126214.fb2 Roki? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Roki? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

ROKIŚ I KRAINA DACHÓW

Rozdział pierwszy

Sygnały z komina

Kaśka wyglądała przez okno.

Najpierw gapiła się jak owo słynne cielę na malowane wrota, których nikt nigdy w życiu nie widział, bo istniały one w tym tylko przysłowiu i nigdzie indziej.

Potem wpatrywała się uważnie i bystro jak marynarz, który wypatruje lądu z bocianiego gniazda na maszcie.

Potem zamykała na chwilę oczy.

Potem otwierała je znowu na największą możliwą szerokość.

A przy każdej z tych czynności marszczyła czoło i robiła minę człowieka, któremu coś się nie zgadza.

Ponieważ naprawdę coś jej się nie zgadzało, tylko że nie wiedziała, co.

Kaśka lubiła patrzeć przez swoje okno. Ktoś by może powiedział, że widok z jej okna był wyjątkowo brzydki, ale to nie była prawda. Bo widok zależy od spojrzenia. Jeśli bowiem przez okno widać zielone drzewa i skwerek z fontanną albo kawałek lasu, albo rzekę z czyściutkimi nadbrzeżami, albo piękny pałac z kolumnami i pomnikami w parku, albo elegancki nowoczesny hotel, połyskujący szkłem i metalem – wszyscy się zgodzą, że to ładny widok. Do tego wystarczy spojrzenie byle jakie.

A tymczasem przez Kaśczyne okno widać było dachy, dachy i dachy. Ale każdy inny. Wyglądało to jak jakiś dziwny ląd albo miasto, albo jeszcze bardziej jak nieznana planeta, widziana z okien lądującego statku. Jedne dachy były górzyste, spiczaste i strome jak czerwonawe albo szare skały. Inne – płaskie jak boiska, a czasem jak małe miasteczka lub wioski, zabudowane domkami z kominów i odwietrzników. Kto miał więcej fantazji, mógł tam zobaczyć również roślinność: dziwną, o gładkich, metalicznych łodygach i poprzecznie wydłużonych koronach, podobnych do litery „T”, zawsze bezlistną i szarą – bo te zarośla były, oczywiście, z telewizyjnych anten. Między dachami otwierały się bezdenne przepaście podwórek, mrocznych i niezbadanych

Czasem pojawiali się tu kosmonauci od czyszczenia kominów albo nakładania kawałków nowej papy czy blachy w niektórych miejscach.

Dzisiejsze zajęcie Kaśki przypominało zagadkę: „Znajdź dziesięć szczegółów, którymi różnią się te dwa obrazki”. Ale obrazek był jeden, a ten poprzedni siedział w pamięci. Dzisiejszy widok z okna był trochę inny niż zawsze. Ale Kaśka nie mogła sobie uprzytomnić, dlaczego, i to ją właśnie dręczyło.

Błądziła wzrokiem od dachu do dachu, od anteny do anteny, i wreszcie spostrzegła to, czego szukała. Nowy, dziwny komin. Nie zauważyła go nigdy przedtem. Był okrągły i niski jak grzybek na bardzo krótkiej nóżce. Z boku miał jakieś szklane otworki. I ciągle dymił takim słabiutkim, białym dymem. Puh – puh – puh, puuuh – puuuh – puuuh, puh – puh. Przerwa. I znów od początku. Dym wydobywał się rytmicznie to słabszym, to silniejszym strumieniem. Żaden inny komin tak nie dymił.

Planeta dachów była dziwna i skomplikowana, bo domy stojące wkoło były różne, nowe i stare, dziwaczne i zwykłe. Było tu dużo kominów umarłych, już nie pracujących od czasu, kiedy założono w niektórych starych domach elektryczne albo gazowe ogrzewanie i ludzie przestali palić węglem w piecach. Niektóre stare domy przerabiano i unowocześniano, Przebudowywano także i kominy, a nawet stawiano nowe.

Ale ten był za bardzo dziwny. Za bardzo nowy. Pojawił się tak nagle, jakby go przedtem nikt nie musiał budować, tylko wprost sobie wziął i postawił. I był zbyt dziwnie dymiący. W tym dymieniu było coś podejrzanie znajomego, ale Kaśka do tej pory nie miała żadnych znajomości z żadnym dymem!

Znała, oczywiście, te brunatnoczarne kołtuny wyskakujące każdego zimowego dnia ze zwykłych węglowych kominów. Ale to był dym bezładny, byle jaki. Spadał sobie na chodniki, smolił szyby, czernił karoserie samochodów i nic poza tym nie znaczył!

Mijały minuty i całe kwadranse, a Kaśka nie mogła odejść od okna. Wpatrywała się w równiutkie kłębki białego dymu, które wyskakiwały z komina jak paciorki: trzy małe – trzy większe – trzy małe, trzy małe – trzy większe – trzy małe…

Wreszcie przemocą wydała sobie komendę: „W tył zwrot!”

„Panienko Kasiu – zwróciła się do siebie uprzejmie. – Czy ty się czasem po prostu nie lenisz? To mi trąci ospałym wałkoństwem i gnuśnym ospalstwem! Do roboty! Hajda! Wykręty precz!”

Ruszyła raźno z miejsca, porwała tornister i wywlokła z niego swoje dzisiejsze obowiązki. Rozłożyła zeszyty na biurku i gromiąc się w duchu za każde w stronę okna, zaczęła odrabiać polski.

Udało się!

Wypracowanie pod tytułem: „Złota, polska jesień” zmusiło jej rozbrykane myśli do posłuchu. Stanęły w dwuszeregu i pomaszerowały dziarsko tam, gdzie im kazała, więc wypracowanie wyszło całkiem, całkiem.

Kaśka udzieliła sobie w myślach niewielkiej pochwały za dobre sprawowanie i dyscyplinę pracy.

„Muszę opatentować swój pomysł – zamruczała do siebie. – Swój doskonały pomysł z umieszczeniem w głowie sztucznego tatusia, gdy prawdziwego akurat nie ma w pobliżu. Jeśli człowiek od czasu do czasu huknie na siebie takim porządnym tatusiowym głosem – to ho, ho! Bierze się do roboty jak z nut! Aha, nuty!”

Przypomniała sobie bowiem, że na ostatnim wychowaniu muzycznym skończył jej się zeszyt do nut i nową piosenkę, której się uczyli, zapisała sobie byle jak na kratkowanej kartce. Trzeba przepisać!

Wydobyła z szuflady nowy zeszyt do nut. Przełożyła nań okładkę ze starego, bo jeszcze była względnie schludna, i zaczęła pracowicie przerysowywać na pięciolinii te śpiewające pestki od śliwek.

Rozmieściła pestki w odpowiednich miejscach, a potem, swoim zwyczajem, zaczęła je przerabiać na nuty dodając im kreski, ogonki, czarne sukienki.

Wymalowała właśnie trzy całe nuty i trzy półnuty i przyjrzała im się z uwagą.

I wtedy jakaś myśl smyrgnęła jej przez głowę jak mysz, która ukradkiem i w największym pośpiechu przebiega z jednej mysiej dziurki do drugiej.

„Cicho, myszy!” – rzekła do siebie i zabrała się znów do roboty, ale nieposłuszna myśl znów wychyliła łepek z norki i smyrg! – przeleciała przez głowę w drugą stronę.

Kaśka zerwała się z krzesła, szurnęła zeszytem i przypadła do okna.

„Trzy długie… trzy krótkie… trzy krótkie! Nie! Nie tak! Trzy krótkie! Trzy długie! Trzy krótkie! Ojej! Co to może znaczyć? I skąd ja wiem, że to coś znaczy?”

Patrzyła znów na tajemniczy komin i na ten pykający biały dymek. Coś jej się przypomniało… Coś jakby marynarze, chorągiewki, harcerze… dzwoni telefonu… ciepło, ciepło, gorąco… pożar! Niebezpieczeństwo!

Doskoczyła znowu do biurka. Wyciągnęła szufladę na całą długość. Buch! – wygarnęła z niej wszystko na podłogę i, nie bacząc na okrutny bałagan, zaczęła grzebać gorączkowo w stercie swoich szpargałów, aż znalazła.

Znaleziskiem był zeszłoroczny brulion. Brulion z czasu, kiedy cała klasa i Kaśka razem z nią zbzikowały na punkcie szyfrów i tajnych alfabetów. Do tego właśnie brulionu przepisała sobie kiedyś alfabet Morse’a z jakiejś żeglarskiej książki. W tym alfabecie zamiast liter używało się kresek i kropek, a można było nadawać sygnały w różny sposób: stukając, trąbiąc, machając chorągiewkami, dzwoniąc dzwonkiem…

Otworzyła zeszyt na tej właśnie stronie i już nie próbowała szukać niczego więcej, bo to właśnie, o co jej chodziło, było narysowane na samym środku strony i do tego jeszcze obwiedzione czerwoną ramką:

SOS:…- – -… – Ratujcie nasze dusze.

Kaśka zerwała się z miejsca i zawirowała po pokoju jak niesiony wiatrem liść, sama bowiem nie wiedziała, co teraz ma zrobić, gdzie biec? Czym się zająć?

Tajemniczy komin nadawał sygnały SOS. Wzywał pomocy, wołał o ratunek. Taki sygnał nadają tonące statki, zbłąkane w przestworzach samoloty, wszyscy, którym grozi niebezpieczeństwo. I każdy, kto taki sygnał widzi albo słyszy – musi dopomóc. Tak jest umówione na całym świecie. Mogą sobie być wojny, kłótnie, awantury – ale ten sygnał zawsze jest ważny i zawsze trzeba go usłuchać. Ale jak ona ma to zrobić? Jak można pomóc kominowi?

Wpadła do kuchni, chwyciła za fartuch babcię, która, niczego nie przeczuwając, przyrządzała właśnie jedno ze swoich niezrównanych dań, i wciągnęła ją prawie siłą do pokoju, wołając z nerwową zadyszką: Babciu! Babciu! Widzisz ten komin?

– Który komin, Kasiulku? – zapytała łagodnie babcia, pozwalając się bez sprzeciwu ustawić pod oknem. – Przecież ich tam jest z pięćdziesiąt!

– No przecież ten nowy! – krzyknęła Kaśka zapominając o tym, że babcia nie zna przecież tak na wylot dachowego krajobrazu, jak ona. Zaraz jednak uprzytomniła to sobie i, starając się mówić jak najspokojniej, opisała babci położenie komina tak, żeby i ona mogła go dostrzec.

– Chodzi o ten biały, okrąglutki? – spytała babcia wreszcie.

– Tak, babciu! Jego tu wczoraj nie było! On nadaje SOS dymem! Zobacz sama! Woła o ratunek! Tam coś się stało!

Babcia zamiast na komin spoglądała jednak na Kaśkę i widocznie musiała sobie przypomnieć jakiś rozdział z pedagogicznej książki o dzieciach, które stają się nerwowe i którym wyobraźnia płata różne figle pod wpływem tęsknoty za rodzicami. Westchnęła bowiem cichutko, głasnęła Kaśkę po rozpalonym policzku, a potem objęła ją ramieniem.

– Wiesz, co mi się zdaje? – powiedziała. – Na pewno założyli jakiś warsztat na podwórzu albo na strychu. I na pewno zrobili sobie wyciąg, żeby wyciągał różne chemiczne zapachy i trucizny. A żeby te trucizny nie wychodziły na dwór i nie wpadały ludziom do nosa, to na pewno zbudowali filtr i to właśnie tak wygląda. Widziałam coś podobnego na jakiejś fabryce.

– I też tak dymiło? – zapytała Kaśka.

– Jakoś tam pykało po swojemu, dokładnie nie pamiętam, bo nie zwróciłam uwagi. Ale, Kasiu, tam przecież wszędzie dookoła jest pełno ludzi. Toż to sam środek miasta! Sama wiesz, jaka tam ciasnota! Ludzie siedzą sobie po prostu na głowach i depczą po piętach bez przerwy. Jeśliby coś tam się stało, na pewno ktoś by zaraz zauważył. Ja myślę, że wszystko jest w porządku, że tobie się tylko tak wydaje.

– To dlaczego tak pyka? – zapytała Kaśka z uporem i trochę płaczliwie, ale trochę jednak z ulgą, bo wszystko to, co powiedziała babcia, brzmiał bardzo przekonywająco.

– Przypadkowo… Po prostu w tym filtrze musi być jakiś mechanizm i ot i ma taki jakiś swój rytm. Ale wiesz co? Poczekaj tylko chwilkę. Poodstawiam garnki z ognia, ubierzemy się i pójdziemy w tamtą stronę, spróbujemy same sprawdzić. Na pewno przekonamy się, że wszystko jest w porządku. A jak już będziemy wiedziały na pewno, że wszystko w porządku, to wtedy będziemy miały spokój.

Kaśka zerknęła tylko na babcię i zrozumiała od razu, że mówiąc „będziemy miały spokój”, babcia miała na myśli samą tylko Kaśkę, bo ona żadnych powodów do niepokoju nie widzi. Że tylko chce, aby Kaśka przestała się denerwować. Od tego spokoju babci – jej własne myśli wydały się już nie takie zupełnie pewne i prawdziwe. Spojrzała jeszcze raz na komin na dachu – pykał on w dalszym ciągu, ale już jakby spokojniej, a może nawet weselej?

– Sprawdzimy, a wtedy się okaże – rzekła do siebie stanowczo, wepchnęła zawartość szuflady do środka i już spokojnie zaczęła szykować się do wyjścia.

– Oj, babciu, ty mnie chyba rozpieszczasz! – oświadczyła, gdy obie już stały w windzie i jechały na dół.

– Dobrze, dobrze – odburknęła jej babcia znajomym, prawie że tatusiowym głosem. – Lepiej teraz się skup i uważaj, żebyśmy trafiły tam, gdzie chcemy trafić.

Rozdział drugi

Wiesio-Podrywacz i zaklęta morwa

Wyszła z babcią przed dom i rozejrzały się dookoła.

– Skręcimy chyba w tę sąsiednią bramę – zaproponowała Kaśka. – Tak będzie najbliżej.

– No, dobrze, ty już prowadź – zgodziła się babcia. – Ja przecież jestem nietutejsza.

Ulica Marszałkowska ze swymi sklepami, wystawami i neonami była jak ozdobny i kolorowy parkan, który wybudowano po to, żeby zasłonić to, co dzieje się za nim. Ale one przekroczyły ten parkan i poszły w głąb, w krainę czarnych ulic, gdzie rozciągało się zaniedbane i zapomniane, pokryte węglowym pyłem Muzeum Domów.

Muzeum było ciasne i strasznie zapchane. Domy tuliły się do siebie i przyciskały, obejmowały nawzajem, jakby broniły się przed powietrzem i wiatrem. Nie było w tym nic dziwnego. Stroje domów były obszarpane i podarte, a przez liczne dziury, powstałe po odpadłym tynku, świeciło różowe gołe ciało cegieł.

Ale były też inne powody, Domy musiały trzymać się razem, tak jak gromada nie lubianych przez nikogo kocmołuchów, które dobrze wiedzą, że mogą liczyć tylko na siebie nawzajem i na nikogo więcej. Bo nikt ładny i elegancki o nie się nie troszczy. Wiedziały o tym dobrze, ponieważ same także kiedyś były ładne i eleganckie i wtedy również ani im się śniło troszczyć o kogoś.

Świadczyły o tym dumnie zadzierające nosy resztki poobtłukiwanych rzeźb i ozdób na fasadach, szczątki barwnych kafli, tęczowych szybek i luster w niektórych bramach, a także posępne brzuchate krasnoludy o żelaznych brzuchach, strzegące kiedyś wejść przed uszkodzeniem przez nieostrożnych woźniców.

Ściśnięte i stłoczone na małym kawałku miasta, domy uchylały jednak przed idącymi szczeliny podwórek i bram. Kaśka i babcia wędrowały tymi szlakami coraz głębiej i głębiej, rozglądając się uważnie. Babcia – bo w ogóle widziała Muzeum Domów po raz pierwszy w życiu. W jej małym miasteczku, gdzie niewielkie domki stały sobie przycupnięte spokojnie wśród lip i jabłonek, nie było miejsca na takie kamienne dziwa. Kaśka zaś uważnie przekraczała znajome bramy i podwórka i wciąż zadzierała głowę do góry szukając znaków, które doprowadziłyby ją do tego miejsca krainy dachów, gdzie dymił tajemniczy komin.

