126642.fb2 Sola z Nieba P??nocnego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Sola z Nieba P??nocnego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Sam na Ganimedzie…

— Kiedyś tu także wybuchały wulkany — powiedziała Sola — i płynęły masy rozżarzonej, czerwonej lawy…

Pod ich stopami rozpościerał się osobliwy dywan.

Stanowiła go płyta skały, podobnej do skamieniałej gąbki. Znaczyły ją tysiące drobniutkich dziurek, okrągłych i nieregularnych, o ostrych, poszarpanych krawędziach. Wszystko tu było granatowe, ale kiedy stojąc na tej płycie patrzyło się pod nogi, przez granat przebijała głęboka czerwień, jakby lekko przydymiona.

— To są skały z grupy gabra — objaśniła fachowo dziewczyna, po czym podzieliła się z Jarkiem refleksją na temat wulkanów, które kiedyś wybuchały i tutaj.

— A to? — spytał wskazując miejsce, obok którego stała. Wyzierało tam z gruntu coś na kształt spłaszczonej głowy hipopotama. Wielka, okrągława bryła, lekko wysadzona i wyraźnie odbijająca od otaczającej ją gąbki.

— Lakolit — odpowiedziała natychmiast Sola. Macie takie i u siebie — dodała. — Także magma, tylko zastygła tak, że tworzy w ziemi rodzaj wielkiego grzyba…

Mamy u siebie — powtórzył w duchu chłopiec.

Czyli nie wypada nie wiedzieć… to pewnie chciała powiedzieć… Już otwierał usta, żeby poinformować ją co myśli o grzybach, skalnych i innych, ale ubiegła go i tym razem.

— Popatrz tutaj — zawołała.

Mimo woli podążył za jej wzrokiem i trafił na stojącą nieco dalej maczugę skalną, zwężoną w połowie wysokości, co czyniło ją podobną do kukły żołnierza mocno ściągniętego paskiem. Tam właśnie, w tym przewężeniu jaśniała jakaś biegnąca niemal pionowo w górę jasnożółta wstążka.

— Złoto?! — zawołał, chwilowo przynajmniej zapominając o grzybach.

Uśmiechnęła się. Tym razem jednak ten jej uśmiech był odrobinę mniej sympatyczny.

— Nie — odparła krótko. — Monacyt. Fosforan ziem rzadkich. Taki minerał… — wyjaśniła, jakby to rzeczywiście coś wyjaśniało.

Jarek zagryzł wargi i postanowił, że nie odezwie się więcej słowem. Przynajmniej na temat skalnych gąbek, fałszywych szlachetnych metali i w ogóle niczego, co przypomina kamień.

Baza została dwa, a może trzy kilometry za nimi. Od dobrych kilku minut szli już przez ten niesamowity las, w którym miejsce drzew zajęły pojedyncze, smukłe i poszczerbione głazy. Większość nie przekraczała trzech metrów wysokości, ale zdarzały się pomiędzy nimi prawdziwe skalne obeliski, przywodzące na myśl wieże gotyckich katedr. Granatowy mrok spowijający tę cudzą, czy raczej niczyją ziemię — jako że jej prawowici gospodarze jeszcze tu nie dotarli, a goście nawiedzali ją raczej dyskretnie — jakby zgęstniał. Góry były coraz bliżej, ich przerażające ogromem, rozdarte na tysiące postrzępionych iglic szczyty, sięgały do połowy nieboskłonu. W pewnym momencie zasłoniły słońce i chłopcu wydało się, że jeszcze bardziej pociemniało, chociaż to słońce nie świeciło tutaj przecież tak, żeby jego nieobecność mogła spowodować w granacie dnia lub też w granacie nocy jakąkolwiek różnicę.

Równocześnie jednak te góry, z daleka jednolite, podzieliły się na poszczególne grzebienie i pasma. Niska stosunkowo odnoga najbliższego z nich zataczała szeroki łuk i spływała stromym językiem przypominającym zębaty grzbiet przedpotopowego gada, dokładnie na wprost miejsca, gdzie znajdowali się w tej chwili Sola i Jarek. Chłopiec dawno już upatrzył sobie tę właśnie grań, a nawet wybrał niewielką przełęcz widoczną pomiędzy dwoma skalnymi czubami. Tam właśnie postanowił dojść. Próbować zapuścić się jeszcze dalej byłoby i ryzykowne i pozbawione sensu, ponieważ widok z jakiegokolwiek innego miejsca nie mógł się bardzo różnić od tego, który zapowiadała już ta właśnie najbliższa przełęcz. Tak czy owak kierowali się właśnie do niej i Jarek, całkiem zresztą słusznie, uważał, że jeśli tylko zdołają osiągnąć jej rozwarte pod ostrym kątem siodełko, to jak na pierwszy spacer najzupełniej wystarczy.

— Popatrz — odezwała się Sola, przystając raptownie.

— Znowu jakaś magma? — nie wytrzymał. Posłusznie spojrzał jednak we wskazanym przez nią kierunku. I nie pożałował tego.

Na lewo, daleko od punktu, do którego zmierzali, pomiędzy dwoma masywami gór widniała prawdziwa, wielka przełęcz, a raczej ogromne skalne wrota. W samym ich środku, na tle skrawka ciemnego nieba ukazała się tarcza jakiegoś globu. Jowisz nadal patrzał im w plecy, jego czwarty księżyc Kalisto, schował się przed nimi za góry, podobnie jak słońce, a więc musiało to być coś, czego jeszcze tutaj nie widział.

— Popatrz uważnie — nalegała dziewczyna.

W ostatniej chwili powstrzymał się, żeby ponownie nie spróbować wzruszyć ramionami. Przecież patrzy.

Niezbyt wielka, jajowata tarcza, znacznie mniejsza od Jowisza… zaraz… zaraz…

— Tam są dwie! — wykrzyknął nagle. — To znaczy chyba dwa… — poprawił się niemal natychmiast.

— Dwa księżyce… — dodał.

Sola spojrzała na niego z uznaniem. Tak, to nie mogło być nic innego. Chodzi o uznanie w oczach Soli, oczywiście. Ale i o księżyce także.

— Zaćmienie Io… — powiedziała, zniżając głos.

— Co?…

— Io…

— Io?… — wykrzywił się, wydając z siebie ten cudaczny dźwięk.

