126642.fb2
Poczuł pod plecami jakąś nierówną, chropawą powierzchnię, stanowczo za twardą, żeby nadawała się na oparcie. A to co znowu? — pomyślał sennie. Dotychczas wszystko było gładkie, milutkie jak świeżo zmieniona pościel i tylko czekało, żeby ugiąć się miękko pod człowiekiem…
Ziewnął potężnie i szeroko rozłożył ramiona. Następnie przeciągnął się, aż mu w kościach zatrzeszczało, i odetchnął głęboko. Uderzył go nagle zapach… przecież tutaj nic tak nie pachnie… ani te poświęcające ściany, ani powietrze w butlach, ani nawet ta ich gorąca papka, nadająca się być może do tego, żeby lepić z niej błotniste kulki, ale żadną miarą nie do jedzenia…
Otworzył oczy. Ujrzał jasnobrunatną ścieżkę, wijącą się wśród trawy i mchu. Normalnej, uczciwej trawy, żadnych tam soczystych, wysokich badyli, strzykających lepkim sokiem przy najlżejszym dotknięciu.
Z lewej i prawej szpaler wysokich sosen, a w głębi, nieco dalej… polanka. Widać ponure, ciemne, omszałe sklepienia trzech starych bunkrów…
Jarek zerwał się na równe nogi. Sen? — pomyślał gorączkowo. Znowu taki… prawdziwy?
Obejrzał się. Nie, to nie był sen.
Siedział pod tym samym drzewem, pod którym… zaraz, kiedy to było?… rano? Teraz też jest rano. Błyskawicznie zerknął na zegarek. Dochodziła piąta. Do apelu jeszcze daleko. Tak jak wtedy. A więc oni… powiedzieli prawdę. Chyba że…
Odruchowo poklepał się po kieszeni, po czym namacał w niej niewielki twardy przedmiot. Chwilę obracał go w palcach. Uśmiechnął się. Jest tam. Przyleciał z nim razem i będzie… co właściwie będzie?
Jakiż to dowód? Kamyk? Bądźmy poważni…
Zbudził się pod tym samym drzewem, pod którym stał wtedy tak nieskończenie długo, wodząc osłupiałym wzrokiem po jajowatej konstrukcji, która ukazała mu się nagle jak zjawa, chociaż była tylko przybyszem z innego świata.
Stał tutaj nadal, kiedy ten nieszczęsny wehikuł zniknął tak samo bezszelestnie tajemniczo, jak się pojawił. A potem…
No dobrze — pomyślał niechętnie. — Wiadomo, co było potem…
Więc jest tutaj znowu. Przespał się i wrócił. Gdyby nie ten kamyk…
Nie, i tak wiedziałby, że to nie był żaden sen. W końcu, u licha, tylko w bajkach człowiek nie wie, czy mu się coś śniło, czy też naprawdę spotkał na swojej drodze, dajmy na to, trzy kosmate czarownice. Trzy wiedźmy…
Uśmiechnął się, po czym zrobił przepisowy w tył zwrot i ruszył przed siebie tą samą drogą, którą tutaj przyszedł… kiedy? Chyba już cztery dni temu… zabawne. A jednak dotrzymali słowa. Wróci jakby nigdy nic, wejdzie do namiotu i zdąży jeszcze posłuchać, jak Wojtek chrapie. Naprawdę zabawne…
Uśmiechał się jeszcze, kiedy ujrzał przed sobą jakieś niewyraźne postacie. Jacyś ludzie chodzili po lesie… widać nie on jeden wybrał się tak wcześnie na podgrzybki. Wraca z pustymi rękami… tak mogłoby się zdawać.
Nie przestał się uśmiechać nawet wtedy, kiedy poznał tych ludzi i oni go poznali. Dopiero kiedy usłyszał, co mówią… jeśli to, co padło z ich ust, godzi się w ogóle nazwać ludzką mową… no tak.
I to właściwie wszystko.
