126256.fb2 Rze?nik drzew - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Rze?nik drzew - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Ślad oliwy na piasku

Terytorium Aleppo, północna Syria, zima 1923

Wiatr załopotał płócienną ścianą namiotu. Chłodny podmuch przenikał na wskroś. Doktor Skórzewski przykręcił knot lampy. Uchylił klapę, wyjrzał na zewnątrz. Niebo było cudownie wygwieżdżone. W powietrzu unosił się zapach stepu. Spętany koń dreptał, podjadając nieliczne źdźbła trawy. Linka szorowała po kamieniach.

– Noce Lewantu – westchnął lekarz. – Jak w arabskiej poezji. Zachciało mi się tej Syrii…

Przymknął oczy. Przypomniał sobie budynek, w którym mieścił się Oddział Farmaceutyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Sale sekcyjne, laboratoria zastawione niemieckimi mikroskopami, słoje z próbkami tkanek. Idealne warunki do pracy naukowej. Po latach badań wydawało mu się, że wreszcie jest na tropie, że zauważył coś, co przegapili inni. Wracał myślą do przeczytanej lata temu rozprawy doktora Ernesta Duchesne o antagonizmie między pleśniami a bakteriami. Uczony twierdził, że istnieją pleśni toksyczne dla bakcyli. Niestety, zmarł przedwcześnie, nikt bezpośrednio po nim nie podjął badań w tym kierunku.

Gdyby udało się powtórzyć doświadczenia, gdyby udało się wyizolować czynnik unicestwiający zarazki… Niestety. Skórzewskiego wyśmiano. Badania tak niezwykłe musiały być kosztowne. Uniwersytet i Ministerstwo Zdrowia odmówiły dalszego finansowania. Jego pomysły uznano za mrzonkę. Cały wysiłek badawczy skierowano na ten cholerny rad. Nakazano przerwać eksperymenty z pleśniami, z dnia na dzień wyrzucono go z laboratorium, wyhodowane z takim trudem kultury bakteryjne i grzybnie pospołu trafiły do pieca.

Poprosił o urlop. Zaciął się w uporze. Zacznie raz jeszcze, całkiem sam, bez wsparcia czynników naukowych. Musi tylko znaleźć środki finansowe. Podpisał półroczny kontrakt z legią cudzoziemską. Wizytacje garnizonów na Bliskim Wschodzie, ocena stanu zdrowia żołnierzy, przegląd uzębienia, doraźna pomoc medyczna dla legionistów oraz współpracujących z nimi tubylców… Znowu ruszył w drogę, przed siebie. Tłukł się konno od obozu do obozu. Wykrywał syfilityków, leczył, opatrywał rany, przeprowadzał zabiegi, szczepił, douczał pospiesznie felczerów. Prosta, zwyczajna, przyjemna praca wojskowego lekarza. Siedem krzyżyków na karku też mu nie przeszkadzało.

Tu, na pustyni, odnalazł spokój. Chciał odpocząć od ludzi, wsłuchać się w pustkę, patrzeć na wygwieżdżone niebo. Zapomnieć. Spełnił te marzenia. I wtedy właśnie, gdy sądził, że już odciął się od przeszłości, gdy podążał na ostatni posterunek, dopadła go melancholia.

– Co robić? – westchnął. – Co dalej… Wracać do Warszawy czy zacząć gdzie indziej?

Dalecy krewni w Polsce oferowali mu gościnę, mógłby kupić dom gdzieś na prowincji i tam w spokoju prowadzić badania. Tylko co by osiągnął bez dostępu do laboratoriów uniwersyteckich? Co wyznacza ścieżki kariery? Sława? Kilkadziesiąt artykułów? Wiedza? Czy naprawdę mijało już prawie pięćdziesiąt lat, od kiedy zakończył studia? Zupełnie tego nie czuł… A jednak medycyna zrobiła w tym czasie ogromny krok do przodu. Był przy tym obecny. Sam dokładał kolejne ważne cegiełki do gmachu nauk medycznych.

Kilka lat temu wrócił do swojej wymarzonej Polski. Wtedy nagle okazało się, że jest nikim. Tytuły zdobyte na petersburskich uczelniach nikogo nie interesowały. Jakby z litości jeden z dawnych znajomych załatwił mu miejsce na Uniwersytecie Warszawskim. Wszystkie uzyskane wcześniej wyniki badań i odkrycia pochłonęło bagno Sowdepii. Uratował tylko to, co miał w głowie. Zaczynał od zera. W ciągu roku katorżniczej pracy osiągnął stopień zaawansowania doświadczeń taki, jak w chwili gdy przerwała je wojna. Był gotów wykonać kolejny krok i właśnie w tym momencie uznano go za wariata marnującego bezcenny potencjał uniwersytetu.

Zzuł buty i naciągnął jeszcze jedną parę skarpet z wielbłądziej wełny. Stopy odmrożone na lodach Zatoki Fińskiej w chłodne noce bardzo go bolały. Wrócił na posłanie. Spojrzał na brulion ze swoimi notatkami. Zabrał go tutaj, by przemyśleć kilka zagadnień. Przemyśleć? Wiedział, że oszukuje sam siebie. Do jakich wniosków można dojść bez dostępu do bibliotek i materiału doświadczalnego?

– Niech to piekło pochłonie – mruknął. – Tyle odkryliśmy, a ludzie wciąż umierają na banalne infekcje i choroby opisane jeszcze w starożytności.

Złożył wszystkie papiery. Zakręcił kałamarz. Rozwinął pled z grubej wełny. Zmęczenie nadeszło falą. Po chwili zasypiał, wsłuchany w szmer piasku niesionego podmuchem.

***

Legioniści nadjechali o świcie. Skórzewski zwijał właśnie namiot. Pewnie dałby się zupełnie zaskoczyć, lecz jego uwagę zwróciły błyski heliografu. Trzyosobowy konny patrol pojawił się na wzgórzu, daleko przed nim.

Lekarz nie miał jak odpowiedzieć, więc wyjął z kieszeni lusterko i błysnął ku nim. Zanim zjechali w dolinę, zdążył wszystko zapakować, ściągnąć juki rzemieniami, okulbaczyć i objuczyć konia.

– Kapitan Jules Aurignac. – Dowódca patrolu zasalutował. – Witamy, doktorze.

Skórzewski przywitał się, wymieniając swoje imię i nazwisko.

– Przed południem powinniśmy dotrzeć na teren wykopalisk – wyjaśnił kapitan. – Okolica jest niemal zupełnie bezpieczna, zabłądzić też nie sposób, jednak profesor stanowczo nalegał, byśmy wyjechali panu na spotkanie.

– To miło z jego strony.

Pomknęli co koń wyskoczy traktem. Na grzbietach wzgórz trafili na szeroką, brukowaną drogę. Kopyta zastukały na wygładzonych przez czas i piasek kamiennych płytach.

– Rzymski trakt – zidentyfikował lekarz.

– Owszem. – Kapitan skinął głową. – Koncesja profesora leży przy tym właśnie szlaku.

Posuwali się szybko przez rozległą, jałową wyżynę. Suchy step miejscami ustępował połaciom żwiru i piachu. Tam, gdzie znalazło się nieco wilgoci, rosły sykomory oraz oliwki. Parokrotnie mijali ślady wiosek, cembrowiny zasypanych studni, ułożone z kamienia fundamenty chat czy resztki murów wyznaczające granice ogrodów i zagród dla zwierząt.

– Kiedyś ta okolica była gęściej zaludniona – wyjaśnił kapitan – ale od lat coraz mniej deszczów tu pada, szlak handlowy zamarł przed wiekami, więc i ludzie się wynieśli.

Na kolejnym wzgórzu zamajaczyły pozostałości sporej budowli. Legioniści jak na komendę zjechali z traktu. Lekarz, poganiając konia, ruszył w ślad za nimi. Ściany i kształt blanek wydawały mu się nieomal znajome. Rozwaliska wyglądały zupełnie jak ruiny któregoś z francuskich zamków.

– To była niewielka strażnica krzyżowców – powiedział jeden z żołnierzy. – Pilnowali szlaku, obserwowali okolicę. Pewnie templariusze tu siedzieli albo joannici.

– Robimy tu popas? – zainteresował się gość.