— Tak, Io…

— Co za „Io”?…

— Io, no… pierwszego księżyca… — Sola jakby się obruszyła, że ktoś może nie wiedzieć czegoś tak oczywistego. — Z Jowisza — dodała — wydaje się kilka razy większy niż wasz Księżyc oglądany z Ziemi…

Jarek przyjął tę wiadomość bez entuzjazmu. Większy? To co z tego. Wrona też jest większa niż słowik…

— Szkoda tylko — warknął — że tam nie ma lunatyków. Dopiero byłby ubaw…

Dziewczyna zaśmiała się, może na myśl o lunatykach na Jowiszu.

— Tam w ogóle nie ma nikogo — powiedziała wesołym tonem. — A co do lunatyków, masz rację. Tym bardziej, że mieliby do wyboru aż dwanaście księżyców. Tyle ich ma ten wielki glob…

To na odmianę Jarek wiedział.

— Wiem — stwierdził z pewnością człowieka który wie coś naprawdę. Zmierzył wzrokiem bladoczerwoną tarczę, na której coraz wyraźniej odcinał się sierpowaty cień jakiegoś przedstawiciela pozostałej księżycowej jedenastki, kroczącego mozolnie drogą pomiędzy numerem jeden a słońcem. — Więc to jest zaćmienie Io… — mruknął.

— Tak — potwierdziła Sola. — Nie myśl tylko, że masz wyjątkowe szczęście, trafiając tu akurat na taki widok. Przy tej ilości księżyców, przeciętnie co dwanaście godzin mamy tu jakieś zaćmienie… to nie Ziemia…

Tak, to nie Ziemia. Wśród wszystkich rzeczy pewnych, których nie naliczyłoby się tutaj tak znowu bardzo wiele, ta jedna przynajmniej prawda była nie do podważenia.

Odwrócił się i utkwił wzrok w wielkiej tarczy Jowisza. Siała jak kilkanaście minut temu, dokładnie nad bazą. Na jej powierzchni zaszły jednak pewne zmiany. Pierzaste smugi ustąpiły miejsca szerokim, jasnym i ciemnym na przemian pasom, układającym się niemal regularnie jeden na drugim.

— Ogrom… — wyrwało się chłopcu mimo woli.

— Ogrom — przytaknęła jego towarzyszka. — Ma masę trzysta osiemnaście razy większą niż Ziemia. Pomyśl tylko. To jest dwa i pół razy więcej, niż liczy masa wszystkich pozostałych planet waszego układu słonecznego razem wziętych. Poza nim, oczywiście.

Jarek spochmurniał. Nic dziwnego, że stojąc na jednym z księżyców tego giganta, musi aż kręcić głową, żeby przemierzyć wzrokiem jego pasiastą tarczę wzdłuż i wszerz.

— Ali Baba — mruknął — Ali Baba i dwunastu rozbójników…

— Nie rozumiem?… — Sola spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem.

— Nic, nic… — burknął pośpiesznie. — Idziemy?

Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Przez jakiś czas szli w milczeniu obok siebie. Kształty mijanych głazów stawały się coraz bardziej wymyślne i fantazyjne. W pewnym momencie chłopiec musiał skręcić, żeby obejść sterczącą z gruntu skalną kolumnę, której średnica, u podstawy, nie mogła liczyć więcej niż pół metra. Wyżej natomiast rozszerzała się tworząc nieforemną bułę, po czym śmigała w górę ostrym, zwężającym się ostrosłupem, który zamiast szpicem, kończył się wielkim, jakby sztucznie dolepionym kogucim grzebieniem. Czysty obłęd. Świat do góry nogami…

Zaledwie to pomyślał, pod jego stopami coś brzydko zachrobotało. Następnie chrobot przeszedł w ostry trzask, jakby pękającego suchego drewna i Jarek poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. A żeby to!

W pierwszym, instynktownym odruchu rzucił się do przodu. I kiedy pękła pod nim cieniutka warstwa skały, pokrywająca w tym miejscu rozpadlinę w kształcie pionowej studni, nad powstałym nagle otworem znalazła się akurat jego twarz z rozszerzonymi w panicznym strachu oczami. Tak więc należałoby raczej powiedzieć, że ziemia usunęła mu się spod głowy.

Zresztą, mniejsza o słowa. Dość, że sekundę później tkwił w zupełnie odwrotnej pozycji pionowej szczelnie wpasowany w ściany wąskiego skalnego szybu, głębokości jakichś trzech metrów, i czuł, że wszelkie usiłowania poruszenia ręką czy nogą są z góry skazane na niepowodzenie. Krew napłynęła mu do twarzy, usiłował wykręcić ją tak, żeby przynajmniej ujrzeć w górze skrawek granatowego nieba, ale i ta próba spaliła na panewce.

— Jesteś tam? — usłyszał dochodzące z wielkiej odległości i, jak to ocenił, szczególnie błyskotliwe pytanie Soli. Udało mu się bohatersko stłumić okrzyk, o który aż się prosiło w tej sytuacji. Ba, do tego stopnia zapanował nad sobą, że mógł odpowiedzieć głosem, jak mu się zdawało, nie pozbawionym godności:

— Nie…

Sola zamruczała coś, czego nie zrozumiał, bo raz, że zrobiła to za cicho, a dwa, zajęty był właśnie sprawdzaniem stanu własnych unieruchomionych kończyn. Stwierdziwszy, że nie czuje bólu, poza drobnymi dolegliwościami wynikającymi z twardości skały, zatroszczył się o powietrze, którym oddychał. Na pozór wszystko było w porządku. Czyli że butle z tlenem ocalały. Gorzej było z oczami. Człowiek ostatecznie nie jest stworzony po to, żeby stać na głowie. Są specjaliści, którzy to potrafią, ale Jarek jakoś dotąd nie interesował się jogą. A każdy przyzna, że co innego przejść na rękach od drzwi klasy do swojej ławki, a co innego tkwić nogami do góry w głębokiej, ciasnej studni i nie mieć zielonego pojęcia, czy wróci się kiedyś do normalnej pozycji, a jeśli tak, to kiedy. Toteż nic dziwnego, że Jarkowi w pewnej chwili wydało się, że przestaje widzieć. Zaraz jednak przekonał się o swojej pomyłce. Zobaczył bowiem. Tyle że to, co zobaczył, było cudaczne, bardzo cudaczne… na dobrą sprawę mogły to już być przedśmiertne majaczenia…

Tuż obok siebie ujrzał bowiem zgrabne, opalone nogi Soli. Tuż obok siebie. Jak inaczej powiedzieć… chociaż przecież obok niego nie było miejsca nie tylko na nogi dziewczyny, żeby nie wiem jak zgrabne, ale bodaj na wetknięcie palca. No więc te nogi po prostu tkwiły sobie w skale. I najspokojniej poruszały się w niej, jakby ta skała była ciepłą wodą jakiegoś sympatycznego basenu. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do świadomości chłopca, że jego opiekunka postanowiła nie opuścić go w sytuacji, w jakiej się znalazł. Tyle że zrobiła to po swojemu. Przecież skała, metal, beton — wszystko to dla kogoś, kogo naprawdę nie ma, znaczyło tyle co powietrze.