— Pomylili się — powiedział Jarek, spoglądając w dogasające ognisko. Było szare. Jasnoszare. Wszystko dookoła było już jasnoszare. Tylko niebo na wschodzie różowiało, ukazując nad ścianą lasu wąską tasiemkę błękitu zmieszanego ze złotem. Noc odeszła wraz z jego historią…
— Pomylili się — powtórzył bezwiednie, zamyślony. Przerwał na moment, po czym uniósł głowę i rozejrzał się po twarzach Węży. Były białe jak świeży ser i straszyły podkrążonymi oczami. Ale twarzyczki siedzących za nimi dziewcząt jaśniały. Wyglądały kwitnąco i schludnie jak zawsze. Że też one to potrafią…
— Pomyślcie — uśmiechnął się — co by było, gdyby pomylili się trochę inaczej… i odesłali mnie nie dzień później, ale wcześniej? Mielibyście naraz dwóch takich samych… co, druhu? — to ostatnie było adresowane już wyłącznie do Olika. Ten skrzywił się na samą myśl o podobnej siurpryzie. Dwóch?… okropność!
— W każdym razie przez tę ich pomyłkę… — Jarek zawahał się przez moment, po czym potrząsnął głową i dokończył z ledwie słyszalnym westchnieniem …przespałem całą dobę…
W jego głosie, kiedy to powiedział, nie było nawet cienia ironii. Nie było także żalu do kolegów, że to przez nich musiał się tak właśnie odciąć od swojej wielkiej przygody. A w dodatku, kiedy kwitował tym westchnieniem swoje przeżycia, nie było w nim śladu tego uczucia, z którym zaczynał swoją opowieść. Niech będzie, że wykorzystał sytuację i zamiast pozwolić zrobić się w konia, mówił im o „śnie”, dzięki czemu w ogóle mógł mówić… I co z tego? Wszystko, co naprawdę ważne, i tak pozostało w nim samym. Tego nie jest im w stanie przekazać. Może kiedyś, komuś… Może ojcu…
— I dzięki temu właśnie — przypieczętował tę swoją porażkę, która miała być tryumfem — mieliście dzisiaj jelenia do opowiadania…
Skończył. Kilka sekund siedział nieruchomo na swojej kępce trawy, porastającej twarde kretowisko, po czym wstał i wyprostował się z wysiłkiem.
Głowy Węży przez chwilę pozostawały jeszcze nieruchome. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać po sąsiadach, jakby czekając na hasło zakończenia tej dziwnej nocy… no, niech ktoś powie, że nie była dziwna. Wszystko jedno, czy wypełniły ją czyjeś sny, czy… no tak, sny…
Za plecami Jarka rozległo się przeciągłe, obiecujące ziewnięcie. Niemal natychmiast odpowiedziało mu drugie, potem dołączyło trzecie… Nie ulegało wątpliwości. Opowieść się skończyła. Teraz to już naprawdę koniec…
— Czas spać, chłopcy — powiedział niezbyt głośno nadleśniczy, szukając wzrokiem swojego Pawełka. Odnalazł go wreszcie, lecz tylko po to, aby się przekonać, że jego dobra rada była mocno spóźniona. Malec spał już snem sprawiedliwego, złożywszy głowę na kolanie najbliżej siedzącego wodniaka. Obdarzony tym niespodziewanym dowodem synowskiej ufności Wąż trwał dotąd po bohatersku bez ruchu, teraz jednak dochodzące zewsząd przeciągłe „aaaaa” zrobiło swoje i twarz rozdarła mu się od ucha do ucha. Toteż nadleśniczy w porę przyszedł z pomocą unosząc swą pociechę na rękach.
— Czas spać — powtórzył jeszcze ciszej Olik, odrywając się z nie ukrywanym żalem od swojej drużynowej. Ta natychmiast zrobiła taką minę, jakby przez cały czas nie miała najmniejszego pojęcia, że ktoś odważył się siedzieć tak blisko… zupełnie blisko, powiedzmy szczerze.
Jarek ugiął się nagle pod ciężarem czyjejś dłoni, która spadła na jego ramię. Odwrócił się bardziej zdziwiony niż zły i ujrzał twarz Wojtka.
— Już nie będę chrapał — oświadczył jego prześladowca z namiotu. — A gdybym znowu kiedyś zaczął — dodał z rozbrajającą szczerością — to zbudź mnie także. Pójdziemy razem…
— Akurat, nie będziesz chrapał! — zarechotał Jacek. — Ty nie zbudziłbyś się nawet, gdyby cię ktoś naprawdę posadził na ogon komety i wywiózł na Marsa… Słuchajcie — krzyknął, biorąc wszystkich obecnych na świadków tej niesłychanej deklaracji. — Wojtek mówi, że nie będzie chrapał!