– Konie napoimy – wyjaśnił dowódca.

Z dawnej twierdzy nie zostało wiele. Stropy runęły dawno. Dziedziniec otaczały resztki portyku kolumnowego. W jednym z kątów lekarz zobaczył dobrze zachowaną kamienną cembrowinę studni.

Zeskoczyli z siodeł. Drugi z żołnierzy odczepił skórzane wiadro i opuściwszy je na linie, naciągnął wody. Konie wyraźnie się ożywiły. Klacz lekarza została napojona jako pierwsza.

Kapitan legł w cieniu, upał dał mu się widać we znaki. Doktor podszedł do ozdobnego portalu kaplicy. Przekroczył dawne wrota. Na jednej ze ścian pozostały resztki fresku. Słońce sprawiło, że wyblakł, lekarz widział tylko zarysy postaci – prawdopodobnie byli to Adam i Ewa. Najlepiej zachowało się drzewo wiadomości dobrego i złego, miało nawet resztki koloru. Obok ziała dziura i schodki prowadzące gdzieś w dół. W doktorze obudziła się ciekawość.

Gdybym tak miał karbidówkę, pomyślał Skórzewski. Albo chociaż pochodnię.

Usłyszał czyjeś kroki. Drugi z żołnierzy właśnie nadszedł. Ocierał pot z czoła.

– Pod posadzką jest krypta – wyjaśnił. – Chciałby pan rzucić okiem? Mam świecę i zapałki.

– Z przyjemnością. Tylko czy wystarczy nam czasu? – zaniepokoił się przybysz.

– Oczywiście. Kapitan zarządził odpoczynek. Możemy się rozejrzeć po ruinach. Jest tu kilka ciekawych miejsc.

Zapalił świecę i w jej mdłym blasku zeszli do lochu. Strome, oślizgłe schodki zaprowadziły ich w podziemia. Krypta nie była zbyt rozległa. Pod ścianami stały cztery kamienne sarkofagi.

– Wszystko było porozwalane, kości rozwłóczono – wyjaśnił legionista. – Poskładaliśmy je i umieściliśmy z powrotem w sarkofagach. Ostatecznie to mogli być rycerze z Francji, a i my też kiedyś będziemy Francuzami – dodał po rosyjsku, puszczając do lekarza oko.

No tak, legia cudzoziemska, pomyślał Skórzewski. Idealne miejsce dla miliona uciekinierów spod władzy Sowietów…

– Były tylko fragmenty zbroi – dodał żołnierz już po francusku. – Przeżarte przez rdzę, widać na nic się rabusiom nie przydały. W każdym razie leży tu czterech rycerzy…

Lekarz przyjrzał się kamiennym płytom. Na jednej widać było jeszcze zarys drzewa podobnego jak na fresku. Spróbował odczytać inskrypcję wykonaną gotykiem w średniowiecznej łacinie.

– Stal ani siła ich nie pokonały, padli ofiarą zdrady i trucizny - odcyfrował. – Czy zachowały się jakieś informacje o tym miejscu? Może legendy? – zagadnął.

– Minęło zbyt wiele czasu – odezwał się kapitan, stając z drugą świecą u wejścia do krypty. – Przyznam, że sam się tym interesowałem, pisałem do kuzyna w Paryżu, żeby spróbował mi coś wyszukać na ten temat. Niestety, znalazł tylko datę powstania strażnicy i jej dawną nazwę. Miejscowych to zupełnie nie obchodzi… – westchnął. – Konie odpoczęły. Pora ruszać. Jeśli ciekawią pana te ruiny, możemy tu jeszcze przyjechać.

– Profesora nie zaciekawiło to miejsce? – zapytał lekarz, gdy szli przez dziedziniec.

– Pociąga go raczej antyk, to, co młodsze niż tysiąc pięćset lat, całkowicie sobie lekceważy. Obejrzał ruiny, wykonał szkice fresków, próbował odczytać inskrypcje na sarkofagach. Kilka dni tu posiedział i najwyraźniej miał dosyć. Woli swoje kupy gruzu, dziury w ziemi, zwały spieczonej gliny niż sympatyczny chłodek i wilgoć tych lochów. Ruszajmy.

Pojechali naprzód starożytną drogą.

– Tędy maszerowały rzymskie legiony – odezwał się jeden z żołnierzy. – Potem krzyżowcy i muzułmanie. Nasze kości dawno rozpadną się w proch, a tę drogę przemierzać będą kolejni wędrowcy.

– Aż do skończenia świata – mruknął kapitan. – Jak jest dobra droga, zawsze znajdzie się ktoś, komu będzie potrzebna.

***

Namioty ustawiono w kwadrat. Sześć szarych należało do legionistów. Dwa duże i brązowe były własnością profesora. Obozowisko umocniono, stawiając wokół murek z kamiennych bloczków, pozyskanych prawdopodobnie w ruinach. Konie ulokowano w zagłębieniu nakrytym plandeką rozciągniętą na stelażu.

– Woda do picia jest tam. – Kapitan wskazał stojące w cieniu dębowe beczki. – Do mycia w beczkach z namalowanym krzyżykiem. Proszę oszczędnie gospodarować.

– Nie ma tu studni? – zdziwił się lekarz.

– Osada miała wodociąg prowadzący ze wzgórz – wyjaśnił profesor, wychodząc z namiotu. – Niestety, w jednym miejscu był mały akwedukt i jakiś wstrząs sejsmiczny go obalił. Trafiłem na dwie studnie, zamierzamy je niebawem przekopać… Pierre Dubois – przedstawił się, ściskając dłoń gościa. – Tu będzie miejsce na pana namiot. – Wskazał przygotowany już placyk. – A na razie oprowadzę pana po moim małym królestwie.

– Będzie to dla mnie wielka przyjemność – odparł Skórzewski.

Jeden z żołnierzy zabrał konia, inny przeniósł bagaże lekarza i położył je w cieniu. Opuścili obóz ledwo widoczną ścieżką. Starożytna wioska leżała tuż obok posterunku.

– Osada ta jest niezwykle interesująca z etnograficznego i archeologicznego punktu widzenia – zaczął uczony. – Leżała na jednym ze szlaków prowadzących z Turcji do Palestyny. Ścierały się tu rozmaite wpływy…

Skórzewski szedł w ślad za archeologiem, rozglądając się na boki. Kupy kamieni miejscami układały się w zarysy fundamentów. Tu i ówdzie widać było jeszcze ślady dawnych alejek. Niewielka świątyńka objawiła się jako stos połamanych kolumn. To w jej pobliżu profesor założył dwa wykopy.

– Wioska istniała tu od niepamiętnych czasów – odezwał się ponownie uczony. – Prawdopodobnie założono ją jeszcze w okresie przed niewolą babilońską. W najniższych przebadanych warstwach znalazłem kilka skorup z literami bardzo archaicznej odmiany hebrajskiego alfabetu. Potem teren ten wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, wreszcie powstało to, co widzimy. Resztki faktorii handlowej, którą wznieśli Rzymianie.

– Rozumiem.

– Przede wszystkim zająłem się dokumentacją i selekcją zabytków wartych tego, by wysłać je do Paryża. Niestety, niewiele ich – zasępił się. – Brakuje przedmiotów o wysokich walorach artystycznych i wartości antykwarycznej, która zapewniłaby opłacalność transportu. Wykopy założyłem w celu odszukania wcześniejszych poziomów osadniczych i dla pozyskania ciekawszych eksponatów. To typowy tell.

– Tell?

– To archeologiczne sformułowanie. Pagórek utworzony przez kolejne warstwy, powstające skutkiem osiedlania się tu ludzi. Gruz, glina, śmieci…

– Rozumiem.

– Chcę również przekopać ujęcia wody tej osady. Wie pan, nasi przodkowie lubili wrzucać różności do nieczynnych już studzien.

– W mojej części świata na wsiach do dziś jest tak samo. – Lekarz uśmiechnął się lekko. – Kapitan wspominał o akwedukcie…

– Owszem, ale znalazłem i cembrowinę zasypanej piachem studni. Na razie zszedłem, z pomocą żołnierzy, dwa metry w głąb. Mam nadzieję, że za dwa lub trzy dni oczyścimy ją całkowicie. Ale zapraszam do magazynu, pokażę panu kilka ciekawostek.