— Butle z tlenem są nie uszkodzone — usłyszał dobiegający z góry jej głos. — Poczekaj cierpliwie, zaraz cię wyciągniemy…

Poczekaj cierpliwie… Tak. Jeszcze jedna dobra rada.

— Stań tak jak ja — burknął — skoro już chcesz mi towarzyszyć.

Minęła sekunda i nagle nogi dziewczyny znikły.

Zamiast nich w skale poruszyła się uśmiechnięta twarzyczka okolona puszystymi włosami… nie, wszystko, tylko nie to!

— Idź sobie — wrzasnął. Idź i poczekaj na górze… a przede wszystkim wyciągnij mnie stąd. Zaraz!

Nie było odpowiedzi. Obraz Soli zniknął i pozostała ciemna jak noc studnia.

— Jesteś tam? — spytał chłopiec, odczekawszy chwilę.

Cisza.

— No?! — w jego głosie oprócz irytacji pojawiła się jeszcze jakaś inna nutka…

Mijały sekundy. Z sekund robiły się minuty, z minut godziny, dnie, noce, tygodnie…

Nie przesadzajmy. Ale gdyby tak spytać Jarka, jak długo tkwił w tej zdradzieckiej skalnej szczelinie, odpowiedziałby z pewnością, że co najmniej pół godziny. W każdym razie zdążył pożałować że tak zdecydowanie odprawił na górę dziewczynę. Przynajmniej coś by mówiła…

Nagle poczuł, że na jego stopach zaciskają się jakieś obręcze. Próbował nimi poruszyć, ale bezskutecznie. W pierwszej chwili przeraził się, że studnię pokryły warstwy ziemi czy kamieni, które obsunęły się z powierzchni, natychmiast jednak te obręcze zaczęły go ciągnąć w górę. Zazgrzytały butle, trąc o chropawą skałę, o jego kask uderzył jakiś spadający niewielki kamyk i nagle przed nim zrobiło się znowu jasno. To znaczy granatowo, co tu wychodziło na jedno. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że otwór studni stopniowo zaczął pozostawać coraz bardziej w dole, a on sam jechał coraz wyżej, jak zawieszony na haku ciężar, przed załadowaniem na statek.

— Hej! — krzyknął zduszonym głosem. — Dosyć tego!..

W tym momencie ujrzał Solę. Stała na ziemi, uśmiechała się i spoglądała w miejsce za jego plecami. Jarek z wysiłkiem odwrócił głowę i ujrzał znaną sobie mechaniczną poczwarę. Tak, nie mógł się mylić. Ten sam roboczy automat, który w nawigatorni pełnił funkcję kamerdynera, przynosząc ludziom ubrania, tutaj pośpieszył mu na ratunek, używając trzech ze swoich pięciu czy sześciu wysięgników. Jarek przestał wznosić się wyżej. I zaraz potem poczuł, że jakieś inne mechanizmy automatu obejmują delikatnie jego kibić i odwracają go nogami w dół. Po czym bez żadnych przeszkód zjechał już na powierzchnię gruntu, w bezpiecznej odległości od czerniejącej opodal jamy.

— Musiałam go wezwać z bazy — tłumaczyła się Sola. — Dlatego kazałam ci czekać…

Jarek zmarszczył się i już miał zamiar coś odburknąć, ale zrezygnował. Pomyślał chwilę, po czym powiedział z powagą:

— Dziękuję…

Mówiąc to, mimo woli odwrócił się, szukając wzrokiem automatu, który przyszedł mu na ratunek. Ale ten był już daleko. Wracał do bazy, biegnąc szybko na trzech pająkowatych nogach, uginających się zabawnie w stalowych stawach.

Chłopiec wyprostował się, podciągnął pasy stelaża z butlami i obrzucił spojrzeniem skafander. Stwierdziwszy, że wszystko jest w największym porządku, spojrzał przed siebie, kierując wzrok ku drodze, jaką upatrzył sobie wychodząc z bazy.

— Co, idziemy? — mruknął, przechodząc do porządku dziennego nad swoją kolejną przygodą i nad kolejnym dowodem troski obcych o jego bezpieczeństwo.

Ruszyli. Tym razem Sola wyprzedziła chłopca i idąc, starannie przypatrywała się mijanym przez nich formacjom skalnym. A także powierzchni gruntu.

Nie opuścili jeszcze rejonu skalnego lasu. Przyglądając się jego osobliwym kształtom, Jarek stopniowo naprawdę zapomniał o tym, co przed chwilą przeżył.

Tak, do tego krajobrazu rzeczywiście trudno się przyzwyczaić. I zapewne muszą minąć lata, by mógł on człowiekowi spowszednieć…

Następna skała, którą mijali, z kolei kształtu ogromnej zastygłej kropli, tyle że odwróconej, zwróciła uwagę chłopca okrągławym czarnym otworem położonym akurat na wysokości jego oczu. Chyba tylko dlatego przechodząc zerknął do wnętrza tej jakiejś miniaturowej groty. Natychmiast zatrzymał się i przystąpił bliżej skały.

— Popatrz! — zawołał nie odwracając się. — Coś fantastycznego.

Sola podeszła bliżej.

— Tak… ładne… — powiedziała bez przekonania.

Ale to było naprawdę ładne. Ze stropu skalnej wnęki celowały w dół ostre, graniaste szpice wydłużonych kryształowych lasek, pięknej, żółtoniebieskawej barwy. Padające z zewnątrz nikłe, granatowe światło krzesało w ich wnętrzach delikatne ogniki, zapalające się i gasnące przy najlżejszym poruszeniu głowy. Natomiast w głębi i u podstawy niszy kotłowały się jakby nitki makaronu. Ale nie podanego na talerz, tylko takiego, jaki wyjmuje się z pudełka, przed ugotowaniem. Sztywne, poskręcane niemiłosiernie, białawe i na pozór tak kruche, jakby czekały na jedno z prztyknięcie palcem, by rozsypać się na proszek. Kiedy jednak Jarek sięgnął po nie dłonią, uzbrojoną w wielką, szorstką rękawicę, stawiły mu niespodziewany opór. Próżno naciskał z całej siły zewnętrzne sploty kamiennego kłębowiska, próżno też próbował chwytać poszczególne skalne nitki. Nic z tego. W końcu dał spokój, cofnął rękę i przyglądał się tylko, zbliżając głowę do otworu i oddalając ją, żeby nacieszyć oczy grą świateł w kryształach.

