126642.fb2 Sola z Nieba P??nocnego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Sola z Nieba P??nocnego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Gwiazdy wzywają Ziemię…

Jarek otworzył oczy, chwilę patrzył prosto przed siebie, po czym zamknął je znowu.

— Ciągle to samo — mruknął. — Granat i granat. Nie znacie jakichś weselszych księżyców?

Odpowiedziało milczenie. Na pół rozbudzony ponownie uniósł leniwie powieki i rozejrzał się. Soli nie było.

— Znowu?… — wymamrotał, unosząc z wysiłkiem głowę. Oparcie fotela posłusznie powędrowało za jego plecami. Ten ruch go otrzeźwił. A więc zaczął się jeszcze jeden dzień… który to już? Trzeci. Trzeci…

— Gdzie jesteś? — powiedział niezbyt głośno. Mam pewną sprawę. Ciekaw jestem mianowicie, kiedy będę mógł wrócić na Ziemię. Sądzę, że teraz powinniście mi to wreszcie powiedzieć… czy może macie jeszcze kogoś do uratowania?… Sola — podniósł głos. Odezwij się…

W ciszy coś nagle zachrobotało, jakby jakieś małe zwierzątko szybko przebiegło po podłodze, po czym zabrzmiał głos komputera, dobiegający ze wszystkich kierunków naraz.

— Dzień dobry… mówiłeś coś?

— Gdzie jest Sola? — burknął chłopiec. W końcu, człowiek się przyzwyczaja. Taka natura…

— Mamy bezpośredni kontakt — odpowiedział głos. — Osobiście sądzę, że obraz tego człowieka, który przechowujesz w pamięci, nie jest już potrzebny do tego, żebyśmy mogli swobodnie rozmawiać… chyba że wolisz tak, jak było?…

„Osobiście sądzę…” Aha. Już nie „sądzimy”. Prawda. To już nie „przystawki…”

— Może być tak — powiedział po chwili, nie bez nutki żalu. — To znaczy, że już jej nie zobaczę?… spytał mimo woli.

— Tej tutaj nie… — głos nabrał takiego brzmienia, jakby obcy musiał walczyć z sobą, żeby się nie uśmiechnąć i Jarek postanowił, że na temat Soli nie piśnie już jednego marnego słowa.

— Tej naszej nie… — powtórzył przybysz z gwiazd. — Ale niedługo ujrzysz zapewne człowieka… nazywasz go „Sola”… — zawahał się — to imię?

— Uhm… — burknął chłopiec. — Takie dziwne… dodał.

— Ładne — poprawił obcy. — Ziemscy uczeni nazywają waszą gwiazdę dzienną, to znaczy Słońce, „Soi…” Sola, to bardzo piękne, słoneczne imię…

Solniczka — mimo woli przebiegło Jarkowi przez myśl. Słońce! Ładna historia…

— Spałem dzisiaj trochę dłużej… — wyznał gość z nieba północnego zmieniając temat — i zbudził mnie dopiero twój głos. Nie usłyszałem wszystkiego, co mówiłeś?… — obcy tak wypowiedział to niedokończone zdanie, jakby chodziło o coś, czego ani rusz nie może odżałować.

Jarek machnął bezwiednie ręką.

— Nic takiego — mruknął niechętnie. Zastanowił się nad tym, co przed chwilą usłyszał. „Niedługo” zobaczy tamtą, prawdziwą Solę. Niedługo. W porządku.

O to właśnie chciał spytać jej tutejszą podobiznę. Tylko, co oni rozumieją przez „niedługo”?…

— Pytałem, kiedy wrócę na Ziemię… — dzień dobry — zreflektował się. No cóż, lepiej późno, niż wcale.

— Dzień dobry — powtórzył uprzejmie obcy. Na Ziemię…

— Boję się, że mnie tam szukają — przerwał pośpiesznie chłopiec, żeby ten facet z Lutni nie pomyślał sobie przypadkiem, że może mu chodzić o coś innego.

— Sola… to znaczy… tutaj — poprawił się — obiecano odesłać mnie tak, żeby tam nawet nie zauważyli mojej nieobecności… czy to prawda?

— Prawda — rzekł z przekonaniem obcy. — Odlecisz jeszcze dzisiaj. Tylko przedtem… — urwał.

Jarek wytężył słuch. Coś przedtem? Niech będzie. Powiedzmy, że i on sam znalazłby tu jeszcze to i owo do załatwienia… Grunt, że „jeszcze dzisiaj…”

Obcy milczał w dalszym ciągu. Cisza przeciągała się ponad zwykłą miarę. W pewnej chwili Jarek już miał otworzyć usta, żeby krzyknąć „jesteś tam jeszcze?!” lub coś równie mało stosownego, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Widocznie tamten potrzebuje czasu do namysłu. Żeby jeszcze wiedzieć, co z tego wyniknie…

W końcu jednak chłopcu ostatecznie obrzydło to czekanie. Postanowił zapytać o coś, co dręczyło go od wczoraj… od pierwszej chwili, kiedy tylko zorientował się, że obcy nie jest już poświęcającym w próżni zwierciadełkiem, tylko pasażerem… to znaczy, współpilotem jego kosmolotu.

— Halo?… — zaczął na wszelki wypadek.

— Tak? Słucham? — odezwały się natychmiast niewidoczne głośniczki.

— Czy ja… — Jarek zawahał się. Trudniej to powiedzieć, niż można było sądzić. Powie jednak.

— Czy ja… pana zobaczę? — wyrzucił z siebie jednym tchem.

Znowu nastała chwila ciszy. Wreszcie odezwał się głos człowieka z Wegi jakby odrobinę głębszy i bardziej zamyślony.

— Nie. Żałuję…

Niechże się wypchają z tym ich „żałuję…” — pomyślał Jarek ze złością. Słuchał jednak co nieznajomy będzie miał jeszcze do powiedzenia.

— Nie wiem jak ci to wytłumaczyć — ciągnął z namysłem niewidzialny — widzisz my nie szukamy kontaktu z innymi cywilizacjami, a raczej tak, szukamy go, ale z istotami stojącymi wyżej od nas w rozwoju… Tylko nie myśl — głos obcego przyśpieszył — że nas nie interesujecie… przeciwnie. Rzecz w tym… zrozum mnie, proszę, dobrze, że… nie czujemy się przygotowani do spotkania ze społecznościami, które nie rozwiązały jeszcze swoich problemów wewnętrznych, bo my także nie… krótko mówiąc, nie czujemy się dość silni… rozumiesz?

Czy rozumie? Ależ to dziecinnie proste. Boją się gorszych, bo są lepsi. Czy może być coś bardziej oczywistego?…

— Nie — burknął zamyślony. I była to najczystsza prawda.

— Wiesz — powiedział nieznajomy, jakby pokonując własne myśli — gdyby wszyscy u nas byli dobrzy…

Jarek drgnął. W uszach zadźwięczały mu słowa Soli.

— Gdyby wszyscy u nas byli dobrzy… — powtórzył jak echo. Wtedy rozumiał przecież, o co jej chodziło.