W jednym z namiotów stał stos drewnianych skrzynek wypełnionych drobnymi przedmiotami, najwyraźniej wyszukanymi w ruinach. Uczony pokazywał gościowi gliniane lampki oliwne, jakieś lusterko z zaśniedziałego brązu, kilka obtłuczonych figurek z terakoty. Skórzewski starał się nie okazywać rozczarowania. Słysząc o wykopaliskach, wyobrażał sobie wielkie rowy w ziemi, dziesiątki robotników z łopatami, skarby przeszłości wydobywane na światło dzienne. Zamiast tego zobaczył trochę gruzu, dwa dołki oraz garść drobnych antyków.

Wieczorem zaszył się w namiocie. Zapalił świecę i w jej blasku dłuższą chwilę studiował swoje zapiski.

To na nic, myślał, zamykając brulion. Nigdy chyba nie zdołamy leczyć przewlekłych zakażeń bakteryjnych. Potrzebujemy nowych, mocniejszych leków. Leków, które wygubią bakcyle, ale nie zrujnują przy tym organizmu.

Szczepionki to ogromny krok do przodu, nie da się jednak zaszczepić wszystkich przeciw wszystkiemu. Poza tym to profilaktyka, owszem, potrzebna i przydatna, ale potrzebujemy też czegoś, by przywracać do zdrowia ludzi już chorych.

Zawinął się w gruby koc, zdmuchnął świecę i po chwili już spał. Sen, który przyszedł, był dziwny. Doktor szedł starożytną drogą, potem wspinał się na jakieś wzgórza. Znalazł strumyk dziwnej, mętnej, brązowej cieczy…

Obudził się w środku nocy. Wyszedł przed namiot i zapalił fajkę. Chłodny wiatr był przyjemną odmianą po upalnym dniu. Gdzieś daleko zawyło jakieś zwierzę. Uczony również nie spał, lecz wertował jakieś księgi, jego cień wyraźnie odcinał się na podświetlonym płótnie namiotu.

On kłamie, pomyślał Skórzewski. W czasach antycznych mogło tu żyć nie więcej niż kilkadziesiąt rodzin. Wioska na mało istotnym szlaku. Czasem zatrzymywała się tu jakaś karawana, ale mieszkańcy nie byli bogaci. Malutka świątynia, żadnych dekoracji, reliefów, nic… Można przekopać to miejsce po dziesięciokroć, lecz nie znajdzie się żadnych posągów, mozaik, dekorowanych waz, bo ich tu po prostu nie było i nie mogło być.

Pyknął kilka razy z fajki.

A jednak Dubois czegoś tu szuka, pomyślał, patrząc, jak naukowiec otwiera kolejny opasły wolumin.

***

Ranek spędził na badaniu żołnierzy. W zasadzie większość była zupełnie zdrowa. Nieliczne niedomagania wynikały z dawnych ran postrzałowych i innych kontuzji. O dziwo, żaden nie cierpiał na choroby weneryczne. Wreszcie przyszła pora złożyć wizytę w pobliskiej wiosce. Kapitan wziął dwóch ludzi i ruszyli starą rzymską drogą na północ.

Obozowisko znikło za wzgórzem. Przez kolejne dwie godziny posuwali się przez jałowy step, tylko od czasu do czasu mijając pojedyncze skupiska drzewek. Słońce wspinało się coraz wyżej i nieznośnie piekło.

– Jeśli tak jest tu w zimie, to co dzieje się latem? – odezwał się lekarz.

– Jest gorzej – westchnął któryś z legionistów.

– Założyliście obóz dość daleko od ludzkich siedzib – zauważył doktor.

– Owszem, ale nie ufam tym naszym sojusznikom – przyznał dowódca. – Wolę mieć ich w bezpiecznej odległości. Poza tym jesteśmy posterunkiem przygranicznym, w razie czego lepiej, aby pierwsze uderzenie wojsk tureckich trafiło w próżnię.

– Sądzi pan, że zechcą odbić Syrię?

– Kto ich tam wie… Nawojowałem się z nimi. Bitni są. Jest takie przysłowie: „Gdy tupniesz nogą, Arab się przestraszy, a Turek sięgnie po kindżał”. Przeczekamy spiekotę tu, w ruinach. – Kapitan wskazał wyciągniętą ręką rozwaliska domów rysujące się na zboczu pagórka.

Wioska musiała spłonąć jakieś dwadzieścia lat temu. Pustynia wolno zacierała ślady. Ciągle jeszcze widać było zwęglone belki stropów, a na spieczonej ziemi leżały skorupy potłuczonych naczyń. Okna i drzwi powyrywano z framug.

Zatrzymali się w jedynym budynku, który miał cały dach. Wewnątrz pierwotnie znajdował się spichlerz. W cieniu było przyjemnie i chłodno. Grube mury chroniły przed upałem. Rozkulbaczyli konie.

Tu także ktoś szalał, pod ścianą leżały resztki worków i beczek, połamane meble, potłuczone garnki…

– Orgia zniszczenia – mruknął Skórzewski.

– Teraz to nic, doktorze – odezwał się kapitan. – Gdy obejmowałem tu służbę w zeszłym roku, ludzkie kości walały się po chatach. Kazałem pozbierać i ot, pogrzebaliśmy. – Wskazał widoczny za oknem stos głazów ozdobiony drewnianym krzyżem.

– To nasi, chrześcijanie – dodał jeden z żołnierzy ponuro. – Jezydzi ich wyrżnęli. Wszystkich jak leci, nawet dzieci nie oszczędzili!

– Jezydzi? – nie zrozumiał Skórzewski.

– Nasi sojusznicy – wyjaśnił cierpko kapitan. – Żyje ich tu może kilkanaście tysięcy. Czciciele szatana… To ich znak. – Wskazał wydrapany na okopconej ścianie rysunek przypominający ptaka.

– Nigdy o nich nie słyszałem – stwierdził lekarz.

– Parszywa banda. – Dowódca wyjął z bukłaka zatyczkę i pociągnął łyk herbaty. – Umyślili sobie jakąś dziwną koncepcję, że niby Bóg wybaczył Lucyferowi i czczą diabła, nazywając go Tause Malak, Anioł – Paw czy jakoś tak. Uważają dumę i pychę za cnotę. Niewielu ich już zostało. I całe szczęście. Pech sprawił, że musimy współpracować. Nie wiem, czy z tą akurat bandą, czy z jakąś inną, ale mimo wszystko nieprzyjemnie…

Przeczekali najgorszy upał, napoili konie wodą z blaszanych baniek i byli gotowi ruszać dalej. Kolejne godziny w siodle, znowu kurz i upał…

***

Obozowisko wyglądało nędznie. Składało się z kilku chat, obok których rozbito namioty. Za płotkami plecionymi z chrustu pasły się kozy. Kobiety czerpały wodę ze studni. Kilka koni rżało na pastwisku.

– Tu właśnie mieszkają jezydzi. – Kapitan skrzywił się ostentacyjnie. – To najdalej na północ wysunięty teren, gdzie sięga nasza władza. Za tymi pagórkami już Turcja.

– Czciciele diabła – zamyślił się Skórzewski. – Zapewne inni mieszkańcy ich nie lubią?

– Tak. Dla nas jednak są pożyteczni, bo wie pan, jak to bywa na pograniczu. Czasem przemknie się jakaś grupka, wedrze w głąb kraju na kilkadziesiąt kilometrów, złupi kogoś, zabije i już pędzi stada kóz do siebie. Ja z moimi dwunastoma ludźmi upilnować mogę co najwyżej traktu. Bywa, że ruszamy w pościg, parę razy rabusie podeszli i usiłowali nas wziąć z zaskoczenia. A tak na co dzień mamy do pomocy jezydów. Wiedzą, że mają pilnować granicy, w zamian dostarczamy im amunicję, czasem inne towary i pozwalamy obdzierać trupy, jak kogoś dorwą.

– I pomyśleliście, że dla zacieśnienia współpracy przydałoby się też zapewnić sojusznikowi pomoc medyczną?

– A żeby pan wiedział. W zeszłym roku nawet im szczepienia załatwiliśmy, choć tanio nie było…

– Pozwolili się zaszczepić? – zainteresował się Skórzewski.