— To chryzoberyl — powiedziała Sola.

Ta informacja nie wywarła na Jarku spodziewanego wrażenia. Chryzo… coś tam czy nie „chryzo”, co za różnica. O tych pląsających wewnątrz skały ognikach i tak nie sposób powiedzieć inaczej, niż że są po prostu piękne.

— A te nitki na dole — nie dawała za wygraną Sola — to aragonit. To są oczywiście wasze nazwy… — dodała, jakby przypuszczając, że sprawi tym chłopcu przyjemność. I to przypuszczenie okazało się jednak chybione. Nasze. A jakżeżby miały być?…

Zaraz… Nasze?…

Chłopiec powoli odwrócił głowę i spojrzał dziewczynie w oczy.

— Skąd właściwie — zaczął niewinnym tonem znacie te „nasze” nazwy?… Wiecie, jak nazywamy minerały, pierwiastki, planety i tak dalej?… Rozumiem, że przylatujecie na Ziemię, bo interesuje was, co się tam dzieje. Ale czy mimo wszystko nie wiecie odrobinę za dużo?… Jak ci się zdaje?…

Sola odpowiedziała na jego podejrzliwy wzrok jednym ze swoich chyba najbardziej ujmujących uśmiechów.

— Czy to coś złego?… — spytała, z nutą przekory w głosie. — Jeśli chce się kogoś poznać, to przede wszystkim trzeba zrozumieć stosunek tego kogoś, do wszystkiego, co go otacza. Bez nazw nie zrobilibyśmy nawet pierwszego kroku na tej drodze. Czyż nie tak postępują wasi uczeni? W ogóle wy wszyscy? A jeśli chodzi o minerały, to przecież badając nieznany ląd zawsze zaczyna się od pierwiastków… Co wy robiliście na przykład po pierwszych wyprawach na Księżyc?

Te próbki, które wędrowały u was przez wszystkie kraje? Zresztą — dodała, jakby jej było pilno zakończyć tę sprawę — wszystko co wiemy, to przecież od was samych… oczywiście, jeśli chodzi o język…

— Od nas?… — rozbudzona na nowo nieufność w dalszym ciągu podsuwała Jarkowi niezbyt miłe dla Ziemian obrazy. — Jak to od nas? Powiedziałaś przecież że nie rozmawialiście z ludźmi?…

— A radio? — spytała, nie przestając się uśmiechać. — Telewizja? Wszystkie wasze audycje oświatowe, publicystyczne, wykłady, najrozmaitsze kursy?… Wasze filmy?…

— Podsłuchujecie!.. — parsknął chłopiec.

— Co chcesz — roześmiała się. — Podsłuchiwanie to nie tylko nasza specjalność. Zresztą chyba nie jesteś sprawiedliwy, nazywając to w ten sposób. Powiedz sam, czy istnieje lepsze źródło informacji o jakiejkolwiek cywilizacji?… Uważasz może, że lepiej byłoby porywać z obcych planet zamieszkujące je istoty, żeby od nich dopiero dowiedzieć się czegoś o ich wiedzy, zwyczajach, poglądach i tak dalej?…

— A ja co tu robię?… — mimo woli burknął chłopiec.

Sola posmutniała.

— Dobrze wiesz, że to był wypadek — powiedziała z wyrzutem. — A poza tym jeśli chodzi o zdobywanie informacji, to raczej nie ja wypytuję ciebie, jak to czy tamto wygląda na Ziemi…

— Ale nie odpowiadasz, kiedy chodzi o coś naprawdę ważnego — nie ustępował Jarek. — Wy na przykład oglądacie sobie nasze filmy…

Dziewczyna rozłożyła ręce.

— Trudno — powiedziała kręcąc głową. — Mamy nad wami przewagę wieku… niezbyt wielką, co prawda. Zaledwie około piętnastu tysięcy lat. Ale to my przylecieliśmy do was, a nie na odwrót. Kiedy będziecie starsi… — zaczęła i nagłe parsknęła śmiechem.

— Jak na komputer — zauważył cierpko chłopiec — masz nader silnie rozwinięte poczucie humoru…

— Bo chciałam powiedzieć zdanie, którego bardzo nie lubisz — wyjaśniła przepraszającym tonem. — Powiem je jednak, pomimo wszystko. Ty też nie oglądasz jeszcze wszystkich filmów, które robi się na Ziemi. Dorośli mówią ci: „zaczekaj, aż będziesz starszy…”. No więc, coś takiego właśnie można by powiedzieć o was i o nas. Kiedyś i wy będziecie latać do nieznanych układów słonecznych i poznawać istniejące tam cywilizacje. Ale musicie poczekać. No a my to czekanie mamy już za sobą… oto cała różnica — zakończyła.

Cała, jak cała. Ale w jednym miała rację. Prowadzić tę dyskusję dalej, znaczyłoby mniej więcej to samo, co próbować przekonać rodziców, kiedy mówią: „poczekaj, aż będziesz starszy”. Nie. Tylko nie to.

— Chodźmy! — rzucił ze złością. Odwracając się w kierunku dalszej drogi, nie odmówił sobie jednak ostatniego spojrzenia w głąb skalnej kieszeni, wypełnionej skarbami tutejszej ziemi. Chociaż jeśli Sola posługiwała się ludzkimi nazwami, mówiąc o tych połyskujących tak pięknie minerałach, musiały one istnieć także na prawdziwej Ziemi. Jak to było?… Chryzobeton… Chryzo… Nie. Nic z tego. Szkoda. Nieźle byłoby spytać ojca, kiedy będzie mu opowiadać…

Myśl o ojcu wprawiła Jarka w lepszy humor. Na obozie oczywiście ani mru mru. W szkole także. Ale ojciec? Mniejsza, czy uwierzy. Jednego można być pewnym. Że jego opowieść nie zostanie skwitowana wzruszeniem ramion. Że w każdym razie dojdzie właśnie do rozmowy. To coś znaczy, jeśli można tak powiedzieć o perspektywie spotkania bądź co bądź z rodzicem. A poza tym, do licha, nie zdarza się, żeby własny ojciec pakował człowieka do domu wariatów, nawet jeśli podejrzewa, że jego „oczko w głowie” mówi cokolwiek od rzeczy…

Skalny las zostawał powoli za nimi. Jeszcze dwie, trzy brunatne maczugi, niższe już i bardziej przysadziste, a pod ich stopami, to znaczy, ściśle mówiąc, pod stopami Jarka, zachrzęściły leżące luzem kamienie. Tuż przed nimi stok wznosił się ostro, przechodząc dalej w stromą skalną ścianę. W miejscu, do którego zmierzali, jej pionowa niemal płyta była przecięta, głęboką rysą, prowadzącą prosto do upatrzonej przez chłopca przełęczy. Zaścielał ją kamienisty piarg, który spływał aż tutaj, na zbocze, gdzie zatrzymał się pochód tych jakichś skalnych pielgrzymów, jakby doszli do wniosku, że dalej jest już dla nich za stromo.

