126231.fb2 Rozprawa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Rozprawa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

— Domyślani się, o co panu chodzi. O tym, jak jestem zbudowany, nic nie wiem, podobnie jak i pan nie wie nic o swojej anatomii czy fizjologii, przynajmniej nie wiedział Pan, dopóki nie przeczytał jakiegoś podręcznika biologii. Ale ta strona konstrukcyjna chyba mało pana interesuje i chodzi panu raczej o psychiczną? O nasze — słabe miejsca?

— O słabe miejsca też. Ale — wie pan — każdy w końcu coś niecoś wie o swoim organizmie, to nie jest wiedza naukowa, ale wynikła z doświadczenia, samoobserwacji.

— Oczywiście, organizmu się przecież używa i mieszkaj w nim… to daje okazję do obserwowania…

Burns znów się uśmiechnął, jak poprzednio, ukazując równe — ale nie nazbyt równe — zęby.

— Więc mogę pana pytać?

— Proszę.

Pirx usiłował zebrać myśli.

— Czy to mogą być pytania… niedyskretne? Wręcz intymne?

— Nie mam nic do ukrycia — powiedział tamten po prostu.

— Czy spotkał się pan już z taką reakcją, jak zaskoczenie, strach i odraza, spowodowane tym, że pan nie jest człowiekiem?

— Owszem, raz jeden, podczas operacji, przy której asystowałem. Drugim asystentem była kobieta. Wiedziałem już wtedy, co to jest.

— Nie zrozumiałem pana…

— Wiedziałem już wtedy, co to jest kobieta — wyjaśnił Burns. — Z początku nie było mi nic wiadomo o istnieniu płci…

— A!

Pirx zły był na siebie, że nie udało mu się powściągnąć tego okrzyku.

— Więc była tam kobieta. I co się stało?

— Operator skaleczył mnie w palec skalpelem, rękawiczka gumowa rozeszła się i było widać, że nie krwawię.

— Jak to? Ależ Mc Guirr mówił mi…

— Teraz bym krwawił. Wtedy byłem jeszcze „suchy”. To się tak nazywa — w żargonie wewnętrznym naszych „rodziców”…- powiedział Burns. — Bo ta krew nasza to czysta maskarada: wewnętrzna powierzchnia skóry jest gąbczasta i nasycona krwią, przy czym ten zabieg nasycania trzeba powtarzać dość często.

— Aha. I ta kobieta zauważyła? A operator?

— Och, operator wiedział, kim jestem, ale ona nie. Zorientowała się nie od razu, dopiero przy końcu operacji, a i to głównie dlatego, ponieważ on się zmieszał…

Burns uśmiechał się.

— Chwyciła moją rękę, podniosła ją do oczu i kiedy zobaczyła, co jest… w środku, rzuciła ją i uciekła. Zapomniała, w którą stronę otwierają się drzwi operacyjnej, ciągnęła je, a że się nie otwierały, dostała ataku histerycznego.

— Tak — powiedział Pirx. Przełknął. — Co pan wtedy czuł?

— Nie czuję w ogóle wiele… ale to nie było przyjemne — wolno rzekł Burns i uśmiechnął się znowu. — Nie mówiłem o tym z nikim — dodał po sekundzie — ale mam wrażenie, że mężczyznom, nawet nieobytym, jest łatwiej przestawać z nami. Mężczyźni godzą się z faktami. Kobiety z niektórymi faktami nie chcą się pogodzić. Mówią dalej „nie”, nawet jeśli już nic oprócz „tak” powiedzieć nie można.

