boria! Borys! — głos Kołomyjca stał się płaczliwy, pełen paniki. — Otwórz, Boria!
W pokoju na pierwszym piętrze zapaliło się światło, ktoś wychylił się przez okno, warknął sennie i chrypliwie:
— Czego hałasujesz? Pijanyś?
— Mieszka tu Czekan? Nie przekwaterowali go?
— Mieszka. Ale skoro nie odzywa się na twoje walenie, to widocznie nie ma go. Po co wszystkich budzić! — Okno zatrzasnęło się.
Staszek w niepewności stał pod oknem. Cała jego uwaga skupiła się teraz na niedopałku leżącym przy rynnie. Niedopałek był kusząco duży, świeży. Podniósł go, wyjął z kieszeni płaszcza zapałki, zapalił, zaciągnął się ze szlochem. „…A więc nie ma Borysa. — Ta myśl dręczyła go. — Tylko w jakim sensie nie ma?”
Wypaliwszy, stanął nogą na występie fundamentu, przytrzymał się za futrynę i wspominając przelotnie, że niedawno działał w podobnych okolicznościach, wspiął się na okno. Wsadził głowę przez lufcik, zaświecił zapałką. Migotliwy żółty płomyczek oświetlił radio, regały, stół, dwa krzesła, nie schowaną wymiętą pościel. W pokoju nie było nikogo.
Pachniało siarką.
…Autor żałuje, że musi opisywać całą historię od razu, a nie częściami, przerywając opowieść w najbardziej ekscytujących miejscach. Nie te czasy: wyniszczaj do końca, bo inaczej nikt nie weźmie tego na serio, nie pomogą ani obrazy, ani myśli… Nie to, co w dawnych wiekach. Na przykład, historia Tatiany i Oniegina — pamiętacie, napisała do niego list, on przyjechał do ich majątku, a ona przestraszyła się i uciekła do ogrodu, on też więc wyszedł na spacer. I…
A dalej czytelnikowi, niecierpliwie oczekującemu sceny wyznania, autor oznajmia:
I owo „sklecę potem” ciągnęło się — i ze względu na twórcze skupienie autora, i z powodu słabego rozwoju przemysłu poligraficznego — przez cały rok.
Albo to — kiedy już Eugeniusz zaczął zalecać się do zamężnej Tatiany, wybrawszy odpowiedni moment przyjechał do niej do domu, żeby rozmówić się:
W ogóle wkład Puszkina w rozwój powieści kryminalnej nie został jeszcze należycie oceniony, jakoś zostało to pominięte przez krytyków i literaturoznawców.
Oczywiście, nieźle byłoby za przykładem klasyka wodzić czytelnika rok, drugi za nos nie spiesząc się z zakończeniem tej historii — ale gdzie tam! Zapomni, pójdzie do kina. Tak więc nie ma rady: zaraz będzie chwytający za serce finał z udziałem bohaterskich pracowników milicji.
„Karaś lubi, żeby go dusić w śmietanie”. Wiedzą to wszyscy oprócz karasi. Nawet się ich nie pyta — nie tylko na okoliczność śmietany, lecz czy lubią one w ogóle być duszone.
Taka jest siła powszechnego przekonania.
W tym czasie Borys Czekan znajdował się w pobliżu, na bulwarze 250–lecia Akademii Nauk. Siedział na ławce pośród młodych, posadzonych dwa lata temu klonów, lip, wierzb, topoli — i walczył o swoje życie.
Wtedy w pokoju zasypiał z uczuciem skazańca, wiedząc, że się nie obudzi — gasł. Ale kiedy serce zaczęło wolniej bić i wpadać w arytmię zakłócającą przytomność, nie wiadomo skąd wychynęła złośliwa myśl: „Umrę… a potem okaże się, że wszystko jest nie tak: istnieje i życie, i jego sens, i co wtedy?” Prawdopodobnie uratowało go poczucie humoru, będące ponad logiką i powagą. Zebrał całą wolę, podniósł się z tapczanu: — Nie spać! Bronić się!
Nocne powietrze orzeźwiło go, dodało sił. Lecz mimo wszystko było źle. „Czyżby nawet to było zaprogramowane w moim biegu czasu: że będę się starał nie usnąć, wyjdę z domu? Przeznaczenie obejmuje wszystko… Ale dlaczego w tak skomplikowany sposób, jeśli wyrok jest oczywisty!”