Ale niełatwo jest szukać z dołu tego, co umieszczone zostało na górze. Wąskie podwórka nie dawały żadnego widoku wzwyż. Szare mury nachylały się ku sobie, ukazując w najlepszym wypadku tylko brzeżki dachów. Niezliczone klatki schodowe ukazywały zęby schodów spoza uchylonych drzwi. Wszędzie było cicho i sennie, nic nie wskazywało na to, aby gdzieś w pobliżu działy się rzeczy niepokojące i niezwykłe.

Czy miała wbiegać na górę po wszystkich schodach po kolei, ciągnąc za sobą Bogu ducha winną babcię? Czy zatrzymywać ludzi i pytać? Ale o co?

O komin? O jakiś wypadek?

Im dłużej szły, tym bardziej w Kaśce wzmacniało się głupie uczucie, że coś się jej ubrdało. Ubrdało, czyli ubredziło, czyli wymyśliło coś, co naprawdę nigdy nie istniało.

Minęły jeszcze kilka podwórek, równie smętnych i nieciekawych jak poprzednie, i stanęły przed niewysokim murem, który otaczał halę targową. Tutaj brama była zamknięta i trzeba było zawracać.

Kaśka znała i pamiętała dach hali. Rozłożysty, przeszklony, zagłębiony niżej, różnił się znacznie od innych widzianych z góry. Znajdował się też znacznie dalej niż ten dach, o który jej chodziło, a więc tamten musiały już minąć.

– Babciu, tak chyba nic nie znajdziemy! Albo rzeczywiście nic się nie stało, albo trzeba szukać jakoś inaczej. Wracajmy do domu!

– Wracajmy, wracajmy – przytaknęła babcia, jak zwykle cierpliwie i łagodnie. – Ja także myślę, że nic się nie stało. Światła w oknach się palą, tyle osób wchodzi i wychodzi… Przecież by coś spostrzegli.

Ruszyły więc z powrotem. Kaśka poprowadziła babcię inną nieco drogą, przez sąsiednie podwórka i bramy. I znów zadzierała bezradnie głowę do góry na każdym podwórku, usiłując dosięgnąć wzrokiem ponad domy. Ale było to całkiem beznadziejne.

„Trzeba to jakoś inaczej sprawdzić…” – powtarzała sobie znowu, ale już w myślach, aby nie niepokoić babci. Już nawet wykluwał jej się w myślach pewien pomysł.

Toteż w domu, gdy zjadły już obiad i babcia zasiadła przed telewizorem, by obejrzeć swą ulubioną audycję przyrodniczą, Kaśka już wiedziała, co ma zrobić.

Miała w zapasie jeszcze jednego sojusznika.

Brodasia.

Brodaś został przecież przyjacielem domu, choć już prawie dwa tygodnie temu otrzymał miejsce w akademiku i przeprowadził się tam trochę z żalem, a trochę z uciechą, że będzie teraz na „własnych, wspólnych śmieciach”.

Kto zaś może lepiej znać się na rozwiązywaniu takich trudnych zagadek niż student politechniki?

Kaśka skończyła przepisywać swoje nutki, powierciła się jeszcze trochę na krześle, a potem chwyciła słuchawkę telefonu.

– Słucham, dees – odezwał się głos w słuchawce.

– Poproszę czwarte piętro – powiedziała Kaśka, wiedząc już, że ten zaszyfrowany dźwięk oznacza po prostu „dom studencki” w skrócie.

– Słucham, czwarte – odezwał się po chwili inny głos.

– Poproszę pana Grzegorza Dybalskiego z pokoju czterysta dwadzieścia trzy.

– Proszę zaczekać, zaraz go zawołam.

– Halo! – odezwał się za chwilę jakiś melodyjny głos. – Kto mówi?

– To ja, Kaśka!

– Słuchaj, Grześka nie ma, ale umów się ze mną! Ja mam dużo więcej zalet, nadaję się na świetnego męża!

– Mnie mąż niepotrzebny! – zezłościła się Kaśka. – Szukam Grzegorza, i to zaraz! Niech pan się nie wygłupia!

– Ja się wcale nie wygłupiam. Mam poważne zamiary! – oświadczył, wdzięcząc się, bas telefoniczny. – Chcę się z tobą umówić, bo masz ładny głos. Chodź, pójdziemy dziś na dyskotekę…

„Idiota!” – chciała wrzasnąć w słuchawkę Kaśka, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Nie mogła skończyć tej rozmowy, zanim nie upewni się, że wiadomość o jej telefonie na pewno dotrze do Brodasia.

– Proszę pana – zaczęła cierpliwie i miękko, choć perkotała w niej złość na tego durnia. – Ja pana bardzo proszę, żeby pan powiedział Grzesiowi, żeby zaraz przyjechał do Kasi. To pilne, błagam pana!

– Nie bądź taka wierna… – gaworzył dalej bas. – Chcę się z tobą umówić!

– Ale ja nie chcę! – wściekała się Kaśka.

– O, widzisz, złościsz się – perorował bas niezrażony. – A ja uwielbiam takie ostre dziewczyny! Nie chcesz ze mną iść na dyskotekę? To chyba tylko dlatego, że mnie jeszcze nie widziałaś… – gruchał głębokim głosem.

– Pan jest Wiesio-Podrywacz! – palnęła Kaśka olśniona. – Niech pan przestanie nawijać, bo ja mam dziewięć lat!

– Aaa – powiedział tylko Wiesio. – No to rzeczywiście, pasuję.

I prawie słychać było przez telefon, jak ze zdumienia opada mu szczęka.

– Powie pan Grześkowi? – spytała jeszcze Kaśka, ale usłyszała tylko trzask odkładanej słuchawki. Widocznie Wiesio zawstydził się swojej pomyłki i uciekł. Nie wiedziała, czy powie Brodasiowi, czy nie?

„Wszystko na nic! Głupi, głupi Wiesio!” – złościła się Kaśka, trochę jednak rada, że przypomniała sobie w porę tę postać z Brodasiowych opowieści i utarła nosa podrywaczowi.

Znowu stanęła przy oknie i patrzyła w zamyśleniu na krainę dachów. Zapadał już mrok, ale, o dziwo, biały komin był w tym mroku nawet jeszcze lepiej widoczny. Wszystko dokoła szarzało, a on pozostawał jasny, tak jakby coś go oświetlało albo raczej jakby sam świecił. Biały dym unoszący się z komina połyskiwał teraz srebrzyście.

Myśląc, myśląc i myśląc, Kaśka wymyśliła coś wreszcie. Coś, co wydało jej się w tej sytuacji jedynym ratunkiem… Tylko czy się uda?

Jej drugi, a właściwie pierwszy ostateczny przyjaciel, diablik Rokita, żegnając się z nią tym razem powiedział, jak go można przywołać, jeśli będzie potrzebny.

Tylko czy spamiętała wszystko, co mówił?

„Na pewno trzeba zasłonić okna… i zapalić potrójną świeczkę” – przepowiadała sobie.

Wyciągnęła ze swojej wszystko mieszczącej szuflady trzy małe świeczki, pozostałe jeszcze z jej ostatnich urodzin. Osadziła je, jak w potrójnym lichtarzu, w kawałku plasteliny.

Poszła do kuchni po zapałki i zapaliła świeczki. Pogasiła wszystkie światła.

Pokój zmroczniał, wyogromnił się, jego cztery kąty odbiegły gdzieś w dal, stały się prawie niewidoczne.

Trzy małe płomyczki kolebały się delikatnie, oświetlając tylko mały kawałek stołka, na którym postawiła lichtarz.

Trzeba teraz przypomnieć sobie zaklęcie.

„Możesz mnie przywołać na drzewa!” – mówił Rokiś, to zapamiętała. Chciała sobie wszystko zapisać, ale nie pozwolił. Powiedział, że zaklęcia można zapisywać wyłącznie w głowie. W zetknięciu z papierem tracą bowiem swą siłę…

Jeszcze raz wytężyła pamięć i zaklęcie przypomniało się jej. Zmrużyła oczy i wpatrując się prosto w złote płomyki świec, zaczęła mówić szybko w strachu, że zaraz zapomni:

Morwo, morwo,

niech cię porwą!

Wierzbo, wierzbo,

niech cię przerżną!

Gruszo, gruszo,

niech cię skruszą!

Olcho, olcho,

niech cię połkną!

Brzozo, brzozo,

niech cię powiozą!

Topolo, topolo,

niech cię ogolą!

Cedrze, cedrze,

niech cię obedrze!

Kasztanie, kasztanie,

na moje wezwanie

niech tu Rokiś stanie!

Rozległ się głośny, przenikliwy sykoświst, jakby ktoś wypuścił powietrze z trzydziestu co najmniej odpustowych balonów.

Coś zaszamotało się w zasłonie, tak jakby tuż za kurtyną, w teatrze, zaczęło się grzmocić nagle z całej siły dwóch aktorów.

Gruchnęło ciężko o biurko i z kłębiącej się zasłony wylazły najpierw diabelskie kopyta. Zafikały kilka razy w powietrzu, z trudem chwytając równowagę. Potem, plącząc się w zasłonie, Rokiś wyskoczył wreszcie na podłogę.

– Musiałaś mnie tak prędko wywoływać? – stęknął z wyrzutem na powitanie. – Klepiesz zaklęcia jak katarynka! Przecież to się mówi powolutku! Cały jestem poobijany jak gruszka!

– Skąd ja mogłam wiedzieć, że to trzeba powoli? Przepraszam cię strasznie, ale taki byłeś mi potrzebny! Dzieją się tajemnicze rzeczy i potrzebna jest mi twoja pomoc!

– Moja bezcenna pomoc jest po prostu rozchwytywana! I rozrywana na kawałki! – nie omieszkał się pochwalić Rokiś. – Wiele osób chciałoby z niej skorzystać, ale, niestety, nie jest ona powszechna tak jak szkoła, ani publiczna juk biblioteka! Udzielam jej tylko wybrańcom!

– Słuchaj – przerwała mu Kaśka. – Wiesz, co to znaczy sygnał SOS?

– Śliwka w kompot – odrzekł Rokiś. – Znaczy, że ktoś wpadł jak śliwka w kompot i trzeba go czym prędzej wyłowić. A kogo?

– Ja właśnie sama nie wiem – zwierzyła się Kaśka. – Tu naprzeciwko, na dachu ktoś nadaje SOS. Z komina. Dymem. Zresztą sam zobacz!

Odsunęła zasłonę i… nic nie zobaczyła. Za oknem było już całkiem mroczno, ale przecież siedziała po ciemku, oczy miała przyzwyczajone. Wyraźnie rozróżniała kontury dachów, kominów, patyki anten.

Lecz nic tam nie świeciło na biało, nie dymiło srebrzyście…

– Rokisiu! – zawołał z rozpaczą. – On… on zniknął! Nie ma go wcale! A ja cię specjalnie wzywałam dlatego, że on był naprawdę!

Była bliska płaczu, ale Rokiś pacnął ją tylko koniuszkiem ogona po nosie.

– To znaczy, że ta tajemnicza sprawa stała się jeszcze bardziej tajemnicza – stwierdził. – Nie masz co się mazać, ja wcale nie myślę, że mnie nabrałaś.

– Ale co się stało? Jak mu teraz pomóc? – pytała Kaśka gorączkowo.

– Ja się dowiem! Ale najpierw polecę zbadać to miejsce na dachu. Może tam jest jakaś wiadomość? Albo jakiś ślad? Czekaj tu!

Rokiś poderwał się, skoczył do lufcika i tyle go widzieli.

Kaśka przylgnęła do szyby twarzą i wpatrywała się w ciemniejący dachowy krajobraz.

Po czterech prawie godzinach czekania, namówiona przez babcię, położyła się spać.

Gdy zbudziła się rano, podbiegła zaraz do okna i spojrzała na dachy.

Nie było tam komina ani też Rokisia.

Nie wiedziała, czy to znaczy dobrze, czy też źle.

Toteż ubrała się wzdychając po cichu, zjadła śniadanie przygotowane przez babcię (oj, ta babcia to ją rozpieszczała!) i powędrowała do szkoły.

Szkoła połknęła ją jak wielki, hałaśliwy smok, tupiący, gwarzący, dzwoniący i całkiem oswojony.

Sygnał SOS schował się gdzieś na samym dnie głowy i prawie o nim zapomniała.

Rozdział trzeci

Rokiś w akcji

Pani Stawska opowiadała właśnie jakąś bardzo ciekawą historię o życiu na dnie stawu i Kaśka słuchała jej z przejęciem, gdy nagle otrzymała solidnego szczypa w plecy.

– Nie wygłupiaj się – syknęła, odwracając się do Ani Hyc, która siedziała za nią.

Ale spryciara Anka miała minę niewiniątka i wyglądała tak, jakby jeszcze nigdy w życiu nikogo nie uszczypnęła.

– Coś ty? – szepnęła tylko i wzruszyła ramionami, a potem znowu zapatrzyła się na panią.

Kaśka więc wzruszyła ramionami także i z powrotem zaczęła słuchać o tym dnie stawu, gdy drugi jeszcze dotkliwszy szczyp zapiekł ją pod łopatką.

Było to głupie i podstępne, a Kaśka tego nie znosiła, więc teraz już bez namysłu dołożyła Ance pięścią w ramię. A ta znów udawała zasłuchaną i aż podskoczyła niby ze strachu.

– Noo… – zajęczała. – Noo… czego się bijesz?

Więc Kaśka dołożyła jej jeszcze raz za tę obłudę.

– Kasia opuści klasę i pozostanie na korytarzu do końca lekcji. Po drodze poda mi tu dzienniczek – stwierdziła pani Stawska surowo. – Wstyd, Kasiu! Nie spodziewałam się po tobie takich wybryków.

Kaśka zerwała się z miejsca przerażona i purpurowa.

– Ale… proszę pani! Ale… – zaczęła.

– Widziałam wszystko świetnie – ucięła pani Stawska. – Ania siedzi spokojnie i słucha, a ty ją walisz jak wstrętny chuligan. Natychmiast wyjdź! Przerywasz nam ciekawą lekcję!

Spojrzała zimno i Kaśka już wiedziała, że nie ma o czym gadać.

Ponuro powlokła się do drzwi. Pierwszy raz w życiu! To było straszne świństwo, teraz Anka powinna się przyznać. Ale jej się ani śni!

Stała w pustym korytarzu, oparta o ścianę, a ze złości i żalu aż jej się gorzko zrobiło w buzi. Wtem zapiekł ją w okolicy piątego żebra nowy, bolesny szczyp, zupełnie jakby z tego dna stawu, o którym była mowa na lekcji, wylazł rak i uwziął się na nią.

– Niezły kawał, co? Ale się uśmiałem! – skrzeknął jej nagle Rokiś nad samym uchem.

Stał na parapecie okiennym, rozpromieniony i szczęśliwy, z taką spryciarską miną, że Kaśka od razu chwyciła go za łapę.

– To tyś mnie szczypał! To przez ciebie! – odgadła.

– Jasne, że ja! Musiałem cię jakoś wyciągnąć z tej lekcji! Mam wiadomość. A co, miałem czekać do wieczora!

Kaśka złapała się za głowę z rozpaczy.

– No i coś narobił… Przez ciebie siedzę za drzwiami, mam uwagę w dzienniczku! Babcia! Rozumiesz? Babcia ją będzie musiała podpisać! Ja chyba umrę przez ciebie! Pani mnie uważa za jakąś bandytkę! Ze wstydu się spalę! – Łzy pociekły jej z oczu.

Rokiś otwierał już gębę, żeby coś powiedzieć, lecz nagle strzelił okiem gdzieś w bok i rozprysł się jak bańka mydlana, po prostu zniknął, a przed Kaśką był tylko biały parapet.

I zaraz duża ciepła ręka położyła się na jej ramieniu.

– Co się stało? Co to za rozpacz?

– Buuu… – Kaśka nie wytrzymała już dłużej i rozbeczała się prosto na nową garsonkę pani dyrektorki.

Dyrektorka powiedziała jej kilka kojących słów, pokręciła głową i kazała iść do łazienki umyć twarz.

Na umywalce czekał już na nią Rokiś, dyndając z radości nogami i ogonem.

– Ha! – powiedział z triumfem. – Wszystko dobrze się skończy. Znakomity był mój plan! Ale teraz zostaw te głupstwa i słuchaj mnie, bo znalazłem to UFO i oni tam okropnie cienko przędą.

– Coo??! – wytrzeszczyła oczy Kaśka.

– Too. Ale ty jesteś niedomyślna! Ja od razu na to wpadłem, jak tylko mi powiedziałaś o kominie-grzybku, który był i zniknął!… Słuchaj, mówię ci, słuchaj! – wrzasnął, choć Kaśka nie odzywała się już ani słowem i tylko wszystko na jej twarzy stało się okrągłe: oczy, rozdziawione usta i nawet zdumiony nos.