Odpowiedział chóralny śmiech, nie tak głośny jednak, jak to zwykle bywa przy podobnych okazjach.
Wężom kleiły się oczy… a może pozostawali jeszcze trochę, no troszeczkę… pod wrażeniem tylko co zakończonej opowieści?… Do czego, rzecz jasna, żaden szanujący się mężczyzna tak czy tak przyznać by się nie mógł…
— Chłopcy! — krzyknął Olik. On w każdym razie otrząsnął się już na dobre z wrażeń i… wzruszeń minionej nocy. Jego głos zabrzmiał jak dzwon z dobrej solidnej dzwonnicy, która ostała się już niejednej burzy z piorunami. — Odprowadzamy dziewczęta! — zawołał, biorąc pod rękę swoją drużynową zapewne wyłącznie po to, żeby dać dobry przykład.
— Nie trzeba… — zaoponował bez przekonania jakiś cienki i odrobinę zachrypnięty głosik. Protest był, trzeba przyznać, mało przekonujący. I nikt, nie wyłączając jego autorki, nie potraktował go serio.
Dziewczęta opuszczały już swoje miejsca i luźnymi grupkami, po dwie lub trzy, szły w stronę ścieżki prowadzącej na szczyt stromej skarpy. Chłopcy czekali, aż przejdą, i stopniowo ruszali w ich ślady. Z rzadka odzywały się pojedyncze, przyciszone głosy, raczej damskie niż poważne i grube. Nie upłynęły dwie minuty, a Jarek został sam.
Patrzył w spopielałe szczątki ogniska i myślał… nie, trudno powiedzieć, by myślał o czymś konkretnym. Kiedy człowiek przekona się, co to znaczy myśleć naprawdę… i ile to kosztuje trudu…
Stał tak chwilę, po czym uniósł głowę i spojrzał w stronę jeziora. Nad jego powierzchnią, dzisiaj nie tak gładką jak wtedy, pokrytą drobnymi zmarszczkami, jakie czasem widuje się rano na piasku plaży nie zdeptanej jeszcze przez letników, unosiły się dwie lub trzy ledwie widoczne smużki mgły. Skądś z szuwarów dobiegło narzekanie dzikiej kaczki. Zrzędliwym skrzeczeniem ogłaszała światu, co myśli o przedwczesnych pobudkach i że na tym świecie żyło się o wiele lepiej, zanim jeszcze zaczęli tu przyjeżdżać ludzie i łazić po brzegu tylko po to, by nie pozwolić ptakom porządnie się wyspać.
Czuby sosen na przeciwległym brzegu pojaśniały już na dobre. Z lewej strony nad brzegiem tasiemka błękitu rozrosła się w szeroki, przetykany złotem i czerwienią pas, spięty wielką półokrągłą klamrą słońca.
— Sol… — szepnął Jarek, nie zdając sobie sprawy, że powiedział to na głos. W tym momencie poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się i w pierwszej chwili pomyślał, że jest jeszcze tam, w przestrzeni. Był to króciutki, przelotny moment, ale chłopiec mimo woli przestraszył się, że to mu już zostanie, że spoglądając za siebie, biegnąc ku czemuś wzrokiem, zawsze najpierw będzie musiał pomyśleć, czy to, na co patrzy, jest stąd… czy ona nie wróciła…
— A widzisz — powiedziała cicho Sola, przekrzywiając filuternie głowę — to wcale nie musi być od solniczki…
Jarek potrzebował jeszcze kilku sekund, żeby oprzytomnieć. A potem uśmiechnął się z ulgą i… chyba nie tylko z ulgą.
— Wiem — powiedział. — Wtedy nie przyszło mi to na myśl. Ale i tak nie chciałem… nie chciałem… Tylko tak mówiłem… — wyznał wreszcie.
Zaśmiała się cicho. Ten jej śmiech. Ten śmiech, który będzie słyszał do końca życia…
— Chodź — powiedziała, wyciągając do niego rękę. — Muszę cię teraz pilnować, żebyś znowu nie dał się stąd porwać… fajnie opowiadałeś — dodała kręcąc głową. Kto wie, może wiedziała, że przy tym ruchu jej kasztanowe włosy tak pięknie migocą… jak delikatne pasemka miedzi w złotym, ziemskim słońcu.