W pobliżu akademika znajdował się kiosk, studenci i asystenci kupowali w nim papierosy i alkohol. Borys podszedł, zatrzymał się, sprzedawca wychodząc zasłonił papierem do pakowania półki, żeby nie kusić nocnych łazęgów — lecz on wiedział, co tam stoi. Na szybach kiosku znajdowały się czujniki sygnalizacji przeciwwłamaniowej. „Więc co? — rozważał Czekan. — Rozbić szybę cegłą, szybko wyżłopać butelkę wina i butelkę wódki — i zanim pojawi się milicja, będę już gotów. Noc w izbie wytrzeźwień albo w areszcie, nowe, odwracające uwagę wrażenia… tylko patrzeć, jak się prześpię i oprzytomnieję. I odejdę od fizyki? Przecież mnie z uczelni wywalą, jasna sprawa. Cóż, aby tylko ujść z życiem”.
Pod ścianą sąsiedniego bloku dostrzegł w świetle latarń kawałek cegły odpowiednich rozmiarów, ruszył ku niemu, lecz nagle wstrząsnął nim wstręt: „Czyżby to było wyjście? W odpowiedzi na argumenty najwznioślejszych myśli, aby zamienić się w chuligana, w pijane bydlę… i precz z problemami? Czy to jest lepsze od śmierci? Nie, niedoczekanie”.
Doszedł tak do końca bulwaru, siadł na ławce, zapalił. Dym z papierosa wił się, według Turajewa, zgodnie z przeznaczeniem, w słabym świetle lamp neonowych. Zgodnie z przeznaczeniem szeleściły wokół listowiem drzewa, owiewane znieruchomiałym w czwartym wymiarze wiaterkiem. Zgodnie z przeznaczeniem migotały gwiazdy.
„Jasna logicznie i niesprzeczna hipoteza: świat istnieje w czasie i przestrzeni. Nawet krócej: świat istnieje… przecież zachodzi jedna z dwóch możliwości: albo jest, albo go nie ma — tertium non datur. Lecz przecież istnieje?” Borys rozglądnął się: cztero— i ośmiopiętrowe budynki, asfalt na ulicy i chodnikach na bulwarze, trawniki, drzewa, słupy latarń, gwiazdy — wszystko znajdowało się na miejscu, istniało. Złocista pomarańcza księżyca powoli wytaczała się zza budynku krytego basenu. „A zatem skoro świat istnieje jako całość, to on jest. I to, co było, jest. I to, co istnieje, jest. I to, co będzie, jest. I to, co my wiemy o nim, i to, czego nie wiemy. Całość to jest całość, nie ma co zawracać sobie głowy… I to wszystko?”
Myśl ponownie zamierała i niknęła. Ciało stawało się ospałe. „Nie usnąć, nie usnąć — powtarzał sobie w myśli. — Lecz wcześniej czy później usnę z myślą o tym. Wiewiórka w bębnie wcześniej czy później straci siłę. Psychologiczny chwyt Hodży Nasreddina, który kazał garbusowi, żeby pod żadnym pozorem — jeśli pragnie wyzdrowieć — nie myślał o małpie z gołym zadkiem. I ten z całych sił starał się nie myśleć, nie wyobrażać sobie jej… Tak samo zapewne bronił się, usiłował przezwyciężyć tę myśl Stefan Chwoszcz, aż z powodu silnego napięcia pękły naczynia w mózgu”.
Borysa znowu przeniknęło chłodne logiczne przerażenie. Znów, jak wtedy w pokoju, wydało mu się, że ktoś dostępny tylko myślom, niewidzialny, osaczył go ze wszystkich stron, zawisł nad nim i spokojnie czeka na koniec.
W oddali pojawiło się drgające światełko reflektora. „Motocykl. Dynamika, która w istocie rzeczy jest czterowymiarową statyką.»Nie ma ruchu«— powiedział raz brodaty mędrzec… Motocykliście to dobrze, nie wie, że nie ma ruchu. Ma rację Turajew: co jest warta nasza nauka, jeśli paradoks Zenona do tej pory nie został obalony! Wymyślono motocykle, samoloty, rakiety…»Przecież widzimy, jak one się poruszają, postrzegamy, czujemy!«Lecz jeśli oczy postrzegają jedno, a myśli i wyobraźnia zupełnie coś innego — to co jest prawdą? Oczami i uszami postrzegamy szczegóły. Myślą — uogólnienia. Uogólnienie jest sumowaniem się szczegółów, zrównywaniem. Okazuje się więc, że nawet uznanie ruchu za fakt niczego nie zmienia: wszystkie ruchy i działania, cała krzątanina życia zostaje sprowadzona do zera, do nicości. W ogólnym rozrachunku ruch nie istnieje”.