Jarek pochylił się, odruchowo wsunął dłonie pod pasy przytrzymujące pojemnik na jego plecach i nie zwalniając tempa marszu zaczął mozolnie piąć się pod górę.

Przełęcz była tuż. Żleb zwężał się w tym miejscu, przechodząc w wąską, skalną rynnę, o ścianach tak.. gładkich, że nawet szorstkie, chwytne rękawice, w jakie zaopatrzony był skafander, nie znajdowały na niej najmniejszego punktu zaczepienia. Był to z pewnością najmniej przyjemny odcinek drogi. W dodatku dno rynny zalegały tutaj większe, kanciaste głazy, które uciekały spod nóg i z rosnącą szybkością pomykały w dół, napełniając zamkniętą skalną przestrzeń groźnym rumorem spadającej lawiny.

W końcu jednak i ta część żlebu została za nimi. Sola stale trzymała się kilka kroków przed chłopcem, płynąc raczej, aniżeli wspinając się z nim razem. Był taki moment, kiedy Jarek już, już miał na nią krzyknąć, żeby szła za nim, bo nie może dłużej patrzeć, z jaką nieludzką, właśnie: nieludzką łatwością pokonuje drogę, która jemu wyciska ostatni pot z czoła. Powstrzymał się jednak. Nie wiadomo, co gorsze. Tak przynajmniej ma ją przed sobą, zamiast żeby to ona świdrowała mu plecy tymi swoimi niebieściutkimi oczkami i uśmiechała się, widząc jak gramoli się z kamienia na kamień.

Pod samym siodłem przełęczy stromizna złagodniała. Ściany z lewej i prawej strony rozstąpiły się i po kilku minutach szli już niemal poziomą skalną płytą, niezbyt nawet śliską, a w każdym razie dającą mocne oparcie stopom, uzbrojonym w elastyczne, dobrze przylegające do podłoża buty. Kiedy wreszcie osiągnęli szczyt przełęczy, Jarek oddychał już niemal normalnie, czując tylko, że do jego płuc dostaje się jakby czystsze powietrze niż na początku drogi i że tego powietrza jest jak gdyby więcej. Domyślił się od razu że to aparatura zainstalowana w skafandrze automatycznie dozuje dopływ tlenu, w zależności od wysiłku fizycznego, jaki pokonuje oddychający tym tlenem człowiek.

Stanął na szczycie i wyprostował się. Tak, jak na pierwszy spacer, wystarczy. Wystarczyłoby nawet, gdyby miał to być równocześnie ostatni spacer przed odlotem na Ziemię. Człowiek ma ograniczoną możliwość przyjmowania wrażeń. Każdy człowiek. Nie tylko mężczyzna w piętnastym roku życia, któremu przyszło reprezentować swoją macierzystą planetę wobec przybyszów z gwiazd.

A wrażenia, jakich w tej chwili doznawał, były co się zowie potężne… tak, potężne. Patrząc z przełęczy w stronę przeciwną od bazy, człowiek odnajdywał się nagle w sercu najdzikszych gór świata. A raczej znowu należałoby powiedzieć: światów. Jakby ktoś w lśniącym, granatowym papierze wykroił ostre, szpiczaste zęby, odsłaniające czarne jak sadza tło. A nad tym takie same zęby. I jeszcze jedno. I jeszcze. Aż po kres horyzontu, wszędzie, gdzie spojrzeć, tylko te bodące niebo szczyty, na pozór lekkie przez swą strzelistość, ale w rzeczywistości gigantyczne i złowrogie. Niektóre jakby łamały się pod wierzchołkami, tworząc niedostępne skalne okapy, inne wyciągały w stronę sąsiadów cieniutkie z tej odległości odnogi, podobne do zawieszonych w powietrzu, niedokończonych mostów. Wśród mrowia gwiazd, było wiele takich, które stojąc nisko na firmamencie, dotykały grani, ozdabiając je jakby girlandami karnawałowych lampek.

Jarek dobrą chwilę stał bez ruchu, chłonąc to aż zbyt piękne i aż zbyt oszałamiające widowisko, zanim jego błądzący po szczytach wzrok nie napotkał tuż nad jednym z nich nowej osobliwości. Było to ciało niebieskie, niewiele mniejsze od czwartego księżyca Jowisza oglądanego spod bazy, ale dziwnie kolorowe, jakby opasane wszystkimi barwami tęczy. Mogło się zdawać, że jakieś dziecko, bawiące się w głębi tych niedostępnych gór, wypuściło kolorowy, święcący balonik.

Mimo woli odwrócił głowę i poszukał wzrokiem Soli. Stała już za nim, jakby nie chcąc przesłaniać sobą widoku.

— Widzisz to?… — mruknął, unosząc ramię.

— Proszę?… — dziewczyna w pierwszej chwili nie połapała się, dokąd właściwie celuje wyciągnięta dłoń Jarka. — Aa… — w jej głosie zabrzmiała ulga zmieszana z nutką zdziwienia — to przecież najbliższy sąsiad Jowisza… jeśli chodzi o planety, rzecz prosta, a nie o księżyce. Saturn. Musiałeś widzieć jego fotografie?…

Pytanie. Saturn. Saturn z jego kolorowymi pierścieniami. Pamiętał nawet, jak ktoś mu kiedyś w planetarium tłumaczył, że te pierścienie to szczątki jednego z księżyców, który nieopatrznie zbliżył się do swojej macierzystej planety, przekraczając dozwoloną strefę. A poza tą strefą z przyzwoitego, wielkiego księżyca zawsze zostają już tylko takie właśnie kolorowe kamyczki, krążące potem wokół globu i udające barwną tęczę. Ta strefa jakoś się nazywała… mniejsza z tym. Saturn. Oczywiście, że Saturn.