A przynajmniej wydawało mu się, że rozumie…

— Właśnie — podchwycił głos. — I rozumni… kontynuował — nie byłoby żadnych przeszkód. I te, które teraz istnieją, dałoby się wprawdzie pokonać… może je wyolbrzymiamy, ale… — zająknął się i urwał. Przybyszowi z gwiazd po raz pierwszy zabrakło słów, żeby wyrazić to, co czuł…

Jarek był mu za to niemal wdzięczny. Obcy jest z pewnością kimś, z kim można pogadać o tym czy o owym i od kogo można się dowiedzieć mnóstwa pasjonujących rzeczy… gdyby chciał mówić. Ale nie jest tym kimś, z kim chciałoby się roztrząsać to, czy ludzie są dobrzy czy źli i czy mądrzy lub głupi. Wszystko ma swoje granice… zresztą on sam chyba to rozumie. Inaczej nie ciągnąłby tak z siebie słowa po słowie, jakby nie chciały mu przejść przez gardło… A zresztą, co u licha!.. Ludzie wprawdzie budowali i ciągle jeszcze budują bunkry, ale równocześnie wymyślili lekarstwa na prawie wszystkie choroby, wznoszą wspaniałe miasta, zakładają ciche, zielone rezerwaty, gdzie zwierzęta czują się bezpieczne, potrafią jeździć, pływać i latać z jednego, najdalszego zakątka Ziemi do drugiego, uczą się, pracują… stanęli na Księżycu, ba jeszcze tysiące lat temu pobudowali wspaniałe gmachy i świątynie, które zawsze będą zachwycać swym szlachetnym pięknem. Ludzie są bardzo wrażliwi na rzeczy ładne… A choćby ich obóz nad jeziorem? Prawo harcerskie 1 tak dalej?… Ludzie chcą być dobrzy. Ktoś, kto chce być dobry, nie może być taki znowu zły… Może u nich, u obcych, jest inaczej?…

— Nie mówmy o tym… — powiedział nagle Jarek, niespodziewanie dla samego siebie. — Może kiedyś, kiedy się lepiej poznamy…

Te słowa, w zupełnej ciszy, jaka zapanowała, kiedy obcy przestał nagle mówić, zabrzmiały bodaj zbyt poważnie, jakby nie wypowiedział ich mężczyzna w piętnastym roku życia, ale sędziwy historyk, który całe życie strawił na rozmyślaniach o świecie, w jakim żyje. Lub też nieco mniej sędziwy, ale za to ogromnie czuły na swoim punkcie profesor uniwersytetu, stale pamiętający o tym, że cokolwiek padnie z jego ust, musi być bardzo mądre. Ale Jarek nie zastanawiał się nad tym, czy powaga, z jaką wypowiedział swoją myśl, zostanie równie poważnie potraktowana przez obcego.

Powiedział po prostu to, co czuł i co wydawało mu się prawdą.

Głośniki milczały jeszcze przez chwilę, po czym ponownie zabrzmiały w sali słowa przybysza, dobiegające ze wszystkich stron.

— Mógłbyś zapytać — mówił — po co w takim razie przylatujemy do Was… — zrobił przerwę, jakby czekając, czy Jarek rzeczywiście o to zapyta. Chłopiec jednak milczał, w związku z czym obcemu pozostało tylko samemu odpowiedzieć na to pytanie, które i tak zostało już przecież postawione.

— Widzisz — podjął — to są takie badania… wy też nie zamierzacie, na razie przynajmniej, osiedlać się na Marsie czy na Wenus, a wasi uczeni budują sondy kosmiczne, które tam latają, żeby zbadać warunki panujące na tych globach. Nauka musi wyprzedzać życie, inaczej nie tylko to życie staje się nieznośne, lecz także za osiągnięcie najskromniejszego choćby celu płaci się ogromną stratą czasu i niewspółmiernie wielkim wysiłkiem… Ale — tu głos obcego wzniósł się o pół tonu, którą to zmianę natychmiast przekazał komputer mamy także poważniejszy powód… i ten dotyczy już tylko nas. Każda cywilizacja musi poświęcać wiele uwagi swojej własnej historii… nic tak nie uczy żyć jak właśnie ona. Dlatego i my badamy naszą przeszłość. A jest ona znacznie bardziej skomplikowana niż Wasza, mieszkańców Ziemi. Mianowicie system planetarny, który teraz zamieszkujemy, nie jest naszym macierzystym układem… Pochodzimy wprawdzie z tej samej części Galaktyki, ale z zupełnie innego słońca. Otóż jakieś dwanaście tysięcy lat temu… licząc waszą miarą czasu, to nasze macierzyste słońce zaczęło się gwałtownie powiększać. To samo czeka Waszą gwiazdę dzienną… ale nie martw się, nie doczekają tego nawet pra — pra — prawnuki twoich pra — pra — prawnuków. Stanie się to… no, w przybliżeniu za sześć, siedem miliardów lat. Wtedy będziecie mogli z łatwością przenieść się na Marsa, gdzie warunki do życia staną się podobne do tych, jakie teraz panują na Ziemi… potem na Jowisza… lub, jeśli tylko zechcecie, poszukacie sobie innego układu planetarnego i innego słońca. Tak właśnie myśmy postąpili.

Kiedy nasza gwiazda zaczęła się rozszerzać, prażąc nas coraz gwałtowniejszym upałem, zaczęliśmy szukać nowej ojczyzny. To było … nie tak dawno, jeśli już mówimy o sprawach kosmicznych… zaledwie jedenaście tysięcy lat temu… Oczywiście umieliśmy już wtedy budować statki, zdolne do pokonywania przestrzeni międzygwiezdnych… Słuchasz mnie, Jarku?…

Pytanie! Pomijając już wszystko inne, co właściwie miał tutaj do roboty, jeśli nie słuchać…

— Oczywiście, że słucham… — mruknął urażonym tonem.

— Bo nie chciałbym cię znużyć… — usprawiedliwiał się komputer w imieniu dwóch, jak się okazało, gwiazd naraz…

— No więc — podjęły głośniki — przygotowaliśmy ekspedycje badawcze… było ich wiele… i porozsyłaliśmy je we wszystkich kierunkach, gdzie tylko istniały teoretyczne szansę znalezienia planety nadającej się do osiedlenia. Spieszyło ram się wtedy. Budowaliśmy jeden statek po drugim, szkoliliśmy załogi i te załogi startowały… nie tylko do najbliższych gwiazd, posiadających planety. Było sporo takich, które miały penetrować nawet dalekie rejony Galaktyki. No i znaleźliśmy. Nie trwało to nawet tak bardzo długo. Znaleźliśmy słońce… to jest gwiazda podwójna…

— Wega — wyrwało się Jarkowi. W tym samym momencie pożałował, że sekundę wcześniej, zanim to powiedział, nie odgryzł sobie języka. Ale obcy przyjął jego okrzyk niemal obojętnie…

— Tak, tak — powiedział zdawkowym tonem. Komputer się wygadał…

Chłopcu przebiegło przez myśli, że chodzi przecież o ten sam komputer, który teraz powtarza słowa obcego. Musi mu być głupio… bzdury, maszynom nie może być głupio. Poza tym — przypomniał sobie — to przecież nie ten tutaj, tylko tamten mniejszy, na statku…

— …O czym zresztą — ciągnął obcy — lojalnie powiadomił Centralę. Staraliśmy się ukrywać to przed wami, ale w końcu… mimo wszystko, upłynie jeszcze bardzo wiele lat, zanim wy zaczniecie latać do gwiazd… krótko mówiąc, nie szkodzi, że wiesz. Ponadto gdybyś chciał opowiedzieć ludziom o twoich przygodach, to obawiam się, że i tak nikt ci nie uwierzy… trochę przecież was znamy… przepraszam…

Nie przepraszaj — nasrożył się w duchu Jarek. Nie uwierzą… Pewnie, że nie uwierzą… „Zna nas trochę…” Proszę, jaki skromny!