Czekan odchylił się na oparcie ławki, czując zimny pot na czole. Wyjścia nie było.
Motocykl przejechał obok, zawrócił na skrzyżowaniu, wjechał na bulwar i teraz zbliżał się do Borysa świecąc z bliska reflektorem. „Patrol milicyjny — pomyślał. — Masz ci los!..” Nerwy napięły się: w powietrzu znowu wyraźnie zapachniało przeznaczeniem Turajewa nie hipotetycznie, lecz praktycznie; Czekan przypomniał sobie nawet jego ilustrację,zasady najmniejszego działania” — ruchu strumienia w korycie na przygotowanym dla niego terenie. Nawet godzina nie upłynęła, jak zamierzał się włamać do kiosku, upić się i zostać zabranym na milicję; gdyby to uczynił, to akurat teraz powinien na sygnał alarmu przyjechać po niego patrol. Lecz nie zrobił tego… a patrol tuż — tuż.
„No cóż, można bez kiosku — rozważał Borys. — Zaraz im podpadnę, oni mnie do przyczepy i na komisariat. Tam nastąpi ustalenie tożsamości, protokół, noc w celi w wyszukanym towarzystwie… Rozerwę się, zapomnę o tym problemie i ominie mnie ów puchar. Konieczne jest przezwyciężenie pierwszego wrażenia. Bodajże taka jest rzeczywiście moja kolej losu — czy z kioskiem, czy bez — los sam uchyla przede mną furtkę”.
Wysłanników losu w mundurach było dwóch. Zgasili motor, zsiedli, podeszli. Rozmowę zaczęli zwyczajnie:
— Czemu tu siedzisz?
Czekan już otworzył usta, żeby odpowiedzieć tym samym tonem: „A wam co do tego? Jedźcie sobie!” — i wszystko poszłoby jak po maśle. Lecz powstrzymała go pogarda dla samego siebie: „Tchórzysz zatem? Przed niebezpiecznymi myślami jesteś gotów czmychnąć w dowolną dziurę. Być może to właśnie jest nagrane na mojej magnetofonowej» taśmie — życiu«: zawsze uchylać się, wić się w owadzim lęku sprzeczności i wielkich prawd? Więc lepiej od razu!..” Borys w zamyśleniu patrzył na rosłego sierżanta. Ten wyglądał na niezadowolonego: pół nocy już kręcą się po mieście — i nic godnego uwagi. Wyczuwało się oczywisty zamiar: chociaż tego zabierzemy…..Nie, dziękuję, chłopcy, lecz z waszą pomocą tego zadania nie rozwiążę. Myśli może przeciwstawić się tylko myśl!”
I zachował się wielce poprawnie. Wyjaśnił, że jest doktorantem, mieszka w hotelu asystenckim, cierpi na bezsenność, wyszedł porozmyślać na świeżym powietrzu. Pokazał legitymację. Kiedy sierżant zażądał, żeby chuchnął, chuchnął pokornie. Milicjanci zapuścili swój K–750 i odjechali.
Borys patrzył w ślad za nimi, czując, że przezwyciężył coś w sobie, i nie tylko w sobie. Przecież powinien trząść się teraz jako trzeci w przyczepie motocykla. W każdym z wariantów. Tędy biegł „nurt” zgodnie z „zasadą najmniejszego działania”, tam ciągnęła się taśma jego życia, tam — wszystko do tego prowadziło. A on — on jest tutaj! Przezwyciężył. Wybrał. Sam tak zadecydował. I do diabła z predestynacją!
Zerwał się, pobiegł w sportowym tempie tam i z powrotem po bulwarze, wrócił na tę samą ławkę czując przypływ energii myśli. „Tak, tak, oczywiście, logika, uogólnienia, tertium non datur… a właściwie dlaczego… non datur? I dlaczego, jeśli tak się już złożyło, uogólnienie jest zawsze dla nas bardziej prawdziwe niż różnorodny zbiór poszczególnych odczuć, z których się ono składa?