— Tak — powiedział nieco naiwnie. — Tylko u nas jest trochę mniejszy…

— Myślę!.. — roześmiała się głośno Sola.

Odwrócił się i przemierzył wzrokiem drogę, która przywiodła ich w to miejsce. Z góry kamienny las wyglądał dość niewinnie. Ot, porozrzucane bez ładu i składu kamienie, niezbyt wielkie i niczym szczególnym nie przyciągające uwagi. Poza tym „lasem” ciągnęła się gładka jak stół równina, z obu stron ginąca za horyzontem. Dalej na wprost znowu pas skalistych pagórków, przypominających piaszczyste wydmy. Przynajmniej jeśli chodzi o łagodny rysunek ich zboczy, bo pod każdym innym względem trudno chyba mówić o granatowych wydmach. Tam, na tle jednego z najbliżej położonych wzgórz, rysowała się wyraźnie maleńka kopuła bazy. Wyglądała jak zepsuta piłka, leżąca na tej części swojej wypukłości, która na skutek wyroków losu stała się w pewnym momencie wklęsłością.

Daleko do domu… — przeszło Jarkowi przez myśl. Stwierdzenie to nie było może odkrywcze, ale z pewnością głęboko słuszne, nawet jeśli nie zostało powiedziane, czy tym domem ma być ta obca i służąca obcym kopuła, czy też chodzi o dom, który jest jeszcze dalej niż tylko daleko. Obcy… No cóż. Mimo wszystko byli przecież żywymi, rozumnymi istotami. To co, że w tej chwili bawią gdzieś we wszechświecie. Tę bazę zbudowali dla siebie, dla żywych. Żywych. To wielkie słowo, jeśli się nad nim zastanowić. Tym bardziej tutaj. Zresztą nie tylko tutaj, wszędzie, gdzie to życie staje się czymś niezwykłym, czymś najdziwniejszym w świecie, w nieskończonym, mrocznym świecie, w którym światło latami biegnie od jednej skalnej kruszyny do drugiej… Świecie, który jest martwy…

— Będziemy chyba wracać — powiedziała z wahaniem Sola i chłopcu wydało się, że to nie istniejące w rzeczywistości stworzenie, które było zaledwie uzupełnieniem głosu komputera, pomyślało teraz to samo co on. Niedorzeczność…

— Poczekaj — mruknął. Oderwał wzrok od majaczącej w dali kopuły bazy i spojrzał w górę.

Nad wzgórzami ciągle stała nieruchoma, majestatycznie wielka tarcza Jowisza. Ale nie ona była tym, czego szukał. I co wreszcie odnalazł. Mały, maleńki, złotawy punkcik w bezmiernej, granatowoczarnej otchłani. Tak mały, że aż śmiesznie przyznać przed sobą samym, że tam się urodziło i że kiedy człowiek już tam jest, to ta nieskończenie drobna kruszyna wydaje się całym światem, zbyt dużym, aby starczyło życia na poznanie wszystkich jego lądów i mórz, krajów oraz ludów, ich obyczajów, języków, tylu języków!..

Zabawne. Naprawdę zabawne, kiedy tak patrzeć stąd, ze świata planet wciąż jeszcze tego samego słońca i zastanawiać się nad wielkimi i mniej wielkimi sprawami mieszkańców tego złotawego ognika, pozbawionego nawet wymiarów, jak pierwszy lepszy punkt, pomyślany tylko w czasie i w przestrzeni. Śmieszne, że ci mieszkańcy nie mogą nawet swobodnie przenosić się z jednego mikropunkcika tego swojego punktu w drugi mikropunkcik. Że muszą zabiegać o jakieś paszporty, wizy, starać się o pieniądze… właśnie, pieniądze…

Niespodziewanie Jarkowi przyszła na myśl mama. Jej rozmowy z ojcem, jej stroskana mina, kiedy wraca ze sklepu, dźwigając wypchane siatki, jej częste przestrogi, że trzeba się liczyć z groszem, oszczędzać, że ojciec i ona ciężko pracują… no pewnie, że ciężko… chociaż, z drugiej strony nie zarabiają wcale źle. Ojciec w Instytucie, a mama jako ekonomista w swojej ukochanej stoczni. Ważne sprawy… Ważne, pewnie, ale stąd wyglądają jakoś inaczej. Zresztą, pieniądze… przecież nie chodzi o te banknoty, które przynoszą do domu ojciec i mama. Jarek nieraz już miał okazję słyszeć i czytać, co ludzie są w stanie zrobić dla pieniędzy, nawet tacy, którzy i tak mają ich znacznie więcej niż inni. A także, co niektórzy ludzie pozwalają z sobą robić, kiedy ich właśnie nie mają…

Pieniądze, granice, języki… ba, żeby to już było wszystko. A te bunkry, które tak zaciekawiły obcych? I wszystko, co sobą reprezentują? A ludzie, umierający z głodu… podczas gdy inni tylko podnoszą ceny zboża i żywności?… „Mamy nad wami przewagę wieku…” zadźwięczały chłopcu w uszach słowa Soli. Mają ją naprawdę. Latają sobie po obcych gwiazdach i planetach jakby nigdy nic. A przecież i oni… jeśli wierzyć temu komputerowi… tak, nawet oni wciąż jeszcze mają u siebie sprawy, z którymi woleliby siedzieć cicho i nie chwalić się nimi, na przykład przed mieszkańcami Ziemi. Widać łatwiej jest sięgnąć do gwiazd, niż zrobić prawdziwy porządek na własnym podwórku. No dobrze, ale jeśli ktoś przyzwyczajony do bałaganu na tym właśnie podwórku, zechce te swoje przyzwyczajenia przenieść na kontakty z obcymi? Co wtedy? Czym to pachnie? I czy wtedy wystarczą bunkry, podobne do tych, jakie budowali hitlerowcy, postanawiając do ostatniego żołnierza bronić Wału Pomorskiego, gdzie teraz rezydują sobie w najlepsze Węże?

Jarek westchnął głęboko. W tej chwili dopiero zaświtało mu, co naprawdę miała na myśli Sola, mówiąc o tym, że istoty, które zbudowały tutaj tę bazę, nie życzą sobie odwiedzin obcych, nie przygotowanych do kontaktu z innymi…

Postanowił jej to powiedzieć. Odwrócił się… i nie znalazł jej tam, gdzie była jeszcze kilka minut temu, to znaczy na szczycie przełęczy. Rozejrzał się, najpierw spokojnie, potem coraz bardziej gorączkowo.