— Niech pan się nie krępuje… — warknął. — Jak na razie to rzeczywiście nie my myszkujemy po waszych stronach, tylko wy przylatujecie do nas. Więc…

— Nie miej do mnie żalu — przerwał obcy — że to wszystko mówię… Mnie także obowiązują nasze przepisy… i prawa.

— No więc znaleźliście… Wegę… — podsunął Jarek, pragnąc jak najszybciej odejść od niebezpiecznego tematu. — Ale co to ma wspólnego z waszymi badaniami… z tym, że wysyłacie statki na Ziemię?… Bo przecież mówił pan…

— Tak, mówiłem — przerwał przybysz z Wegi. Opuściliśmy nasz macierzysty system planetarny i przenieśliśmy się wszyscy na nową… ty powiedziałbyś, na nową „Ziemię”… Żyjemy tam do dzisiaj i pożyjemy jeszcze kilka miliardów lat… jeśli nic się nie zmieni. Ale widzisz, chodzi o to, że nie wszystkie ekspedycje, z tych, które rozesłaliśmy na poszukiwania po całej Galaktyce, zdążyły wrócić przed naszą przeprowadzką. A raczej należałoby powiedzieć, że w ogóle nie wróciły. Bo jeśli nie udało im się to, zanim my opuściliśmy nasz pradawny rejon, to nie mogły wrócić także i potem… warunki, tam gdzie mieszkaliśmy, zmieniły się do tego stopnia, słońce paliło już tak, że życie stało się niemożliwe… i oni o tym wiedzieli. Znali sytuację… zresztą, byli wśród nich uczeni, badacze, mieli ze sobą komputery i wszystko, czym tylko dysponowali pozostający na planecie ludzie… którzy od nich przecież oczekiwali ocalenia. Nie wróciło aż sześć wypraw poszukiwawczych… trzydzieści osób. Trzydziestu pilotów i naukowców, rozmaitych specjalności. Przenieść całą cywilizację z jednego układu słonecznego do drugiego, to niesłychanie skomplikowana operacja… Trzeba było chociażby zadecydować, które z pamiątek przeszłości ocalić, jak przetransportować wybrane dzieła sztuki … z dorobkiem technicznym było łatwiej, bo po prostu przekazaliśmy go pamięci komputerów. No a ludzie… ich osobiste mienie… to musieliśmy zostawić. Ale nie można było zostawić wzorów najrozmaitszych wyrobów, zapasów żywności, nasion czy sadzonek roślin, do których byliśmy przyzwyczajeni na naszej planecie, zwierząt… zresztą mniejsza z tym. Krótko mówiąc, chociaż staraliśmy się zorganizować całą tę przeprowadzkę jak najlepiej, powstało, bo musiało powstać, zamieszanie, w którym nikt nie miał czasu zastanawiać się nad losem wysłanych w przestrzeń ekspedycji. Tak samo na nowym miejscu… przecież niemal wszystko musieliśmy zaczynać od początku. Budowę miast, sieci komunikacyjnej, szkół, uprawy rolnicze, hodowle… postęp naszej cywilizacji został przyhamowany na bardzo długo. Byliśmy jednak uratowani przed zagładą. Tak… No a potem, wiele, wiele lat później, kiedy odbudowaliśmy mniej więcej zwykłe życie naszej społeczności, przyszła kolej i na historię. Wtedy przypomnieliśmy sobie o tych spośród nas, którzy polecieli w przestrzeń, żeby ratować siebie i innych, i nigdy już do nas nie wrócili… Rozumiesz, Jarku? Coś przecież musiało się z nimi stać? W czasie lotu jedna, dwie załogi, mogły ulec jakiejś katastrofie… ale sześć? To przeczyło wszelkim rachunkom prawdopodobieństwa. No więc, zaczęliśmy ich szukać… To znaczy, oczywiście nie ich, ale śladów, jakie mogli zostawić. Znaleźliśmy cztery załogi… dwie z nich rzeczywiście zginęły, jedna straciła statek w zderzeniu z meteorytem, a druga dostała się w tak silne pola grawitacyjne jakiejś planety z atmosferą złożoną ze związków wybuchowych, że nie mogła się stamtąd wyrwać… pozostały tylko wyrzucone poza to pole i krążące do dziś po orbicie nad tą planetą strzępy ich kosmolotu… Dwie pozostałe załogi wylądowały szczęśliwie, jedna w Chmurze Strzelca… to jest niemal w centrum Galaktyki… ale nie znalazła w żadnym z tamtejszych układów paliwa dla rakiety i tam już pozostała. Zbudowali nawet osiedle… ale… no cóż, nie mieli przecież dzieci. Po prostu umarli. Ta załoga… przybysz z Wegi jakby zawahał się — wiesz, Jarku podjął po chwili — było ich trzech. Dowódca przeżył zaledwie cztery lata. Pochowali go w skale, na płaskowyżu, niedaleko wielkiego jeziora… a potem nad jego grobem zaczęli wznosić budowlę… wy nazwalibyście ją pewnie piramidą. Robili to jakby w nadziei, że któraś z kolejnych ekspedycji zwróci na nią uwagę. Powiedziałem „W nadziei”, ale tak naprawdę nie mogli na to liczyć. Prawdopodobieństwo… zresztą mniejsza o liczby. Wiedzieli, że tam już zostaną, ale tęsknili… i ta budowla była po prostu wyrazem ich tęsknoty. Nie skończyli jej, mieli za mało zasobów energetycznych.

Niektóre dolne ściany budowli ozdobili jednak rysunkami i płaskorzeźbami… żaden z nich nie był plastykiem, ale przypominały im rodzinne strony. Może zresztą chcieli zostawić po sobie pamiątkę dla tych, którzy kiedyś trafią na ten glob i będą się głowić, kim byli autorzy tej niedokończonej budowli i tych naiwnych obrazków. Jedna z płaskorzeźb przedstawiała wizerunek kobiety w czepcu ozdobionym kamieniami i metalem… to była matka najmłodszego członka załogi…

— Skąd pan wie? — wyrwało się chłopcu.