– Rozumiesz – tłumaczył Rokita – oni mają takie swoje blaszki do przerabiania powietrza, żeby mogli u nas oddychać. Bez tego nie mogą na ziemi żyć. A te blaszki ktoś im rąbnął. Dlatego oni coraz bardziej słabną i nie mają już nawet sił odlecieć z powrotem. Więc my, rozumiesz, musimy te blaszki odnaleźć i oddać im. Oni polecieli… jest ich troje… na wieś, do lasu, bo tam mniej zanieczyszczeń i jeszcze parę dni przeżyją. Ale potem to już kipną, nie ma rady, jeśli my nie znajdziemy tych blaszek. Więc musisz zaraz po lekcjach lecieć to załatwić!

– Ale gdzie mam szukać? A w dodatku czego? Przecież ja nie wiem nawet, jak to wygląda!

– Gdzie, to już twoja głowa! Od czego ją masz? Ja się tylko dowiedziałem, że im ktoś rąbnął, jak byli na twoim dachu. Więc tam koło ciebie trzeba szukać. A do szukania przyniosłem ci taką jedną blaszkę, zużytą, na wzór!

Otworzył pięść i pokazał, co się w niej kryło. Była to trójkątna blaszka bardzo zwyczajna, wyglądała mniej więcej tak jak numerek do szatni z jakiejś kawiarni lub teatru. Dziwny był tylko jej kolor, fioletowosiny niczym suszona śliwka.

Kaśka ostrożnie wzięła blaszkę w dwa palce. Była leciutka, nie ważyła prawie nic.

– Ten kolor jest już niedobry. Te prawdziwie nowe muszą być jasnożółte. Zaraz po lekcjach tam leć! Drogę do tego podwórka zaznaczyłem ci czarnymi strzałkami, żebyś mogła łatwo tam trafić! Lanca do boju, szabla w dłoń! Lecę, bo muszę się nimi zaopiekować, obiecałem im!

Rokiś zakręcił się na pięcie i zniknął. Dzwonek, który rozdzwonił się w tej chwili na korytarzu z całej swej elektrycznej mocy, opłukał Kaśkę rześkim prysznicem dźwięków. Pod jego wpływem oprzytomniała, wepchnęła blaszką do kieszeni fartucha i pobiegła pędem do klasy.

Zdążyła zobaczyć jeszcze tylko plecy oddalającej się pani Stawskiej. Za panią wysypała się z klasy cała wrzeszcząca hurma z tornistrami.

Kaśka złapała Anię Hyc za pasek od tornistra.

– Hyc, ja ciebie przepraszam – oświadczyła ze skruchą.

– Nie trzeba się przejmać, trzeba się obejmać! – wrzasnęła Hycówna wymyślone na poczekaniu przysłowie i teraz już naprawdę dała jej przyjacielskiego szczypa. Następnie wydała z siebie kilka kraczących ryknięć, a miały one naśladować głos potwora – Gilali z japońskiego filmu, który w niedzielę był w telewizji, i popędziła przed siebie.

„O co właściwie tej Kaśce chodzi?” – pomyślała pędząc. Ona bowiem sama wylatywała za drzwi przeciętnie raz na miesiąc i nie robiła z tego żadnej afery.

Tymczasem Kaśka zawróciła do klasy po swój tornister, medytując w duchu nad przedziwną polszczyzną usłyszanego przed chwilą przysłowia.

– Nie trzeba się przejmować, trzeba się obejmować – powtórzyła sobie półgłosem, usiłując mu nadać poprawną formę.

Brzmiało fatalnie. Po prostu obrzydliwie. Wlokło się jak szczurzy ogon… W wydaniu Ani Hyc było to sto razy dobitniejsze i dźwięczniejsze. Ciekawe dlaczego?

W tym samym czasie, gdy Kaśka snuła rozważania nad brzmieniem przysłowia, w pokoju nauczycielskim toczyła się na jej temat rozmowa.

– Biedactwo! – mówiła pani dyrektorka. – Zawsze tak spokojna, zadumana, a teraz zrobiła się nerwowa strasznie! Wyobraź sobie, płakała w głos i mówiła sama do siebie. Wymachiwała rękami, zupełnie jakby ktoś przed nią stał! Tak strasznie się przejęła! Jak to dzieci silnie wszystko przeżywają! Kochana, nie wpisuj jej tej uwagi! To z pewnością jakieś nieporozumienie! Wiem, że jej rodzice gdzieś wyjechali… Na pewno tęskni za nimi, a ta babcia jest jakaś może bardzo surowa?

– Przeciwnie – powiedziała pani Stawska. – Babcia jest bardzo łagodna i dlatego Kaśka nie chce jej martwić… A ta bijatyka dzisiejsza jest dla mnie niepojęta. Kaśce się to nigdy nie zdarza. Oczywiście, że jej daruję! Wrażliwe dziecko! Żeby tak się przejąć…

Ale Kaśka nie była przy tej rozmowie obecna, toteż nie miała okazji dowiedzieć się, że panie nauczycielki, mimo surowych spojrzeń i głosów, mają serca miękkie jak puch. Rokiś natomiast wiedział o tym bardzo dobrze nie od dziś i na to właśnie liczył mówiąc Kaśce, że jego plan jest niezawodny, znakomity i na pewno żadnej uwagi w dzienniczku nie będzie. Bo i nie było.

Kaśka wkroczyła w Muzeum Domów i zaraz za pierwszą bramą ujrzała strzałkę, wymalowaną sadzą na betonie podwórka. Gdyby miała uszy ruchome jak pies, na pewno postawiłaby je w tej chwili na sztorc. Ale ponieważ takich nie miała, wciągnęła tylko mocno powietrze przez nos, bo na takie podobieństwo do psa mogła sobie przecież pozwolić, i ruszyła za śladem.

Wędrowała na razie tą samą drogą, którą przebyły wczoraj z babcią. W ciasnej bramie wyminęła jakieś dwie pańcie w jaskrawych włóczkowych beretach: błękitnym i ognistym. Były bardzo rozgorączkowane i przekrzykiwały się nawzajem w wielkim zapale:

– A mówiłam trzeba go wziąć ze szkoły!

W następnym podwórku ktoś trzepał zamaszyście bardzo zasłużony dywan i tumany kurzu wzbijały się w górę, zasłaniając niebo, a potem zawracały z drogi i z powrotem zlatywały na ziemię.

Wszystko tu było zapylone i czarne, ponieważ w większości domów stały staromodne kaflowe piece, w których każdy mieszkaniec musiał sobie sam palić węglem.

Przez lato ulice bielały, robiły się brudnopopielate.

Ale jesienią zjeżdżały tu rozklekotane ciężarówki w czarnej chmurze miału. Wysypywały na chodnik stosy węgla, a ludzie biegali i znosili je do swoich piwnic. Było to święto rodzinne, w którym brali udział i tatusiowie, i mamy, i starsze rodzeństwo. Wszyscy byli poubierani w najstarsze i najbrudniejsze ciuchy i nosili węgiel, w czym kto mógł – w koszykach, kubłach, a nawet i w starych garnkach – byle szybciej poszło.

Potem przychodziły mrozy, śnieg przykrywał czarne ściany i chodniki i na chwilę robiło się biało. Ale węgiel nie dawał się. Wepchnięty do piwnic wyłaził z powrotem na powietrze kominami, spadał na dachy i ulice, przykrywając śnieg czarną warstwą.

I znów padał śnieg.

– Moje na wierzchu! Wygrałem! – szemrał zadowolony.

Ale węgiel zaraz znów opadał wraz z dymem i znów było jego na wierzchu.

Kiedy się pokroiło śniegową pryzmę na brzegu chodnika – wyglądała ona jak torcik-stefanka – ciemna warstwa, a potem jasna, i ciemna, i znów… Dopiero na wiosnę śnieg i pył węglowy mieszały się ze sobą i spływały brunatną strugą pod ziemię, przez dziury w żelaznych kratach.

Ale węgiel i tak wygrywał. Zostawał na chodniku, murach, balkonach i szybach. A także w ludzkich nosach i płucach.

„Rzeczywiście! Tutaj nawet ziemski człowiek nie bardzo ma czym oddychać – myślała Kaśka. – A co dopiero jacyś przybysze ze świeżego powietrza. Po co oni wylądowali akurat tutaj?”

Zbliżyła się do jakichś drzwi, na których znów była nakreślona czarna strzałka. Gdy przez nie przeszła, znalazła się na klatce schodowej. Drewniane, sfatygowane schody nie biegły tu jednak w górę normalnie, pochyłymi kreskami. Owijały się jak łodyga powoju wokół niewidzialnego słupa. Kasku zadarła głowę do góry. Schody wiły się i wiły bez końca i nie wyglądało wcale, aby tu było niżej niż w jakimś niezgorszym wieżowcu. Ale nie było na nich żadnej strzałki.

Omiotła jeszcze raz wzrokiem ściany i ujrzała niewielką strzałkę na drzwiach po przeciwnej stronie.

Dotarła do tych drzwi i spróbowała je otworzyć. Ustąpiły.

Znalazła się teraz na podwóreczku mrocznym i ponurym, niewiele większym od chustki do nosa. To oczywiście była przesada, ale błękitny kwadracik nieba, który ujrzała, gdy uniosła głowę, wydawał się właśnie podobny do takiej czystej chusteczki.

Kaśce wydawało się, że stoi na dnie studni. Było to uczucie niemiłe, więc przytrzymała ręką drzwi, którymi weszła, myśląc, że gdyby one zatrzasnęły się nagle i nie udało się ich otworzyć, zrobiłoby się już całkiem nieprzyjemnie Zwłaszcza że w wielkiej skrzyni na piasek, która wypełniała całe niemal po dworko, coś chrzęściło i chrobotało, jakby co najmniej myszy uwiły w niej gniazdo.

Na skrzyni Rokiś wymalował czarne kółeczko z kropką w środku, co oznaczało, że jej trasa kończy się tutaj właśnie. Że na najbliższym dachu, tym właśnie, który graniczy z niebieską chusteczką do nosa, musieli właśnie lądować przybysze z dalekich planet.

„Ba, no i co z tego? – zadumała się Kaśka. – Co ja tu mogę znaleźć? Gdyby to pospadało na ziemię, toby leżało tutaj, ale tu nie ma nic”.

Sięgnęła do fartucha, aby jeszcze raz przyjrzeć się blaszce. W tej samej chwili za jej plecami rozległ się przenikliwy skrzyp nigdy nie oliwionych zawiasów.

Skoczyła jak oparzona i obejrzała się za siebie.

Wieko skrzyni z piaskiem podnosiło się z wolna ku górze. Popychała je jakaś mała i bardzo nieczysta ręka. Gdy zaś wieko uchyliło się jeszcze trochę, Kaśka ujrzała czubek potarganej głowy, błyszczące, ciemne oczy i głos ze skrzyni zapytał:

– Poszły już?

– Kto?

– Kidnaperki czy poszły?

– Jakie? Tu nikogo nie ma! Tylko ja!

– To przytrzymaj, bo mi spadnie na łeb!

Kaśka usłużnie złapała wieko skrzyni. To, co siedziało w środku, wyskoczyło na wierzch i otrzepało się z piasku.

– No i czegoś się tak zlękła? Przecież to ja, Mariusz! Nie znasz mnie czy co?

– A mam cię znać?

– No! Przecież ty nam robiłaś powitanie pierwszaków! Jesteś z naszej szkoły!

– O rety! Aleś mnie przestraszył! Myślisz, że ja znam wszystkich pierwszaków? Po coś siedział w tej skrzyni?

– A ty po coś tu przyszła?

– Powiedz, to ja ci powiem.

– Powiem ci, ale ty mi powiedz najpierw, czy widziałaś takie dwie w kolorowych beretach.

– Widziałam, wyszły na ulicę. A bo co?

– To są kidnaperki, one chciały mnie ukraść! Musiałem się schować!

Rozdział czwarty

Spisek kidnaperski

Siedli na skrzyni, zadyndali pokojowo nogami i poprzyglądali się sobie. Gdyby ktoś mógł wymyślić piegowatego chomika, w dodatku bardzo chudego i brudnego jak nieludź, toby od razu wiedział, jak wygląda Mariusz. Miał on na sobie wyszmelcowaną ortalionkę z dziurą pod pachą, a z dziury tej sterczały jakieś białe, strzępiące się farfocle. Pod ortalionką – dziewczyńską nylonową bluzkę z licznymi falbankami, z gatunku takich, jakich Kaśka nie włożyłaby na siebie nawet za sto czekolad. Wyszargane do niemożliwości dżinsy. Na nogach zaś czarne, też dziewczyńskie sandałki, lakierowane i straszliwie błyszczące.

Mariusz Piegariusz ślinił co chwila swój zamyślony palec i pracowicie zmazywał kurz z sandałków, słuchając tego, co opowiada Kaśka.

– Widzicie ją, białe myszki jej się zwidują! Jak ktoś cały dzień tylko leży na tapczanie i czyta książki albo się wgapia w telewizor, to potem mu się takie koszałki lęgną w głowie!

– Nie wierzysz? – nasrożyła się Kaśka.

– Pewnie! Nabieranka z teleranka! – prychnął z wyższością Piegariusz.

– A to? Może też z teleranka? – Kaśka pogrzebała w kieszeni i pokazała Mariuszowi swoją blaszkę.

Mariusz wyciągnął dłoń, a w jego oku błysnęło zaciekawienie i jakieś przypomnienie, które prędziutko i starannie ukrył.

– To ty tego szukasz? No, może ci coś niecoś pomogę…

– Kochaniutki! – pisnęła Kaśka i chciała Mariusza z całego serca uścisnąć, ale on strącił jej rękę jak namolną mysz i powiedział szybko:

– A co dasz?

Kaśka gorliwie zanurzyła ręce w kieszeniach, szukając czegoś, co nadawałoby się do oddania, i pogmerawszy chwilę odetchnęła z ulgą.

– Gumę mam – wyciągnęła paczuszkę gumy, ale Mariusz zadziwił ją raz jeszcze, bo zamiast porwać podarek i natychmiast wepchnąć sobie do paszczy, stwierdził:

– Barachło! Forsy też nie masz?

– Trzy dwadzieścia – odparła Kaśka.

– Słabo! Ale możesz mi odpracować. Dwanaście butelek! – podał swoją cenę po chwili namysłu.

– Butelek czego?

– Pustych! Do sprzedania. Po wódce, po winie, po oleju, po occie. Po piwie też mogą być, ale trudniej je znaleźć. Trzeba się przelecieć po podwórkach, przepatrzeć śmietniki.

– Coś ty?!

– No! Tylko raniutko, nie zaspać, bo inni też nie w ciemię bici. Przyjdą, wyzbierają ci sprzed nosa i figa.

– A muszę koniecznie szukać w śmietniku? Nie mogę ich wziąć z domu? – próbowała potargować się Kaśka, zgnębiona tak ciężkim warunkiem.

– Puknięta! To ty marnujesz w domu butelki zamiast je sprzedać i mieć pieniążki? Pewnie, że można! Wszystko mi jedno, skąd je weźmiesz, byle były całe i dla mnie!

– To chodź, weźmiemy je od razu, bo teraz muszę do domu. Już się spóźniłam i tak. Pójdziesz?

– A nie pogonią mnie Starzy?

– Starych u mnie nie ma. Wyjechali. Jestem tylko sama z babcią – oświadczyła Kaśka, zsuwając się ze skrzyni i podnosząc tornister.

– To tak samo jak ja. Widzisz – powiedział skacząc ze złości na ziemię. – A ciebie to się nie czepiają, tylko mnie!

– A kto się ciebie czepia?

– Kidnaperki, przecież już mówiłem – mruknął, po kawałeczku wyszarpując z wypchanej kieszeni ogromnych rozmiarów ortalionową torbę, wystrzępioną, poplamioną i dość obrzydliwą. Złapał ją za uszy, strzepnął, a wtedy torba rozprostowała się i posłusznie powlokła się za nim po chodniku.

– Jak iść, to iść – stwierdził Mariusz Piegariusz. – Wyjrzyj pierwsza, zobacz, czy one się gdzieś nie czają.

Kaśka podążyła przez podwórka, kryjąc się pod ścianami i rozglądając na wszystkie strony w poszukiwaniu błękitnego i czerwonego beretu.

„Kidnaperki – mamrotała do siebie przejęta. – Kidnaperki! To chyba takie, co porywają dzieci milionerów, a potem rodzice-milionerzy muszą oddawać swoje miliony, żeby dzieci mogły wrócić do domu, i nie wolno zawiadamiać milicji!” – przypominała sobie strzępki jakichś filmowych kryminałów, które chłopcy z jej klasy opowiadali sobie na przerwach.

