126642.fb2 Sola z Nieba P??nocnego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Sola z Nieba P??nocnego - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Gdzieś w kosmosie…

— Właz był cały czas otwarty — powtórzyła Sola, opierając się o ścianę. Tym razem udało jej się pozostać plecami na jej powierzchni.

Jarek nie odpowiedział. Przeżuł ostatni kęs gorącej papki i utkwił wzrok w talerzu, żeby nie przeoczyć momentu, kiedy niewidzialne dłonie sprzątną go ze stołu. Nie czekał długo. Ruch jednak był szybki jak myśl. Talerz po prostu zniknął, przez ułamek sekundy zaledwie pozostawiając w powietrzu jakby nikłą smugę dymu, taką jaką kreśli się za samochodami, które na naszym rysunku mają pędzić z największą szybkością.

Chłopiec westchnął, poprawił się w fotelu i uniósł głowę.

Czuł się już dobrze. Mięśnie jego nóg przechowały wprawdzie pamięć tych kilku czy kilkunastu kilometrów drogi, przede wszystkim, co zrozumiałe, drogi powrotnej z gór, ale on sam zapomniał już, że kiedyś, na moment, stracił przytomność. A może aparatura medyczna stacji wykorzystała sytuację, że znowu znalazł się pod jej opieką i zaaplikowała mu świeżą porcję tych jakichś „stymulatorów”?

Nieważne. Dość że czuł się dobrze i wcale nie zamierzał przyjmować tego, co mu powiedzą z uległością człowieka, który zgodzi się ze wszystkimi, byle tylko mieć spokój.

— Obszedłem całą bazę dookoła — burknął ponuro. — Nie jestem ślepy…

Sola pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć że na upór nie ma lekarstwa.

— Właz był otwarty — oświadczyła z naciskiem. — Nie wolno zamykać bazy, kiedy ktoś jest na zewnątrz. Takie są przepisy i automaty nie mogły postąpić inaczej, nawet gdyby ktoś im dał polecenie. Mają blokadę…

Aha — przemknęło Jarkowi przez myśl. Blokadę. Dawno już nie padło tutaj to słówko…

Dziewczyna milczała chwilę, jakby odbiegła myślami gdzieś bardzo daleko. Wreszcie wykonała nieokreślony ruch głową i powiedziała cicho:

— Ludzie nie mają blokady… On właśnie zapomniał o tym przepisie… a teraz… — nie dokończyła.

— Kto? — podchwycił Jarek. — O czym ty mówisz?…

Czy komputer może popaść w najzwyklejsze, ludzkie zamyślenie? Raczej chyba nie. A jeśli już, to w każdym razie na bardzo krótko.

— Właz był otwarty — Sola powtórzyła szybko raz jeszcze, po czym mówiła dalej, już swoim normalnym głosem:

— Nie widziałeś go, bo ściany pola zachodzą tam na siebie, tak że trzeba obejść narożnik jednej, a potem tam stać do śmierci. I to dosłownie, bo tlen, jaki to znaczy, nasi…

— Ale ja nie wiedziałem — mruknął Jarek. — Mogłem tam stać do śmierci. I to dosłownie, bo tlen, jaki miałem w butlach, prędzej czy później musiał się przecież skończyć…

— Miałeś zapas tlenu na dwadzieścia cztery godziny — odparła jego zarzut dziewczyna. — Do tego czasu ten strumień promieniowania kosmicznego z pewnością byłby już daleko poza waszym układem. Wtedy wyszłabym po ciebie, nawet gdybyś nie stał pod bazą, tylko czekał dalej na tej przełęczy… nawiasem mówiąc, myślałam, że tak właśnie zrobisz. Tak byłoby bezpieczniej…

Bezpieczniej! Może i bezpieczniej. Z całą pewnością natomiast, mądrzej. Pod warunkiem, że o tym by się wiedziało…

Powiedział jej to.

— Zachowałeś się bardzo dzielnie — odrzekła natychmiast.

— Dobrze, dobrze… — mruknął z udanym lekceważeniem.

Zaśmiała się krótko, po czym natychmiast jej twarz wróciła do swojego poważnego, zbyt poważnego jak na nią, wyrazu.

— Niestety, to nie zawsze pomaga… — szepnęła zagadkowo, znowu jakby do siebie. Zagryzła wargi, po czym utkwiła wzrok w jakimś jednym punkcie ganimedzkiego krajobrazu za szybą i powiedziała smutnym głosem:

— Od kiedy wyszliśmy z bazy, minęło sześć godzin… dzień powoli się kończy. Za dwie godziny miał być tutaj…

Jarek uniósł się w fotelu. Zaczęło mu świtać, o czym ona mówi.

— Co się stało? — spytał. — Ten ktoś z… Centrali?…

Skinęła głową.

— Popełnił błąd — szepnęła. — Jeden jedyny błąd… w sytuacji, kiedy nie spodziewał się żadnego niebezpieczeństwa. Ale człowiekowi w przestrzeni nie wolno ulegać złudzeniu bezpieczeństwa… nie wiem, co będzie… — zakończyła, już tak cicho, że chłopiec nie był pewien, czy dobrze zrozumiał te jej ostatnie słowa.