— Byłem tam — odparł krótko obcy. — Jestem przecież historykiem. A poza tym… — urwał i zastanawiał się chwilę. Wreszcie z głośnika dobiegło ciche westchnienie. — Tak się, widzisz, złożyło — podjął przyciszonym głosem — że ta kobieta i jej syn byli… no, krótko mówiąc, noszę to samo nazwisko co oni. Tam, daleko od naszego słońca, odnalazłem moich przodków. Ten mężczyzna pochował swojego starszego kolegę w ukończonych partiach piramidy, a sam… cóż, sam żył jeszcze dosyć długo. Wieczorami patrzył pewnie w niebo, w gwiazdy… tak. A kiedy poczuł, że zbliża się koniec, poszedł w to miejsce, pod płaskorzeźbę przedstawiającą jego matkę, tam usiadł, opierając się plecami o ścianę i tak już został. Tam go znalazłem… Miałem statek z pełnym wyposażeniem, instrumenty pomiarowe, analizatory, komputery. Odczytałem nazwisko kobiety wykute pod nieudolnym rysunkiem jej twarzy. Mimo to pozostawiłem szkielet jej syna tak, jak był. Pomyślałem sobie, że trudno o piękniejszy grobowiec. Zrobiłem tylko zdjęcia… na ich podstawie, po moim powrocie do układu Wegi, zbudowano pomnik starożytnych astronautów… którym nasza rasa zawdzięcza istnienie. Bo przecież gdyby nie te załogi wysyłane wówczas z takim pośpiechem i bez dostatecznego wyposażenia, nie odkrylibyśmy nowej ojczyzny i wszyscy zginęlibyśmy podczas katastrofy naszej dawnej macierzystej gwiazdy. Ten pomnik wygląda dokładnie tak, jakby z odległości setek lat światła przeniesiono fragment owej nieskończonej budowli, świadczącej o ludzkiej tęsknocie, głowę matki i wyschnięty szkielet… no, dosyć tego — głos obcego zmienił nagle ton, jakby mówiący postanowił wziąć się w garść i otrząsnąć z uczucia głębokiego wzruszenia, jakie nim owładnęło. — Więc to była trzecia odnaleziona załoga — rzekł twardo. — Członkowie czwartej wyprawy zatruli się… dzisiaj nie sposób już określić, czym. Ich statek, nieuszkodzony, stoi ciągłe jeszcze tam, gdzie wylądował, jakby za chwilę miał się wznieść w drogę powrotną… No dobrze, ale zostały jeszcze dwie. O nich nie wiemy nic. A uważamy, że naszym obowiązkiem jest poznać prawdę do końca. Że to należy się ich pamięci… A poza tym… — obcy znowu jakby się zawahał, ale zaraz zaczął mówić dalej — widzisz, istnieje teoretyczna możliwość, że odnaleźli gdzieś, na którymś z globów rasę istot podobnych do nas… i że, nie mogąc z jakichś powodów wrócić, założyli tam rodziny… krótko mówiąc, że w kosmosie do dziś żyją ich potomkowie… nasi potomkowie. Pomyśl, Jarku… Przecież to chodzi o nas samych. Oczywiście, że to jest bardzo a bardzo nikła możliwość, jeżeli jednak mimo wszystko istnieje?… Czy można się dziwić, że krążymy po Galaktyce i badamy planety, gdzie kwitnie życie organiczne, a już szczególnie te, na których mieszkają istoty… to znaczy ludzie… no, podobni do nas?…

— Myślicie?… — zaczął chłopiec i zaraz urwał. Czuł zamęt w głowie, jak wtedy kiedy za chwilę miał stracić przytomność. Co on chce przez to powiedzieć? Czy ludzie?… Czy my i oni?…

— Nie myślimy — odpowiedział prędko obcy. Nic na razie nie wiemy. Tylko szukamy… a mówię to wszystko dlatego, żebyś nie sądził, że mamy wobec was jakieś zamiary… że chcemy wykorzystać Ziemię i was… Rozumiesz teraz?

Jarek nie odpowiedział. Szum w jego głowie ucichł wprawdzie odrobinę, ale w dalszym ciągu nie mógł pozbierać myśli. Ileż jest pod tymi gwiazdami spraw, 0 których człowiek nie ma bladego pojęcia! Ileż myśli 1 uczuć krzyżuje się na tych drogach, które przemierza wzrok człowieka, kiedy stanie się wieczorem poza światłem latarni i zadrze głowę do góry! A wszystko to zaczyna się i kończy na jakiejś jednej planecie, w kręgu spraw, którymi żyje jedno społeczeństwo… gromada istot zaludniających jeden z miliardów globów! Dla nas, to jest Ziemia… Dla tego tam, niewidzialnego, planety Wegi. Ale i tu, i tam wszystko zależy od tego, jak mieszkańcy jednego globu rozwiązują swoje wewnętrzne sprawy. Okazuje się przy tym, że te sprawy wcale nie są tylko wewnętrzne… „Gdyby wszyscy ludzie byli dobrzy…” — powiedziała Sola. I miała rację. Tutaj trzeba szukać drogi… jeśli ta droga ma być możliwie bezbolesna i zaprowadzić tam, dokąd naprawdę chciałoby się dojść… A… czy obcy przypadkiem nie zmyślał? Niby po jakie licho miałby to robić? — odpowiedział sam sobie Jarek. Cóż może mu zależeć…

— Powiedziałem — głos gościa z Wegi brzmiał teraz ciszej, jakby mówiącego ogarnęło nagle zmęczenie — że zanim stąd odlecisz, pragnąłbym ci coś pokazać. Nie chcę przychodzić tam do ciebie… widzisz, jesteśmy rzeczywiście podobni, ale są pewne różnice… nie, poprzestańmy na tym, że się słyszymy i rozumiemy. Tak będzie lepiej. Ale przynajmniej w części pragnąłbym zaspokoić twoją ciekawość. Jeśli pozwolisz, to pokażę ci teraz coś… powiedzmy, obrazek z naszego życia. Tylko musiałbyś przejść do tego pojazdu, którym przyleciałeś z Ziemi, i położyć się w salce diagnostycznej. Mamy tam urządzenia, które pozwolą mi zrealizować mój zamiar. Dzięki nim będę mógł przekazać twojemu mózgowi to, co chcę żebyś zobaczył. Oczywiście dla ciebie będzie to złudzenie, ale złudzenie pod wieloma względami doskonałe… zresztą przekonasz się. Rzecz jasna — zakończył pośpiesznie — jeśli sobie tego życzysz…

Jarek pomyślał chwilę. Wolałbym, żeby obcy pokazali mu po prostu jeden z ich „blokowanych” filmów… albo chociażby jakieś fotografie, plansze, słowem, wreszcie coś zwykłego…

Powiedział to. Prawdę mówiąc, zaczynał mieć już dość wszystkich tych nadzwyczajności. Nie dlatego żeby oni przestali go nagle interesować. Ale, jako się rzekło, człowiek ma ograniczoną możliwość przyjmowania wrażeń… w najlepszym wypadku prędzej czy później obojętnieje, jeśli wchłonie ich za dużo…

— To będzie lepsze niż film… — odpowiedział natychmiast przybysz, głosem komputera. — Zresztą, nie pokażę ci nic szczególnego… taki sobie fragmencik naszego życia… Nie chcę, żebyś po tym, co dla mnie zrobiłeś, odleciał stąd wiedząc o nas tyle co przedtem…

Jarek nie ociągał się dłużej. Wstał i ruszył korytarzem do hali startowej, gdzie jajowaty pojazd nadal zapraszał gości otwartym na oścież włazem. Przeszedł do ciasnej kabinki, w której obudził się po opuszczeniu Ziemi, i rozejrzał się niepewnie.

— Połóż się na leżance — padło z głośników. Słowa obcego brzmiały tutaj inaczej, bardziej głucho. Chłopiec przypomniał sobie, że wtedy, przychodząc do siebie po porażeniu, odniósł wrażenie, jakby tkwił wewnątrz szczelnie zamkniętej skrzyni… nie było to zbyt przyjemne. Jak to już dawno…

Posłusznie usiadł na prostokątnym łożu, po czym wyciągnął się jak długi. Odruchowo przymknął oczy…

Nad jego głową coś się poruszyło. Znowu ta dynia — przebiegło chłopcu przez myśl. Przestrzeń za zamkniętymi powiekami pociemniała. Widać okap kasku opuścił mu się już na oczy.