– A tak z jedna czwarta – westchnął kapitan. – Dowództwo nakazuje utrzymywać dobre kontakty, lecz mimo wszystko nie do końca nas lubią.

– Podejrzewam, że przejrzeli wasz sprytny plan, polegający na tym, by tubylcy pilnowali i podgryzali się nawzajem, oszczędzając wam roboty z pilnowaniem porządku – stwierdził lekarz z uśmiechem.

– Mam świadomość, że pozostajemy tu ciałem obcym… Nawet jeśli pod władzą Francji miejscowym żyje się lepiej, to z pewnością wielu tęskni do dawnych, dobrych czasów rabowania karawan i łupienia sąsiednich wsi.

Wjechali ostrożnie między namioty. Na ich spotkanie wyszło kilku starców. Witali się przyjaźnie, kalecząc nieco francuski.

Jest nas tylko czterech, myślał Skórzewski. Jeśli coś pójdzie nie tak, nie mamy szans. Żadnych.

Jednak trójka legionistów nie podzielała jego obaw. Spokojnie wymieniali powitania. Przybycie lekarza wywołało małą sensację. Zbadał trzech dogorywających na gruźlicę starców, obejrzał kilka kobiet cierpiących z powodu wola, wreszcie szejk zaprosił go do swojego brudnego namiotu.

– Mojego syna coś trawi – powiedział. – Chciałbym, żeby pan go obejrzał.

– Syna? – Lekarz przeniósł wzrok na rosłego młodzieńca.

– Młodszego – uściślił wódz wioski.

Zaraz też przyprowadzono wymizerowanego chłopca, mogącego liczyć sobie nie więcej niż dziesięć lat.

Doktor w skupieniu oglądał znamiona na barkach dziecka.

– Trąd? – zapytał stary.

– Zwykły liszaj, tylko że paskudny – wyjaśnił Skórzewski.

– Zatem nie ma ratunku, oszpeci go. – Szejk zasępił się jak chmura gradowa.

– Jest.

– Co? – Powleczone mgiełką oczy spojrzały bystro.

– Od kilku lat istnieje już lekarstwo. Maść, robią ją w Berlinie.

– Wiele tygodni drogi, ale pojadę. – Oczy starszego chłopaka zabłysły ogniem.

– Nie ma potrzeby. Dowolny szpital z pewnością jest w stanie sprowadzić lek na zamówienie. Najbliższy jest w Aleksandretcie. Jeśli tam się nie uda, jedźcie do Aleppo lub Damaszku i popytajcie w angielskich składach aptekarskich. Zapiszę wam nazwę oraz dawkowanie.

Wyszedł z namiotu i odetchnął świeżym powietrzem.

Ci ludzie umierają na choroby, które w Europie leczy się od ręki, myślał ponuro. Europejczycy zaś umierają na choroby, których nie potrafimy leczyć wcale. A na badania mogące przynieść rozwiązanie skąpi się pieniędzy.

Drugi z członków starszyzny, gnąc się w ukłonach, zapraszał na poczęstunek.

***

Gdy wracali, było już późno. Słońce niebawem miało zapaść za horyzont. Po całym dniu spędzonym w siodle Skórzewski czuł szaloną ochotę, by ułożyć się wreszcie i odpocząć.

– Piwa bym się napił – westchnął. – Takiego z piwnicy, dobrze schłodzonego…

– Mamy jedynie miejscowy trunek. Coś w rodzaju wina z daktyli – powiedział kapitan. Po nim też widać było zmęczenie. – Ale obawiam się, że będzie raczej ciepłe. Za to podjemy sobie czegoś dobrego, bo te ostre baranie szaszłyki do tej pory skaczą mi po żołądku…

– Nie żałowali przypraw, to fakt – przyznał któryś z żołnierzy. – A zaboli nas to danie raz jeszcze, gdy do latryny pójdziemy.

Roześmiali się.

Wyjechali na przełęcz, z której widać już było obozowisko. Namioty stały w karnym szeregu, między nimi płonęło ognisko. Kapitan uniósł do oczu lornetkę.

– Na kolację będzie chyba gulasz – zawyrokował. – A profesor jeszcze chyba kopie… Może znalazł coś ciekawego?

Konie ożywione widokiem domu podreptały żwawiej. Pół godziny później zmęczeni podróżni przekroczyli bramę posterunku. Zastępca kapitana dokonał przekazania dowodzenia nad obiektem. Ktoś zajął się końmi, napoił je i zaprowadził do zaimprowizowanej stajni. Kolacja była już niemal gotowa.

Wbrew przypuszczeniom kapitana nie podano gulaszu, ale przepyszny omlet oraz zrazy jagnięce, upieczone z ząbkami czosnku.

Profesor też zaraz nadszedł. Wyglądał na wyjątkowo zadowolonego i podekscytowanego. Skórzewski pomyślał, że pewnie Dubois znalazł coś interesującego, i ciekaw był, czy się pochwali.

Po posiłku znalazło się trochę daktylowego wina. Zasiedli w kręgu przy ogniu. Któryś z legionistów grał na drumli.

Po kolacji profesor zaprosił doktora i kapitana do swojego namiotu. Zajęli miejsca przy stole, nabili fajki.

– Panie doktorze, czy umiałby pan dokonać rozbioru chemicznego substancji? – zapytał uczony.

– Rozbioru chemicznego? W tych warunkach?

– Ma pan ze sobą całe laboratorium…

– To do produkcji niezbędnych leków – zaprotestował Skórzewski. – Poza tym co to za laboratorium? Tygiel do topienia w płaszczu wodnym, proste aparaty do destylacji. A w czym problem?

– Znalazłem coś dziwnego – mruknął archeolog. – Pamięta pan, jak mówiłem, że to ważna osada handlowa?

– Pamiętam.

– Kilka dni temu trafiłem wreszcie na studnię. Przekopałem ją do samego dna, lecz trafiłem jedynie na piasek zlepiony czymś dziwnym. Wygląda mi na jakąś skamieniałą maź…

– Mogę spróbować określić, co to było, ale tu trzeba by skomplikowanych metod analitycznych.

Uczony podszedł do skrzyni i wrócił ze słojem pełnym bryłek dziwnej czarnej substancji. Skórzewski wziął kawałek, potarł palcem i powąchał.

– Nie jest to asfalt ani ropa naftowa – zawyrokował. – Wydaje mi się, że to raczej jakiś bardzo stary, stężały olej. Gdy oglądałem w Petersburgu sekcje mumii egipskich, czasem bandaże były przesycone czymś podobnym.

– W studni nie było mumii. To zupełnie inny region świata – zaprotestował archeolog. – W tych stronach w ogóle nie konserwowano ciał zmarłych.

– Hmm… – Lekarz rzucił grudkę na ostrze kozika i umieścił je nad świecą. – Wie pan, tamte bituminy używane przy balsamowaniu ciała mają ładny zapach… A to nie bardzo.

Płomień liznął ziarenko. W powietrze uniosła się smużka dymu. Bryłka pachniała teraz jakby gorzkim piernikiem. Ujął niewielki kawałek i położył na dłoni. Pod wpływem ciepła jego ręki grudka stopiła się, zamieniając w maź.

– A niech mnie – szepnął. – Przecież jesteśmy kilkaset kilometrów od Kaukazu.

Oczy archeologa zabłysły. Skórzewski dotknął powierzchni językiem. Substancja była gorzka.

– Rozpuszcza się w wodzie – dodał profesor. – Niech pan powie, przybywa pan przecież z Rosji. Czy to mumio?

– Mumio albo coś niezwykle podobnego – przytaknął lekarz. – Tylko skąd, u licha, wzięło się tutaj?

– A co to takiego to mumio? – zainteresował się milczący dotąd kapitan. – Bo nazwa…

– Nazwa jest dość myląca – rzekł z uśmiechem Skórzewski. – Mumio to substancja, którą wydobywa się na Kaukazie, w Pamirze, Ałtaju i w górach Tien-Szan. Tamtejsze ludy stosują je od tysięcy lat jako lek na zranienia, stłuczenia, a także choroby wewnętrzne. Ponoć to istne panaceum. Słuchałem w Petersburgu wykładów na temat farmacji ludów z południa Imperium Rosyjskiego. W Europie mumio jest prawie nieznane. Grecki lekarz Dioskurides już w pierwszym wieku opisał zalety niezwykłej substancji wydobywanej w górach Persji.