Jesteśmy istotami skończonymi w czasie i przestrzeni. Do tego niezbyt dużymi. Jesteśmy ograniczeni w przestrzeni i śmiertelni, to jest pewne. Strumyczki materii o metrowym przekroju w gigantycznym strumieniu czasu imienia Turajewa i Zagórskiego, Pan z nimi! Wokół jest nieskończenie złożony i różnorodny świat, który nieustannie pompuje w nas wrażenia. A my je odbieramy, zapamiętujemy, porównujemy i uogólniamy. Oto w czym cała rzecz: dlaczego uogólniamy, po co to nam? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?… A dlatego, że część jest mniejsza od całości. Całość — to cały dostrzegany świat, niewielka jego część — to my, od narodzin do śmierci. To zaś, czym ja postrzegam, rozmyślam i zapamiętuję, to mała część mojej istoty, innymi częściami — organami przemieszczam się, biorę przedmioty, trawię… pracy aż nadto. A więc natura uogólnienia — co jest najważniejsze w działalności rozumnej — polega na naszej skończoności. Nasz rozsądek — to produkt naszej ograniczoności i małości”.
Borys roześmiał się odrzuciwszy głowę ku gwiazdom. Miło było poczuć się wyzwolonym. Znów myślał z natężeniem, do kołatania w skroniach i potu na czole, lecz nie było więcej w myślach paniki, lęku. Po prostu nie chciał stracić wątku.
,A zatem tak się to dzieje. Jesteśmy zmuszeni uogólniać, innymi słowy zrównywać, sprowadzać złożoność do prostoty, najróżnorodniejszą rzeczywistość do uproszczonego modelu. Inaczej zaplatamy się. I kto zręczniej potrafi uogólniać, kto większy obszar świata ogarnie myślą, wyróżni cechę zasadniczą, ten jest mądrzejszy. Będzie miał większy autorytet i żyć będzie lepiej… Lecz pozostaje najistotniejsze, że właśnie w tym zaplątaliśmy się: zaczęliśmy brać dążenie naszego ograniczonego umysłu do uogólnienia—uproszczenia percepcji świata — za obiektywną prostotę świata. Nawet najbardziej tęgie umysły ludzkości mogły — zwłaszcza w czasach przed pojawieniem się komputerów — operować jedynie czymś dostatecznie prostym i określonym. Więc pragniemy, ogromnie pragniemy, żeby wszystko było określone i proste, żeby zgodnie z logiką Arystotelesa, gdzie tertium non datur… chociaż z doświadczenia wiemy, że bywa dane i trzecie, i siódme, i… — naste. Dążenie do prostoty uważamy za rzeczywistą prostotę świata: jeśli nie w postrzeganych przejawach, to przynajmniej w swoich zrębach świat powinien być prosty. Ma obowiązek być taki!
A tymczasem świat nie ma żadnych obowiązków wobec nas. Jaki jest, taki jest, i za to podziękujmy. To my winniśmy mu wdzięczność. Nie ma podstaw uważać, że jest urządzony prosto i rozsądnie, że w ogóle jest» urządzony«. Co więcej, nie wolno nawet kategorycznie twierdzić, że istnieje. Aczkolwiek fakt to niemiły dla naszego ograniczonego rozsądku, ale trzecie wyjście jest dane: świat istnieje i nie istnieje. Ciągle powstaje w teraźniejszości, znika w przeszłości, ponownie powstaje — niekiedy taki sam, niekiedy nieco zmieniony… a bywa, że i całkiem na bakier. Przecież pojęcie» istnienia«(a ono jak i wszystkie czasowniki: być, występować, istnieć — są wynikiem naszych potocznych doświadczeń i ograniczonego myślenia) odnosi się w istocie tylko do tego, co jest zastygłe i niezmienne, ponieważ każda zmiana stanowi zwrot w kierunku zniknięcia tego, co było, oraz powstania czegoś innego… Istnienie — to Stawanie się”. Ciało zdrętwiało od długiego siedzenia. Borys wstał, przeciągnął się, obejrzał — nagle zauważył, poczuł nie wiadomo w jaki sposób, że wokół niego trwa właśnie owo stawanie się, nieprzerwane stwarzanie świata przez życie. Rzeczywiście zbliżał się poranek po prawdziwie wiosennej nocy. Drzewa tylko udawały, że śpią, a naprawdę przebudziły się już po zimie i teraz pod ich korą płynęły soki, we wszystkich gałęziach i pędach — żeby rozwinąć się, rozkwitnąć, wydać nasiona, wyróść wyżej… żyć. „To jest przecież prawdziwe drzewo wiadomości — pomyślał Czekan — nie zaś suchy pniak. Ono zmienia się”. I lekki wiaterek, jak to teraz zrozumiał, tylko udaje ruch powietrza z powodu różnic temperatur, a w istocie również żyje, pieszczotliwie gładzi skórę, porusza włosy i młode listowie. Życie — logicznie nie wyjaśnione i nie wymagające uzasadnienia — było we wszystkim: i w wiaterku, i przemieszczaniu się soków w drzewach oraz krwi w żyłach Czekana, i w ruchu planet i gwiazd.