Ale kidnaperek nie było nigdzie widać. Kaśka zawróciła po Mariusza i w powrotnej drodze wpadła na pomysł, że ten Mariusz jest chyba jakimś bujaczem-nabieraczem nie z tej ziemi. Jeśli zaś jest bujaczem, to może również buja w sprawie blaszek i tego, że jej pomoże? W każdym razie ani on, ani jego ortalionowa kurtka nie wyglądały na to, że mają w kieszeniach jakieś miliony.

Przebierała przez chwilę nogami w miejscu wahając się, czy czasem nie zrobiłaby lepiej wracając prosto do domu i nie zadając się więcej z piegowatym chomikiem? Ale to znaczyłoby, że musi wrócić z niczym, że zmarnowała całkiem dzisiejszy dzień i wcale nie pomogła ufiętom czekającym na nią gdzieś w lesie. „Nie ma rady – powiedziała znów sama do siebie – trzeba się uczepić i trzymać Mariuszowej obiecanki jak rzep psiego ogona. Może coś z tego wyniknie”.

– Można iść! Nikogo nie ma! – zawołała.

Mariusz Piegariusz wychynął z klatki schodowej i ruszył obok niej przez podwórka. Ogromna torba sunęła przy jego nodze jak wierny pies, wyszczerzając tu i ówdzie swoje dziury i strzępy.

– Jak jeszcze raz spotkam te baby, to chyba dostanę zawału! Od tej ich głupoty! – wykrzyknął nagle Mariusz. – Powiedziały mi wczoraj, że mam brzydkie zęby i trzeba mi założyć druciki. Idiotki straszne! Czy ja może jestem koń na sprzedaż? Do telewizji też się nie pcham zęby wyszczerzać, no nie?

– No – przytaknęła Kaśka ostrożnie, coraz mniej już rozumiejąc ze strzępków opowieści Mariusza.

Towarzysz przyjrzał jej się bojowo i podejrzliwie.

– A ty co? Myślisz, że chcę cię obujać, oszachrować i okiwać? Nabić w twoje własne butelki, no nie?

– No… – bąknęła Kaśka niepewnie, zdziwiona tym, że chłopak wszystkiego się domyśla.

– Mogę ci zaraz powiedzieć… Widziałem takie blaszki u jednego… Wołają go Benek-Jarzynek. Znasz?

– Chyba nie. A on z naszej szkoły?

– Coś ty! To stary chłop! Uśmiałby się z samej myśli o szkole! On tu na bazarze na Polnej nosi straganiarkom skrzynki z jarzynami… A co zarobi, to przepije, rozumiesz? On nie wiedział, że to z kosmosu, bo jest przygłupiasty. Myślał, że to ze złota, i chciał sprzedać u grawera. Ale grawer nie kupił… „Zanieś, skąd ukradłeś – powiedział mu. – Do mnie z tym nie chodź, bo milicję zawołam!” To wczoraj było. Benek uciekł. Albo to jeszcze ma, albo sprzedał gdzie indziej… Tyle ci powiem! A swoje flaszki możesz sobie zjeść! – obraził się nagle i strzepnął pustą torbą.

– Coś ty, Mariusz? Nie wściekaj się, nerwicę masz czy co? Nie można się z tobą dogadać! Szybko chodź do mnie, bo już późno! Ja nie jestem z cyrku, żeby flaszki zjadać! Obiecałam, to ci dam!

Kaśka złapała za torbę i pociągnęła ją energicznie ku sobie.

Mariusz ruszył potulnie za torbą, nie wypuszczając jej z ręki.

W ten sposób wyszli na Marszałkowską, gdzie Kaśka puściła torbę, nie po to, żeby nie wyglądać głupio, ale dlatego, że miała przekonanie, iż Mariusz dalej pójdzie za nią sam.

– Babciu! – zawołała już od progu. – Potrzebne są butelki, czy możemy oddać te ze schowka? Mama zawsze mówiła, że trzeba je wynieść, tylko nie można się zebrać.

– A bierzcie, zabierajcie – odparła natychmiast babcia. Bo babcia, jak już Kaśka zauważyła, miała to do siebie, że zawsze chętniej mówiła „tak”, a „nie” tylko wtedy, kiedy już nie było innego wyjścia.

– Wejdź do środka, harcerzyku – powiedziała jeszcze, widząc czatującego przed drzwiami Mariusza – pomożesz ładować.

– Ja nie harcerzyk. Ja łobuz – zawiadomił ją ponuro Mariusz i wkroczył za próg, a torba wiernie sunęła krok w krok za nim, nastroszona i sroga tak jak on.

– Każdy chłopak musi przeleźć przez łobuza, niech cię to nie martwi – pocieszyła go zaraz babcia. – I to najlepiej za młodu. Bo jak ktoś za młodu nie zdąży i w dorosłości zostaje starym łobuzem, to wtedy jest dużo większe zmartwienie.

Piegariusz, nic nie mówiąc, łypnął tylko okiem i prześliznął się za Kaśką do kuchni.

W schowku pod oknem tłoczyły się zapomniane butelki, oproszone warstwą kurzu, zapyziałe i smętne.

– Sporo tu tego – cmoknął z zapałem Mariusz. – Dawaj jakąś ścierkę! Wprawnie wycierał butelki z kurzu i rozstawiał według kształtów. Kilka odstawił na bok.

– Te nie idą – powiedział.

Wkrótce jego przyboczna torba zaokrągliła się jak księżyc w pełni i przybrała wygląd dobroduszny i poczciwy.

– Mariusz – zagadnęła Kaśka. – A powiedz mi jeszcze, jak tego Benka Jarzynka znaleźć?

– A ty do niego, Boże broń, nie chodź! – ofuknął ją Mariusz. – Nic z nim nie zwojujesz! Ja też się go boję i nie pójdę! Właśnie cały „czas komputeruję, jak by go tutaj podejść. Jak on nie pijany – to strasznie zły, a jak pijany, to leży na strychu i śpiewa. Ale byłby to zły znak dla nas, bo musiałby przedtem blaszki sprzedać, żeby miał za co się upić…

– Słuchaj – szepnęła Kaśka – ja nie jestem sama. Ja kogoś mam, co mi pomaga. Kogoś czarodziejskiego. On na pewno znajdzie jakiś sposób…

Mariusz spojrzał na nią i pokiwał głową.

– Nawijasz w kółko i wciąż. A ja ci w dodatku wierzę! Nie dość, że kosmoludki wymyśliła, to jeszcze czarami przyprawia!

– A ty nie nawijasz? Z tymi kidnaperkami i z tatą milionerem! A ja ci też wierzę i o nic nie pytam – zaperzyła się Kaśka.

– U mnie to nie żadne zmyślanie! To twarde życie… – wzruszył ramionami Piegariusz. – A mojego taty się nie czepiaj i o nim nie bajkuj, bo ja nie pozwalam, słyszysz? – brzęknął groźnie butelkami. – Idę! Sprzedam butelki, coś załatwię i wrócę!

– A nie boisz się już tych kidnaperek? – spytała Kaśka.

Mariusz Piegariusz spojrzał na kuchenny zegar.

– E, nie, one są na posadzie, po czwartej już idą do domu i przestają łapać, rozumiesz?

– Skądże! Ani w ząb! – wybałuszyła oczy Kaśka.

– O rany, jakaś ty tępa! Trzy lata trzeba by ci tłumaczyć! Na razie nie mam czasu!

Ruszył przez przedpokój, uginając się pod ciężarem siatki.

– Pomogę ci, co? – zaofiarowała się Kaśka.

– A idź ty z pomaganiem! Nie jestem przyzwyczajony! Naprzeszkadzasz tylko! Do widzenia pani! Dziękuję ślicznie – ukłonił się babci z taką wprawą, jakby przez pół życia trudnił się tylko i wyłącznie rozdawaniem ukłonów. Wywlókł siatkę na schody i cicho zamknął drzwi.

– Co to za kolega? – spytała się babcia.

– Nie mam pojęcia! To pierwszak z mojej szkoły. Okropnie tajemniczy jakiś. Potrzebował butelek, to go przyprowadziłam. Nie gniewasz się, babciu?

– A czemu? Tylko może trzeba było dać mu obiad? – zastanawiała się babcia, rozstawiając talerze.

– Coś ty, na pewno miał w domu! Mówił, że on też ma babcię… A babcie i mamy przeważnie się gniewają, jak się je w gościach, a potem się w domu nie może. Bo ich robota idzie wtedy na marne. Spieszył się! Ale on jeszcze przyjdzie.

Zjadły obiad, a potem Kaśka rozłożyła swoje lekcje. Zrobiła prawie wszystkie, zerkając na pusty dach, gdzie zostało już tylko miejsce po kosmicznym grzybku, który tu niedawno lądował.

Z ołówkiem w zębach pogrążyła się w rozmyślaniach nad tym gąszczem tajemnic, które rozrastały się naokoło jak dżungla.

Biurko stuknęło lekko, jakby skoczył na nie kot, i przed Kaśką przycupnął Rokita.

– Załatwiłaś? Masz to? – spytał, przewiercając ją płonącym okiem.

– Tylko wiadomości na razie – powiedziała Kaśka.

– No, wiesz ty… – rozzłościł się Rokiś, ale w tej chwili z podwórka rozległ się przeraźliwy gwizd i chłopięcy głos zawołał:

– Kaaśka! Kaaaśka! Zejdź!

Rozdział piąty

Podstępna deska

– Babciu! Pójdę trochę na dół, co? Bo lekcje już mam gotowe! – powiedziała Kaśka, ściskając pod pachą deskorolkę jako dowód, że będzie się oddawać, tak pożądanym przez dorosłych, zajęciom ruchowym.

– Idź, idź, polataj. Złap jeszcze trochę tego jesiennego słonka – przyzwoliła babcia życzliwie. – Tylko uważaj, nie połam się na tym dziwadle.

Kaśka westchnęła tylko. Deskorolką obdarował ją Brodaś, opuszczając mieszkanie na Marszałkowskiej. Dopóki jej nie miała, patrzyła zazdrośnie na śmigających po alejkach i chodnikach chłopców i dziewczęta. Ale gdy pierwszy raz postawiła własną nogę na żółtej płytce i noga ta odjechała bez żadnego uprzedzenia naprzód, nie troszcząc się absolutnie o resztę ciała, i ta reszta pozbawiona ważnego oparcia runęła do tyłu, nabijając sobie kilka przykrych siniaków, stwierdziła szybko, że jest to wynalazek podstępny i podejrzany.

Następnego dnia przezwyciężyła jednak swoje obawy i zabrała deskorolkę do szkoły. Miała nadzieję, że pod okiem doświadczonych kolegów i przy ich pomocy uda jej się ujeździć to narowiste urządzenie do nabijania guzów. Ale gdzie tam! Koledzy obwieźli ją wokół boiska, ciągnąc za ręce z obu stron, i przy tej okazji rozbiła sobie nos.

Krzyknęli, że jest „Kaśka – niezgrabaśka”, i ochoczo zaprowadzili ją do pani higienistki. Potem porwali deskorolkę i hulali na niej aż do końca świetlicy, a Kaśka przyglądała się im smętnie, przyciskając do nosa mokrą ligninę. Od tej pory noga jej nie postała na tej piekielnej desce.

„Widocznie jestem Kaśka – niezgrabaśka, no i dobrze!” – obraziła się na deskorolkę, na siebie i na wszystko dookoła.

– Hej, co tu masz? Pokaż na chwilę! – krzyknął Rokiś, gdy tylko znaleźli się na schodach, i wyciągnął jej deskorolkę spod pachy.

– Na tym się jeździ – powiedziała Kaśka. – Ale uważaj, bo można się rozbić.

– Czyś ty widziała, żebym ja się kiedyś rozbił? – oburzył się Rokiś i, zanim Kaśka zdążyła cokolwiek powiedzieć, siadł po turecku na deskorolce, odepchnął się łapą i z dzikim łoskotem stoczył się ze schodów, zatrzymując się dość gwałtownie na przeciwległej ścianie i padając bez zmysłów pod drzwiami sąsiadki.

Deskorolka, pozbawiona ciężaru, wykonała piękny skręt i powoli, statecznie, schodek za schodkiem zjechała jeszcze jedno piętro niżej, zatrzymując się łagodnie przed następnymi drzwiami.

Kaśka pobiegła błyskawicznie na dół i pochyliła się nad diablikiem.

– Rokisiu! Rokisiu! Ocknij się! Czy nic ci się nie stało? – zapytała przerażona.

Rokiś usiadł na wycieraczce sąsiadki i zaczął rozcierać sobie czoło.

– To draństwo nie ma hamulca! Trzeba było mnie uprzedzić! Musiałem hamować czaszką i przy tej okazji zobaczyłem cały kosmos! Oj! Znowu będę miał guza! – stęknął i poderwał się na równe nogi. – Słyszę kroki za drzwiami! Zwiewajmy!

Popędzili na dół, chwycili po drodze narowistą deskorolkę i zbiegli na podwórko.

– Znikam! – szepnął Rokiś trzymający się jeszcze za obolałą głowę. – Idź po moich starych strzałkach, wejdziesz do kryjówki, a ja cię tam znajdę.

Mariusz Piegariusz czekał na Kaśkę w bramie.

– Wszystko już wiem – oświadczył. – Gdzie ten twój czarodziej, co ma nam pomagać? Bo jeśli myślisz, że uda ci się walnąć Benka deskorolką w głowę, zabrać swoje i uciec, to się grubo mylisz! On siedzi na strychu i jest bardzo zły!

– Nie bój się. Ta deskorolka jest tylko dla dekoracji. Mamy iść tam gdzieśmy się pierwszy raz spotkali, i czekać na pomoc.

– No dobra, to chodźmy. A dasz się potem trochę przejechać na tej dekoracji? Tylko chwileczkę…

– Mogę ci zaraz dać – powiedziała Kaśka, wściekła na deskorolkę, która ciążyła jej pod pachą. – Tylko się nie wywal!

Piegariusz obejrzał deskorolkę ze wszystkich stron, przetarł rękawem od wierzchu i od spodu i uważnie postawił na ziemi.

Markotnie obejrzał swój niezbyt czysty but, przez chwilę jakby miał zamiar zabrać się do wypolerowania rękawem również i własnej podeszwy, ale zrezygnował. Postawił nogę na desce, odepchnął się drugą i ruu-szył! Gdyby ta deskorolka miała kierownicę, cztery biegi i silnik, a do tego jeszcze skrzydła, śmigła, żagiel, ster i kilka innych urządzeń, nie mogłaby pędzić szybciej i posłuszniej. Piegariusz odsądził się najpierw od Kaśki sporo metrów, potem krążył wokół niej w przedziwnych zawijasach, stojąc to na jednej, to na dwóch nogach, siadając, kucając, wybijając hołubce. Jego piegi lśniły ze szczęścia jak brylanty w królewskiej koronie.

Kaśka ze smutkiem stwierdziła, że deskorolka po prostu marnuje się u niej, a Mariusz marnuje się bez deskorolki. Po prostu byli dla siebie stworzeni.

Ta głupia deska na kółkach, która na nią zastawiała bez przerwy jakieś wstrętne pułapki i uciekała spod nóg jak żywa, teraz, jak najlepiej wytresowany piesek, posłuszna była każdemu ruchowi Mariusza.

– Nie mogę ci jej podarować, bo to prezent – powiedziała w chwili, gdy już znaleźli się na minipodwórku. – Ale mogę ci ją na parę dni pożyczyć do domu, a później znowu na parę.

– Coś ty, z byka spadla? – zdziwił się Piegariusz straszliwie.

– Nie z byka, tylko właśnie z tego! I to tyle razy, że już mi obrzydło!

– Jeszcze nie widziałem takiej dziwaczki, jak ty! – rzekł Mariusz, siadając po turecku na deskorolce i kołysząc się w przód i w tył. – Zresztą… mnie by zaraz zabrali albo by powiedzieli, że ukradłem!

– Coś ty? – zdziwiła się z kolei Kaśka.

– Przestańcie już tak cośtać – ogłosił Rokiś, pojawiając się nagle na skrzyni, tuż obok nich. – Zajmijcie się sprawami. Patrzcie, ja ledwo żyję, mam wstrząs mózgu i powinienem leżeć na reanimacji, a przecież stawiłem się bezzwłocznie na posterunku.

Kaśka myślała do tej pory, że jest niemożliwe, aby Mariusz Piegariusz spadł z deskorolki, ale jednak myliła się. Na widok Rokisia chłopak podskoczył z wrażenia, zachwiał się i z rozmachem usiadł na betonie, aż chrupnęło.