Pirx przez cały czas patrzał na mówiącego, wpatrywał się w niego wtedy zwłaszcza, gdy Burns odwracał wzrok, bo usiłował odkryć w nim tę jakąś inność, która by go uspokoiła, jako dowód, że wcielenie maszyny w człowieka nie jest jednak doskonałe. Przedtem, kiedy podejrzewał wszystkich, sytuacja była inna; teraz, mając z każdą chwilą coraz mniej wątpliwości, że to, co mówił Burns, jest prawdą, i doszukując się fałszu raz w bladości Burnsa, która uderzyła go już przy pierwszym spotkaniu, raz w Jego ruchach, tak opanowanych, w nieruchomym połysku, jasnych oczu, musiał sobie powiedzieć, że w końcu bywają przecież i ludzie równie bladzi czy mało ruchliwi; wtedy znów wracały wątpliwości — a całemu temu obserwowaniu towarzyszył uśmiech lekarza, nie zawsze odnoszący się jakby do jego słów, wyrażający raczej wiedzę o tym, co Pirx właśnie czuł; ten uśmiech sprawiał mu przykrość, mieszał go i tym trudniej przychodziło mu kontynuować indagacją, że Burns przejawiał w odpowiedziach niczym nie zmąconą szczerość.

— Pan uogólnia na podstawie jednego wypadku — mruknął.

— Och, miałem potem sporo do czynienia z kobietami. Pracowało ze mną — to znaczy: uczyło mnie — kilka. Były wykładowcami — i tak dalej. Ale one wiedziały z góry, kim jestem. Starały się więc ukrywać emocje. Nie przychodziło im to łatwo, ponieważ miewałem okresy, w których drażnienie ich sprawiało mi satysfakcję.

Uśmiech, z jakim patrzał Pirsowi w oczy, był niemal impertynencki.

— Szukały, wie pan, jakichś cech szczególnych, wyróżniających in minus, a ponieważ tak im na tym zależało, niekiedy bawiłem się, przejawiając takie cechy.

— Nie rozumiem.

— O, na pewno pan rozumie! Udawałem marionetkę fizycznie, pewną sztywnością, i psychicznie — biernością posłuszeństwa… tylko gdy już się takimi odkryciami zaczynały napawać, nagle ucinałem grę. Myślę, że miały mnie za stwór diabelski.

— Czy pan nie jest uprzedzony? To są tylko domysły, tym bardziej że, jeśli były wykładowcami, musiały mieć odpowiednie wykształcenie.

— Człowiek jest istotą doskonale niezborną — rzekł flegmatycznie Burns. — To jest nieuniknione, jeśli się powstawało tak jak wy; świadomość to część procesów mózgowych, wyodrębniona z nich na tyle, że stanowi w subiektywnym odczuciu jedność, ale ta jedność jest złudzeniem introspekcji. Tych innych procesów, które unoszą świadomość, jak ocean — górę’ lodową, nie odczuwa się bezpośrednio — one dają o sobie znać, czasem tak dobitnie, że świadomość zaczyna ich szukać. Z takiego poszukiwania właśnie powstało pojęcie diabła, jako projekcja — w świat zewnętrzny — tego, co choć jest i działa w człowieku, w jego mózgu, nie daje się umiejscowić ani tak jak myśl, ani tak jak ręka.

Uśmiechał się szerzej.

— Wykładam panu cybernetyczne podstawy teorii osobowości, które pan pewno zna? Maszyna logiczna różni się od mózgu tym, że nie może mieć naraz kilku wykluczających się programów działania. Mózg może je mieć, zawsze je ma, dlatego jest polem bitew u świętych albo wypalonym pobojowiskiem sprzeczności u ludzi zwyklejszych… Sieć neuronowa kobiety, jest trochę inna niż u mężczyzny; to nie dotyczy inteligencji; zresztą różnica jest tylko statystyczna. Kobiety łatwiej znoszą współistnienie sprzeczności — na ogół tak jest. Nawiasem mówiąc, dlatego mężczyźni głównie tworzą naukę, bo ona jest poszukiwaniem jednego, więc niesprzecznego porządku. Sprzeczność przeszkadza mężczyznom bardziej, więc usiłują ją usunąć, redukując różnorodność do jednolitości.

— Być może — powiedział Pirx. — Więc pan dlatego uważa, że one widziały w panu diabła?

— To już za wiele powiedziane — odparł tamten. Położył ręce na kolanach.