„Co tu mówić, dla teoretycznego myślenia niezbyt wygodny jest ów świat, który istnieje — nie istnieje, w którym nic nie jest ściśle zdeterminowane ani poprzedzającym, ani następującym stanem i nie wolno odrzucić ani przypadku, ani woli i decyzji człowieka, w świecie, w którym nie zawsze są stosowne, pytania» dlaczego «oraz logiczne reguły gry, w którym przeciwieństwa zawsze są w walce i rzadko w jedności… słowem, taki dialektyczny świat, że tylko się położyć i umrzeć!
Oni zmarli, ci trzej. I mnie o mało co za sobą nie pociągnęli, dlatego że póki walczyłem z logiką Turajewa takąż bronią logiczną, byłem kandydatem na nieboszczyka. Zmarli, ponieważ wierzyli w swój teoretycznie bez zarzutu, lecz mimo wszystko sztuczny — i dlatego martwy świat, bardziej niż w rzeczywistość. Byli różnymi ludźmi: fizyk poeta Turajew, subtelnie delektujący się myślą, który sam się zahipnotyzował, przyjaciel — wielbiciel Zagórski, popularyzator, nadający kształt ostateczny jego hipotezom, Stefan Chwoszcz, pominięty w swoim dążeniu do współpracy i wielbienia (któremu dopiero w ostatnim dniu jego życia udało się sięgnąć do» oryginału«). Lecz wspólne było to, że wszyscy trzej odbierali lub odrzucali nowe idee nie tylko rozumem, ale również zmysłami, sercem. Taka jest specyfika pracy naukowej: długo rozmyślając nad jakimś problemem przesiąka się nim. W psychologii zjawisko to nazywa się»powstawaniem dominanty«…”
Teraz, sam tego nie dostrzegając, Borys zamaszyście szedł środkiem pustej szosy w kierunku Katahani.
„O nie, oczywiście, że były też uboczne efekty. Dla Turajewa — to, że jest autorem nowej teorii, autora własne dzieło zawsze zachwyca. Był też moment, który zrodził w nim wiarę w przeznaczenie: to, że jest Turajewem II, Turajewem juniorem. Nie chciał być drugi, szukał swej drogi w życiu, pragnął się dostać do szkoły lotniczej… lecz tatuś przeszkodził i syn został dziedzicznym księciem w fizyce. U Zagórskiego — wiara w wizjonerską słuszność szefa plus wrażenie, jakie wywarła jego śmierć: przecież szybko pojął, dlaczego umarł Turajew, nie mógł nie zrozumieć. Na Chwoszcza oprócz pietyzmu podziałało wrażenie dwóch śmierci… Ja, biedny doktorant, w ogóle nie powinienem w tym sensie miotać się, lecz od razu zamówić trumnę! Lecz najważniejszego — hipotezy, że świat materialny całkowicie od początku jest zapisany w geometrycznej przestrzeni czterowymiarowej, nie mogli nie przyjąć. Świat powinien być prosty — i im prostsza jest idea jego budowy, tym genialniejsza. Więc od razu bezkrytycznie wchłonęli w siebie obraz świata matematycznego, w którym wszystko zdarzyło się, księga Istnienia została już napisana, przeczytana i zamknięta.
A dalej rozpoczęła się walka dwóch dominant: dotyczącej świata, odpowiadającej na wszystkie pytania i przenikającej psychikę hipotezy Turajewa (gdyby była cząstkowa, wtedy zapewne wszystko dobrze by się skończyło) i równie wszechogarniającego, przenikającego nas uczucia życia. Uczucia mrocznego, nierozumnego — ponieważ jest ono właściwe i robakom, i żuczkom — lecz nieskończenie bardziej mądrego od dowolnej logiki. Owe dominanty całkowicie przeczyły sobie nawzajem. Z odczuciem przeznaczenia żyć się nie da: albo pokonasz w sobie to uczucie — myśl, albo ono przytłoczy i wykończy ciebie… Zagórski i Chwoszcz zapewne także stawiali opór, kwestionowali, działając zwykłą bronią uczonego — lecz dlatego idea jeszcze bardziej wzmacniała się w nich: do takiego stadium, kiedy zaczęli każdy swój ruch, każde westchnienie i bicie serca pojmować jako coś danego z zewnątrz, coś obcego, martwego. I to był koniec!”