Statek kosmiczny mknie z gwiazdy szybciej niż światło i szybciej niż czas. Co, że z tym czasem to niemożliwe? Chwileczkę. Po pierwsze — chodzi o to, co my między sobą nazywamy czasem, czym zwykliśmy mierzyć nasze codzienne życie, części roku, miesiące i doby, a także odległości z kraju do kraju i miasta do miasta, w zależności od tego, czy podróżuje się statkiem, pociągiem czy samolotem. Po drugie — wyobraźcie sobie tylko, jeśli potraficie, że ta przestrzeń, którą widzimy przed sobą i za sobą, i wszędzie dookoła a więc i nasza droga w tej przestrzeni, ta droga, którą biegną także promienie światła na przykład z jednej gwiazdy do drugiej, otóż że ta przestrzeń wcale nie jest prosta, jak to nam się zdaje, tylko… zakrzywiona.

Że tworzy, na przykład, coś w rodzaju wielkiego, bezwymiarowego łuku. Zrozumieć można to tylko wtedy, kiedy rozmawia się językiem nieskończenie wielkich liczb i nieskończenie skomplikowanych wzorów matematycznych…

— Dlaczego? — nie wytrzymał w tym miejscu Jarek. — Przecież to dziecinnie proste…

Jego miażdżąca ironia i tym razem jednak trafiła w próżnię.

— Przecież nie chcę, żebyś to wszystko zrozumiał — powiedziała Sola swoim dźwięcznym, przyciszonym głosem, który wsiąkał w ściany granatowej sali nie powodując najmniejszego echa. — Proponuję tylko dodała z naciskiem — żebyś to sobie spróbował wyobrazić…

— Próbuję…— burknął.

Przez jej twarz przebiegł nikły uśmieszek.

— Kiedyś to ci się przyda — oświadczyła obiecującym tonem. — Bo tę „zakrzywioną przestrzeń” wymyślił już także na Ziemi jeden z waszych największych uczonych. Nazywał się Albert Einstein. A jeśli chodzi o rozumienie, to właśnie on powiedział kiedyś, że jak dotąd, urodził się tylko jeden człowiek, któremu chwilami wydaje się, że wie, o co chodzi z tą zakrzywioną przestrzenią. Oczywiście, miał na myśli siebie samego… Więc naprawdę nie musisz starać się zrozumieć…

Dobrze, że to powiedziała. Inaczej gwiazda Einsteina zaczęłaby zapewne bardzo szybko blednąc…

— Mimo że tak sądził — podjęła po chwili dziewczyna — znaleźli się tacy, którzy zrozumieli, o czym myślał, a nawet dorzucili do jego teorii własne spostrzeżenia. Ale nie przerywaj — upomniała Jarka tym samym łagodnym tonem. — Przecież nie mówię o matematyce i teoriach naukowych w ogóle, tylko o tym jednym, konkretnym statku, który teraz zbliża się ku nam z szybkością większą niż czas…

Spróbujcie więc sobie wyobrazić, że ten statek porusza się nie w tej zakrzywionej łukowato przestrzeni, jaką widzimy przed sobą, ale po cięciwie łuku, jaki ona tworzy. Każdy łuk ma przecież cięciwę, inaczej nie sposób byłoby wypuścić z niego strzały do słomianej tarczy, a jeszcze lepiej do wstrętnej bladej twarzy, należącej, na przykład, do… zresztą, każdy z nas zna jakąś jedną przynajmniej „bladą twarz” i nie chcę Wam niczego narzucać. Ale dość o tym.

Droga, którą widzimy przed sobą, jest zatem drogą, jaką biegną promienie światła. I to jest ta sama droga, na której zwykliśmy liczyć czas. To niesłychanie zawikłane sprawy, ale przecież w kosmosie trudno mówić wyłącznie o pietruszce. No więc statki obcych, bo oni potrafili już konstruować takie statki, poruszały się nie drogą promieni światła, drogą naszego wzroku i naszego czasu, ale po cięciwie tej drogi, na skróty. Było to możliwe, powtarzam, bo przecież ta droga naprawdę zatacza łuk, całkiem podobny do tych, jakie widuje się na westernach. A jeśli nawet nie tak całkiem podobny, to w każdym razie łuk i tyle.

Obcy leciał z tej swojej „Centrali” w kierunku Ganimeda, na pokładzie takiego właśnie statku. Dlatego drogę, która ziemskiej rakiecie musiała zabrać około stu lat, mógł pokonać w trzy doby. Leciał więc, i jak na prędkość, z którą się poruszał, mógł o sobie powiedzieć, że jest już blisko. W kopulastej bazie, czy może obok niej, jako że jej pole startowe było zajęte przez przybyłe z Ziemi jajo, miał lądować dokładnie za trzy godziny.