— Co u licha… — mruknął półgłosem, czując jednak, że serce podchodzi mu pod gardło. — Sola! — zawołał niezbyt głośno.

Nic. Cisza.

— Sola!

Milczenie. Granatowa pustka, rozdarta sięgającymi gwiazd czarnymi kominami gór. Przepaście i pionowe, niedostępne ściany. Piarżysty żleb, spływający do dziwacznych skałek, pomiędzy którymi prowadzi droga do…

Nonsens. Zupełny nonsens. Ma halucynacje. Zmęczył się po prostu bardziej, niż jeszcze chwilę temu mu się zdawało. Trzeba tylko zamknąć na moment oczy… tak… teraz otworzyć je znowu i…

Nic się nie zmieniło. Niewzruszona tarcza Jowisza, jak wielka, gasnąca latarnia. Pasmo wzgórz, sięgające niemal jej dolnej krawędzi. I na tle tego pasma, a raczej najbliższego pagórka…

Nie. Tam nie ma nic. Nic.

— Sola!!!

Od wysiłku włożonego w ten krzyk pociemniało Jarkowi w oczach.

I nie tylko od krzyku. Tam, właśnie tam, gdzie tak niedawno patrzał, snując myśli o domu, teraz nie ma nic. Siadu zepsutej piłki. Srebrzystej kopuły stacji, zbudowanej przez obcych. Bazy, do której musi wrócić, jeśli kiedykolwiek w życiu ma jeszcze zobaczyć Ziemię…

— Sooola!

Cisza. Cisza, w której z sekundy na sekundę narasta coś niepojęcie groźnego, jakby cały ten i tak wystarczająco dziki, martwy świat, miał zapaść się w nicość, zginąć, pochłaniając go wraz z sobą lub też pozostawiając w postaci mikroskopijnego, skamieniałego okrucha zawieszonego w próżni kosmosu. Zresztą czy nie wystarcza to, że w tym właśnie świecie, nawet jeśli pozostanie takim, jakim jest, znalazł się sam? Sam?! Sam?!

— Soo… — zaczął i głos uwiązł mu w krtani. Nie ma sensu wołać. Gdyby mogła lub chciała usłyszeć, odezwałaby się już dawno. Nie opuszczała go przecież ani na krok. Była z nim wszędzie… kiedy jadł, spał, nawet kiedy zaprowadziła go do tej ich… łazienki.

Wielkimi, rozpaczliwymi susami, nie patrząc pod nogi, zbiegł nad krawędź przełęczy i gorączkowo zaczął przebiegać wzrokiem zbocza skalnej rynny, która ich tu przywiodła. Nic. Pusto i cicho. Tak cicho…

Zakręciło mu się w głowie. Przez moment szukał na oślep wokół siebie jakiegoś oparcia, choćby wystającego ze ściany głazu, wreszcie usiadł ciężko, uderzając przymocowanym do pleców pojemnikiem o skałę.

Tlen — przebiegło mu przez myśl. Nie ma bazy…

Odruchowo wciągnął głębiej w płuca powietrza, jakby chciał sprawdzić, czy nie uleciało wraz z Solą i jej bazą. Ten oddech go otrzeźwił. Przynajmniej na tyle, że mógł ponownie stanąć na nogach i jeszcze raz przeczesać wzrokiem każdy załom, każdą szczelinę, w której mogła się skryć jego towarzyszka. Ale nie spodziewał się już, że ją odnajdzie. I nie pomylił się.

Usiadł znowu, tym razem powoli, mimo woli garbiąc plecy, żeby osłonić ich cenny ładunek przed jeszcze jednym uderzeniem o skałę. Spokój. Spokój. Zachować spokój. Pomyśleć. Starać się przynajmniej skupić myśli. Jeśli nawet wydaje się, że nic, absolutnie nic nie można już poradzić…

Siedział jak skamieniały, z nisko zawieszoną głową i zaciśniętymi z całej siły powiekami, jakby od tego, czy do jego oczu nie przedostanie się bodaj jeden odprysk granatowego światła, zależało teraz dosłownie wszystko. Wbrew powziętemu postanowieniu nie myślał o niczym. W jego podświadomości ciągle jeszcze kołatała nadzieja, że wszystko, co się stało, polega na jakimś wielkim nieporozumieniu. Że to nie może być nic innego, jak tylko majaczenia przeciążonego wrażeniami mózgu. Kto wie poza tym, czy to ich powietrze, które ma w butlach, jest dokładnie takie, jakim oddychał od dziecka? Może zawiera domieszkę jakiegoś gazu, który w normalnym stężeniu nie powoduje w organizmie człowieka żadnych niepożądanych objawów, ale sprężony w pojemniku, zaczyna płatać niespodzianki? Tak, to halucynacje. Majaczenia…

Bardzo powoli Jarek uniósł wreszcie głowę. Zanim spojrzał, odruchowo spróbował przetrzeć sobie oczy, jak to robi człowiek, pragnący szybko otrząsnąć się ze snu. Jego palce uderzyły w szybę kasku i znieruchomiały. Halucynacje?…

Szeroko rozwarł powieki i raz jeszcze poszybował wzrokiem ku niskim wzgórzom na horyzoncie, gdzie tuż pod pasiastą tarczą Jowisza jeszcze kilka minut temu widniała regularna kopuła bazy. Nadal jednak nie było tam nic. Nie, nie ma co się dłużej łudzić.

Żadne halucynacje. Baza po prostu znikła. Nie ma jej.

Nie ma jedynego miejsca, gdzie na tym niczyim księżycu, dla którego Słońce było zaledwie jedną z gwiazd, mogła znaleźć schronienie żywa istota. Był sam. Był sam, w trującej atmosferze, na wymarłym, zimnym jak lód globie, pod granatowym, rozgwieżdżonym niebem, tak samo granatowym i tak samo kryształowo czystym w dzień, jak i w nocy.

— Sola — powiedział. Właśnie: powiedział. Nie krzyczał już. Nie było to nawet wołanie, choćby najcichsze. Wiedział, że stacja zniknęła, a wraz z nią zniknęła ta, która przybrawszy wyczarowaną z jego pamięci postać ziemskiej dziewczyny, stwarzała mu jedyną szansę powrotu do jej istniejącego naprawdę pierwowzoru, do rodziców, kolegów, do zielonych lasów, błękitnych jezior i błękitnego nieba.