— Wiesz, Sola — wyrzucił z siebie Jarek jednym tchem, jakby bał się, że jeśli przerwie, to nigdy już nie dokończy tego, co chciał jej powiedzieć — bardzo cię lubię… ja cię naprawdę bardzo lubię…
Zaśmiała się cicho, ale jakoś inaczej niż przed chwilą.
— No chodź wreszcie! — sama chwyciła jego dłoń i pociągnęła go za sobą. — Popatrz, zostaliśmy sami…
Nie wyglądało na to, żeby ta akurat okoliczność była dla niej szczególnie przykra. Wykorzystał to i przytrzymał mocno jej rękę, nie pozwalając dziewczynie ruszyć się z miejsca.
— Bardzo cię lubię… — powtórzył z uporem. Nic mi nie powiesz?…
Ujrzał swoje odbicie w dwóch niebieściutkich jak niebo źrenicach.
— Teraz? — zaśmiała się jeszcze raz, ale bardzo krótko, jakby jej przeszkodziło coś, co nagle utkwiło jej w gardle. — A poza tym — zrobiła nadąsaną minę — myślisz, że ci uwierzę? Po tym koncercie, który dzisiaj dałeś?…
Puścił jej rękę. Sola znieruchomiała, jakby zaskoczona takim obrotem sprawy.
— Ja nie zmyślam — powiedział Jarek z naciskiem. — Zapamiętaj sobie, że ja nie zmyślam…
Zrozumiała z tego dokładnie tyle, ile zrozumiałaby każda dziewczyna na jej miejscu. Ale kto wie, czy Jarkowi chodziło o coś więcej?…
— Poza tym — odezwał się po chwili chłopiec — nie podziękowałem ci jeszcze… za wszystko, co tam dla mnie zrobiłaś…
Spróbowała skwitować to oświadczenie uśmiechem, ale niezbyt jej się to udało.
— Nie zdążyłem — ciągnął poważnie Jarek. Zniknęłaś tak nagle…
Mówiąc to, sam poczuł się zdziwiony faktem, że mógł wtedy tak obojętnie przyjąć do wiadomości, że jej już nie zobaczy. Przybył ten historyk… z gwiazd, prawda. Ale to nie tłumaczyło wszystkiego. Ostateczne nie raz i nie dwa ratowała go z opresji…
A może to dlatego, że przecież od początku była li jest jedna jedyna Sola… wraz ze swoim odbiciem w umyśle Jarka, które to odbicie posłużyło obcym jako model do zaprogramowania kształtów „komputerowej” dziewczyny? Może dlatego, że dziękować należało właśnie tylko i wyłącznie tej tutaj, silącej się na kapryśny uśmiech, żywej Soli? Przecież w końcu, gdyby nie ona…
Jarkowi nie przeszło przez myśl, że gdyby to nie obraz Soli był tak świeżo i silnie odciśnięty w jego pamięci, obcy z pewnością znaleźliby jakiś inny wzór. Matkę, ojca, tę rudą Jolkę… Ale jakież to mogło mieć znaczenie wobec faktu, że tym modelem naprawdę nie stał się nikt inny jak tylko Sola. I to ona właśnie, żywa, pomagała mu tam, gdzie teraz widać na niebie tylko blednące punkciki światła… A poza wszystkim obcy bardzo wiernie odtworzyli obraz ziemskiej dziewczyny, niemniej gdyby tak teraz obok Soli stanęła tamta druga, z nieba północnego, Jarek nie miałby kłopotów ze wskazaniem tej prawdziwej, z krwi i kości. I dobrze, że ta tutaj nie jest ani tak wyrozumiała, ani tak łagodna, a przede wszystkim bodaj w setnej części tak mądra jak ten jego „kontakt” pod ogromną, ponurą tarczą Jowisza. Dobrze, że w skrzywieniu jej warg czai się coś, co chłopcu każe mieć się na baczności. Co uprzedza, że może w każdej chwili zostać wyśmiany, wykpiony i zwymyślany w dodatku, chociażby sama dziewczyna miała tego potem żałować.
Nie mówiąc już o tym, że choć tamta miała równie ładny brzoskwiniowy meszek na opalonej skórze, to przecież pogładzić po tym meszku można by tylko jedną z nich…
Nagle, niespodziewanie dla samego siebie, chłopiec sięgnął do kieszeni i wydobył z niej jakiś niewielki przedmiot, który ukrył w zaciśniętych palcach.
— Co tam masz? — zainteresowała się dziewczyna.