Nagle poczuł dwa równoczesne, lekkie ukłucia. Właściwie tylko króciutkie muśnięcia, jakby po jego czaszce przesunęły się dwa nieskończenie cienkie druciki. W tej samej chwili świat przed jego zamkniętymi oczyma począł raptownie jaśnieć. To już nie była czarnogranatowa noc… nawet nie zwykła, ziemska noc, z wielkim jak arbuz księżycem… i nie ziemski dzień… było znacznie, znacznie jaśniej…

W tym momencie chłopiec zrozumiał, że znajduje się w przestrzeni, zalanej słonecznym blaskiem. Ale to słońce było jakieś dziwne, może ostrzejsze, tak, na pewno ostrzejsze i nie złotawe, jak na ziemskiej plaży, tylko niebieskobiałe…

W dodatku przestrzeń, która go otacza, wcale nie jest plażą, chociaż w powietrzu jest tyle lśnienia, że trzeba mrużyć oczy, jak w letni, upalny dzień, kiedy promienie słoneczne odbijają się od białych obłoków i jasnoszmaragdowej wody…

Stał pośrodku świeżej, zielonej łąki. Tak, to była łąka, chociaż w niczym niepodobna do najbujniejszej nawet ziemskiej połoniny czy najpiękniej utrzymanych trawników. Rośliny były wyższe, kiedy stawiał na nie stopy, ich łodygi pękały, strzelając chłodną, lepką cieczą. Ta ciecz wydzielała zapach jakby jabłek, ale silniejszy i zmieszany z innymi zapachami, dla których nie znalazł już żadnego porównania… Przed nim jest miasto, najdziwniejsze, jakie kiedykolwiek widział, właściwie trudno nawet zgadnąć, dlaczego pomyślał akurat o mieście… mogła to być jakaś fabryka, zagadkowa prehistoryczna budowla, lub jeszcze coś całkiem innego… Ale on wiedział, że to jest miasto i, co więcej, że je zna… że wiąże go z tymi koronkowymi, jakby zawieszonymi w powietrzu konstrukcjami mnóstwo wspomnień… z dzieciństwa… jakiego znowu dzieciństwa?…

Ponownie strzeliła mu spod stóp delikatna chmurka wilgotnego pyłu, widać nadepnął całą kępą tych cudacznych roślin… ale w takim razie… ależ tak!

Jarek wcale nie stał, jak mu się w pierwszej chwili wydało. Szedł, wolnym, równym krokiem, prosto przed siebie, ku owemu cudacznemu miastu i z taką pewnością, jakby dokładnie wiedział, co zamierza tam robić. Miał jakiś cel… jaki?… niech tylko chwilę pomyśli… to jest chyba ktoś, kogo ma tam spotkać… ktoś miły… bardzo dziwne…

Bardzo dziwne… — chciał powtórzyć na głos, ale krtań z jakiegoś powodu odmówiła mu posłuszeństwa. Nie mogę mówić — przeszło mu przez myśl. Nie powinienem mówić… skarcił się w duchu, nie rozumiejąc skąd wzięła mu się pewność, że teraz nie pora mleć językiem. Bardzo dziwne…

Miasto wyrastało dokładnie na wprost niego, niezbyt daleko i naprawdę wyglądało, jakby unosiło się w powietrzu. Ta łąka, czy co to było, po której szedł, zaścielała całą okolicę, aż po horyzont, przysłonięty w głębi garbami łagodnych wzgórz. Na prawo i lewo, jak okiem sięgnąć nic, tylko trawa… żadnego drzewa, choćby najmniejszego krzaczka… Ale, co najdziwniejsze, łąka była także pod miastem. Nigdzie, no powiedzmy niemal nigdzie, nie dochodziło ono do powierzchni gruntu, jakby zbudowano je nie na ziemi, ale na chmurach, do góry nogami, jeśli można tak powiedzieć o mieście. Albo jakby podtrzymywały je w górze tysiące baloników. Tylko próżno było szukać jakichkolwiek baloników czy czegoś w tym rodzaju nad tymi budowlami. Wieże ze strzelistymi iglicami, wieńczące budowle tarasy i spinające to wszystko ślimacze wstążeczki, które nie mogły być niczym innym jak tylko drogami. Takie miasto…

A jednak ono stało na ziemi. I to z pewnością mocno, bo przecież takie wysokie, śmigające w niebo konstrukcje, musiały mieć potężne oparcie w skałach, pod warstewką gleby.

Pierwsze budowle znajdowały się już blisko. Jarek nie szedł szybko, ale perspektywa była tutaj inna niż na Ziemi, widać zaraz na początku nie najlepiej ocenił odległość. W każdym razie widział już jak na dłoni, wąskie, niesłychanie wąskie odwrócone ostrosłupy, wbite szpicami w zieloną równinę. Pomiędzy nimi nie było nic, tylko trawa. I biegły bardzo długo w górę, ciągle takie smukłe przeźroczyste jak nóżki pięknych, starych kieliszków, aż dopiero na wysokości mniej więcej dziesiątego piętra rozszerzały się, tworząc platformy, na których spoczywały wielkie, jeszcze wyższe, choć także smukłe budowle. Takie miasto…

Jarek szedł ciągle, zbliżając się do pierwszego rzędu słupów, które podtrzymywały budynki, chociaż wcale nie chciał iść. Wolałby stanąć i popatrzeć spokojnie na to koronkowe i piękne kłębowisko konstrukcji, jakie miał przed sobą. Mimo to wciąż szedł, ani trochę nie zwalniając tempa marszu. Zupełnie jakby jego własne nogi ulegały woli kogoś obcego, kto z samym Jarkiem nie miał nic wspólnego, a tylko jakimś perfidnym sposobem wślizgnął się w niego i teraz rządzi tymi nogami jak swoimi. Idiotyczna historia…

Z pierwszego szeregu zabudowań występowała wysunięta przed inne, bardzo cienka, ale za to niewspółmiernie wysoka baszta. Jej otwarte drzwi widniały kilka metrów nad poziomem łąki, tam gdzie słup podtrzymujący budowlę był już odrobinę grubszy. Wiodły ku tym drzwiom rozszerzające się z wysokością stopnie.

W momencie kiedy Jarek doszedł do pierwszego z nich, kątem oka pochwycił pojedynczy budynek w dość znacznej odległości za miastem. Po prostu widział już teraz łąkę po jego przeciwnej stronie i tam właśnie stało coś bardzo dziwnego, jakaś wysoka, ale równocześnie przysadzista, ciężka piramida, której bryła spoczywała całą szeroką podstawą na powierzchni gruntu, zamiast, jak wszystko tutaj, bujać w obłokach na niewyobrażalnie cienkich nóżkach. Zauważył jeszcze osobliwe, prowadzące z dołu aż na najwyższy taras tej budowli, proste, strome stopnie i niczego więcej nie mógł już spostrzec, ponieważ w tym właśnie momencie wszedł w cień padający z baszty.

Wstąpił na schody i chwilę później przekroczył próg niskiego wejścia, które, jak się okazało, prowadziło prosto do kabinki windy, niemal równie małej jak w jajowatym pojeździe. Skoro tylko znalazł się za drzwiami, te zamknęły się za nim same.

Znowu dokądś jadę — przemknęło chłopcu przez myśl. Ale była to myśl ulotna i krótka, pozostawiająca po sobie zaledwie mgliste wspomnienie, że tak jakby się coś przed chwilą pomyślało. Poza tym stale prześladowała go równie niejasna świadomość celu, do którego zmierza, czy może raczej do którego zmierza ten ktoś, kto wlazł w niego i samowolnie posługuje się jego nogami.