— Byłem dla nich w najwyższym stopniu odpychający i — przez to pociągałem. Byłem urzeczywistnioną niemożliwością, czymś zakazanym, czymś, co jest wbrew światu, rozumianemu jako porządek naturalny, i strach ich nie był tylko chęcią ucieczki, ale także samozatraty. Jeżeli nawet żadna nie powiedziała sobie tego tak wyraźnie, ja mogę to za nie powiedzieć: stanowiłem, w ich oczach, wyłamanie się z uległości wobec nakazów biologicznych. Jako upostaciowany bunt przeciwko Naturze, jako istota, w której biologicznie racjonalna, więc interesowna więź uczuć z funkcją podtrzymania gatunku została rozerwana. Zniszczona.

Bystro spojrzał na Pirxa.

— Pan myśli, że to filozofia kapłona? Nie, ponieważ nie zostałem okaleczony; nie jestem zatem istotą gorszą, jestem tylko odmienną od was. Której miłość jest — w każdym razie: może być — tak samo bezinteresowna, tak samo na nic niepotrzebna — jak śmierć, a przez to z wartościowego narzędzia staje się wartością w sobie. Wartością, oczywiście, ze znakiem ujemnym — jak diabeł. Dlaczego tak się stało? Stworzyli mnie mężczyźni i łatwiej było im zbudować potencjalnego rywala aniżeli potencjalny obiekt namiętności. A jak pan sądzi? Czy mam rację?

— Nie wiem — powiedział Pirx. Nie patrzał na niego — nie mógł. — Nie wiem. Realizację dyktowały rozmaite okoliczności — ekonomiczne chyba przede wszystkim.

— Na pewno — zgodził się Burns. — Ale te, o których mówiłem, też miały swój udział. Tylko że, panie komandorze, to jedna wielka pomyłka. Mówiłem o tym, co ludzie odczuwają wobec mnie — ale oni tworzą tylko jeszcze jedną mitologię, mitologię nieliniowca, bo ja nie jestem żadnym diabłem, co chyba jasne, i nie jestem też potencjalnym rywalem erotycznym, co jest może już mniej jasne. Wyglądam jak mężczyzna i mówię jak mężczyzna, i psychicznie jestem zapewne w jakimś stopniu mężczyzną, tylko w pewnym stopniu właśnie… jednakże nie ma to już prawie nic wspólnego ze sprawą, w jakiej przyszedłem do pana.

— A nie wiadomo, nie wiadomo — rzucił Pirx. Wciąż patrzał na własne splecione ręce. — Niech pan mówi dalej…

— Jeśli pan chce… Ale będę mówił tylko we własnym imieniu. Nie wiem nic o innych. Powstawałem, jako osobowość, podwójnie: z przedprogramowania i z uczenia się. I człowiek tak powstaje, ale ten pierwszy czynnik gra w nim mniejszą rolą, bo on przychodzi na świat ledwo rozwinięty, ja natomiast byłem od razu taki, jaki jestem obecnie, pod względem fizycznym, i nie musiałem uczyć ; się tak długo jak dziecko. Przez to zaś, że nie miałem ani dzieciństwa, ani dojrzewania, a tylko byłem multistatem, w który najpierw włożono masę przedprogramowania, a potem trenowano go wielopostaciowo i ładowano weń mnóstwo informacji — przez to stałem się bardziej jednorodny niż ktokolwiek z was. Bo każdy człowiek jest chodzącą formacją geologiczną, która przeszła przez tysiąc epok żaru i drugi tysiąc zastygania, kiedy warstwy osiadały na warstwach — najpierw ten ostateczny, bo pierwszy, a przez to niezrównany z niczym świat sprzed poznania mowy, który ginie później pochłonięty przez nią, ale tli się jeszcze gdzieś u dna; jest to inwazja kolorów, kształtów i zapachów w mózg, wtargnięcie przez zmysły, otwierające się po urodzeniu; dopiero potem dochodzi do polaryzacji na świat i nie-świat, czyli na nie-ja i ja. No, a potem te powodzie hormonów, te sprzeczne i różnopoziomowe programy wiar i popędów — historia kształtowania się jest historią wojen: mózg przeciw sobie — wszystkich tych szaleństw i rezygnacji nie znałem, nie przeszedłem takich etapów i dlatego nie ma we mnie ani śladu dziecka. Jestem zdolny do wzruszeń i pewno mógłbym nawet zabić, ale nie z miłości. Słowa w moich ustach brzmią jak w waszych, ale znaczą dla mnie coś innego.