– Ktoś ty? – zapytał, wytrzeszczając oczy na całą możliwą szerokość i wypukłość tak, że Kaśka zrobiła mimowolny ruch ręką, aby je przytrzymać, gdyż wydawało się, że oczy Mariusza wyskoczą za chwilę z orbit i poturlają się po ziemi.

– Z kukiełek chyba jesteś… albo jakiś w tym guście przebieraniec… – szepnął Mariusz po chwili, gdy już troszeczkę ochłonął z pierwszego wrażenia, i szybko zajrzał za skrzynię, jakby spodziewał się, że tkwi za nią jakaś ludzka ręka, poruszająca Rokisiem za pomocą patyka albo sznurków.

– Tak, tak! Oczywiście! – zachichotał Rokiś uszczęśliwiony, że zrobił piorunujące wrażenie. – Z teatrzyku pe te „Diabeł ogonem nakrył!” – ukłonił się niziutko i odśpiewał chrypliwym głosem:

Siedzi diabeł na cmentarzu,

trzyma ogon w kałamarzu.

W kałamarzu czerwonym

kwiateczkami upstrzonym!

Hop – siup!

– Nie słyszałeś o diabłach czy co? – spytał wreszcie, skończywszy swoją arię.

– Pewnie, że słyszałem, ale nie o takich! – stwierdził Mariusz, odzyskując po trosze równowagę ducha i z powrotem sadowiąc się na deskorolce.

– Nie o jakich? – zapytał wojowniczo Rokiś, bo wydało mu się, że Mariusz zrobił ręką jakiś gest, taki, jakby wkręcał sobie śrubkę w okolicy czoła.

– No! Tylko się nie kłóćcie! – wtrąciła szybko Kaśka, widząc, na co się zanosi.

– Właśnie! Tylko się nie kłóćmy! – zgodził się natychmiast Rokiś. – A ja ciebie zresztą znam! Widziałem, jak cię wlókł za ucho ajent ze sklepu spożywczego i krzyczał, że jesteś chuligan! Bo wybijasz szyby w piwnicy. A dlaczego wybijałeś?

– Dla kotów. Bo one marzną w zimie i nie mają się gdzie schować! A tak tu wchodzą sobie do piwnicy i mają tam dom. Chyba tyle mogą ludzie zrobić dla kotów, no nie? Chyba węgiel w piwnicy się nie przeziębi ani te stare graty, co tam poskładane!

– Nie znoszę kotów – oświadczył Rokiś. – Ale jeszcze bardziej nie znoszę, kiedy duzi zabierają się do obrywania uszu małym. Dlatego… pamiętasz, co się wtedy stało?

– Cud się stał! – powiedział z nabożeństwem Mariusz Piegariusz. – Ktoś wyrzucił przez okno zgniłą skórkę od banana prosto na łeb ajenta. Ajent w krzyk, a ja… myk! – roześmiał się na wszystkie zęby.

– Ha! Takie cuda to właśnie moja specjalizacja! – zarechotał Rokita i prztyknął Mariusza w nos.

Lecz Mariusz wcale się nie obraził, tylko poderwał się na nogi i wyciągnął do Rokity brudną dłoń.

– Mariusz Piegariusz! – powiedział ściskając poważnie diabelską łapę. – Masz we mnie kumpla!

– Hej, wy! – wtrąciła się Kaśka po raz drugi, w obawie, aby te zapewnienia o przyjaźni nie przeciągnęły się zbyt długo. – Przecież mieliśmy załatwić coś pilnego, zapomnieliście już?

– Racja! – opamiętał się Rokiś. – Ufięta czekają. Jakie macie wiadomości?

Kaśka i Mariusz złożyli mu wspólne sprawozdanie na temat Benka Jarzynka.

– Dobra jest! – oświadczył Rokita. – Spróbuję go jakoś wziąć pod włos. To dla mnie ulubione zadanie! Pokażesz mi, gdzie go znaleźć? – zwrócił się do Mariusza.

– Jasne! – stwierdził Mariusz. – Ale… powiedz mi tylko… to wszystko prawda z tymi kosmoludkami? Ona tego nie zmyśliła? – wskazał głową na Kaśkę.

– Prawda – przytaknął Rokita. – I to taka, że musimy pędzić, jakbyśmy mieli silniki odrzutowe w piętach! Bo jak się poguzdrzemy jeszcze trochę, nasza pomoc będzie musztardą po obiedzie!

– Dobra! Więc ty, Kaśka, zaczekaj tu, a ja zaraz wrócę! Idziemy!

Wymknęli się jak dwa cienie z malusieńkiego podwórka i zniknęli pozostawiając Kaśkę z deskorolką i z jej własnymi myślami.

Rozdział szósty

„Oddaj mi swoją…”

Benek Jarzynek siedział ponuro na strychu, obracając w dłoniach pustą butelkę po piwie. Przyglądał jej się bardzo uważnie, jakby spodziewał się, że nagle może okazać się z powrotem pełna.

Strych też był ponury, tak samo jak i Benek. Z butwiejących desek stropowych zwieszały się kożuchy pajęczyn. Nie było tu żadnych starych klamotów, żadnych skrzyń wypełnionych rupieciami ani stosów żółtych papierzysk. Nic z tego, co nadaje strychom wygląd tajemniczy i obiecujący, że kryją się na nim nikomu już niepotrzebne skarby, które można wyciągnąć, odkurzyć i wziąć jak swoje. Nieustępliwe przepisy przeciwpożarowe dawno już wymiotły ze strychów wszystkie te czarodziejstwa. Czerwona tabliczka przybita obok drzwi obwieszczała stanowczo, że „pozostawianie na strychu czegokolwiek będzie karane grzywną”.

Benek zadumał się gorzkawo wspominając, że za czasów jego młodości można się tu było wyciągnąć na czerwonej pluszowej kanapie z wyłażącymi sprężynami i spowić się obłokiem kurzu, jak dymną zasłoną, i zniknąć, ukryć się przed wszystkimi.

Teraz podłogę strychu wyściełał niegościnny i nieprzytulny żużel, chrzęszczący wniebogłosy pod butami. Gdzieniegdzie tylko stały pokrzywione miski i rondle albo leżały plastry papy. To mieszkańcy najwyższego piętra starali się zbudować sobie ochronę przed wodą, co przeciekała dziurami w dachu i zalewała im sufity. Bo dach był fantazyjny – to tam, to siam brakowało mu dachówki i rynny. Przypominał rozgwieżdżone niebo w sierpniową noc.

Benek podsunął swą butelkę ku smudze światła sączącej się przez jedną z dziur, aby sprawdzić jeszcze raz, czy naprawdę nie ma w niej piwa.

Piwa nie było, ale na dnie butelki coś się poruszało, gmerało. Coś jakby duża mucha albo i jeszcze większe.

To coś wyprężało się, rosło i puchło.

I Benek poczuł, że butelka w jego dłoniach wibruje jak śpiewające szkło.

I wydobył się z niej głos – pogwizd, brzęczący i świstliwy:

– Oddaj mi swoją duuu…

Benek Jarzynek wstrząsnął się cały i przeczyścił sobie ucho wolnym palcem.

Stworzenie w butelce było już takie duże, że wypełniało ją prawie całą. Czarne, kosmate, stało na dwóch nogach i wymachiwało ogonem. Miało połyskliwe ślepia i dwa zakręcone rogi wysuwające się spod czarnej czupryny

– Oddaj mi swoją duu-szę! – zabrzęczało znowu ponuro.

– Diabeł… – wyszeptał Benek i rzucił się na ziemię w poszukiwaniu kapsla, aby uwięzić zjawę w butelce od piwa.

Ale zjawa była szybsza. Wyśliznęła się z butelki, podrosła jeszcze do rozmiarów sporego kota i stanęła naprzeciw Benka, bijąc niecierpliwie ogonem na boki.

– Oddasz mi swoją duszę? – zachichotała złowieszczo.

– Matko Boska, ratuj grzesznika! – zawołał Benek strwożony. – Panie władzo, znaczy się, przepraszam, panie diable, ja nic nie winien! W porządku jestem!

– Oddasz mi swoją duuu-szę! – stwierdziła zjawa stanowczo, nie przyjmując do wiadomości żadnych wyjaśnień Benka.

Benek padł na kolana i szczękając zębami zaczął błagać rzewnie:

– Byłem dobrym dzieckiem! To koledzy wszystkiemu winni! Oni mnie na złą drogę ściągnęli… Ale teraz w porządku jestem, zatrudniony jestem! Nic na sumieniu nie mam! Chyba tę jedną skrzynkę brzoskwiń, co ją Winciunowej starej zwinąłem i sprzedałem na lewo!

– Oddaj mi swoją du… – zawył diabeł przeciągle, aż z żużlu, leżącego wokół, podniósł się tuman pyłu.

– Panie diable! – stuknął się w czoło Benek. – Ja duszy ci nie dam, ale za nią złotem zapłacę! Zaraz, zaraz, chwileczkę! Szczere złoto, zagraniczne albo i jeszcze lepsze!

Rzucił się szperać po kieszeniach spodni, marynarki i wreszcie znalazł, czego szukał: Spomiędzy jego drżących palców wymknęły się złociste blaszki i zaczęły spadać mu do stóp.

Benek zbierał je gorliwie, jedną po drugiej i wreszcie pozbierawszy, odmuchał czule i wyciągnął przed siebie na dłoni.

– Bierz, panie diable! Mogę nie mieć nic, ale dusza jest mi bardzo potrzebna! – zawołał.

Diabelskie szpony zacisnęły się chciwie na połyskliwym metalu. Zgarnęły wszystko z brudnej Benkowej ręki.

– A pamiętaj! Żyj przykładnie! – pouczyła jeszcze zjawa na odchodnym i nie spiesząc się, pomału, ruszyła w tę stronę strychu, gdzie pokryty warstwą smarów i izolacji tkwił tajemniczy i niebezpieczny mechanizm windy.

Diablik uwiesił się jak małpa na stalowej linie i bez lęku wyciągnął łapę w stronę elektrycznych przewodów.

– Uwa… – krzyknął odruchowo Benek, choć właściwie powinien był się cieszyć z niechybnej śmierci swojego prześladowcy.

Buchnął snop iskier i Benek w przerażeniu zasłonił oczy.

Dlatego też nie widział, że mechanizm ruszył i że Rokita, z triumfalnym uśmiechem na pysku, zjeżdża w dół, uczepiony windowej liny, kiwając mu z godnością łapą, niczym dygnitarz przyjmujący defiladę na trybunie, w świetle sztucznych ogni, rac i fajerwerków.

Znalazłszy się w okolicy parteru, Rokiś, bo któż by inny to mógł być, jeśli nie on, jednym skokiem wpadł na małe podwóreczko, gdzie pogwarzali sobie po przyjacielsku Kaśka z Mariuszem.

– Zdobyłem! Załatwiłem! – krzyknął gromko. – Dalejże! Wstawać, nie drzemać! Musimy zaraz dostać się do nich najkrótszą drogą! Czas na… – tu zabrakło mu powietrza w płucach, więc przerwał na moment, a Kaśka i Mariusz dokończyli za niego usłużnie:

– …jwyższy!

– A nie, bo…gli! Zresztą wszystko jedno! – mruknął, gnając już przez zawiłe podwórka, a oni oboje pędzili za nim.

Podwórka były teraz znacznie mroczniejsze, niż gdy tędy szli poprzednim razem, ale oni wcale tego nie spostrzegli.

– Jeszcze nie wymyśliłem dla naszej grupy żadnego transportu! – pokrzykiwał w drodze Rokiś. – Właśnie teraz wymyślam! Najlepiej będzie chyba drogą powietrzną! Zdaje się, że tu w pobliżu widziałem coś odpowiedniego dla nas! Chodźcie!

Wydostali się spomiędzy podwórek i przeszli kawałek ulicą, aż doszli placyku, na którym stała opuszczona ciężarówka z wysięgnikiem, takim, jakiego używa się do naprawiania ulicznych latarni albo podcinania gałęzi wysoko rosnących drzew, albo jeszcze jakichś tam prac na wysokościach. Był to maleńki balkonik, umieszczony na długiej, zgiętej w kolanie nodze, przyczepionej do podwozia samochodu.

– Ładujcie się do środka! – zarządził Rokiś.

– Tym będziemy jechali? – zdziwiła się Kaśka.

– Nie jechali, tylko lecieli!

Tymczasem Mariusz Piegariusz zręcznie wdrapał się na balkonik i już ze środka wyciągał do Kaśki rękę.

Rokita zamknął za nimi starannie barierkę. Ugięte ramię podnośnika skrzypnęło. Balkonik drgnął i zaczął unosić się w powietrze.

– Kaśka! Kaśka! – rozległo się nagle wołanie z głębi ulicy.

Kaśka spojrzała w tym kierunku i ujrzała Brodasia, biegnącego ku nim co w nogach.

– Kaśka! Szukam ciebie! Dostałem twoją wiadomość!

– Siadaj z nami! – krzyknął przytomnie Rokiś.

W ostatniej chwili Brodaś zdążył wdrapać się na balkonik, który aż stęknął pod jego ciężarem, ale nie przestał jednak się wznosić.

– Co się tu dzieje? Co wy wyczyniacie?

– Cyt! – szepnął Rokiś. – Gadać nie wolno! Milczcie i patrzcie. Mam utrudnione zaklęcie, bo jest nas za dużo. Przeciążenie.

– Wszystko ci powiem! – mrugnęła do Brodasia Kaśka.

Zamilkli i przyglądali się Rokicie, który w skupieniu wykonywał łapami i głową przedziwne gesty.

– Gruligrzebrzuszaprzakrzagrzębrzędź… Brzegrzęgruła – przaprzedź! – wypowiadał w skupieniu tajemnicze jakieś rozkazy.

Ramię podnośnika wyprężyło się całkiem. Coś szczęknęło im pod nogami i ze zdumieniem ujrzeli, że balkonik odpina się od wysięgnika i samodzielnie unosi coraz dalej i wyżej.

Zawieszeni między niebem a ziemią sunęli w powietrzu. Tylko skrzyp niewidzialnych linek świadczył o tym, że jest jednak jakiś mechanizm, który porusza tym wszystkim.

Zapatrzyli się na malejącą w dole Warszawę, zapchane dachami śródmieście, armie nowych bloków, rozrzucone wokół miasta, a wreszcie coraz mniejsze domki przedmieść, luźno ustawione w opustoszałych jesiennych ogródkach. Mijali rzędy szklarni i tuneli foliowych o przejrzystych, wodnistozielonkawych dachach. Coraz większe łaty ciemnych lasów. Łąki. Małe jezioreczka ukryte wśród drzew i sitowia, które spoglądały na nich mętnym, wilgotnym i zaspanym okiem.

Przecięła im drogę jakaś fruwająca defilada ptasia, jedno z ostatnich chyba w tym roku stad odlatujących na południe.

Ziemia pokrywała się już zmierzchem, choć oni widzieli jeszcze z góry słońce, cały czas starające się schować przed nimi za horyzont.

Przez całą drogę towarzyszyła im Wisła, powoli i statecznie rozlewająca się na boki to w prawo, to w lewo.

– Wiem! Coś wymyśliłam! – zawołała nagle Kaśka wpatrzona w wodę.

– Co? – zainteresował się Rokiś, zapominając, że sam przed chwilą nakazał milczenie.

– Co? Co? – przyłączyli się zaraz Brodaś z Mariuszem.

– Dlaczego Wisła jest Wisłą? Bo się wije!

– No pewnie! Toś ty nie wiedziała? Czego was w tej szkole uczą! – wymądrzał się Rokiś. – Przecież u nas każda rzeka nazywa się podług swego zachowania! Warta – bo wartko płynie, Pilica – bo jej pilno… Bug – bo się burzy…

– A Narew? – spytała Kaśka.

– Narew – bo… narwana! Czyli zwariowana. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy wyrwie dziurę w wałach i zrobi powódź!

– A San, Odra, Nysa, Dunajec, Poprad? – sypnął nazwami Brodaś.

– San – bo… bo… są… o, popatrzcie! Tort urodzinowy! – zagadał szybko Rokiś i zamachał łapą w prawą stronę.

Popatrzyli tam wszyscy i rzeczywiście, zobaczyli, że brzegi wiślane jakby pogniewały się na siebie. Jeden rozłożył się płasko jak talerz zupy, a drugi wypiętrzył wysoko w górę. Stroma skarpa, upstrzona zielonymi krzewami, krętymi ścieżkami pnącymi się w górę, przystrojona była na szczycie kolorową ozdobą. Jakby ulepioną przez pracowitego cukiernika: to murek biały, to dach różowy, to zielonawe kopuły kościołów.