Droga w górę nie trwała dłużej niż minutę. Kiedy drzwi windy stanęły ponownie otworem, chłopiec musiał zmrużyć oczy, tak silny był tutaj blask białoniebieskiego słońca. Spojrzał na niebo i natychmiast odwrócił głowę. Pod powiekami po raz któryś z rzędu, odkąd opuścił Ziemię, zatańczyły mu gwiazdy pomieszane z ciemnymi płatkami. Słońce dosłownie buchało światłem. Było ciepło, cieplej niż normalnie bywa latem tam, gdzie Jarek się urodził, ale nie upał był wrażeniem, które odbierało się tutaj przede wszystkim, a właśnie światło, potoki światła, uderzające niemal o skórę, obmacujące człowieka jak lekarz albo jak dziesięciu lekarzy naraz. Minęło ładnych kilka minut, zanim wzrok chłopca jako tako przyzwyczaił się do otoczenia.

Zobaczył, że stoi na niewielkim, okrągłym tarasie, otoczonym przeźroczystą balustradą. Przed nim, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, wznosiła się gładka jak szkło ściana najbliższej wysokiej budowli. Jarek pobiegł wzrokiem do jej szczytu. Był daleko. Oplatały go chodniki podobne stąd do kolorowych serpentyn, jakie rzuca się na głowy tańczących par w czasie karnawałowego balu. Ściana była pozbawiona okien 1 wszelkich innych otworów, tu i ówdzie widniały na niej tylko niewielkie groszkowate wypukłości, równie ślepe jak otaczający je mur. Za tą budowlą wznosiła się następna. O ile jednak pierwsza przypominała baśniową szklaną górę, o tyle ta druga z kształtów podobna była raczej do korkociągu. Jeśli, naturalnie, ktoś potrafi sobie wyobrazić korkociąg długości… no, powiedzmy, trzystu metrów i w dodatku wbity sztorcem w ziemię. Dalsze budynki także różniły się pomiędzy sobą wysokością, smukłością, a przede wszystkim kształtami. I wszystkie były oplecione pajęczyną chodników i ulic, których ażurowe przęsła błyszczały w tutejszym słońcu tak właśnie, jak błyszczy pajęczyna, kiedy w pogodny ranek utrzymują się jeszcze na niej kropelki rosy, Gdzieniegdzie te niteczki, czy też tasiemki, oddzielały się od swojej budowli i biegły do sąsiednich, gdzie wpadały od razu w taki sam kolorowy, nieruchomy wir, wiodący w dół lub ku górze.

Te drogi żyły. Poruszały się na nich figurki ludzi, całe grupy, a także pojedynczy przechodnie. Ci ostatni, samotni, przesuwali się nieco wolniej, jakby z braku czegoś lepszego do roboty wyszli na spacer i nigdzie im się nie śpieszyło. Od czasu do czasu którąś z szerszych od innych tasiemek przemknął jakiś poświęcający w słońcu, okrągławy kształt i Jarek wiedział, właśnie wiedział, a nie domyślał się tylko, że to są tutejsze pojazdy. W ogóle ten ruch uliczny, to miasto położone gdzieś wśród gwiazd, na nieznanej, niewidocznej z Ziemi planecie, słowem coś, co powinno samym swoim widokiem zapierać chłopcu dech w piersiach, on przyjmował jako rzecz oczywistą i dobrze sobie znaną. A może to znowu nie on, tylko ten obcy, który wkradł się w jego myśli? … Tak, myśli. W końcu nogi, nawet najbardziej nieposłuszne, nie mogą same wiedzieć, że chcą iść, a nie stać, i dokąd mianowicie powinny ponieść swego, pozbawionego nagle przyrodzonych praw, posiadacza.

Jarek odwrócił głowę i spojrzał przed siebie, tam gdzie nie było już wysokich konstrukcji miasta.

Jak okiem sięgnąć, po kres horyzontu ciągnęła się łąka. Tylko bezpośrednio pod nim, patrząc z tej wysokości można było powiedzieć: „pode mną”, a nie: „na wprost mnie” — widniała teraz w całej okazałości owa dziwna, przysadzista budowla, tak niepodobna do powietrznej zabudowy dzielnic centralnych. Leżała nie dalej niż pięćset metrów od miasta, ale sprawiała wrażenie kompletnie opuszczonej. Ani na jej górnym tarasie, ani też nigdzie wokół niej, nie sposób było wypatrzyć choćby śladu ruchu. Tam widać ludzie nie docierali. Zresztą nie wyglądało na to, aby owa budowla miała komukolwiek służyć za mieszkanie. Była… jakby to powiedzieć… jakaś stara, jakby przeniesiona z innej bardzo odległej epoki.

Chłopiec podszedł bliżej balustrady i ostrożnie oparł na niej dłonie. Była mocna. Zresztą wiedział, że jest taka właśnie, jeszcze zanim jej dotknął. Dlaczego w takim razie musiał się przekonać? Trudno powiedzieć. W dalszym ciągu myślało w nim i czuło jak gdyby dwóch ludzi, przybysz z gwiazd, dla którego wszystko tutaj było obce i nadzwyczajne, oraz zżyty z tym miastem i jego otoczeniem gospodarz. Tak, gospodarz. No bo jak inaczej nazwać człowieka, który ma tutaj swoje własne sprawy i sprawy wspólne z tymi figurkami tam na drogach, który cieszy się, że tak pięknie świeci jego ostre, białoniebieskie słońce, i wie, że przyszedł dzisiaj na tę widokową wieżę, aby spotkać się z kimś takim jak on sam, należącym do tego samego miasta i tego samego krajobrazu… a w dodatku kimś bardzo sobie bliskim…

Oparł się o balustradę i utkwił wzrok w opuszczonej przez ludzi dziwacznej piramidzie, jakby specjalnie wyrzuconej poza miasto. Była bardzo duża. Jej najniższy poziom stanowiła wysoka, kwadratowa płyta, ułożona z wielkich, ociosanych kamieni. Na tym kwadracie wznosił się drugi, nieco tylko mniejszy. A na nim jeszcze jeden. Tak więc stopnie tej budowli wznosiły się wprawdzie znacznie wyżej niż u „zwykłych” piramid, jakie można obejrzeć na każdej prawie fotografii z Egiptu, ale było ich za to zaledwie trzy. Natomiast na najwyższym z kwadratów wznosił się wysoki prostopadłościan, jakby jakiś obelisk, ale nie dość wysoki i zbyt gruby, żeby naprawdę mógł być obeliskiem. Najdziwniejsze jednak w tej budowli były szerokie, strome schody, prowadzące od samej ziemi, w linii prostej, aż do stóp owego niby obelisku. W miejscu gdzie schody się kończyły, widać było szerokie wejście, obramowane dwiema jakby strażnicami, z których każda miała po dwa proste, podłużne okna.