— To znaczy, że pan nie może kochać? — spytał Pirx. Wciąż patrzał już tylko na własne ręce. — Ale skąd ta pewność? Tego nikt nie może wiedzieć do czasu…

— Tego nie chciałem powiedzieć. Może i mógłbym. Ale to oznaczałoby coś całkiem innego niż u was. Dwa uczucia nie opuszczają mnie właściwie nigdy: zdziwienia i zarazem śmieszności. A jest tak, myślę, bo tą cechą waszego świata, która wszędzie mi się narzuca, jest jego umowność. Nie tylko” w kształtach maszyn i w waszych obyczajach, ale także w waszej cielesności, która stała się wzorem dla mojej. Widzę, że wszystko mogłoby wyglądać inaczej, być inaczej zbudowane, działać inaczej, i nie byłoby przez to ani lepsze, ani gorsze od tego, co jest. Dla was świat najpierw po prostu jest, to znaczy istnieje jako jedyna możliwość, a dla mnie, od kiedy w ogóle umiałem myśleć, świat nie tylko był, ale był śmieszny. To znaczy wasz świat — miast, teatrów, ulic, rodzinnego życia, giełdy, tragedii miłosnych i filmowych gwiazd. Chce pan usłyszeć moją ulubioną definicję człowieka? Istota, która mówi najchętniej o tym, na czym się najmniej zna. Starożytność miała być wszechobecnością mitologii, a współczesna cywilizacja — jej brakiem? Ale skąd wywodzą się naprawdę wasze najbardziej podstawowe pojęcia? Grzeszność spraw ciała to konsekwencja starego rozwiązania ewolucyjnego, które przez ekonomię środków połączyło funkcje wydalnicze z rozrodczymi w tym samym systemie narządów. Poglądy religijne i filozoficzne są konsekwencją waszej konstrukcji biologicznej, bo ludzie są ograniczeni w czasie, a chcą, w każdym pokoleniu, poznać wszystko, zrozumieć wszystko, wyjaśnić wszystko — iż tego rozmijania się wynikła metafizyka — jako most łączący możliwe z niemożliwym. A nauka? Ona jest przede wszystkim rezygnacją. Zwykle podkreśla się jej osiągnięcia, ale te przychodzą powoli, a zresztą nie dorównują nigdy ogromowi utraty. Więc ona jest zgodą na śmiertelność i na bylejakość jednostki, powstającej ze statystycznej gry walczących o prymat zapłodnienia plemników. Jest zgodą na przemijanie, na nieodwracalność, na brak odpłaty i wyższej sprawiedliwości, i ostatecznego poznania, ostatecznego zrozumienia wszystkiego — i przez to byłaby nawet heroiczna, gdyby nie to, że jej twórcy tak często nie zdają sobie sprawy z tego, co naprawdę robią! Mając do wyboru lęk i śmieszność — wybrałem śmieszność, bo było mnie na to stać.

— Pan nienawidzi tych, którzy pana stworzyli, prawda? — spytał cicho Pirx.

— Myli się pan. Uważam, że każde istnienie, nawet najbardziej ograniczone, lepsze jest od nieistnienia. Oni, ci konstruktorzy moi, na pewno wielu rzeczy nie mogli przewidzieć, ale bardziej nawet niż za inteligencję jestem im wdzięczny za to, że odmówili mi ośrodka rozkoszy. Jest taki ośrodek w waszym mózgu, wie pan o tym?

— Czytałem to gdzieś.