Wtedy jego pojazd spotkał na swojej drodze jakieś drobniutkie, bujające w galaktycznej próżni ciało. Mógł to być mały meteoryt, mikroskopijny okruch dawno rozpryśniętego globu, który zapędził się aż tutaj. Oczywiście automaty nie dopuściły do zderzenia, rozbijając po prostu w pył tę drobinkę, która odważyła się stanąć na drodze potężnego kosmolotu. Tylko że część tego pyłu osiadła na pancerzu statku. I człowiek… powiedzmy, że człowiek, bo jak go nazwać, który podróżował w kabinie tego kosmolotu i któremu czujniki doniosły o obecności na pancerzu szczypty obcego popiołu, postanowił przyjrzeć mu się z bliska. Chciał poddać go analizie chemicznej, spróbować odgadnąć, skąd przybył, może nawet czym był kiedyś, meteorem, kawałeczkiem planety, czy jeszcze czymś innym. Oczywiście, mógł wysłać na zewnątrz automat, żeby odwalił tę robotę za niego. Ale siedział już w kabinie blisko trzy doby, lot przebiegał gładko, kolorowe wskaźniki na ekranach i pulpicie sterowniczym pokazywały niezmiennie, że wszystko jest w porządku i że statkowi znikąd nie zagraża najmniejsze niebezpieczeństwo…

Krótko mówiąc, włożył skafander, przeszedł do śluzy, gdzie automaty sprawdziły jego ubiór wraz z należącymi do niego urządzeniami, po czym otworzyły przed nim właz, a tym samym nieskończoną przestrzeń wszechświata. Wyszedł na zewnątrz, stanął na pancerzu statku… i wtedy właśnie popełnił ów jeden jedyny błąd, jedno jedyne przeoczenie… Mianowicie, zatrzasnął za sobą klapę włazu. Zrobił to dlatego, że ten obcy popiół pozostały po spaleniu przez miotacze statku ciała, które pojawiło się w próżni, osiadł na pancerzu tuż obok wejścia i stercząca ku górze klapa po prostu przeszkadzała mu w manewrowaniu aparaturą. Oczywiście komputer statku, utrzymujący nieprzerwaną łączność zarówno z Centralą, z której kosmolot wystartował, jak i z bazą na Ganimedzie, przekazał w jedną i drugą stronę szczegółowe informacje, o wszystkim, co zrobił przebywający na pokładzie człowiek. Tylko tak się złożyło, że informacja o zatrzaśnięciu przez tego człowieka włazu, z chwilą kiedy znalazł się na zewnątrz statku, była już ostatnią. Zaraz potem łączność urwała się, jak nożem uciął. I aż do teraz, pomimo nieustannie podejmowanych przez komputery obu końcowych stacji wysiłków, nie udało się jej odzyskać.

W normalnych warunkach wyjście ze statku, a nawet zamknięcie za sobą włazu, nie groziło żadnymi przykrymi konsekwencjami. Ale jakie właściwie warunki można w kosmosie uważać za normalne? Groźba pojawia się szybciej niż myśl, dosłownie szybciej, bo umysł człowieka nie zdoła nawet uprzytomnić sobie, że coś się dzieje, kiedy jest już po wszystkim. I tak samo szybko przemija. Albo i nie. Dlatego w uprzedzeniu wypadków, w manewrowaniu statkiem lecącym z szybkością większą od światła, w sterowaniu miotaczami, które usuwają z jego drogi przeszkody, wyręczają człowieka szybsze niż jego myśl automaty.

W momencie kiedy podążający na spotkanie z Jarkiem przedstawiciel obcej cywilizacji zatrzasnął właz i odwrócił się, by przystąpić do badań, jego statek i on sam wpadł w czołową falę promieniowania kosmicznego, tę właśnie która kilka sekund później miała zdmuchnąć z przełęczy na Ganimedzie obraz Soli. A automaty pokładowe kosmolotu zareagowały dokładnie tak samo, jak podobne im twory zainstalowane w bazie. To znaczy w ułamku sekundy otoczyły statek polem ochronnym. I na tym właśnie polegał popełniony przez obcego kosmonautę błąd. Automaty nie mogłyby bowiem uruchomić urządzeń wytwarzających to pole, gdyby właz pozostał otwarty. Uchylona klapa stanowiłaby dla nich sygnał, zawierający informację, że człowiek jest na zewnątrz statku. Po prostu działałaby wtedy automatyczna blokada bezpieczeństwa. A tak, obcy pilot sam, zamykając za sobą drzwi, wyłączył tę blokadę. Pole zaskoczyło, odcinając go od kabiny kosmolotu.

Zetknięcie z samym polem nie było dla obcego niebezpieczne. Jego skafander skutecznie ochronił człowieka przed losem, jaki spotkał rzucane przez Jarka kamienie. Nie tylko zresztą ten jeden skafander. Prawda wygląda tak, że te kamienie wcale nie były chłopcu potrzebne. Mógł najspokojniej w świecie zbliżyć się do bazy i uderzyć kaskiem w pole ochronne. W skafandrze, jaki miał na sobie, nie groziło mu to żadnym porażeniem. Co najwyżej odbiły się od jego pola jak piłka. Bo przedostać się na drugą stronę tak czy inaczej nie mógł. Dlatego, być może, komputer bazy zachował względny spokój przez cały czas, kiedy Jarek walczył o swoją szansę powrotu. Tak, tylko że chłopiec o tym nie wiedział. Dla niego dotknięcie pola oznaczało śmierć. I w tej sytuacji słowa Soli „zachowałeś się dzielnie” trzeba uznać za w pełni uzasadnione. Kto wie, może nawet za skromne…