– Ale co to właściwie jest, tak z chemicznego punktu widzenia? – zainteresował się wojskowy.

– Nie bardzo wiadomo. Jedni mówią, że skamieniały wosk górskich pszczół, inni – że miód czy olej, który przez tysiące lat wystawiony był na mróz i słońce.

– Znam pewną ormiańską legendę – odezwał się archeolog. – Wedle zapisanych w Biblii i apokryfach przekazów ziemia Edenu przesycona była wonnym oleum. Gdy ludzie zostali wygnani, rajski ogród popadł w zapomnienie. Z czasem nikt nie umiał już odszukać drogi do niego. Wonne oleum zastygło na wieczność.

– Inna legenda, nawiązująca do tradycji greckiej, mówi, iż Prometeusz za przekazanie ludziom wykradzionego bogom ognia przykuty został do skał Kaukazu. Tam drapieżny sęp po wieczność wyrywa mu kawałki wątroby. Łzy i krew herosa, spływając przez tysiąclecia po skałach, mieszały się i zastygały, tworząc panaceum, lek na wszystkie choroby – uzupełnił Skórzewski. – Podania górali z Tien-Szan przedstawiają jeszcze inną wersję. U zarania dziejów po świecie wędrowały butne i dumne olbrzymy, Devowie. Z czasem ogłosiły się półbogami. Prawdziwi bogowie, nie mogąc znieść ich pychy, stworzyli człowieka, istotę drobną i niepozorną, która jednak zepchnęła gigantów w zimne, jałowe góry. Olbrzymy z rozpaczy obróciły się w kamień, ale w głębi masywów pozostały ich żywe dusze. Gdy istoty te płaczą nad swym upadkiem, łzy wykraplają się na powierzchni skał i zastygają w postaci życiodajnego balsamu.

– Ale skąd to, u licha, tutaj? – zdziwił się kapitan.

– Nie wiem. Może to tylko coś podobnego. Na przykład nieprawdopodobnie stara oliwa – powiedział doktor. – Albo olejek zapachowy, który zastygł i skamieniał. Może to, co pan rozkopał, profesorze, to nie studnia, tylko podziemna cysterna na oliwę?

– Wykluczone.

– A może – dumał dalej Skórzewski – w czasach na przykład Imperium Rzymskiego były tu wielkie składy mazideł i pachnideł? I ktoś, dajmy na to, w okresie wypraw krzyżowych, wykopał tę dziurę, by odzyskać resztki, które po zniszczeniu składów wsiąkły w piach?

Archeolog łypnął okiem i zamyślił się.

– Może uniwersytet w Bejrucie lub Damaszku zrobi panu analizę – podsunął Skórzewski.

– Ale może to być mumio? – myśli profesora nadal krążyły wokół zagadkowego specyfiku.

– Trudno powiedzieć, widziałem je tylko kilka razy w życiu. Lekarze w Rosji eksperymentowali z nim, jednak dla większości autorytetów medycznych to tylko zabobon i kurfuszerstwo.

Na twarzy uczonego odmalowało się głębokie zadowolenie, jakby potwierdzały się jego teorie.

– Pora na mnie. – Kapitan wstał od stołu. – Gawędzi się przyjemnie i ciekawych rzeczy się dowiaduję, ale trzeba skontrolować warty.

Wyszedł z namiotu.

– Dużo tam tego w dole zostało? – zapytał Skórzewski.

– Prawie nic – powściągliwie odpowiedział archeolog. – Bryłki tworzyły coś w rodzaju spękanej skorupy grubości pół centymetra i szerokiej na dwie dłonie, ale pokład ciągnie się z północy na południe i z pewnością sięga dalej. To nie studnia, lecz coś w rodzaju kopalni. Ktoś wykopał szyb, a potem chodnik w ślad za złożem. To, co mam, wyskubałem spod litej skały na jego końcu.

– Na wszelki wypadek nie mówmy może naszym przyjaciołom, ile to jest warte – zaproponował doktor.

– To drogie? – zdumiał się archeolog. – Słyszałem piąte przez dziesiąte… Zna pan ceny?

– Jedynie przedrewolucyjne. W Petersburgu… – spróbował sobie przypomnieć. – Chyba gram mumio dziewięćdziesiąt kopiejek.

– Nic mi to nie mówi.

– Mniej więcej za gram substancji gram złota. Ja oczywiście będę milczał.

– Podzielimy się – obiecał uczony.

– O ile ktoś to zechce kupić. Rynki zbytu w Sowietach są dla nas niedostępne.

– Emigranci?

– Może. Tyle że groszem to oni nie śmierdzą. Choć na takim leku chyba nie będą oszczędzali.

– Wie pan – uczony zmienił temat – znalazłem grudki w jednym z sarkofagów na zamku krzyżowców. Rycerzy też zainteresowała ta substancja. Tylko nakopali jej chyba gdzie indziej. W chodniku znalazłem motykę z brązu i dwie lampki oliwne z epoki jeszcze przed ekspansją Rzymu, zatem ten szyb jest starszy.

– Z tego, co wiem, na obecnych terytoriach Gruzji i Armenii używano tego leku już około trzy tysiące lat temu. – Z trudem stłumił ziewnięcie. – Spać pora…

***

Skórzewski obudził się przestraszony. Co wyrwało go ze snu? Głuchy huk przetoczył się przez niebo. Wiatr uderzył w płótno namiotu.

– Burza – mruknął.

Odnalazł zapałki i zapalił świeczkę. Kolejny rozbłysk rozdarł ciemność. Doktor liczył. Doszedł do dwudziestu, gdy huknęło.

Wiatr łopotał płótnem tropiku, ale jak do tej pory nie spadła choćby jedna kropla deszczu. Ponownie błysnęło, tym razem o wiele mocniej. Rozległ się dźwięk, jakby po brukowanej uliczce przejechały wagony pełne kamieni… Piorun uderzył gdzieś tuż obok, może w ruiny antycznej wioski, może w któreś z lichych drzewek. Jeszcze jeden huk. Wiatr dął, jakby chciał porwać namiot.

Baby na wsi powiedziałyby, że ktoś się powiesił albo że Bóg się gniewa, rozważał. Tylko o co miałby się gniewać? Wszak nie zrobiliśmy nic zdrożnego.

Burza cichła, odchodziła. I nadal nie spadła ani kropla deszczu…

***

Ranek odegnał ponure myśli. Doktor zaszczepił dwóch legionistów przeciw ospie. Zgodnie z instrukcją miał pozostać na miejscu przez trzy doby i obserwować, czy nie wystąpią jakieś powikłania.

– Trzy dni – dumał niemal wesoło. – Ostatnie trzy. A potem konno do Damaszku, odbieram pokwitowanie, jadę do Paryża, wypłacam całą kwotę za pół roku służby i mogę wracać do kraju.

Archeolog zbierał się do pracy.

– Pora na nas – przywitał doktora.

– Na nas?

– Chciał pan mumio. Nakopiemy go trochę.

– Ach tak… Zapomniałem.

Maszerując z motyką na ramieniu w ślad za profesorem, poczuł lekki niepokój. Czy naprawdę mówił coś podobnego?

Do studni spuszczono długą drabinkę sznurową. Zeszli dobre cztery metry. Profesor nie wybrał całego rumoszu zalegającego dno, znalazłszy wylot chodnika, przekopał się do niego. Zapalili karbidówki i zagłębili się w loch. Tunel wykuty w piaskowcu był niski i wąski, a sufit silnie okopcony. Szli pochyleni, co jakiś czas szorując łokciami o skałę. Na dnie czerniły się plamy zagadkowej substancji.

– Chodnik idzie zakosami – zauważył uczony.

– Pewnie szli za żyłą – wyraził przypuszczenie lekarz. W powietrzu wyraźnie wyczuwał woń mumio, coś w rodzaju zapachu piernika, tylko spaskudzonego nutą goryczy. Pomyślał z żalem o straconym mieszkaniu, o depozytach w rosyjskich bankach. Fortuna… Tu w ziemi spoczywała fortuna, dzięki której miałby jak finansować badania. Jeśli dopisze mu szczęście, powetuje sobie tamte straty. Widać los się odwrócił. Tunel się skończył.