W tym momencie Jarka ponownie ogarnęło silne wrażenie, że tę budowlę, właśnie taką dziwaczną, jaką była, powinien skądś znać. Że oglądał ją, lub coś bardzo do niej podobnego, w jakiejś sytuacji, która z całą pewnością nie mogła mieć nic wspólnego z jego nagłą podróżą poza Ziemię. Ciekawe. To by znaczyło, że to nie ten drugi „ktoś”, kto tak samo jak on posługuje się jego myślami i nogami, widział już przedtem, pamięta i zna tę budowlę, tylko właśnie on sam. Jak to było?… Kiedy?… Zaraz… nie, nic z tego. Nie uda mu się teraz skupić myśli na tyle, żeby sobie przypomnieć, kto i kiedy pokazywał mu coś podobnego… chociaż tak niewiele brakuje… jakby już, już miał znowu ujrzeć tę scenę, ze wszystkimi szczegółami…

Odwrócił się zniechęcony. Spojrzał przed siebie i spostrzegł, że nie jest już sam na tym tarasie, zbudowanym chyba specjalnie po to, aby mogli tu przychodzić ludzie, kiedy zechcą popatrzeć na trawę, tę jakąś piramidę z przysadzistych kwadratów i swoje miasto. Po przeciwnej stronie odwrócona do niego tyłem stała dziewczyna. Przechyliła się przez balustradę i patrzyła w dół. Jarek przebiegł wzrokiem jej długie, czarne włosy, zakrywające kark i spływające na ramiona, białoniebieską sukienkę, w kolorze tutejszego nieba, gołe nogi… tylko czemu te nogi są czarne?… No, może nie całkiem czarne, nie tak na przykład jak jej włosy, ale w każdym razie zbyt ciemne, aby mogło to oznaczać zwykłą opaleniznę. Choćby nie robiła z nimi nic innego, jak tylko wystawiała je do tego swojego palącego słońca.

W tym momencie chłopiec zdał sobie sprawę z tego, że wie, kim ona jest… to znaczy powinien wiedzieć, ba, przecież przyszedł tu tylko po to, żeby się z nią spotkać i powiedzieć jej coś ważnego… zna nawet jej imię… ma je na końcu języka…

Otworzył usta, żeby zawołać, chociaż ciągle jeszcze nie mógł sobie przypomnieć, jak brzmi to jej imię, ale dziewczyna nie czekała na to. Poruszyła niespokojnie głową, wyprostowała się, po czym jakby wyczuwając wzrok chłopca, zaczęła się powoli odwracać. Mignął mu kształt jej policzka, koniuszek nosa… i raptem wszystko znikło.

Jarek zaczekał chwilę, kiedy jednak nic się już dalej nie działo, a on w dalszym ciągu nic nie widział, otworzył oczy. Otworzył je i teraz dopiero uprzytomnił sobie, że dotąd, przez cały czas, kiedy szedł do tego pięknego miasta, kiedy stał na tarasie, przyglądając się strzelistym konstrukcjom, trawie i owej dziwnej piramidzie, kiedy zjawiła się ta dziewczyna, jego oczy pozostawały zamknięte. Sen czy co, u licha? Aż tak, jakby to powiedzieć… prawdziwy?…

Znowu to króciutkie ukłucie w skórę głowy, tak delikatne, że nie mógł przysiąc, czy mu się nie zdawało. Zaraz potem baniasty kask począł się wycofywać, jak zwykle bezszelestnie i nie wiadomo dokąd. Jego okap odsłonił chłopcu oczy. Ujrzał gołe, poświęcające pastelowym blaskiem ściany kabiny… a raczej klatki, do której kazał mu pójść obcy, aby…

— To już wszystko, Jarku — usłyszał jego głos. Pokazałem ci obrazek z mojego własnego życia. Miasto, w którym się urodziłem. Kawałek naszego krajobrazu i… — przybysz z gwiazd urwał. Milczał dłuższą chwilę, zanim przemówił ponownie, lekko zmienionym głosem, jakby wzruszony. — …I moją dziewczynę… dawno temu — dokończył. — Wtedy właśnie umówiłem się z nią, żeby jej powiedzieć, że ją… lubię. Potem… ale nie zaraz potem, została moją żoną. Mniejsza z tym… — uciął, jakby zły na siebie, że to wszystko powiedział.

Aha. Obcy jest żonaty, pewnie ma dzieci i te dzieci z kolei mają mu za złe, że zostawia je, by lecieć na koniec świata. A ta dziewczyna…

— Ale jak… — zaczął Jarek i zaciął się. Obcy jednak w lot chwycił, o co chłopcu chodzi.

— Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że tam byłeś?… — głośnik wydał skrzeczący, niezrozumiały bełkot i Jarek z przerażeniem pojął, że przybysz z Wegi roześmiał się w tym momencie. Swoją drogą mogli „nauczyć” swoje komputery śmiać się albo przynajmniej powtarzać, choćby najbardziej suchym głosem „ha, ha, ha…”, zamiast zmuszać ludzi do wysłuchiwania jakichś zdławionych jęków. Przecież Sola…

Przypomniał sobie jej cichy, dźwięczny śmiech i raptem znowu zrobiło mu się przykro, że już jej nie zobaczy.

— Widzisz — podjął głośnik już mniej więcej normalnym głosem — my posłużyliśmy się do nawiązania kontaktu z tobą wizerunkiem człowieka, który z jakichś powodów szczególnie trwale zapisał się w twojej pamięci… a to teraz było czymś zupełnie podobnym, tyle że to ja tym razem puściłem w ruch moją własną pamięć… Połączyłem się z tobą aparaturą fantomatyczną…

— Czym? — nie wytrzymał Jarek.

— No… taką specjalną aparaturą — wycofał się obcy — dzięki której mogłem wywoływać w twoim mózgu obrazy tych sytuacji, o których sam myślałem… i, rozumiesz chyba, łatwiej mi to było zrobić z takimi obrazami, które noszę w pamięci zapisane tam silniej niż inne. To spotkanie z… no wiesz, wspominam bardzo często… mam przed oczami miejsce i czas, kiedy to się stało, nie zapomniałem chyba żadnego drobiazgu…

A więc to dlatego — przemknęło Jarkowi przez myśl — ciągle mi się zdawało, że tam już byłem i że znam to wszystko, na co patrzę. To on mnie prowadził… bo „oglądałem” przecież tylko jego myśli… człowieka stamtąd. Słusznie nazwałem go wtedy gospodarzem…

— No a teraz — głośniki wpadły w ton bardziej suchy i jak gdyby oficjalny — do widzenia, Jarku. Mówię „do widzenia”, choć pewnie nigdy się już nie spotkamy… ale kiedyś my i wy… wiesz, co chcę powiedzieć. Więc chyba to „do widzenia” jest jednak na miejscu… Jak sądzisz?

Chłopiec otworzył usta, ale nic nie powiedział. Pokiwał tylko głową, jakby naprawdę wiedział i rozumiał już wszystko, co tylko gdziekolwiek pod słońcem, przepraszam — pod słońcami, było, jest i będzie do zrozumienia. Gdybyż tak było naprawdę! Chociaż… hm… Czy nie można by wtedy umrzeć z nudów?… Całe szczęście, że jak na razie, przy czym to „na razie” oznacza coś więcej niż na przykład sto lat, nikomu to nie grozi. Ani Jarkowi, ani w ogóle ludziom, ani obcym… skądkolwiek by pochodzili…

— Jeszcze raz dziękuję, Jarku… — głośnik najwyraźniej zmierzał do zakończenia rozmowy. — Zostań tam, gdzie jesteś, na tej leżance i… żegnaj…

— Do widzenia — mruknął odruchowo Jarek.

I w tym właśnie ułamku sekundy, jak w blasku błyskawicy, w jego pamięci otworzyła się jedna jedyna klapka, akurat ta, która zakrywała dotąd okoliczności, w jakich zawarł znajomość z ową cudaczną piramidą pod ich miastem, zanim jeszcze obcy zaprowadził go tam swoimi myślami.