Otóż przedostać się przez to pole, otaczające tam nie bazę, a jego własny statek, nie mógł także obcy kosmonauta. Skafander uchronił go przed spaleniem, ale równocześnie odrzucił od pancerza daleko w czarną noc próżni. Mógł wprawdzie, posługując się pistolecikiem gazowym, tak żeby wykorzystać siłę jego odrzutu, wrócić z powrotem w pobliże statku, ale to było już wszystko. Aby dostać się do włazu i otworzyć go z zewnątrz, musiałby przedtem polecić automatom, by wyłączyły pole. A nie mógł im przekazać żadnego polecenia, ponieważ, dokładnie tak, jak to miało miejsce niewiele później na Ganimedzie, strumień promieniowania kosmicznego przerwał wszelką łączność radiową.

Tak więc gdzieś w przestrzeni, niezbyt już daleko jak na odległości między gwiazdami, znajdował się teraz nie jeden, ale dwa statki, które podążały z szybkością większą od światła w kierunku bazy na trzecim księżycu największej planety naszego układu słonecznego. Jednym z nich był potężny kosmolot, szczelnie zamknięty i otoczony polem ochronnym. Drugim maleńka przy tamtym kolosie figurka w cienkiej stosunkowo powłoce skafandra, bezwolnie przebierająca w próżni nogami i rękami, równie jak statek odcięta od głosów swoich bliskich i w ogóle wszystkich możliwych nadajników w całym kosmosie. Za dwie godziny obydwa pojazdy osiągną górne warstwy atmosfery Ganimeda. Statkowi to nie zaszkodzi. Jego urządzenia automatycznie zredukują szybkość lotu. Gruby pancerz co najwyżej zaczerwieni się lekko od żaru, powstałego na skutek tarcia o jego powłokę cząstek gazu atmosferycznego, po czym wszystko odbędzie się tak jakby za sterami w kabinie nawigacyjnej siedział żywy kosmonauta. Albo i lepiej. Rakieta przyhamuje wytraci pęd, odwróci się, stając na swoim ogniowym ogonie, następnie wyląduje łagodnie, jak zawsze. A człowiek? Człowiek nie ma żadnej, najmniejszej szansy. Skafander nie jest obliczony na samodzielne podróżowanie w przestrzeni kosmicznej. Nie przyhamuje przed atmosferą. Wpadnie w nią z szybkością promieni słonecznych, albo i większą, i w milionowej części sekundy stanie w płomieniach, by w następnym momencie rozpaść się w nicość. Jeszcze dwie godziny. Jeśli w tym czasie ten strumień promieniowania nie znajdzie się już daleko stąd, nikt i nic nie będzie w stanie zmienić losu obcego kosmonauty.

Tak właśnie wyglądało w tej chwili położenie istoty z „Centrali”, która wybrała się w podróż, aby powitać w bazie, zbudowanej daleko od swojego własnego słońca, przybysza z Ziemi.

— Cholera — wyrwało się Jarkowi, kiedy Sola skończyła. Początkowo denerwował go jej smutny, zbyt łagodny ton i przeszkadzał mu słuchać. W pewnej chwili miał nawet zamiar przerwać jej monolog, kiedy ten zaczął się już stawać zanadto podobny do wykładu Pana Kowalika. Potem jednak zapomniał wszystkim poza tym jednym statkiem pędzącym teraz ku nim przez międzygwiezdną przestrzeń i wyrzuconym poza jego burtę człowiekiem. Więc nie ma żadnej rady? Nic nie można zrobić? Nawet z tymi ich wszystkimi automatami, komputerami, przystawkami i licho wie czym jeszcze?!

— Cholera — powtórzył, zacierając nerwowo dłonie. — Więc on… wymyśl coś! — zawołał gorączkowo. Zerwał się z fotela. — Przecież nie możecie go tak zostawić! Żywy… — zawahał się, ale tylko przez moment — człowiek! — dokończył. — A może… — otworzył usta, potrzymał je chwilę otwarte, po czym zamknął je powoli z powrotem. Może co, właściwie?…

W sali zapanowała cisza. Dobrą chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu, aż wreszcie chłopiec odwrócił się gwałtownie i podszedł do przeźroczystej ściany. Oparł się czołem o jej gładką, zimną powierzchnię i wzniósł oczy ku górze.

Czarnogranatowy świat. Czarnogranatowe niebo.

To niebo tylko tutaj tak wygląda, ten granat jest tym samym, czym na Ziemi błękit. Po prostu słońce świeci zbyt daleko stąd. Ale tam, gdzie pędzi teraz przez próżnię zawieszony w niej pozornie bez ruchu obcy, tam jest tylko czerń. Jedynie obecność atmosfery wokół globu pozwala słońcu czynić niebo Ziemi błękitnym, a niebo Ganimeda — granatowym. Naprawdę niebo jest czarne. Czarne i tylko czarne, chociaż złoci się całe od nadmiaru gwiazd.