– Tu żyła mumio wchodzi w skałę – pokazał archeolog.

Skórzewski przyjrzał się śladom.

– Wygląda jak wyschnięty ciek – ocenił. – Potem jakaś erupcja go zasypała i wszystko skamieniało…

Położył się i wsunął dłoń w szparę.

– Tak głęboko, jak byłem w stanie sięgnąć nożem, wybrałem – wyjaśnił profesor. – Niestety, nasi przyjaciele legioniści jak na złość nie mają ani jednego kilofa.

– Pożyczyli mi coś odpowiedniego – pochwalił się lekarz, wyciągając z torby długi czworograniasty bagnet.

– Doskonały pomysł!

Pracował spokojnie i w skupieniu. Mumio dawało się bez większego problemu łupać. Wygarniał grudki, a profesor pakował je do słoja i lekko ugniatał.

– Chciałbym, żeby coś mi pan wyjaśnił – odezwał się doktor. – To odkrycie, choć bardzo ciekawe, nie było dla pana zaskoczeniem. Wydaje mi się, że usiłuje pan rozgryźć jakąś tajemnicę przeszłości, a ten chodnik i złoże potwierdzają teorię, którą od dawna nosił pan w sobie.

– Rozgryzł mnie pan – przyznał profesor. – Istotnie, od lat próbuję badać pewien ciekawy trop.

– Więcej chyba nie wygrzebiemy. – Skórzewski wygarnął ostatnie okruchy. – Trzeba by wrócić tu i zabrać się za to poważnie. Kilofami i łomami. Może nawet dynamitem. Jaki to trop? Jeśli oczywiście chce się pan podzielić przypuszczeniami.

– Gdy wrócimy do obozu, pokażę, co znalazłem w starych księgach.

Z niechęcią opuścili chłodne podziemia. Słońce stało wysoko i prażyło niemiłosiernie. Poszli prosto do namiotu uczonego. Doktor opadł w wygodny trzcinowy fotel, a archeolog otworzył skrzynię, wydobywając zeń opasłe woluminy.

Otworzył pierwszą księgę.

– To bardzo ciekawa pozycja – powiedział. – Wydano ją w Paryżu w roku tysiąc osiemset dwudziestym pierwszym. Zawiera wypisy z kronik i pism rycerzy biorących udział w kolejnych krucjatach. Niestety, bez indeksu, więc trzeba czytać strona po stronie w poszukiwaniu użytecznych informacji. Znalazłem tam informacje o pobliskiej strażnicy i nawet ustaliłem imiona czterech francuskich rycerzy pogrzebanych w lochu pod dawną kaplicą.

– Zaskakujące.

– Prawda? Tyle lat minęło. Umarli otruci. Gdy towarzysze przybyli ich zluzować, znaleźli tylko trupy… Giermkowie przepadli bez śladu, sam zameczek został spalony przez niewiernych, nazwanych przez kronikarza iside. Zapewne chodzi o jezydów.

– Tak, to bardzo prawdopodobne.

– Ale mam i coś ciekawszego. Fragment zapisków jednego z nich, Nicolasa, znaleziony w pozostałościach archiwum zakonu. Gdzie to było? – Wertował opasły tom, szukając odpowiedniej zakładki. – O, mam. Proszę czytać.

– Albowiem pobłogosławił mnie Pan i do sekretów dopuścił. Oto znalazłem ślad oliwy w piaskach i skałach, a rzeka zastygła pod ziemią drogą jest do Ogrodu - odczytał doktor. – To tłumaczenie? – upewnił się.

– Ze starofrancuskiego.

– Hmm…

– Tych kilka zdań natchnęło mnie, by tu przyjechać. Znalazłem też informację o wiosce, którą badam… O, tutaj.

Profesor otworzył kolejną księgę.

– Powiadają, iż wosk górski nie tylko w górach Kaukazu pozyskać można. Ponoć w czasach starożytnych słynęła z niego także osada leżąca gdzieś na północ od Damaszku – przeczytał. – To dzieło Awicenny, znanego alchemika i lekarza.

– Słyszałem o nim. Zatem…

– Jeśli zestawimy te dwie informacje, mamy ciekawy ślad. Widział pan, doktorze, złoża mumio na Kaukazie?

– Nie.

– Ja, niestety, też polegać muszę tylko na opisie. Ponoć wygląda, jakby substancja ta tworzyła mniejsze i większe owalne plamy o różnej miąższości. Coś na kształt skamieniałych kałuży czy sadzawek. Jak szeroko rozlana rzeka, która zaczęła wysychać…

– To bzdura. – Skórzewski wzruszył ramionami. – Mumio wydobywa się na różnych wysokościach… Żadna rzeka nie płynie pod górę.

– Być może te góry wypiętrzyły się później.

– Do czego pan zmierza?

– Raj… Eden, miejsce, w którym został stworzony człowiek… Co o nim pan wie?

Doktor zamyślił się na chwilę.

– Tradycja ludowa lokuje raj gdzieś tam. – Wskazał niebo. – Mnie się jednak wydaje, że zbawieni przechodzą do innego świata…

– Nie przechodzą, dopiero przejdą – sprostował profesor. – Kto umarł, jest martwy, a dla jego duszy czas nie płynie. Aż Bóg wskrzesi go na dzień Sądu Ostatecznego.

– A czyściec?

– Przyznam, że to bardzo kusząca koncepcja, ale należy wyłącznie do naszej religii. Ściślej mówiąc, do katolicyzmu. Prawosławni już w to nie wierzą.

– A…

– Jeśli poczytamy opracowania teologów niektórych herezji protestanckich, dowiemy się, że wskrzeszeni zaludnią Ziemię. Tę samą Ziemię, po której stąpamy, tylko że odrodzoną. Teraz pytanie, jak było na początku? Czy rajski ogród mógł znajdować się na naszej planecie? Wszak właśnie w nim, jak uczy Biblia, powstało wszelkie stworzenie, które zamieszkuje Ziemię.

– Gruzini, Ormianie oraz Abchazi wierzą, że raj był właśnie na Kaukazie – odezwał się Skórzewski.

– Teraz pytanie najważniejsze. Czy ogród przestał istnieć po wygnaniu z niego ludzi?

– Wydaje mi się, że nie – zadumał się doktor. – Choć z drugiej strony być może został zniszczony, a raj, do którego trafimy po śmierci, to inne miejsce. Gdy człowiek został wygnany, zatracił możliwość powrotu. Albo ogród został zniszczony, albo po prostu ludzie zapomnieli doń drogi. Jeśli tylko zapomnieli, to być może gdzieś nadal istnieje.

– Jak go znaleźć? – zapytał uczony. – Zakładając oczywiście, że jest to możliwe.

– Nie wiem – westchnął Skórzewski. – Los mnie doświadczył, widziałem w życiu wiele rzeczy dziwnych. Niektóre uznałbym za niemożliwe, gdyby nie fakt, że przytrafiły się mnie osobiście. Ale znalezienie drogi do raju…

– Znajdujemy się na niej – powiedział archeolog poważnie.

– Proszę? – Lekarz wytrzeszczył oczy.

– Co mówi Biblia? W okolicach, gdzie znajdował się ogród Edenu, brały początek cztery rzeki. Dwie z nich to być może Eufrat i Tygrys. Dwie pozostałe… Jedna zamiast wody toczyła mleko, druga oliwę.

– Oliwę? – zdumiał się Skórzewski. – Czy sądzi pan, że…

– Spójrz pan na ten wąwóz. Czyż nie przypomina doliny rzeki? A jeśli ocenisz ją okiem geologa, co ujrzysz? Coś niemożliwego. Jedyne źródła biją na zboczach. Ta osada wodę sprowadzała akweduktem. A tu i w wymarłej wiosce dość wykopać odpowiednio głęboką dziurę, by trafić na piaski przesączone resztą tego, co przed tysiącami lat niosła rzeka…

– To może być zjawisko naturalne… – bąknął doktor.

– Tak? A niby jakie? To, co znalazłem, nie jest ropą naftową ani asfaltem. To mumio. Takie samo jak na Kaukazie. Tylko tam jego złoża znajduje się w szerokim pasie. Tam była delta, może rozlewiska rzeki. Tu mamy co innego. Ciek, sądząc po śladach, był wąski. Bardzo wąski. Jesteśmy blisko źródła. Blisko miejsca, skąd wypływała.