– Płock! – powiedział Brodaś. – Lecimy do Płocka?

– Nie, nie, zaraz zobaczysz! – odparł Rokita, a balkonik popłynął w powietrzu nad przeciwległy płaski i zielony brzeg Wisły.

– Teraz to już dojeżdżamy! – stwierdził Rokita. Znów wygłosił kilka gulgoczących zaklęć i balkonik zaczął zniżać się powoli nad trawiastą polaną leśną.

Coś bieliło się na polanie i Kaśka poczuła, jak mocno wali jej serce, bo był to komin-grzybek, ten sam, który nadawał z dachu wezwanie o pomoc. Teraz właśnie ta pomoc nadchodziła, i to między innymi także dzięki Kaśce.

Ale oprócz radości i dumy rozpierała ją także ciekawość. Tak samo zresztą i wszystkich innych pasażerów tego balkonika. Wszyscy wyciągali szyje i wychylali się szaleńczo przez barierkę, żeby nie stracić żadnych widoków. Brodaś, sam do połowy ciała zawieszony w powietrzu, przezornie przytrzymywał za kurtki Mariusza i Kaśkę, żeby nie fiknęli fikołka w dół.

Biały grzybek pobłyskiwał delikatnym jasnym blaskiem. Zobaczyli w tym blasku jakieś małe, kolorowe figurki, które zadzierając, zdaje się, głowy w górę, wypatrywały ich chyba z utęsknieniem.

Ale może to było tylko złudzenie? Wszystko było jakieś niewyraźne, zamglone… Barwne figurynki zniknęły nagle, w jednej chwili, nie wiadomo zupełnie jak. I tylko grzybek zapulsował ostrym jakimś, zielonym i fioletowym na zmianę światłem.

– Co to? – spytali chórem Kaśka i Mariusz.

– Popłochowa – westchnął Rokiś niechętnie. – Zabarykadowali się w swoim grzybku i nadają sygnał ostrzegawczy, że będą się bronić. Zdaje się, niepotrzebnie pozabierałem was tutaj ze sobą. Oni boją się was, ludzi.

– Nas? – wykrzyknęła Kaśka. – Nas? Jak to?

W głębi duszy spodziewała się, że zaraz przytuli i uściska te małe, nie wiadomo jakie stworzenia, a one z wdzięcznością rzucą się jej na szyję.

– Tak to. A myślisz, że te blaszki to kto im pozabierał, hipopotamy? Dziwisz się, że teraz nabrali rozumu? Musicie teraz stąd zniknąć, a ja pójdę do nich sam.

Wydał jakieś polecenia balkonikowi, a sam skoczył jak polny konik na dół, na trawę.

Balkonik uniósł się trochę z powrotem, przesunął się nad zbitą gęstwą leśną i tam stanął. Mogli teraz obserwować jedynie mroczne kudły sosen, przesuwające się tuż pod nimi w jakichś sobie tylko zrozumiałych gestach i szeptach.

– O co tu chodzi? – zapytał Brodaś, dopasowując swój głos do tych sosnowych szeptów. – Miałaś mi opowiedzieć…

Więc Kaśka opowiedziała mu wszystko od początku.

– Niebywałe… niepojęte… niewiarygodne… Czy jesteś całkiem pewna, że nam się to wszystko nie śni? – nie mógł się nadziwić Brodaś.

– Mogę cię uszczypnąć! – zaproponowała usłużnie Kaśka.

Sosny zaszeleściły nagle głośniej i bardziej nerwowo i rozległ się spośród igieł głos Rokisia:

– Hej, wy tam! Podajcie mi rękę!

Brodaś wyciągnął swoją, bo była najdłuższa, i Rokiś wdrapał się z jej pomocą na balkonik.

– Gotowe! – odsapnął. – Możemy zawracać!

Zaprogramował balkonik i ruszyli w powrotną drogę ze skrzypem i świstem.

– O raju! – opamiętała się Kaśka.- Już całkiem noc! A co ja powiem babci?

– Załatwiłem to za ciebie – powiedział Brodaś. – Przewidywałem, że musisz mieć jakieś ważne sprawy. Byłem u babci i powiedziałem jej, że wrócimy później. Że gdzieś cię zabiorę, może do kina? Nabujałem. Ale może wcale nie tak bardzo? Może to wszystko… -westchnął z niedowierzaniem i nie kończąc nawet zdania zagłębił się w rozmyślaniach.

Wszyscy chyba zresztą byli w nich zagłębieni.

Rokiś spoglądał smętnie w bladą tarczę księżyca.

– Wiecie co? – powiedział markotnie. – Głupio wyszło z tym Benkiem. Za łatwo jakoś. Wcale mu nie zdążyłem wytłumaczyć, o co chodzi, On może teraz pomyśleć, że jestem diabłem przekupnym albo że biorę łapówki… Muszę to jeszcze jakoś poprawić…

– Patrzcie! – przerwał mu nagle Mariusz. – Patrzcie tam! – dźgał palcem w granatowe niebo.

Pędził tamtędy mały, biały grzybek – stateczek. Unosił się co siły ku górze, wirując i świecąc biało, nabierając coraz większego rozpędu, aby dalej, aby szybciej umknąć z sąsiedztwa ziemi.

– Umykają do domu! – powiedział Rokita. – Mówili, że zaraz będą startować.

Wjechali w strefę nocnych świateł Warszawy i po chwili już nie mogli rozpoznać lecącego niebem grzybka.

Nie minęło nawet i pół godziny, a Kaśka już wtulała się we własną poduszkę, goniąc myślami stateczek i jego pasażerów, którzy wracali właśnie na gwiazdę z ziemskiej wyprawy. Nie poznała ich w ogóle i nie dowiedziała o nich. Nie wiedziała też wcale, czego oni dowiedzieli się o nas.

A babcia nalewała Brodasiowi trzecią filiżankę herbaty.

– Czy myśli pani, że jest możliwe – pytał Brodaś – czy jest możliwe choćby w teorii, żeby zjawili się tu przybysze z innych planet?

– Moje zdanie nie jest fachowe – odpowiedziała babcia – ale czytałam jedną książkę…

* * *

Następnego dnia, na targowisku na Polnej, Benek Jarzynek zaczepiał wszystkich po kolei i opowiadał o tym, jak diabeł dybał na jego duszę i jak udało mu się wykpić garstką złotych blaszek.

Właścicielki straganów kiwały nad nim głowami i wymieniały między sobą znaczące spojrzenia i gesty, z których wynikało, że Benek ma wyraźnie nie w tę stronę, co trzeba, nakręcane pod czołem.

– A widzisz, Benek! – mówiły. – Widzisz? Nie pij! My ci to już dawno mówimy. Nie słuchasz nas, za to ci się diabły pokazują!

Rozdział siódmy

Honory i medale

Rozkopsana na swoim tapczanie, jak szybkobiegacz przeskakujący przez olimpijskie płotki, Kaśka odsypiała wieczorną przygodę. Śniło jej się, że wygląda przez własne okno na wysokie niebo i zachodzące słońce, chociaż było to z gruntu nieprawdziwe, bo w jej oknie słońce zawsze wschodziło. Ale w końcu był to tylko sen, więc można mu wybaczyć pewne nieścisłości, tym bardziej że na wysokim niebie pojawiły się znacznie dziwniejsze rzeczy. Cztery białe prostokąty z kolorowymi ogonami.

Prostokąty zbliżały się ku oknu i zaraz okazało się, że trzy z nich są już zajęte.

Na jednym rozpierał się Rokiś, ubrany w jakieś przedziwne czerwoniaste atłasy. Na szyi miał wielką cytrynową kokardę, w garści trzymał cienką fajeczkę i popykiwał kłębkami dymu.

Na drugim rozpłaszczony na brzuchu Mariusz Piegariusz spoglądał z zainteresowaniem na przesuwającą się pod nim Krainę Dachów i co chwila popluwał do jakiegoś dobrze upatrzonego celu. Miał na sobie granatowy garnitur, białą koszulę i krawat, a chociaż zapewne lordowie nie zabawiają się spluwaniem, naprawdę wyglądał jak mały lord z zagranicznego filmu.

Brodaś siedział na trzecim po turecku, bo dla niego już nie starczyło miejsca na leżenie. On był ubrany normalnie, miał tylko bardzo odświętną minę i holował za ogon czwarty latawiec, pusty.

Wszyscy troje spłynęli tuż przed Kaśczyne okno.

– Ona śpi! To niebywałe! – parsknął Rokiś. – Guzdra i mamruła! Przez nią spóźnimy się na uroczystość!

– Jaką uroczystość… co wy… – zamamrotała Kaśka łypiąc sennym okiem.

– Dekoracja zasłużonych! Wstawaj, wyłaź! Nie ma czasu!

– Mamra i guzdrala! Zawsze to mówiłem!

Ledwie zdążyła podejść do okna i otworzyć je, chwycili ją za ręce, głowę i wszelkie części ciała i poszturchując, zrzędząc, poganiając wciągnęli na czwarty latawiec.

Siedziała na nim oszołomiona, a prostokąty niosły się teraz w górę, wylatując nad słońce.

– Dekoracja zasłu… Ja wracam! – wrzasnęła nagle Kaśka. – Jak ja wyglądam! Chcę się też przebrać!

– Jeszcze czego! Gamra i mużdrała! Spóźnimy się na koktajl! – oburzony Rokiś zatrzepotał łapami, a cienka fajeczka wymknęła mu się i poleciała wirując jak piórko wentylatora.

Kaśka z rozpaczą zerknęła na swoją barchanową piżamę w niebieskie czajniki z oberwanym guzikiem na samym brzuchu.

– Nie przejmuj się! – pocieszył ją Brodaś. – Ważna jest mina, będziesz udawać, że to najnowsza moda.

– Ale gdzie wy mnie wleczecie! Co trzeba dekorować? – dopytywała się Kaśka.

– Nie my mamy dekorować, tylko nas będą! Masz przecież zaproszenie w kieszeni! – powiadomił ją Mariusz.

Rzeczywiście, z kieszeni od piżamy sterczał jakiś błyszczący kartonik. Kaśka przysunęła go do oczu i przeczytała migocące jak neony literki:

Podwieczorek Wdzięczności:

Dla Tych, Którzy Zasłużyli Się I Przyczynili

Do Uratowania Statku

I Jego Załogi Ze Strefy Nieprzyjaznej

Odbędzie Się

Dziś I Zaraz

Na dole były słowa napisane jakimiś innymi, nie znanymi Kaśce literami. Na próżno przechylała kartonik na wszystkie strony, spodziewając się, że odczyta ich znaczenie. Połyskujące zawijasy to pokazywały się, to nikły, a kształt ich jakby zmieniał się za każdym razem. Nie mogła więc dowiedzieć się, kto zaproszenie wysłał ani jak nazywa się statek, ani dokąd niesie ją biały latawiec.

Brodaś pokiwał do niej uspokajająco ręką.

– Nie przejmuj się! Ja też nic nie wiem!

Kaśka miała zamiar właśnie się przejmować, i to przede wszystkim swoim straszliwie nieuroczystym strojem, ale świat, przez który lecieli, był taki ciekawy, wiatr, który na nich wiał, taki ciepły, a obłoki, przez które przebijali się co chwila, takie miękkie, puchate i pachnące ni to wiosną, ni to wakacyjnym latem, że przejmowanie się wyleciało jej jakoś z głowy.

Poprzestała więc tylko na tym, że uskubała kawał przelatującej chmurki i owinęła ją wokół siebie, produkując na poczekaniu coś na kształt peleryny, która maskowała brak guzika na brzuchu i przy krótkie piżamowe rękawy

Latawce łagodnie wślizgiwały się na coraz wyższe piętra chmur. Po jednym z takich kłębiastych dywanów sunął z daleka samolot, połyskując srebrzystym tułowiem. Kaśka w pierwszej chwili zaczęła ciągnąć ster swego latawca, chcąc usunąć się olbrzymowi z drogi.

Ale Rokiś wrzasnął coś do niej wesoło, pokazując odrzutowiec, i Kaski nagle zobaczyła w jego okrągłych okienkach dwie bardzo znajome twarze przyciśnięte do szyby i przypatrujące się jej z radością.

– Hurra! Hurra! – krzyknęła, zrywając się na równe nogi na swym latawcu, i wymachując połami peleryny.

Samolot zatrzymał się wśród chmur, a twarze znikły z okienek. Lecz zaraz odskoczyły drzwiczki i wysunęły się przez nie po kolei dwa podobne do jej własnego latawce, tylko że całkiem czerwone.

– Hurra! Hurra! – odkrzyknęli mama i tata przyłączając się na swych czerwonych latawcach do ich białego orszaku.

Cała kolumna przyspieszyła teraz i leciała prosto jak strzelił przez czystsą błękitną przestrzeń bez chmur. Kierowali się w stronę szaroróżowej, przedziwnej chmurowej budowli, która piętrzyła się przed nimi. Z daleka miała kształt korony, lecz w miarę jak się zbliżali, wyglądało na to, że będzie to raczej jakieś okrągłe miasto, otoczone obronnym murem z wieloma bramami. Jednak i to okazało się złudzeniem. Gdy jedna z bram otworzyła się przed nimi i latawce wpłynęły do środka, znaleźli się jakby na niezbyt wielkim stadionie sportowym. Okrągły placyk pośrodku otoczony był rzędami miękkich, puszystych i czerwonawych siedzisk, umieszczonych jakby na okrągłych schodach.

Wprowadzono ich i wskazano im miejsca w honorowej loży.

Lecz kto właściwie podejmował ich tutaj, kto był gospodarzem tego niezwykłego miejsca? Tego właśnie nie wiedzieli. Zewsząd otaczał ich gwar przyjaznych głosów, dotykały ich jakieś życzliwe ręce, wskazując drogę. Stadion na pewno był zapełniony, a może nawet zatłoczony – czuli to przecież. Rozglądali się wokół i już-już wydawało im się, że migają im przed oczyma jakieś drobne sylwetki… lecz wszystko przeniknięte było takim migotaniem, takim połyskiem i tak na wpół przezroczyste, że właściwie nie wiedzieli, czy coś widzą, czy tylko im się zdaje…

Dziwne to było bardzo i Kaśka gubiła się w domysłach, czy gospodarze są tacy ostrożni, że nie chcą być do końca widziani, czy taka jest ich półwidzialna natura, czy też światło jest tu takie dziwne, że wszystko prześwietla i odmienia… Ale te wszystkie jej domysły były dosyć powolne i nie za bardzo ważne… Było jej nazbyt błogo, aby myślom chciało się wysilać. Siedziała wtulona między miękkie ciepło mamy i trochę kościste ciepło taty, trzymała ich oboje za ręce i nikt z nich nic nie mówił. Czekali, co będzie dalej.

A tymczasem gwar i ruch ucichł i rozległa się muzyka łagodna, ale wesoła, pobrzękująca jakby dzwonki na szyjach owiec albo wezwanie z dalekiej dzwonnicy, biegnące przez wiele pól.

Zrobiło się uroczyście, a gdy zamilkły ostatnie dzwonienia, jakiś niewidzialny głos wywołał po kolei ich przezwiska, nazwiska i imiona, prosząc, aby wstąpili na podium zwycięzców.

Rokiś kroczył dumnie na przedzie, wypinając swój potłuściały cokolwiek ostatnio brzuch z taką miną, jakby za chwilę miała się odbyć jego własna koronacja na króla kosmosu. Brodaś maszerował nieśmiało, trochę przygarbiony, bo zawsze wstydził się, gdy go chwalono, i uważał, że nie ma za co. Kaśka, plącząc się i potykając o własnej produkcji szatę, a Mariusz Piegariusz przejęty cały, wyprostowany na baczność.

– My, mieszkańcy planety… (nazwa była całkiem niezrozumiała i nawet niemożliwe było powtórzenie jej w ludzkim języku), dekorujemy stojących tu przed nami mieszkańców Ziemi Znakiem Dobrej Woli… przyszli bowiem z pomocą naszym towarzyszom, nie pytając, co oni za jedni i żadnej nie oczekując korzyści… Czas zgody i przyjaźni między naszymi ludami jest jeszcze bardzo daleki… Wiele musi zmienić się w sercach i w głowach… Wasze serca i myśli wyprzedziły czas… Przyjmijcie ten znak od nas…

Kaśka czuła, że jakieś dłonie przypinają jej do piżamy okrągły medal, rzucający dookoła, delikatne, porozumiewawcze błyski.