Podeszła bliżej i ująwszy jego dłoń, próbowała mu rozewrzeć pięść, żeby dostać się do środka. Jarek nie stawiał jednak oporu.
— Kamyk… — mruknął, otwierając dłoń. Niewielki, okrągławy kamyczek zalśnił jak kolorowe szkło. Był piękny, przypominał czystej wody opal. Połyskiwały w nim żyłki złota, czerwieni, jakieś niebieskie punkciki, jak oczka kwiatów…
— Fajny… — ucieszyła się Sola. — Jaki dziwny… — dodała natychmiast, pochylając główkę. Jej włosy znalazły się tuż pod brodą chłopca. Pachniały rosą… ale także i słońcem. Złotym, ziemskim słońcem…
Zdecydował się nagle.
— Weź go sobie — powiedział podsuwając dziewczynie kamyk. — To dla ciebie — powtórzył, jakby sam jeszcze niezbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co właściwie zrobił, i chciał się upewnić, że zrobił to naprawdę.
Ogarnęło go dziwne uczucie. Jak gdyby razem z tym kamyczkiem oddał wszystko, czym on dla niego był, wszystko, co się z nim wiązało, nie tylko jednej dziewczynie, ale poprzez nią — Ziemi. Niech tak zostanie…
Sola ostrożnie ujęła ofiarowany jej przedmiot i przybliżyła go sobie do oczu. Przez chwilę oglądała go w milczeniu, po czym nagle uniosła głowę i spojrzała na Jarka swoimi niebieskimi oczami, które teraz stały się niemal okrągłe.
— To stamtąd? — szepnęła.
Chłopiec skinął w milczeniu głową. Teraz się zaśmieje — przebiegło mu przez myśl. Gdybyż mogła wiedzieć, że jak świat światem, żadna dziewczyna nie dostała takiego prezentu od swojego chłopca. Gdyby tylko mogła wiedzieć! Ale dla niej to przecież zwykły kamyk…
Twarz Soli pozostała jednak poważna. Któż odgadnie, co rządzi myślami dziewcząt. Najczęściej one same o tym nie wiedzą. Może potraktowała ten kamień jako symbol tych przeżyć i uczuć, które stały się udziałem Jarka w czasie jego snu? Może chodziło o to, że przecież to ona, jej twarz, oczy, śmiech, jej biała bluzeczka, śniły mu się nawet wtedy, kiedy w tym śnie powędrował do gwiazd? Albo wreszcie przyjęła go na znak, że przystępuje do gry, jaką zaproponował chłopiec opowiadając im swój sen tak właśnie, jakby to była prawda?… Kto wie? Bo przecież mogło być jeszcze inaczej… chociaż to ostatnie wydaje się tak mało prawdopodobne, że aż niemożliwe.
W każdym razie Sola była poważna. Zbyt poważna jak na zwykłą dziewczynę, przyzwyczajoną do tego, że podoba się chłopcom, która od jednego z nich dostała raptem w prezencie najzwyczajniejszy kamyk.
Jarek ujął jej drobną dłoń i delikatnie zwinął jej palce, zaciskając je na tym kolorowym szkiełku, z którym wiązało go tyle wspomnień i tyle nadziei. Zupełnie jakby chciał powiedzieć, że teraz te nadzieje spoczywają w jej rękach… lub coś podobnego, co oznaczałoby to samo, ale brzmiało nieco mniej górnolotnie. Następnie odwrócił się i ruszył w stronę ścieżki, ani na moment nie wypuszczając jej dłoni ze swoich. Szedł więc on, za nim jego, a raczej już jej kamień zaciśnięty aż w trzech pięściach, a potem dopiero Sola.
Na skraju lasu chłopiec przystanął i ponownie pobiegł wzrokiem w kierunku jeziora. Słońce oderwało się już od linii horyzontu. Ale na prawo, w jasnym błękicie nieba, lśniło jeszcze kilka blednących z każdą chwilą gwiazd. Jarek przyjrzał się im chwilę, po czym poruszył lekko głową i powiedział:
— Do widzenia…
— Chcesz mnie tu zostawić? — w głosie Soli nie było bodaj szczypty entuzjazmu.
— Nie zostawię cię… — powiedział bez zastanowienia. Odwracając się od gasnących gwiazd, powtórzył jednak jeszcze raz, tylko już bardzo cicho:
— Do widzenia…