Więc nie ma dla niego ratunku? Będzie tak leciał, leciał, aż wreszcie oni, stojąc przed tą szybą, ujrzą gdzieś nad horyzontem płomienistą nitkę. Na Ziemi ludzie powiedzieliby tylko: „popatrz, spadła gwiazda…”. Co najwyżej pomyśleliby sobie szybko jakieś życzenie, żeby ta gwiazda pomogła mu się spełnić. Nawet jeśli w to nikt nie wierzy. Ale kiedy oni tutaj ujrzą za dwie godziny tę jedyną w swoim rodzaju „spadającą gwiazdę”, na wszelkie życzenia będzie za późno… Przecież nie możemy tak czekać! — pomyślał z rozpaczą. Coś trzeba zrobić…

— Czemu po niego nie polecicie?! — zawołał nagle odwracając się jak na sprężynie. — Przecież macie ten pojazd, którym latacie na Ziemię! Jeśli nie może wrócić do swojego własnego statku, to przecież możecie go zabrać innym!.. Zróbcie coś wreszcie… czemu nic nie mówisz?! — krzyknął z pasją.

— Żywy człowiek — zabrzmiał z niewidocznych głośników czysty głos. Znowu komputer wolał ubiec swoją wysłanniczkę”.

— Żywy człowiek — powtórzyła ze smutkiem Sola. — To jego jedyna szansa…

Jarek na moment zamknął oczy. Co to znaczy „żywy człowiek”? — zakołatało mu pod czaszką. Drugi żywy człowiek, zamiast niego, czy jak?… Co, u licha, sobie wyobrażają…

— Nie ma o czym mówić — odezwała się dziewczyna. — Człowiek, tak, ale tutaj… to znaczy, stąd. Z Centrali nie zdążyłby żaden statek. Oni już o tym myśleli… zrobili obliczenia…

Spojrzał na nią z nagle rozbudzoną nieufnością. Czy nie chcą mu zrobić jakiegoś nowego kawału? Mówi tak, jakby próbowała wziąć kogoś pod włos. A prócz niego nie ma tu nikogo, na kim mogłaby próbować takich sztuczek. Tylko… co to ona przed chwilą powiedziała?Jedyna szansa”… Jak to? Więc jednak jest jakaś szansa?…

— Co miało znaczyć to „żywy człowiek”? — spytał jakimś nieswoim głosem. — Mówże, u licha… musiał urwać, żeby zaczerpnąć powietrza.

— Żywy człowiek — dobiegło ponownie ze wszystkich kierunków naraz. Beznamiętny, niski głos. Niski, a przecież nie sposób powiedzieć, że należy do normalnego, przeciętnego mężczyzny. Żywego…

— Powiesz wreszcie, o co chodzi?! — wrzasnął, mimo woli zaciskając pięści.

To ją przekonało. A przynajmniej pozwoliło jej wykrztusić coś, co najprawdopodobniej wolałaby zostawić dla siebie.

— Może lecieć tylko żywy człowiek… — powiedziała niemal szeptem. — Ktoś, kto będzie wydawał polecenia automatom sterowniczym bezpośrednio z kabiny statku. Kto potrafi samodzielnie myśleć w obliczu wszystkich możliwych zdarzeń. Trzeba go znaleźć tam, w przestrzeni. A potem zabrać na pokład. To wymaga wielu manewrów. Tymczasem zdalne sterowanie stąd, jak to robimy zawsze, tym razem odpada. Łączność… nie ma jak utrzymywać łączności między bazą a statkiem… rozumiesz?…

Czy zrozumiał? Niewiele tu było do rozumienia. Niewiele, a zarazem wszystko.

Jarek przełknął ślinę i odchrząknął, zanim mógł wymówić następne zdanie, które jednakże musiało zostać powiedziane.

— Co ten żywy człowiek… miałby tam do roboty? To znaczy, co musiałby umieć, żeby… to się udało?…

Sola milczała. Mijały sekundy, niemal równie ciężkie jak wtedy, kiedy nagle zniknęła mu z oczu, tam, w sercu dzikich, ganimedzkich gór.

— No… — nie wytrzymał chłopiec.

— Bezpośredni kontakt — znowu głos komputera. To znaczy, Sola sama także była tylko obrazem ilustrującym głos komputera, ale… czy nie „wyspecjalizowała” się już trochę za bardzo w swojej roli przewodniczki i opiekunki gościa z Ziemi?…

— Tak — zgodziła się Sola jakby z wahaniem. Dziwna sprawa. Jarek odniósł nagle wrażenie, że komputer domaga się od swojej „dziewczyny” czegoś, na co ta nie bardzo ma ochotę się zgodzić. Jakby naprawdę nie byli jednym i tym samym. Zabawne. To znaczy mogłoby być zabawne, gdyby nie okoliczności… a także nie to, czego chce ten komputer. Bo Jarek już się domyślał…

— Tak — powtórzyła Sola. Potrzebny byłby bezpośredni kontakt pilota… żywego pilota — podkreśliła z automatami sterowniczymi. Sam pilot nie miałby wiele do roboty, poza wydawaniem poleceń… na przykład: zatrzymać się… przyśpieszyć… skręcić w prawo… i tak dalej. O to ci, zdaje się, chodziło?… — zakończyła z wyraźną ulgą.