– Co zaś do innych sposobów naszej podzięki… Chcemy zaproponować coś jednemu z was… Stoi tu oto między nami Mariusz Piegariusz, mieszkaniec Muzeum Domów, Krainy Czarnych Ulic, Piwnic i Podwórek… Przyglądaliśmy się jego losom… W Krainie Czarnych Ulic nie ma on odpowiedniej opieki. Jego zdolności marnują się… Mierzyliśmy jego inteligencję! Mógłby osiągnąć wielkie sukcesy! Chcemy, Piegariuszu, zabrać cię do nas. Będziesz miał doskonałe warunki i niczego ci nie zabraknie. Czy zgadzasz się na to? Patrz!

Kaśka zobaczyła, jak jakiś cień dotknął ramienia Mariusza. I oto Mariusz Piegariusz odmienił się całkowicie. Jego małą, chomikowatą buzię otaczał teraz lśniący, złocisty hełm kosmonauty. Miał też na sobie piękny skafander, zgrabny i miękki, pełen wymyślnych kieszeni. Mariusz stał i spoglądał w dół na ten skafander. Podniósł rękę do twarzy i oglądał błyszczące rękawy. Jego twarz także rzucała dziwne błyski i połyski i Kaśka zlękła się, bo zdawała jej się ta twarz wśród połysków coraz bardziej półprzeźroczysta, pół widzialna, jak tamte twarze kosmitów.

A tymczasem Mariusz opuścił już rękę. Chrząknął raz i drugi i ukłonił się, jakby miał powiedzieć wiersz na uroczystości szkolnej.

– Ja… – zaczął Mariusz. – Ja bardzo dziękuję. Ale ja wolę u nas, u siebie. Ja tam czekam na tatę!

– A gdzie jest twój tata? Czemu nie zajmuje się tobą? – zapytano.

– Tata mój… poszedł z milicjantem… Ale powiedział: „Zostań tu i czekaj” – oświadczył Mariusz krótko, a jego twarz znowu stała się wyraźna, jak prawdziwe ludzkie twarze. – Zabierzcie ten strój… ten garnitur też pewnie od was dostałem, więc też go zabierzcie… A przecież… chyba i tak możemy kolegować, no nie?

– Z żalem słucham twojej odmowy – odpowiedział głos. – Ale była to tylko propozycja, a propozycję można zawsze przyjąć lub odrzucić. Gdybyś się namyślił później, możemy zawsze przysłać po ciebie, pamiętaj. A teraz przystąpmy do zabawy i poczęstunku.

Sprowadzono ich z uroczystego podium i Kaśka zaczęła przepychać się w stronę rodziców, a za nią cała trójka towarzyszy. Od bocznej jakiejś bramy stadionu wystartowała ku nim cała flotylla tac i półmisków. Kopce przepięknych kanapek, strojnych w pomidorki i plastry młodego ogórka. Talerze pełne winogron, pomarańcz, bananów i napęczniałych od soku gruszek. Miseczki z malinami i łubianeczki pełne poziomek. Stosy rurek z kremem, puchary galaretek i inne pyszności godne najwspanialszych koktajlbarów. Wszystko to unosiło się w powietrzu, zabiegało im drogę, zachęcało, częstowało.

Kaśka ujrzała, jak Rokita wpycha sobie do gęby ogromny banan, mlaskając i mrużąc z zachwytu oczy. Piegariusz, wcale nie przejęty swą niedawną ważną rolą, zacisnął szczęki na jakimś chrupiącym pierożku.

Tata rąbał wielką gruchę, a sok bezwstydnie ściekał mu po marynarce. Mama sączyła przez rurkę jakiś sok.

– Mamo, tato! – krzyknęła Kaśka, chwytając ogromne rożysko z lodami. – Zaraz wam opowiem od początku!

Mama zamachała do niej ręką, lecz w tej samej chwili Kaśka poczuła, że zapomniana siła przyciągania ziemskiego powróciła nagle, ciągnąc ją z całej siły w dół.

– O rety, spadam! – wrzasnęła i poczuła, że leci. Lecz było to tylko jedno drgnienie. Zatrzymała się w przeciągu sekundy, a pod nią znów było puszysto i miękko. Ale było to tym razem jej własne łóżko, kołdra i poduszka.

Kaśka usiadła i zaczęła strząsać z siebie senny tuman, machając energicznie głową.

Pewne było, że mama i tata siedzą sobie w najlepsze w dalekiej Mongolii.

Smakowity rożek z lodami rozwiał się jak mgła, a na piersi nie był przypięty żaden medal. Nawet guzik od piżamy, który tak ją zawstydzał, tkwił sobie spokojnie na swoim miejscu na brzuchu.

Pachniało tylko pomarańczami. Pomarańczami ze snu. Ale to babcia stała przy łóżku i podsuwała jej talerzyk pełen złocistych, aromatycznych cząstek.

– Dzień dobry, Kasieńko, patrz, jakie słońce na dachach – powiedziała babcia łagodnie.

– Oj, babciu, ale ty mnie rozpieszczasz! – zamruczała Kaśka i wpakowała sobie do ust aż trzy cząstki pomarańczy naraz.

Rozdział ósmy

Pułapka w szkole

Kaśka maszerowała szkolnym korytarzem, nie dostrzegając i nie czując ustawicznych potrąceń, szturchnięć i zderzeń z pędzącymi przed siebie jak tabun rozhukanych bawołów pierwszakami, drugakami i zerakami płci obojga. Roztrząsała po raz nie wiem który wszystkie po kolei szczegóły swego ostatniego snu.

„Szkoda! Mogliby naprawdę dać nam jakiś medal. Szkoda! W ogóle nie zdążyłam pogadać sobie z tatą i mamą. I do tego nie zdążyłam nic zjeść, nawet ugryźć tych dobroci…”

Dotarła do drzwi z napisem „Sekretariat” i zapukała do nich ostrożnie.

– Proszę – zawołał głos pani sekretarki, więc wsunęła się do środka, tłamsząc w garści monety, wyciągnięte z kieszeni.

– Ja chciałam zapłacić – zająknęła się patrząc przerażonym wzrokiem dookoła – zapłacić za PZU – dokończyła, wepchnąwszy swe przerażenie do środka i rozkazując mu tam siedzieć cicho.

Nie był to rozkaz łatwy, bo na dwóch krzesełkach, obok pani Ali, siedziały osobiście obydwie kidnaperki w swych jadowitych beretach na głowach. Tak, tak – te same, przed którymi Mariusz ukrywał się, a one ścigały go po podwórkach. Teraz siedziały sobie tutaj i triumfalnie szeleściły jakimiś papierkami, rozkładając je pani sekretarce przed oczyma.

– Właśnie od tygodnia jest miejsce w pogotowiu – mówiły jedna przez drugą. – Specjalnie walczyłyśmy o przydział dla niego, bo jest taki mały! Byłyśmy już kilkakrotnie w miejscu zamieszkania. Ale on się chyba ukrywa przed nami. To jakieś dziwne dziecko! Jeden raz tylko rozmawiał z nami i od tej pory zawsze nam ucieka! Nigdy nie możemy go zastać? Więc chcemy go wziąć ze szkoły…

– Chwileczkę – powiedziała pani Ala. – Czego ty, dziecko, chcesz? Zapłacić składki? Dobrze, zostaw pieniążki, zaraz ci napiszę kwit. A ty przez ten czas pójdziesz do klasy Ic i przyprowadzisz Mariusza Wilczka. Znasz go, prawda?

– Proszę pani… – zaczęła Kaśka, zdecydowana zdemaskować zaraz kidnaperki i z pomocą pani Ali zamknąć je w więzieniu. Ale nurknęła okiem na rozłożone przed panią sekretarką papiery i zamilkła. Zobaczyła na nich wiele bardzo urzędowych, kolorowych pieczęci i wypisane drukowanymi literami imię i nazwisko Mariusza. Łatwo było się domyślić, że przeciwko potędze tych pieczątek skromne oświadczenia uczennicy klasy IIIb niewiele wskórają.

– Dobrze, dobrze, wiem, że zapomniałaś wcześniej zapłacić – powiedziała pani sekretarka. – Idź po Mariusza i wracajcie tu zaraz.

Kaśka zrobiła przepisowy „w tył zwrot” i ruszyła z powrotem przez korytarz pełen rozhukanych bawołów. Tylko że teraz sama była już rozhukanym bawołem i wpadała nieprzytomnie na jednych, a potrącała innych. Dopadła Mariusza przy oknie, grającego beztrosko jakiś mecz polegający na dmuchaniu w papierową kulkę.

– Mariusz! Mariusz! Kidnaperki przyszły po ciebie! Mają jakieś papierki, że trzeba cię zabrać na pogotowie. Siedzą w sekretariacie, a ja mam cię do nich przyprowadzić! Chodź, od razu pójdziemy do dyrektorki i wszystko jej wyjaśnisz! Zobaczysz, jak ona je pogoni! Popamiętają sobie!

– Coś ty, niemądra! Ja wieję! Dyrektorka też będzie przeciwko mnie, zobaczysz, ona mnie odda tym babom! Ja wieję, musisz mi pomóc, bo przez szatnię mnie ciotka nie wypuści! Jeszcze mamy dwie lekcje!

Mariusz wpadł do klasy i chwycił swoją torbę z książkami.

– Słuchaj! Jak skończysz lekcje, spróbuj mi jakoś wyciągnąć z szatni kurtkę i buty! I przyjdź po obiedzie tam, do skrzyni, wiesz gdzie… I jeszcze… poczekaj… mam myśl!

Rozejrzał się dokoła i złapał za fartuch pulchnego, zadumanego chłopca, który przeżuwając coś pracowicie wyglądał przez okno.

– Ty, Przemek! Idź z nią do kancelarii, wołają cię!

– Będzie więcej zamieszania – mrugnął do Kaśki. – On ma to samo nazwisko… Myśmy dwa Wilczki, tylko trochę inne… No, cześć! Przyjdź do skrzyni!

I Piegariusz popędził do ubikacji, skąd, jak Kaśka wiedziała, można było przez wąskie okienko wyskoczyć na boisko, a stamtąd na ulicę i dalej. Była to tajemna droga wagarowa, z której nieraz korzystali chłopcy ze starszych klas.

Postała jeszcze przy parapecie i po chwili ujrzała Mariusza, jak przebiega skulony przez boisko, rozpryskując kapciami błoto w kałużach.

– No, jak iść, to iść – powiedział Przemek, wgryzając się od nowa w swoją bułkę.

Kaśka odstawiła Przemka pod drzwi sekretariatu i przyciśnięta do ściany czekała, co z tego wyniknie.

Po chwili skrzypnęły drzwi i spokojny Przemek wytoczył się z powrotem na korytarz.

– No i co? I co? – dopadła go Kaśka.

– Nigdy nie wiedzą; kogo szukają… – odparł flegmatycznie Przemek. – A teraz chcą właśnie Piegariusza. Idę po niego… – Zakąsił swoją bułę i ruszył spokojnie do klasy Ic po pustym już korytarzu, bo właśnie wydzwonił dzwonek i rozhukane bawoły popędziły do klas. Kaśka zrobiła to samo. Przycupnęła w swojej klasie. Zrobiła minę człowieka, dla którego najważniejszą na święcie sprawą są czasowniki, o których właśnie toczyła się lekcja. Ale ta mina była tylko oszukaństwem. Gdyby pani zechciała dowiedzieć się od Kaśki czegoś o czasowniku, spotkałby ją zawód. Bo Kaśka, oczywiście, myślała o czymś zupełnie, ale to zupełnie innym.

Na następnej przerwie zebrała się na odwagę i na sztywnych z przejęcia nogach poszła do sekretariatu odebrać swój kwit.

Pani Ala spojrzała na nią dobrotliwie.

– Oj, Kasiu, gapa jesteś. Przyprowadziłaś nam nie tego Wilczka, co trzeba. A tamten przez ten czas uciekł. I te panie z pogotowia znowu będą go musiały szukać.

– Proszę pani… – odważyła się Kaśka. – A na co on jest chory? – w porę ugryzła się w język, zanim wygadała, że widziała Mariusza całego i zdrowego jak ryba.

– To nie jest takie pogotowie dla chorych. To pogotowie opiekuńcze. Taki rodzaj domu dziecka. Mariusz nie ma opieki w domu, chowa się sam. Musi zamieszkać w pogotowiu, tam będzie mu dużo lepiej. Będzie miał ubranie, jedzenie, kolegów, wychowawców. A w tym pogotowiu już postanowią, co i nim dalej zrobić. Masz tutaj swój kwit.

Kaśka dygnęła grzecznie i wróciła do klasy. Była to już ostatnia lekcja. Po niej należało wykonać zadanie z wydobyciem odzieży Mariusza z szatni klasy Ic.

Ale panią woźną zagadały jakieś mamy z zerowej klasy i Kaśce udało się to zrobić bez żadnego kłopotu.

Teraz Kaśka siedziała znowu przy oknie, tak jak kiedyś, i wpatrywała się w ciemniejącą za szybami krainę dachów. Znowu szukała rozwiązania zagadki lecz dzisiejsza zagadka była o wiele trudniejsza. Raz zdawało się Kaśce, że nie ma ona żadnego rozwiązania, a czasem znowu, że tych rozwiązań jest za dużo i każde inne, a wtedy przecież zagadka w dalszym ciągu pozostaje zagadką.

Było to takie niespodziewane, jakby mała i niepozorna roślinka miała pod ziemią korzenie wielkie i kręte jak baobab.

Okazało się, że nie tylko na dalekich, obcych planetach kryje się wiele niezbadanych problemów i tajemnic.

Taka sama obca planeta, której Kaśka nie znała wcale i zupełnie, mieściła się także tu niedaleko, i było ją widać z Kaśczynego okna. Planeta Dachów, Kraina Czarnych Ulic albo, jak nazywał ją tata – Muzeum Domów.

Życia na tej bliskiej planecie nie pokazywano w telewizorze ani nie ogłaszano przez radio.

Można było go nie zauważać, jeśli się nie chciało, a wtedy, gdy już za bardzo właziło przed oczy, powiedzieć, że jest brzydkie, głupie i samo sobie zawiniło. Trzeba mu się było lepiej postarać, toby mu się i lepiej działo.

Ale to rozwiązanie zagadki wcale nie było prawdziwe.

Ludzie z czarnych ulic nie byli tacy sami, jak ci z białych osiedli.

Może ich silniki były za słabe i za delikatne i dlatego przegrywali w wyścigu do wszystkiego, co najlepsze?

Omijały ich pochwały i nagrody. Nikt nie ściskał im dłoni, nie stawiał za wzór i nie kierował na lepsze posady.

Może nie umieli wyprzedzać, zajeżdżać drogi, wymuszać pierwszeństwa, błyskać karoserią, wsuwać się na skrzyżowaniach na najlepszy pas ruchu?

Ani rozdzielać wdzięcznych uśmiechów?

A może wcale tego nie chcieli?

Może mieli coś innego, co było dla nich najważniejsze, ale nikt inny nie wiedział, co to jest? Nikt tego nie mógł zrozumieć?

I dlatego właśnie byli z innej planety?

Kaśka zamyśliła się jeszcze mocniej, z całej siły, jakby jej myśli musiały przeskoczyć przez bardzo wysoką przeszkodę, która stanęła im na drodze.

Myśli podbiegały do przeszkody, rozpędzały się do skoku, wspinały na przeszkodę i spadały z niej z powrotem. Bo jej nie mogły pokonać.

A pokonanie to było niezbędne, żeby Kaśka mogła wiedzieć, po czyjej jest stronie. To znaczy wiedziała na pewno, że jest po stronie Mariusza. Ale nie wiedziała, jak mu naprawdę trzeba pomóc, i nie wiedziała, po czyjej stronie jest on sam. Czy jest po swojej stronie, czy po jakiejś innej?

Przypomniała sobie jeszcze raz wszystkie swoje rozmowy z Mariuszem, a najbardziej tę ostatnią dzisiejszą, gdy niosła do kryjówki wyniesioną z szatni jego kurtkę i buty. Gdy przekradała się ostrożnie przez czarne podwórka, zerkając na prawo i lewo, za i przed siebie. Dotarła do skrzyni i zapukała w nią ostrożnie. Mariusz wygramolił się ze środka, sfioletowiały trochę od chłodu, szybko złapał swoją kurtkę i opatulił się w nią.

– Dobrze ci się wszystko udało! Nadajesz się, żeby kraść z tobą konie!

– Nie chcę kraść żadnych koni! Posłuchaj, co ci powiem!

– To tylko takie powiedzonko, że jesteś dobrym kumplem – wytłumaczył jej zadowolony Mariusz.

– Ale ja się dowiedziałam dla ciebie ważnej rzeczy od pani Ali. Ona powiedziała, że te bereciaste to są porządne babki, że je zna! Nie masz się czego ich bać!