– Czy to…

– Rycerze byli przekonani, że są na tropie. Te wszystkie freski przedstawiające rajską jabłoń… Nie, nie jabłoń – zreflektował się profesor. – Drzewo. Dopiero w średniowiecznych francuskich legendach wymyślili, że owoc z drzewa zakazanego to jabłko. Tu, w ruinach, w rozwaliskach zamku i w spalonej przez jezydów wiosce, również powtarza się podobny motyw drzewa życia.

– Ten symbol jest chyba dość popularny.

– Ale tu występuje niemal wszędzie – upierał się.

– A gdybyśmy spróbowali odnaleźć ogród – powiedział Skórzewski ostrożnie – co by nam to dało? Jakie korzyści? Czy moglibyśmy tam zostać? Na własne oczy zobaczyć drzewo poznania dobrego i złego?

– To nam niepotrzebne. Wszak umiemy już odróżniać dobro i zło. Prawdopodobnie skutkiem grzechu pierworodnego z tą cechą się rodzimy. Ale… Księga Genesis podaje, że w raju rosły różne drzewa. To, z którego owoc zerwała Ewa, było niezwykle ważne, lecz nie jedyne.

– Co ma pan na myśli?

– Drzewo życia. Proszę sobie wyobrazić, że zjedzenie jego owocu może zapewnić życie wieczne lub uleczenie ze wszystkich chorób. Jako lekarz powinien się pan tym zainteresować – wyszczerzył zęby

– Zatem aby znaleźć raj, trzeba po prostu iść śladem żyły mumio?

– Tak właśnie przypuszczam.

***

To czyste wariactwo, myślał Skórzewski, kładąc się spać. Tkwię w obozie wojskowym na pustyni, w towarzystwie szaleńca, który wierzy, że ślady dziwnego bituminu doprowadzą go do Edenu…

Noc przyniosła nowe sny. Doktor szedł starą rzymską drogą, minął osadę jezydów, potem wąwozem wspiął się na szczyt wzgórza. Przed sobą ujrzał potrzaskane obmurowanie źródła. Jednak krynica musiała wyschnąć już przed laty, tylko ciemne plamy nadal znaczyły piaskowiec, jakby ktoś kiedyś zachlapał powierzchnię kamienia oliwą.

Minął zdrój i powędrował ścieżką przed siebie. Znalazł się na rozległym plateau, zarośniętym kolczastymi krzewami. Wśród chaszczy dojrzał resztki muru wzniesionego z niewielkich okrzesków skalnych spajanych gliną.

Lekarz odnalazł miejsce, gdzie niegdyś była brama. Wszystko zarosło cierniem i lichą trawą, ale tu i ówdzie zachowały się resztki ścieżek wyłożonych kamienną mozaiką. Przypomniał sobie ruiny antycznej willi, które zwiedzał kiedyś w okolicach Neapolu. Opuszczony ogród rzymskiego patrycjusza wyglądał podobnie.

Natrafił na szerszą alejkę prowadzącą najwyraźniej ku środkowi założenia. Po obu jej stronach rosły nieprawdopodobnie stare drzewa oliwne o powykręcanych pniach. Schylił się, by przejść pod zbitym gąszczem gałęzi i wyszedł na centralny plac. Pośrodku rosły dwa rozłożyste drzewa obsypane owocami. Brzoskwinie? Tak wyglądały. Podszedł i wyciągnął dłoń, chcąc zerwać jedną z nich. Niestety, sen nagle prysł.

Znowu był w namiocie. Napięte płótno łopotało smagane piachem.

Przysypiał już, marząc o funduszach na badania, gdy nieoczekiwanie ktoś zaskrobał w płótno.

– Kto tam? – zapytał zaskoczony lekarz.

Zapalił lampę naftową. Syryjski chłopiec, ciemnowłosy i czarnooki, może ośmioletni, stanął w drzwiach namiotu i ukłonił się głęboko.

– Witajcie, panie.

– Czym mogę służyć? – zapytał lekarz.

– Wieści przynoszę. Starszy syn szejka wrócił nocą z Damaszku. Znają środek, który pan przepisał. W szpitalu przyjęto zamówienie. Za dwa miesiące osada otrzyma lekarstwo – mówił po francusku z dziwnym zaśpiewem, ale można go było zrozumieć. – A to dla pana. – Wyciągnął przed siebie zawiniątko. W kawałek cienkiego płótna zawinięty był owoc.

– Cóż to takiego? – Skórzewski wziął podarunek do ręki.

Trzymał wielką, dojrzałą brzoskwinię. Wyglądała smakowicie, jej skórka uginała się pod palcami, obiecując soczysty miąższ.

– Przecież pan wie – odparł chłopiec z uśmiechem. – Przynajmniej od kiedy odkopaliście studnię.

– Zerwaliście go w ogrodzie… – szeptał doktor. – To niemożliwe… Drzewo życia?

– Drzewo życia lub drzewo poznania dobra i zła. Będzie tym, którego pan potrzebuje. To przez nie przodkowie wasi odejść musieli z Edenu. Sięgnęli po mądrość, która nie była dla nich przeznaczona. Ta jest przeznaczona dla was, panie.

– Czyli…

– Kto raz go spróbuje, zawsze odróżni to, co dobre, od tego, co występne. Pan już tę wiedzę posiadł. Ale pozwala zdobyć też mądrość potrzebną, by słusznie pokierować własnym życiem. Co najważniejsze, leczy wszystkie choroby, a także przedłuża życie nawet o trzydzieści lat. To nasz dar w uznaniu waszej mądrości.

– Kim ty jesteś!? – zapytał lekarz.

Gdy spojrzał w stronę chłopca, ten już zniknął. Skórzewski wyjrzał przed namiot, lecz w ciemnościach nikogo nie dostrzegł. Wrócił i spojrzał na nieoczekiwany prezent leżący na stoliku. Uniósł owoc do góry… Kropla soku spłynęła mu po palcu. Strząsnął ją na ziemię.

– Tak po prostu? – zdziwił się. – Weszli i zerwali… Gdzie gniew Boży? W dodatku to czciciele diabła! Do Damaszku daleko. Nie zdążyliby jeszcze wrócić. To wszystko kłamstwa.

A potem uchylił płótno i cisnął brzoskwinię daleko w ciemność.

***

Ocknął się, jęcząc z bólu. Spojrzał na swoją dłoń i momentalnie rozbudził się całkowicie. Dniało. W słabym świetle przedświtu lekarz ujrzał, że cały kciuk ma zaczerwieniony. Skórę znaczyły bąble jak od oparzenia. Przypomniał sobie natychmiast nocną wizytę.

– Sen? Czy może… – Rozważania przerwał nieoczekiwany huk.

Doktor, weteran wielu bitew, zareagował instynktownie. Padł natychmiast na ziemię. Upiorny łomot i gwizd poraził mu uszy. Ktoś wypruł serię z karabinu maszynowego!? Przywarł do klepiska, wczołgał się między skrzynki. Rozległo się kilka wystrzałów, parę zabłąkanych kul przebiło płótno namiotu i świsnęło mu wysoko nad głową.

Napad na strażnicę! – przemknęło mu przez głowę. Rabusie karawan zaskoczyli legionistów, wybiją nas tu do nogi!

Doczołgał się do torby i wymacał rewolwer. Odbezpieczył. Na zewnątrz odezwały się francuskie karabiny. Widocznie pierwszy atak został odparty. Trzeba iść i pomóc, każda para rąk na wagę złota. Już miał się podnieść, gdy znów ktoś wypruł z kulomiotu. Nastała cisza przerywana jedynie gwizdkami. Skórzewski nie znał legionowych komend. Obrońcy przegrupowywali się? Do namiotu wpadł kapitan Jules.

– Żyje pan?

– Tak – sapnął. – Już jestem do dyspozycji. – Uniósł broń.

– Proszę zostawić tę armatę i szybko się zbierać. Potrzebna pańska pomoc! Mamy rannych!

Otumaniony wsunął spluwę do kieszeni, złapał torbę i wybiegł przed namiot. Dniało. Na przedpolu obozu leżało kilkanaście zabitych koni i liczne trupy ludzi w białych burnusach.