Czy o to? Powiedzmy. W każdym razie teraz wie, na czym stoi. A raczej, na czym leci…

Jarek wyprostował się jak struna.

— Lecę — oznajmił twardo. — Przygotujcie mi statek… — urwał.

Kości zostały rzucone. Sam nie bardzo wiedział, jak do tego doszło. Chyba było tak, że ta decyzja dojrzewała w nim już od jakiegoś czasu… od pierwszej chwili, kiedy zaczął się orientować, o co tamtym naprawdę chodzi… On był tą jedyną szansą obcego kosmonauty. Ich „człowieka”. Dla uratowania człowieka można poświęcić bardzo wiele. Można zaryzykować życie drugiego człowieka. Ale co zrobić w sytuacji, kiedy ten drugi człowiek jest, jakby tu powiedzieć… no, w każdym razie niezupełnie tym, co od dziecka zwykło się nazywać człowiekiem właśnie?

Jeśli Jarek naprawdę był jedyną szansą uratowania przybysza z ich „Centrali”, wahanie automatów, ich niepewność, czy mogą go wciągnąć do ryzykownej walki o jego uratowanie, powinny chłopcu powiedzieć więcej, niż wszystkie dotychczasowe opiekuńcze zabiegi, jakim był poddawany. To już naprawdę coś więcej niż te „stymulatory”, to „zjedz coś”, „prześpij się”, czy nawet „proszę, rozporządzaj bazą…”. Tylko że chłopiec w tej chwili nie myślał o tym tak właśnie. Prawdę mówiąc, nie myślał o niczym. Za chwilę znajdzie się w kabinie kosmolotu i będzie go prowadził… w każdym razie tak, jakby prowadził… bo chociaż ten kosmolot wywiezie go z bazy i zapewne przywiezie do niej z powrotem, ale uratować obcego może tylko on sam, Jarek Koliński, jeśli stanie na wysokości zadania. Jeżeli w odpowiedniej chwili potrafi wydać właściwe polecenie… kiedy? Jak ono powinno brzmieć? Jak lecieć, żeby trafić? Szansa przypadkowego spotkania w kosmosie dwóch statków jest tak mała że praktycznie nie ma jej w ogóle. Musi wiedzieć, dokąd lecieć, kiedy się zatrzymać… przecież nie ma łączności…

Nie, Jarek nie myślał o tym, że w sytuacji, jaka się wytworzyła, „obcy” pokazali mu się z jak najlepszej strony. Teraz chodzi o to, żeby on sam pokazał im, co potrafi. Jeśli uda mu się uratować przybysza z gwiazd… nie, nie, zostawmy to na później.

— Polecisz ze mną? — spytał, kierując się w stronę korytarza.

Sola pokręciła przecząco głową.

— Nie — powiedziała przepraszającym tonem, jakby czuła się winna wobec tego chłopca, którego wysyłała w międzygwiezdną pustkę, w dodatku samego jak palec. — Wiesz przecież — ciągnęła idąc dwa kroki za nim — gdyby to było możliwe, poleciałyby same automaty. Mój obraz zniknie ci z oczu, jak tylko przekroczymy granicę ochronnego pola. Łączność… Nie będziesz miał żadnej łączności, dopóki jesteśmy w zasięgu tego promieniowania…

Wiedział o tym. Pytał tylko dlatego, żeby coś powiedzieć. No i usłyszeć jej głos. Słyszeć go, jak długo się da…

Kiedy automaty zatrzasnęły za nimi właz jajowatego pojazdu, Jarek przyjął ten odgłos jak stuk pieczęci, spadającej na oddany w okienku ważny list, o którym do ostatniej chwili, już po jego napisaniu, nie wiadomo było co właściwie sądzić. To znaczy czy należy go wysłać, czy raczej natychmiast podrzeć i strzępki rozrzucić na cztery wiatry. Teraz klamka zapadła. List poszedł w świat. To znaczy nie list, a Jarek. I nie w świat, a tam właśnie, gdzie go nie ma…

Maleńka kabina windy wywiozła ich na wyższy poziom jaja. Tutaj chłopiec nie zajrzał w czasie swojej podróży z Ziemi. Zresztą nie tylko tutaj. Z pomieszczeń statku, który pojawił się wtedy przed nim jak biała zjawa, znał jedną jedyną kabinę z jedną jedyną leżanką.

Przeszli kilka kroków ciasnym korytarzykiem i znaleźli się w niskiej, półokrągłej wnęce, wypełnionej najróżniejszymi sprzętami. Jedyne, co było tutaj znajome, to kształty dwóch stojących tuż obok siebie ni to foteli, ni łóżek, z zadartymi w górę, wysokimi oparciami. Przed nimi ciągnęła się wklęsła, owalna ściana, przechodząca w sufit, zawieszony nie wyżej niż pięćdziesiąt centymetrów nad miejscem, w którym spoczywały głowy siedzących w fotelach kosmonautów. Jarkowi przypomniało się, co mu powiedział komputer zaraz na początku ich „rozmowy”. A mianowicie że statek jest „bezzałogowy”. Jeśli tak, to skąd te fotele?