Mariusz podskoczył jak oparzony, błysnęły wściekle jego oczy i piegi.

– A co, może przyprowadziłaś je tutaj? Gadaj, mówiłaś im o kryjówce?

– No coś ty, niemądry… Chciałam ci tylko powiedzieć, że nie musisz uciekać i bać się, i siedzieć w tej skrzyni!

Mariusz odetchnął z ulgą.

– Już ja wiem, jakie one porządne! Chcą mnie złapać i zamknąć!

– Oj, nie zamknąć… One cię tylko zabiorą do takiego domu dziecka!

– No właśnie, czyli mnie zamkną!

– Słuchaj – zaczęła Kaśka pojednawczo. – A ty byś nie mógł na swojego tatę poczekać w tym domu dziecka?

– Zwariowała! Czy to ja jestem krowa, żeby chodzić w stadzie i dawać mleko zawsze o tej samej godzinie? Przyczepili się do mnie wszyscy, a nawet i ty! Sama idź tam, jakżeś taka mądra!

– Ale przecież musisz mieć dom…

– A co, myślisz, że ja nie mam domu? – obraził się Mariusz. – Że mam tylko tę skrzynię? Coś ty! My tu mieszkamy z babką na czwartaku! Tata też, jak był z nami… Ale im się nie podoba moja babcia, że lubi sobie wychylić… Mówią też, że się o mnie nie troszczy – a co się ma troszczyć jeszcze więcej? I tak wszystko mam, czego mi potrzeba, kto ma lepiej niż ja?

– Niż ty? – zakrzyknęła wtedy Kaśka zdumiona.

– A pewnie! Latam, gdzie chcę, i nikt mi nie broni! Butelki rano pozbieram i już mam trochę grosza! Wszystko tu moje, znajome, własne… nigdy się nie zabłąkam, każdy mnie tu zna… na bazar przylecę, zaraz mnie wołają: Mariusz, Wilczek! Zupy ci nalejemy… a może bigosu! Węglarze przyjeżdżają… na wozie się przewiozę! Nie brak mi niczego!

– A – powiedziała z wahaniem Kaśka, nie chcąc Mariusza znów obrazić – tam byś miał ubranie ładne, zabawki, telewizor.

– Głupiaś, a na co to komu! Zabawki, telewizor – to bujda, nuda, kiedy na ulicach tyle się dzieje! A szmaty? Byle wygodne były! Dziury jeszcze fasonu dodają! Przecież są takie chłopaki, studenci czy jacyś, co specjalnie w podartych chodzą, a z tenisówek im palce sterczą… I wiesz, co jeszcze mówią, wiesz? – zakończył podsuwając Kaśce pod nos swoją usmarowaną pięść. – „Częste mycie skraca życie, mądrzy ludzie żyją w brudzie”.

– No z tym to się już nie zgodzę! – krzyknęła Kaśka oburzona.

– No to się nie gódź, obejdzie się bez łaski! Myślałem, że coś zrozumiesz, ale ty masz za tępy widać mózg dzisiaj albo i całkiem! – pokiwał nad nią głową Mariusz. – Ja i tak się im zawsze wywinę! Ale najgorzej, że one teraz będą się za mną po szkole uganiały i nie mogę się tam pokazać! A ja do szkoły lubię chodzić, bo lubię naszą panią i basen, pływanie lubię…

Westchnął i zaczął wyciągać z kieszeni swoją strzępiastą torbę. Wygładził ją, powiedział „cześć” i wymknął się z kryjówki, a Kaśka, powłócząc nogami, powędrowała przez siedem podwórek do domu i znów pogrążyła się w zadumie.

Rozdział dziewiąty

Burza mózgów

W swoim wielkim strapieniu Kaśka usiadła nad arkuszem papieru i zaczęła pisać list do rodziców.

„Kocham Ma i Ta!

Okazuje się, że łatwiej jest dokonywać czynów bohaterskich niż niebohaterskich. Bo wiadomo, że ma się rację. Osobno jest racja, a osobno nieracja, jak białko i żółtko w jajku. A w sprawach niebohaterskich przeważnie jest jajecznica albo nawet i omlet. Taki omlet to Mariusz, mój nowy kolega. Dlatego koniecznie musicie mi poradzić”.

Zatrzymała się, nadgryzła długopis i pomyślała sobie:

„Nic z tego… zanim list dojdzie, a rodzice odpiszą, zejdzie za dużo czasu…”

– A co? Znów trzeba wyławiać jakieś śliwki z kompotu? – zachrypiało za jej plecami.

Kaśka obróciła się i ujrzała Rokisia, siedzącego na poręczy jej własnego krzesła z wzrokiem utkwionym w liście.

– No, co! – zgorszyła się i z przyzwyczajenia zasłoniła pisanie łokciem. – Nie czyta się…

– Niechcący przeczytałem, daruj! Ale ja bym i tak się od ciebie wszystkiego dowiedział… Miałem przeczucie, że mnie wzywasz, a po co byś mnie wzywała, jakbyś nie miała do mnie sprawy? A jaką byś miała do mnie sprawę, jak nie tę, najważniejszą? Lepiej przestań się już złościć i podaj mi wszystkie informacje!

Więc Kaśka z westchnieniem podała wszystkie informacje.

– No wiesz! – zaperzył się Rokiś. – I ty się jeszcze namyślasz! Łóżeczka jak z pudełeczka, dziateczki jak zapałeczki! I wcale nie ma miejsca na własny, prywatny bałagan, w którym człowiek najlepiej się czuje. Tfu! Ohyda! Znam to jak zły grosz! Poczekaj! Ja im zaraz! Mogę im podrzeć wszystkie papierki i pomylić wszystkie adresy! Poplątać nogi tak, że będą chodziły piętami naprzód!

– Głupi jesteś, Rokito! – przerwała Kaśka.

– Co, ja głupi? Chyba ty sama! Albo nie! Właśnie, że ja! No tak, masz rację, głupim! Bo z drugiej strony… Tak, tak! Poczekaj!

Rokiś zmarszczył straszliwie czoło i drapał się z rozmachem po głowie.

– Wiem! – wrzasnął nagle. – Trzeba więcej głów! Burza mózgów, rozumiesz? Wszyscy myślą na wyprzódki i z tego dopiero lepi się jakieś wyjście z sytuacji! Chodź”!

Wywlókł ją za rękaw z pokoju i pociągnął do kuchni. Babcia i Brodaś siedzieli tam właśnie nad herbatą i głowili się nad sprawami kosmosu.

Rokiś i Kaśka wtargnęli do środka i zażądali poważnej narady.

– A to kto? – spytała babcia, trochę speszona, ponieważ po raz pierwszy ujrzała Rokitę w całej jego diabelskiej krasie. – Też kolega?

– Jaki tam kolega, pani kochana – ukłonił się zamaszyście Rokiś. – Zwyczajny diabeł polny!

– Nie przejmuj się nim, babciu – oznajmiła Kaśka. – Teraz najważniejsza jest sprawa!

Okazało się, że nieprzebrana cierpliwość babci może wytrzymać nawet i to. Więc Kaśka jeszcze raz, najsprawiedliwiej, jak umiała, przekazała wszystkie informacje.

Zapadła cisza.

– Mimo wszystko – powiedziała wreszcie babcia – myślę, że każdy powinien być blisko tego, co mu najbardziej, miłe… do czego się przywiązał i polubił. Że nie trzeba człowieka zabierać z ulubionego miejsca, choćby ono nawet nie było dla innych zbyt piękne. Że trzeba jakoś inaczej… – zafrasowała się.

– Wiecie co? – rzekł Brodaś. – A może by tak najpierw porozmawiać z tymi paniami! Naradzić się z nimi, jakoś je przekonać?

– Właśnie! – ryknął Rokita i podskoczył z uciechy, jakby tylko czekał na taką propozycję. – Właśnie! Archimedes, Kopernik, Newton i inni genialni, a wśród nich Grzegorz Brodaty!

– Czego się wygłupiasz? – spytał Brodaś podejrzliwie.

– Bo myślałem o tym samym! Zrobimy im eksperymencik! Plan mam już obmyślony, tylko potrzebowałem cię do pomocy! – Nachylił się do ucha Brodasia i zaczął mu coś natarczywie szeptać.

– Puknij się w głowę! – huknął zgorszony Brodaś.

– A jak? Szuszuszuszuszu… – nacierał dalej Rokita,

– Chybaś się wściekł! To nie ze mną!

– Ale szuszuszuszuszu… – nie ustępował Rokita. – Szuszuszuszuszu… Bo trzeba się dostać do tego co one mają pod rozumem! No wiesz, do takiego, co to siedzi w człowieku i niby nic nie wie, a swoje robi!

– Podświadomość! – podpowiedziała babcia.

– Właśnie! Szuszuszuszuszu. A do reszty to już one muszą się przebić własnym umysłem.

– Hm – zastanowił się Brodaś. – Coś ty się taki mądrala zrobił?

– Ostatnio dokształcam się z psychologii…

– To tak jak ja – powiedziała babcia na stronie.

– Nie wiem, jak pani, ale diabłom to się bardzo przydaje! – wyjaśnił Rokiś i dalej szeptał coś Brodasiowi do ucha.

– Czyste wariactwo! – krzyknął Brodaś. – Ale dobra, idę z tobą. Przynajmniej będę cię miał pod kontrolą, bo wiem, że i tak sam byś tam poszedł, a wtedy wyczynisz nie wiadomo co.

– Tak, tak – odpowiedział słodziutko Rokita. – Będę cię słuchał jak przedszkolak swojej pani. Co powiesz, to święte! Szuszuszuszuszuszu. Chodź, przygotujemy się!

I obydwaj ulotnili się z mieszkania.

Następnego poranka, dżdżystego i pochmurnego, w pewnym niewielkim gmachu, na którym widniało bardzo wiele czerwonych tablic z białymi napisami, w pokoju na trzecim piętrze obie znane nam panie zdjęły z głów swoje berety i przygotowywały się do spełniania swych codziennych obowiązków.

Nagle okno otworzyło się, chociaż nikt go nie otwierał. Obie w najwyższym stopniu zdumione panie ujrzały, że podpływa do niego jakiś dziwny powietrzny pojazd. Nie był to znany im z gazetowych opisów latający talerz, o nie! Przypominał raczej maluteńki balkonik, unoszący się w przestrzeń bez żadnego oparcia. Na balkoniku tym widniały jednakże dwie postacie prawdziwych kosmonautów. Mieli kosmiczne hełmy i skafandry połyskujące metalicznym blaskiem. Jeden z nich, potężny i barczysty, trzymał się raczej z tyłu. Drugi zaś, niedużutki, o czarnych jak węgiel ślepiach i w niecodziennym, rogatym hełmie, uchwycił się okiennej futryny i wsunął się prawie cały do pokoju.

– Szanowne bereciaste! – zaczął mówić. – Jesteśmy delegatami z kosmosu. Stwierdziliśmy właśnie, że macie tu złe warunki życia i nie możecie się odpowiednio rozwijać! Mamy więc zamiar porwać was w kosmos, a tam będzie wam dużo lepiej! Nauczycie się tam wielu porządnych rzeczy, a między innymi, że nie należy nosić takich niegustownych beretów! Nasza cywilizacja stoi na wyższym szczeblu rozwoju i zapewni wam bardzo dobrą opiekę! Kapewu? Dotarto? Wsiadajcie do mojego kosmicznego okrętu, i to zaraz! Tam będziecie spać w czyściutkich łóżeczkach-pudełeczkach i otrzymacie odpowiednie wykształcenie! Będziecie oglądać kosmiczną telewizję, która wam wytłumaczy, że cała ta wasza Ziemia nadaje się już tylko i wyłącznie do rozbiórki!

– Mili… Mili… – jęknęła przerażona pierwsza pani.

– Tak, tak, oczywiście, jesteśmy bardzo mili, wiemy o tym! – przytaknął jej pośpiesznie Kosmita Rogaty. – Ale do czasu, kochane paniusie, do czasu! Wsiadajcie do naszego okrętu!

– Jakim prawem naruszacie naszą wolność osobistą! – krzyknęła pani druga, widocznie bardziej energiczna,

– Prawem tego, że chcemy was ulepszyć! – wrzasnął Kosmita Rogaty. Wsunął się jeszcze bardziej przez okno, schwycił pierwszą panią za rękę i z całej siły zaczął ciągnąć ku sobie. Lecz w tej samej chwili jego towarzysz, Kosmita Brodaty, zaaplikował mu potężnego kopniaka w srebrzystą pupę.

Kosmita Rogaty zachwiał się, zwolnił uścisk i krzyknął:

– Aha, zapomniałem wam powiedzieć, że to jest tylko taka nasza propozycja! A każdą propozycję można przyjąć albo też odrzucić. Że i tak możemy zostać kumplami! Baj-baj, ciao, adieu! Na pożegnanie daj rączkę, kochanie!

Lecz wówczas Brodaty Kosmita schwycił go za kark. Nie wiadomo, o czym rozmawiali dalej, bo balkonik zachybotał się i odpłynął, niknąc gdzieś w chmurach.

– Zbiorowa halucynacja! – powiedziały do siebie obie panie, spoglądając sobie w oczy. Stało się to po chwili, gdy już zdążyły zażyć dla uspokojenia po jednej małej, białej pigułce i zaparzyć sobie dla wzmocnienia po jednej szklance mocnej herbaty i sprawdzić z całą pewnością, że nikt naokoło nie słyszał ani nie zauważył niczego niezwykłego.

– Co on gadał? Jakieś kompletne bzdury!

– Ale napędzili nam stracha!

– A jednak… Coś w tym było…

I obie, popijając herbatę, również pogrążyły się w głębokiej zadumie.

Tymczasem Kaśka, w czasie dużej szkolnej przerwy, tak sobie, od niechcenia, zeszła na niższe piętro i zajrzała do klasy Ic.

Ku swemu wielkiemu zdumieniu ujrzała Mariusza Piegariusza, ścierającego z wielkim rozmachem tablicę ogromną, ociekającą wodą gąbką.

– Mariusz! – pisnęła. – Mariusz! Przyszedłeś?

– No chyba widzisz – oświadczył z godnością. – Przyszedłem, bo coś wymyśliłem! I nawet już częściowo wykonałem. A powiem ci po szkole.

Więc Kaśka poskromiła swoją ciekawość i wróciła do klasy na ostatnią lekcję.

W godzinę potem maszerowali już oboje kostropatym chodnikiem, wybrzuszanym lub na zmianę zapadłym, pociętym przez wykopki i wygrzebane z nich pagórki gliny.

– Wymyśliłem – tłumaczył Mariusz, stawiając wielkie kroki i kręcąc w powietrzu zawrotnego młynka workiem. – Wymyśliłem naszą panią z klasy.

– Jak to wymyśliłeś? Przecież ona już dawno była!

– Jako zwyczajna pani to pewnie, że była już dawno! Ale ja ją wczoraj wymyśliłem na swojego pomocnika!

– Na pomocnika? Tę chudą Zgryzotę w okularach? – zdumiewała się ciągle Kaśka.

– A pewnie! No i co się tak dziwujesz? Z wyglądu to ona jest Zgryzota, ale z rozumu – komputer, i to wieloczynnościowy! Więc wczoraj z tego wszystkiego do niej poszedłem na naradę! Bo ona tu mieszka na naszej ulicy, w trzecim podwórku! I obiecała mi swoje poparcie!

– Ale co, co ci mówiła, a co ty jej?

– Ii, czy ja tam pamiętam wszystko! Długośmy gadali! – z wyższością powiedział Mariusz. – Najważniejsze, powiedziała, że jeśli będę się dobrze starał w szkole, to mi zrobi poparcie u bereciastych, żebym mógł sobie mieszkać w domu! A bereciaste dzisiaj i tak nie przyszły! Licho wie czemu – zamyślił się przez chwilę. – A jeszcze mówiliśmy o ludziach, stołkach i przystankach.

– Co? O stołkach? – pytała Kaśka przejęta.

– No tak, że człowiek nie jest jak stołek albo przystanek autobusowy, żeby go tak przestawiać na inne miejsce. On ma korzenie, jak drzewo, i piwnice, tak jak dom – chociaż ich wcale nie widać.

Wydostali się na ogrodzony zębatym parkanem teren politechniki i przemknęli przez zardzewiałą furtkę, od której nikt nie odganiał.

Zadarli głowy do góry, na jesienne drzewa.

A drzewa łysiały coraz bardziej na tym wietrze i zdradzały swoje sekrety odsłaniając wielkie, rozkudłane wronie gniazda, do tej pory pochowane wśród liści.