Tak to jest, jak się na karabin maszynowy idzie z jednostrzałowymi kapiszonowymi flintami, pomyślał z nieoczekiwanym smutkiem.

Dwaj legioniści krążyli między ciałami, przyglądając się zabitym i przeszukując sakwy przytroczone do siodeł.

– Kto… – zaczął lekarz.

– Nasi tak zwani sojusznicy – parsknął kapitan. Dwaj żołnierze byli ranni. Jeden otrzymał postrzał w ramię. Na szczęście, kość pozostała nienaruszona. Skórzewski odkaził ranę, wyjął kulę i pospiesznie założył opatrunek. Drugiemu pocisk urwał kawał ucha. Lekarz założył szew na małżowinę.

– Czyli, można powiedzieć, odparliście ich niemal bez strat własnych – stwierdził wesoło, przecinając nić.

– Profesor nie żyje – powiedział kapitan poważnie.

– Co!?

Uczony leżał w namiocie. Skórzewski widział wcześniej wiele trupów, ale to, co ujrzał, wprawiło go w kompletne zdumienie. Twarz poczerniała i napuchła, siny język zwisał bezwładnie z ust. Wytrzeszczone oczy wpatrywały się w sufit.

– Co pan o tym sądzi? – zapytał wojskowy.

– Trucizna. Potwornie silna trucizna…

W tym momencie przypomniał sobie o poparzonym kciuku.

– Chłopak! – syknął. – To on go otruł. Brzoskwinią!

– Merde! – zaklął kapitan. – U pana też był? Bo do mnie przylazł i bredził coś, że chce mi podarować owoc zerwany w ogrodzie Eden.

– Tak.

– I co pan zrobił z owocem? A, już wiem. Wyrzucił pan. Jeden z koni znalazł i zdechł…

– Owszem. A pan?

– Zgłupiałem, takie to było nieoczekiwane. Nawet nie wezwałem wartowników, choć przecież trzeba było dzieciaka zatrzymać. Pomyślałem, że zastanowię się nad tym rano, więc zawinąłem w szmatkę i schowałem. Chodźmy to obejrzeć.

Z owocu została tylko jakaś cuchnąca breja.

To logiczne, dumał Skórzewski. Ja i profesor wiedzieliśmy, kapitana mogli podejrzewać, że został przez nas dopuszczony do sekretu. Jesteśmy najważniejsi, więc trzeba wyeliminować nas przed atakiem. Paru rzeczy jednak nie przewidzieli. Na przykład tego, że na posterunku ukryty jest karabin maszynowy…

Musieli nas podsłuchiwać, rozważał, gdy żołnierze kopali grób dla pechowego archeologa. Zorientowali się, że wiemy, że się domyślamy… Oni tego pilnują. Pilnują ogrodu, czy może tego, co zeń zostało. Poszli tam i zerwali trzy owoce. Nie zrywali ich ani z drzewa życia, ani z drzewa poznania. Najwidoczniej rośnie tam także drzewo śmierci… Wysłali chłopaka. Profesor zjadł brzoskwinię i umarł. Ja wyrzuciłem swoją w ciemność. Kapitan schował na później i to uratowało mu życie. Rano jezydzi przyjechali dokończyć dzieła. A może to zwykłe zatrute brzoskwinie? Trucizna spowodowała szybki rozkład miąższu… Gdyby mieli prawdziwe owoce, czy musieliby jechać do Damaszku po maść dla chorego?

Ktoś zaintonował modlitwę i już po chwili grudy ziemi pokryły ciało naukowca.

– Wysłałem człowieka, aby nadał sygnały do garnizonu w Aleppo. – Kapitan wskazał radiotelegrafistę wdrapującego się na wzgórze. – Gdy tylko przybędą posiłki, spalimy wioskę.

– Kiedy?

– Jeśli wyruszą natychmiast, będą tu jeszcze wieczorem. Musimy utrzymać się do tego czasu. Jutro to my przejmiemy inicjatywę.

– I wszystkich wymordujecie? – spytał Skórzewski z przerażeniem.

– Bynajmniej. Kobiety i dzieci, za wyjątkiem tego przeklętego chłopaka, oszczędzimy. A co do reszty, kto się podda, tego odstawimy do garnizonu. Tam wyduszą z nich prawdę. Kto nas atakował, kto wpadł na ten pomysł… I dopiero po procesie powiesimy na postrach innym. No, chyba że będą stawiać opór.

– Na pewno będą – westchnął doktor.

– Wojna. – Legionista wzruszył ramionami.

***

Skórzewski stał na stosie gruzu antycznej osady, patrząc, jak ekspedycja karna posuwa się starożytną drogą na północ. W obozie zostało tylko pięciu nieznanych mu żołnierzy. Wszyscy ludzie kapitana Jules’a ruszyli wy – równywać porachunki. Wśród tych, którzy przyjechali z garnizonu, było dwóch młodych lekarzy. Uznali, że Skórzewski nie będzie potrzebny. Nie upierał się. Spodziewał się niezłej jatki, a już parę razy w życiu widział takie rzeczy. A co najważniejsze, miał inne plany.

Wartownicy nie zwracali uwagi na lekarza. Prawdę powiedziawszy, niewiele ich obchodziło. Zasiedli w cieniu, zaparzyli sobie kawę i paląc papierosy, grali w karty. Doktor wyszedł na przedpole z łopatą na ramieniu i zawiniątkiem pod pachą. Trupy napastników ułożono rzędem, ale jeszcze ich nie pogrzebano. Wybrał ciało człowieka mniej więcej w swoim wieku, o zbliżonej karnacji i budowie. Rozebrał trupa, naciągnął nań swoje zapasowe ubranie. Obok mogiły pechowego archeologa wykopał dół. Zepchnął tam zwłoki. Następnie polał twarz i ręce nieboszczyka silnie podgrzanym roztworem nasyconym sody kaustycznej. Odczekał kwadrans, by reakcja chemiczna solidnie zniekształciła rysy, a potem zasypał grób i uformowawszy kopiec, wetknął weń krzyż.

Nawet jeżeli rozkopią, powinni dać się nabrać, pomyślał. Choć na jakiś czas, zanim się doliczą zabitych…

Osiodłał swojego konia. Wszedł do namiotu profesora. Skrzynie z antykami stały nietknięte. Otworzył jedną z nich i wydobył słój pełen kawałków mumio.

– Przepraszam – powiedział pod adresem nieboszczyka. – Ale tobie to już i tak niepotrzebne, a ja, jeśli uda mi się to spieniężyć, będę miał za co przez dwa lata finansować badania…

Zawinął naczynie w chustę, wsunął do torby i przerzucił ją sobie przez ramię.

– Wybieram się na przejażdżkę – wyjaśnił żołnierzom grającym w cieniu namiotu. – Wrócę może za dwie godzinki. Uważajcie na siebie, oni mogą wrócić. Na pewno wrócą… – dodał z naciskiem.

Zbyli go machnięciem ręki. Po chwili pędził co koń wyskoczy na południe.

Dotknąłem tajemnicy, rozmyślał. Sekretu, który od wieków jest starannie chroniony. Ludzie żyjący na tej ziemi zabiją każdego, kto wie, każdego, kto się domyśli. Oddział, który poszedł ich spacyfikować, z pewnością wpadł prosto w pułapkę. Ci, którzy zostali w strażnicy, także nie wydostaną się stąd żywi. Tylko ja mam szansę…

Był już daleko za przełęczą, gdy echo przyniosło huk wystrzałów. Uderzył konia piętami. Torba z rewolwerem i trzema kilogramami bezcennego specyfiku tłukła mu się o biodro. Pędził, uciekał najszybciej jak się dało, zmuszając wierzchowca do szaleńczego biegu. Jeśli zdoła umknąć, jeśli wszystko dobrze pójdzie, za pięć dni zobaczy białe mury Damaszku. Za miesiąc może być już w Warszawie. Sprzeda mumio. Będą fundusze na badania. Założy nową hodowlę tej zadziwiającej pleśni.

Kula wystrzelona z arabskiej strzelby skałkowej jest szybsza niż dźwięk. Doktor nawet nie zdążył się przestraszyć.