— Czasem latają nimi ludzie — odezwała się Sola za jego plecami. Nie poczekała nawet, aż powtórzy swoje pytanie na głos. Musiało im się naprawdę śpieszyć. I nic dziwnego…

— Zero minus jeden, zero, zero, jeden, jeden… przemówiły głośniki. Chłopiec wyprostował się odruchowo i wyrżnął głową w obramowanie drzwi, obite na szczęście jakimś miękkim materiałem. Mimo to jednak pociemniało mu w oczach.

— Uważaj — przestrzegła Sola.

Proszę — pomyślał Jarek. Okazuje się, że i komputer chętnie udziela dobrych rad, kiedy jest już po wszystkim…

— Zero minus jeden, zero, zero, jeden…

— Siadaj — powiedziała dziewczyna, wskazując prawy z foteli. — Za jedenaście minut start…

Przynajmniej tyle… — przebiegło chłopcu przez myśl, kiedy przepychał się z trudem przez plątaninę przewodów, lawirując niezdarnie wśród pulpitów, przekaźników i dziesiątek dziwacznych urządzeń, wypełniających szczelnie szczupłą przestrzeń kabiny. W końcu wpadł raczej w upatrzony fotel, aniżeli w nim usiadł, i wtedy dopiero zapytał:

— Dlaczego akurat jedenaście?

— Potem będzie za późno — wyjaśniła Sola. — Nie zdążyłbyś dolecieć, zanim tamci nie dotkną górnych warstw atmosfery. A musisz ich przecież jeszcze odnaleźć i zabrać na pokład. Manewr potrwa kilka minut… a oni w ułamku sekundy robią tysiące kilometrów…

— Zero minus jeden, jeden, zero… — uzupełnił po swojemu głos komputera.

— Czy on tak musi? — burknął Jarek. — I tak nic z tego nie wiem…

— Odlicza czas pozostały do startu. Mogę wyłączyć głośniki, jeżeli ci to przeszkadza…

Nie odpowiedział. Poczuł nagle, że dzieje się z nim coś dziwnego. Jakby jakaś niezbyt szeroka łapa, która wysunęła się z poduszki fotela, uniosła go w górę i pozostała tak zawieszona w powietrzu, razem ze swoim bagażem. Równocześnie tam, gdzie przed chwilą jeszcze były jego stopy, ukazały się koniuszki butów… potem nogawki…

— Skafander? — mruknął. — Po co mi tu skafander?

Jego ręce, prowadzone przez delikatne, ale mocne uchwyty wślizgiwały się już w rękawy bluzy.

— Leci się zawsze w skafandrze — odpowiedziała Sola. — Dostaniesz tylko inny kask…

Rzeczywiście. To, co ukazało się za chwilę nad fotelem, w niczym nie przypominało lekkiego nakrycia, jakie spoczywało na głowie chłopca w czasie pamiętnej wyprawy w góry. Prędzej już można było porównać to coś do owej dyniastej konstrukcji, która zastępowała obcym lekarza.

— To jest kask przekaźnikowy — wyjaśniła Sola, kiedy szeroka, elastyczna kryza oparła się już na jego karku. — Polecenia będziesz przekazywał wyłącznie myślą…

A to co znowu…

— Jak to myślą?… — zaprotestował Jarek. Nie wiedział, na czym to ma polegać, ale instynktownie wzdragał się wobec perspektywy tak dalece posuniętego myślowego „zbratania” z maszyną. To, że ona sama szpera w jego pamięci, to już wyłącznie ich sprawa. On nie weźmie w tym udziału…

— Będę po prostu mówił… — orzekł, zagłębiając się z powrotem w miękkiej poduszce, ponieważ łapa, która go podtrzymywała, wróciła na swoje miejsce wewnątrz fotela.

— Nie — rzuciła stanowczo. Nie możemy ryzykować przekłamań w łączności — wyjaśniła. — Przecież wiesz, jak silne są zakłócenia w tym strumieniu promieniowania. Nawet gdybyś trzymał mikrofon tuż przy wargach, nie mógłbyś mieć pewności, czy komputer „usłyszy” dokładnie to, co chciałeś powiedzieć. Twoje głośniki będą jednak działać normalnie… rozumiesz?

Chłopiec nie odpowiedział. Przymknął na moment oczy i wyobraził sobie, że jest na Ziemi, nad jeziorem. Upał, cisza, a on leży na piasku wyciągnięty na wznak i myśli leniwie, że nie byłoby źle, gdyby teraz jakaś dobra wróżka przeniosła go cudownym sposobem od razu do wody. Żeby nie musiał wstawać, iść tych kilka kroków… taki żar płynie z nieba… Aż tu nagle chlup…

Otworzył oczy i otrząsnął się odruchowo.

— A więc zapamiętaj dobrze, żebyś się nie pomylił — Sola uznała, że nie ma co dłużej czekać na odpowiedź. Ty musisz tylko pomyśleć rozkaz — powtórzyła. — Komputer natomiast będzie ci przekazywał informacje normalnym głosem, to znaczy takim, jakim się tutaj z tobą kontaktujemy. Ale wykona tylko to, co pomyślisz. I wszystko, co pomyślisz… rozumiesz?