— Sola — szepnął po raz ostatni, tak cicho, że nie usłyszał nawet własnego głosu.

Odpowiedziało milczenie.

— Nie macie dość? — spytał Jarek, przerywając nagle swoją opowieść w takim momencie, w jakim żaden przyzwoity człowiek nie przerywa żadnej opowieści. Ktoś mógłby pomyśleć, że zrobił to specjalnie, żeby tym bardziej podkreślić swoje małe, prywatne zwycięstwo nad Wężami. Znaleźli w nim kozła ofiarnego, wystawili go jak pies kaczkę, a teraz proszę, żadnemu z nich nie drgnie nawet palec. Siedzą i mają mu za złe, że przerwał. Koń by się uśmiał!..

Ale ktoś, komu przyszłoby na myśl, że Jarek umyślnie wykorzystuje sytuację, przerywając swoją opowieść w najciekawszym miejscu, żeby zmusić kolegów do okazania skruchy, popełniłby błąd. Przede wszystkim, jak już powiedzieliśmy, chłopcu było wprawdzie przykro, że Węże źle o nim myślą, ale w gruncie rzeczy rozumiał, że nie może mieć do nich o to pretensji. A poza tym, snując swoją historię, już po kilku minutach po prostu zapomniał, w jakich okolicznościach rozpoczął to opowiadanie. W jego pamięci odżyły obrazy sprzed trzech dni, tak, tak, to zaledwie trzy dni temu… nie do wiary — i na nowo widział przed sobą granatowy przestwór, martwe, dzikie góry, kolorowe ekrany obcej stacji, a także twarz dziewczyny.

Uśmiechnął się. Zabawne pomyśleć, że ona siedzi teraz tutaj i słucha, co mu się „śniło”. A jej koleżanki, nie tylko trzy wiedźmy, ale wszystkie zazdrośnice z obozu, teraz dopiero będą miały pożywkę dla swych języczków. Proszę. Nie tylko zabrał się do szorowania jej garnków, i to od pierwszej chwili, jak tylko mignęły mu przed oczami jej wścibski nosek, kasztanowe włosy i niebieskie oczy, ale zaraz potem spotyka ją we śnie. I to jakim śnie… Sam na sam wśród gwiazd…

Nie szkodzi. Niech gadają. Mężczyzna w piętnastym roku życia, który coś niecoś w ciągu tych lat widział i o czymś poważnie myślał, nie może przejmować się babskim gadaniem. Bo babskie gadanie to wcale nie jest to, co mówią dziewczęta. Oczywiście, może nim być, jak na przykład w wypadku tych trzech straszydeł, wtedy nad jeziorem. Ale nie musi. Natomiast z równym powodzeniem, jeśli można tak powiedzieć, zdarza się uprawiać babskie gadanie także osobnikom płci męskiej. Ba, któż może wiedzieć o tym lepiej niż oni sami. To jest po prostu taki rodzaj gadania, który niczemu nie służy i z którego nic nie wynika. Babskie gadanie. Obojętnie, jakim głosem, sopranem, altem, barytonem czy rycerskim, zdawałoby się, basem.

Ktoś wykorzystał zrobioną przez Jarka przerwę, żeby rzucić na ognisko jeszcze jedną, potężną porcję chrustu. Znowu zadymiło, po czym wysoko w górę strzelił wesoły, złoty płomień. Ciemne sylwetki wokół paleniska poruszyły się. Poruszył się i Jarek, chłonąc przyjemne ciepło bijące od ognia.

Nikt nie odpowiedział na jego pytanie. Było przecież aż nadto jasne, że żadna odpowiedź nie jest potrzebna. Mimo to chłopiec milczał. Odruchowo skierował wzrok w stronę, gdzie tuż za ogniskiem ciemniała workowata bryła Oliko — drużynowej. Ma czego chciał — przebiegło mu przez myśl. Przypomniał sobie, z jaką „wielkodusznością” przyjął drużynowy „propozycję” Węży, kiedy okazało się, że na skutek obżarstwa małego Piotrusia zapowiedziana na wieczór atrakcja, w postaci złotoustego nadleśniczego, spaliła na panewce. No i co? Siedzą jak trusie, chociaż pewnie dawno minęła północ, a wszystkie, nawet najciekawsze z dotychczasowych gawęd, kończyły się najpóźniej o dziesiątej.

— Nie macie dość? — powtórzył nieco głośniej, niż należało.

Jedna z głów, ozdobiona zaróżowioną od ognia furażerką, poruszyła się trochę żywiej.

— Mów dalej… — zabrzmiał zachrypnięty damski głosik, od którego serce Jarka stanęło w płomieniach, całkiem jak to ognisko, na które Jacek znowu rzucił suchą, świerkową gałąź.

Ktoś zachichotał. Był to z kolei najwstrętniejszy chichot, jaki może się przytrafić istocie z kształtów podobnej do człowieka. Chłopiec westchnął. Życie nie jest sielanką. Nie ma takiej miłej chwili, której nie potrafiłaby spaskudzić czyjaś głupota. Nawet jeśli człowiek niewiele sobie z tego robi, przykro pomyśleć, że ktoś drugi, siedzący przy tym samym ognisku, niby słucha, co się do niego mówi, a w gruncie rzeczy słyszy tylko to, co może mu posłużyć do wydania z siebie takiego idiotycznego chichotu. Przecież dopiero co powiedział, jakie myśli nachodzą człowieka, kiedy patrzy z daleka na Ziemię, taką małą, maleńką, mniejszą od gwiazd na niebie. Czy naprawdę trzeba się znaleźć dopiero tam, aby do końca zrozumieć pewne sprawy? Mówił niby o dojrzałości ludzi i obcych, o różnicach, podobieństwach i tak dalej, dzielił się z nimi myślami, które nasunęła mu ona… to znaczy, ten obcy komputer. Ale przecież w gruncie rzeczy nie chodziło tylko o wojny, pogoń za pieniędzmi i sprzętami, których ktoś chce mieć więcej niż inni… Także o takie rzeczy jak choćby ten chichot. Głupstwo? Pewnie że głupstwo. Tylko że od takich głupstw zaczynają się różne historie, które potem w efekcie sprawiają, że ludziom tak trudno porozumieć się nawzajem. Nie dogadać ze sobą, a właśnie zrozumieć, jeden drugiego…

— No mów, mów… — zabrzmiał zza ognia lekko zniecierpliwiony głos Olika. Niewesołe myśli Jarka od razu pierzchły jak zające. Poprawił się na swoim kretowisku, westchnął i wrócił do przerwanej opowieści.