— Zaczekaj! — wrzasnął bez zastanowienia. Niech pan poczeka — poprawił się. — Chcę panu coś powiedzieć…

— Proszę, słucham?… — chłopcu wydało się, że w głośnikach zabrzmiała jakby nutka zniecierpliwienia, ale niewiele go to obeszło.

— Co to było tam pod miastem?… — wyrzucił z siebie. — Ta jakaś budowla?… no, wie pan, taka kwadratowa i pusta?…

— Ach, o to ci chodzi… — zamruczał z pewnym zdziwieniem obcy. — To jest muzeum… tak wy byście to nazwali. Kiedyś, bardzo dawno, jeszcze na naszej starej planecie, ludzie wznosili takie budowle i modlili się w nich do bogów… Przestano je budować chyba ze dwadzieścia tysięcy lat przed przeprowadzką na Wegę… ale mimo wszystko, kiedy już uporządkowaliśmy nasze życie na nowym miejscu i mogliśmy zająć się takimi sprawami jak historia, historia sztuki i tak dalej, nasi architekci zaproponowali, żeby zrekonstruować jedną przynajmniej taką świątynię… akurat przy moim mieście. Wewnątrz niej są plansze ilustrujące nasze pochodzenie i tradycje… stare malowidła, rzeźby… te nieliczne, które udało się ocalić. Chodzą tam nasze dziewczęta i chłopcy, a także dorośli i uczą się swojej własnej przeszłości… widzisz, my teraz mamy o wiele mniej zabytków, niż wy na Ziemi. Tak to jest…

Jarek pomyślał chwilę. Ale niezbyt długo. Właściwie dlaczego nie miałby mu powiedzieć. I tak przylatują na Ziemię. Chyba można im wierzyć, że nie zamyślają niczego złego. Co więcej, gdyby miało się okazać, że… nie, ta myśl jest tak dziwaczna, że lepiej jej nie kończyć. Powie jednak.

— Wie pan, ja znam bardzo podobne budowle — wyrzekł, zdziwiony, skąd wzięło się aż tyle powagi w jego głosie. — Widziałem — ciągnął — taką książkę… pokazywał mi ją ojciec. Przeczytałem nawet kilkanaście stron… To było bardzo niedawno, dlatego pamiętam jej tytuł. Nazywała się „Zaginione cywilizacje” i tam właśnie… wie pan… tam są zdjęcia takich budowli, kubek w kubek podobnych do tej waszej… świątyni. U nas też wznoszono je dawno… nie wiem dokładnie, ale także kilka tysięcy lat temu i tylko niektóre z nich stoją do dziś dnia. To znaczy odkopano je, bo były przykryte ziemią… ojciec opowiadał mi o ludziach, którzy je znaleźli. Wie pan, gdzie to jest?… — urwał, żeby zyskać na czasie i zastanowić się, jak wytłumaczyć obcemu, gdzie powinien ich szukać, jeśli oczywiście miałby na to ochotę. Najłatwiej byłoby podać szerokość i długość geograficzną… ba, ale trzeba by ją znać i pamiętać… ojciec by wiedział… zaraz…

— To bardzo ciekawe… — głos komputera był wyraźnie przejęty. — Mów, mów, Jarku…

— Podobno znacie nasze nazwy… — zaczął powoli chłopiec — czy wie pan, gdzie jest Półwysep Arabski?…

— Półwysep… chwileczkę — obcy zrobił przerwę, jakby na to, żeby podejść do półki i wyjąć z niej atlas.

— Tak, wiem… — odpowiedział po krótkiej chwili milczenia. Zbyt krótkiej jak na sięgnięcie do najbliżej choćby stojących półek i Jarek domyślił się, że obcy znowu skorzystał z jakiejś „przystawki”, to znaczy po prostu z „pamięci” komputera.

— No więc tam, gdzie ten Półwysep się zaczyna tłumaczył nieco nieporadnie Jarek — płyną dwie rzeki…

— Tak — szczeknął krótko głośnik.

— Jest dużo legend związanych z tym właśnie obszarem, między dwiema rzekami. Żyły tam różne, stare ludy… — przerwał na chwilę. Jeszcze raz pomyślał o ojcu i nagle doszedł do wniosku, że gdyby ten słyszał, jak jego pupilek określa położenie Mezopotamii na mapie świata, schowałby się pod stół ze wstydu. Ale ojciec nie słyszy. Tymczasem obcy, jak się zdaje, w lot chwyta, o co Jarkowi chodzi…

— Tam właśnie, u ujścia tych rzek są takie budowle… to miasto nazywa się Uruk… to znaczy — poprawił się chłopiec — teraz nie ma tam już żadnego miasta, tylko te ruiny. Mówił pan, że szukacie waszych… potem zobaczyłem tę starą budowlę pod pana miastem i pomyślałem sobie… pomyślałem…

Nie, tego nie sposób powiedzieć. Samemu Jarkowi wydało się zresztą w tej chwili, że pomyślał coś bardzo głupiego. Stare zabytki bardzo starych cywilizacji i… oni?… Nonsens.

Obcy milczał chwilę, wreszcie powiedział powoli, jakby głęboko zamyślony:

— To bardzo interesujące… bardzo… — znowu zrobił krótką przerwę, po czym mówił dalej:

— Tam nie byliśmy. Żadna z naszych sond nie lądowała w pobliżu… chyba nie ma tam żadnych ważniejszych skupisk waszej współczesnej cywilizacji. Zobaczymy… — zakończył, przy czym to „zobaczymy” nie było już przeznaczone dla uszu chłopca. — Dobrze, Jarku — obcy ocknął się wreszcie z zamyślenia. W każdym razie bardzo ci dziękuję. Widzisz, to co zauważyłeś, może oczywiście nic nie znaczyć… w każdym razie nic takiego, co mogłoby nas interesować, ale… obejrzymy to. Gdyby przypadkiem…

Człowiek z Wegi ponownie przerwał i Jarkowi wydało się, że tak jak on sam, tak i tamten woli pozostawić nie dokończoną myśl, o czym może świadczyć to podobieństwo między prastarymi budowlami cywilizacji obcych i takimi budowlami ziemskimi. Pewnie o niczym. A jeżeli?…

— Dziękuję, Jarku… — rzekł po raz siedemdziesiąty pierwszy przybysz z nieba północnego. — Czy chciałbyś jeszcze coś powiedzieć?

Ba, czy chciałby. Na przykład czy to „do widzenia” naprawdę przynajmniej dla niego samego, musi oznaczać „żegnaj”? Albo czy latając po gwiazdach, obcy nie natknęli się na inne cywilizacje także podobne do nich samych… i do nas? To i wiele jeszcze innych rzeczy. Ale z drugiej strony… od kiedy zniknął mu z oczu obraz Soli…

Obcy wytłumaczył sobie milczenie chłopca po swojemu.

— Zegnaj, Jarku… — powiedział poważnym tonem.

Chłopiec przełknął ślinę. Rozejrzał się po ścianach i odruchowo zamknął oczy.

— Do widzenia — wykrztusił, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówi.

— Do widzenia…

Na głowę Jarka z powrotem zaczęła się nasuwać wydrążona dynia, ciągnąc za sobą cienkie nitki przewodów. Po chwili mrok zakrył jego powieki. A jeszcze chwilę później chłopca ogarnęła nieprzeparta senność.

Ziewnął głośno. Ten dźwięk jednak nie dotarł już do jego uszu…