Rozumiesz i rozumiesz… Tak jakby nie wystarczyło przyjąć po prostu do wiadomości.

Skinął głową. Wielka kopuła, w której ta głowa tkwiła, opisała w powietrzu łagodny łuk. Chłopiec poczuł, że poruszyły się także przymocowane do kasku przewody. Tymi przewodami popłyną do komputera jego myśli… wszystko, co tylko przyjdzie mu na myśl. I ten komputer, co gorsza, potraktuje to poważnie… każdy najdrobniejszy najbardziej ulotny strzępek myśli…

— A teraz uważaj — Sola mówiła coraz szybciej, jakby właśnie odebrała niesłyszalny dla Jarka sygnał, że z tych jedenastu minut pozostało już bardzo niewiele. — Wytyczyliśmy kierunek, w którym polecisz, tak żeby nie rozminąć się ze statkiem… i z człowiekiem… Dokonaliśmy bardzo precyzyjnych obliczeń, na podstawie ostatniego meldunku, jaki stamtąd dotarł. O to, czy nie zabłądzisz, możesz się więc nie martwić. Ale musiały zajść zmiany w szybkości lotu, których my tutaj nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Dlatego między innymi nie możemy powierzyć zadania automatom. Wiemy, na jakiej linii nastąpi spotkanie, ale nie wiemy na jakiej wysokości. Będziesz leciał dokładnie dwadzieścia cztery minuty od chwili startu. Potem dasz komputerowi rozkaz, żeby zastopował statek… to znaczy pomyślisz ten rozkaz, prawda?… — Tak — odpowiedziała sama sobie. — Więc będziesz leciał prosto, tak jak poprowadzi clę automatyczny pilot, te dwadzieścia cztery minuty. Potem zastopujesz i wtedy zacznie się twoja prawdziwa rola. Będziesz sygnalizował światłem… on to powinien zauważyć, kiedy znajdzie się w pobliżu. Chodzi oczywiście o światło lasera… masz zainstalowany wielokierunkowy reflektor laserowy. Jeśli będzie przytomny, powinien ci dać znać, że przyjął sygnały. Ma taki maleńki pistolecik… zobaczysz błysk. Ale może nie być przytomny. Więc musisz się rozglądać. Musisz wytężać oczy, jak jeszcze nigdy w życiu… nie możemy cię naprowadzić dokładnie na ten sam tor, którym lecą tamci, bo przecież moglibyście się zderzyć. Zresztą, praktycznie zawsze istnieje pewna tolerancja… margines błędu… W każdym razie twoja głowa w tym, żeby go dostrzec. A potem rozkażesz komputerowi podprowadzić statek, zbliżyć się do niego, otworzyć właz i… dalej już musisz działać tak, jak ci nakaże sytuacja. Jeżeli człowiek w przestrzeni będzie przytomny, sam wejdzie na pokład. Jeżeli nie… cóż, będziesz manewrować tak, żeby podejść pod niego otwartym włazem i złapać go tak, jak się podbiera ryby… taką płaską siecią. I zaraz potem wrócicie. Powinnam cię jeszcze uprzedzić, że nie możemy ci dać stuprocentowej gwarancji, czy mimo wszystko nie dojdzie do zderzenia, a także czy w centrum tego strumienia promieniowania komputer jednak nie odmówi ci posłuszeństwa. Wtedy… ale niepotrzebnie to mówię… polecisz i tak, prawda?…

Skoro niepotrzebnie, to po co mówisz? — chciał odburknąć Jarek, ale nie mógł wydobyć głosu. Zresztą ona i tym razem nie czekała na odpowiedź.

— Uważaj — powtórzyła nagle zmienionym tonem — za chwilę start. Jeszcze pięćdziesiąt sekund… czterdzieści…

Jarek odruchowo zaparł się w fotelu. A więc zaczynam myśleć — powiedział sobie w duchu. Ostatecznie, tylko myśleć to chyba nawet łatwiej niż ruszać w dodatku gębą. Przecież człowiek i tak mówi to, co przedtem pomyślał…

Niczego więcej nie zdążył już sobie powiedzieć.

Półokrągła ściana nad jego głową w ułamku sekundy stała się przeźroczysta jak świeżo umyta szyba. Ujrzał nad sobą niezmierzony, czarnogranatowy przestwór i mrowie gwiazd… Kiedy próbował opuścić głowę i poszukać wzrokiem zamykających horyzont gór, nie było już żadnego horyzontu. Na powrót wzniósł wzrok wyżej i stwierdził, że granat otoczenia ustąpił miejsca czystej, głębokiej czerni.

— Lecimy już? — spytał bezwiednie.

Cisza. Spojrzał przez ramię, odwracając głowę tak daleko, jak tylko pozwoliły na to przytwierdzone do hełmu przewody, ale nie spostrzegł Soli. Nie zauważył nawet, kiedy porwał ją ten niweczący łączność strumień promieniowania, dokładnie jak wtedy, na przełęczy. Był sam…