Czekan przypomniał sobie, jak on sam kilka godzin temu leżał w pokoju słabnąc stopniowo na duchu i ciek, jak lodowata logika hipotezy Turajewa wypierała życie z jego mózgu — wzdrygnął się, zadygotał z zimna. Podszedł już do rzeki i teraz z wysokiego brzegu widział, jak budzi się dzień: niebo na południowym wschodzie poczerwieniało, rozżarzyło się, szkarłatne z szaroniebieskim odcieniem chmury w tym miejscu, gdzie tuż — tuż powinno pojawić się słońce, stanęły na sztorc niby podrzucone ognistym wybuchem. Gwiazdy blakły w błękitniejącym niebie, jedynie Wenus lśniła na prawo od szkarłatnych obłoków, walcząc ze świtem. Miasto na tamtym brzegu, w dolinie, leżało spowite mgłą; wyłaniały się z niej górne piętra budynków, kominy fabryczne, z ulic wynurzały się obłe, jak wieloryby, dachy trolejbusów.
„I jakież to dziwne — myślał Czekan obserwując wschodzące za domami słońce — zaczyna człowiek poddawać życie analizie kontemplacyjnej i wszystko mu się nie podoba: to padół łez i smutku, to» pusty i głupi żart«, a w ogóle to nie życie, lecz martwota w czterech wymiarach, uschnięte drzewo. Ale przecież to jest życie. Niedoskonałe, dalekie od kontemplacyjnych ideałów… lecz jednak jest to wszystko, co posiadamy! Witaj, niedoskonałe Słońce w kosmatych protuberancjach! Bądź pozdrowiony, pyle, zdeptany nogami! Witajcie i wy, różowe zmarszczki na rzece! Bądź pozdrowione, Życie — falo stawania się, bądź pozdrowiony świecie istniejący — nie istniejący! Nadal się zmieniaj, nie szkodzi, przyzwyczajamy się już. Nie dasz się poznać ostatecznie — nic wielkiego, bo znaczy to, że będzie jeszcze dużo» kryzysów fizyki «i innych nauk; tak jest nawet bardziej interesująco, jak w serialu. Skostniała, zastygła wiedza jest niebezpieczniejsza od wszelkich kryzysów… Witajcie, liście na drzewach, witaj, wietrze, rzeko! Nie istnieje nikt, kto by na zawsze nakazał, jak trzeba wiać, szeleścić, płynąć… jak mam kroczyć. Dlatego że Życie to wolna wola, dążenie i wieczny ruch. I niech tak się stanie!” Po moście wlókł się na tę stronę pierwszy, klekocący tramwaj. Coraz wyżej wznoszące się słoneczko przygrzewało. Borys ze znużeniem przeciągnął się, ziewnął i pomaszerował do przystanku tramwajowego, zachciało mu się ogromnie spać, a bać się teraz nie miał czego.
— Jak to — koniec? — z rozczarowaniem wykrzyknie ten i ów czytelnik zmierzywszy wzrokiem resztę tekstu. A gdzie jest jeszcze jeden trup? Były obiecane cztery. Zwracać pieniądze!
…Doprawdy niektórzy czytelnicy (także widzowie) stali się jednak krwiożerczy aż do przesady. Przecież takich ludzi powaliłem — bez jednego wystrzału, nie dla jakichś tam banknotów czy brylantów, lecz w imię idei… i ciągle im mało? A myśli, a kolizje, a pejzaże, a wschód słońca, a… nie i nie, oni żądają zwłok.
No dobrze. Pięćdziesiąt trzy lata później doktor habilitowany nauk matematyczno—fizycznych, profesor emerytowany Borys Czekan łowiąc w zimie ryby przeziębił się, a wkrótce zaraził kokluszem i zmarł.
Jak powiadał najbardziej przenikliwy bohater tej opowieści Andrzej Mielnik: „Wszyscy zresztą umrzemy — znaczy się, tego!”
1973
* Aleksander Puszkin. Anczar. przełożył Julian Tuwim, (anczar — drzewo trujące).