126723.fb2 Spektrum: ka?dy my?liwy pragnie wiedzie? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Spektrum: ka?dy my?liwy pragnie wiedzie? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Część trzecia

Żółta

Prolog

Czy człowiek tego chce, czy nie, powinien mieć jakieś słabostki, pozwalające mu na odpoczynek od codziennej krzątaniny. Surowy polityk, który ugrzązł w intrygach i zdradach, hoduje rybki i płacze, gdy chorują na martwicę płetw. Zblazowany lowelas starannie przechowuje zdjęcie koleżanki z klasy, która nigdy nie spojrzała w jego stronę, ponury mizantrop rozpływa się nad wózkiem z noworodkiem, nudny i niepozorny urzędas ukrywa w sobie głęboką wiedzę o kulturze ujgurskiej czy indonezyjskiej sztuce ludowej.

Swoje zamiłowanie do smacznego jedzenia Martin uważał za słabostkę tylko do pewnego stopnia. Wszyscy lubią smacznie zjeść. Weźmy, dajmy na to, jakiegoś świętego, który wiódł pustelniczy tryb życia i umartwiał ciało chlebem i wodą. Nawet on przed śmiercią zaleje się łzami i uderzy w lament: grzeszyłem obżarstwem, przedkładałem chleb pszeniczny nad żytni, wolałem wodę ze źródła niż wodę z rzeki…

Martin nie uważał się za świętego, nie miał zamiaru umartwiać ciała i z lubością oddawał się ulubionemu zajęciu. Z podróży wynosił nie tylko wrażenia i ruloniki klisz (aparaty cyfrowe były jego zdaniem, profanacją sztuki, tylko srebro godne jest utrwalić chwilę), ale również całe mnóstwo przepisów kulinarnych.

Niespecjalnie cenił kuchnię azjatycką, w tym również słynną chińską, a jednak bezwarunkowo kapitulował przed kaczką po pekińsku i kurczakiem w sosie pomarańczowym. Bardzo poważne wątpliwości budziła w nim również gastronomia zaoceaniczna – słynne indyki w sosie czekoladowym, powszechnie znane naleśniki z syropem klonowym, a zwłaszcza mieszanka fenyloalaniny i kwasu ortofosforowego, zwana potocznie colą. Do kuchni meksykańskiej Martin był nastawiony znacznie bardziej przyjaźnie i czasem przygotowywał mięso z migdałami i guacamole.

Ale za ukoronowanie sztuki kulinarnej Martin uważał kuchnię europejską, łaskawie zaliczając do Europy całą Rosję wraz z Syberią i Dalekim Wschodem. Co mogłoby się równać z prawdziwym węgierskim gulaszem? Nie, nie mówimy o tej żałosnej mieszaninie ziemniaków i mięsa, podawanej w rosyjskich restauracjach, lecz o gęstej, ostrej zupie, przesyconej aromatem papryki i słodkiego pieprzu, palącej podniebienie i rozgrzewającej ciało…

Oto, dlaczego wychodząc na Aranku ze Stacji 6, Martin zatrzymał się, pociągnął nosem i rozejrzał. Jego powonienie zastanowił nie zapach obcej planety, bo na Aranku już był. W powietrzu unosił się zapach papryki!

Stacja 6 znajdowała się w centrum jednego z największych tutejszych miast. Wedle ludzkich miar – była to niemal ogólno-planetarna stolica. Wokół Stacji wznosiły się wieżowce o zwykłych, niemal ziemskich kształtach, w powietrzu sunęły bezgłośnie malutkie aparaty latające, zaś chodniki jechały pod nogami, rozwożąc licznych przechodniów, spieszących gdzieś w swoich sprawach. Miasto aranków wyglądało jak wizja ziemskiego futurysty, budząc wspomnienia radzieckiej fantastyki lat sześćdziesiątych i marzenia o gwiazdolotach, Wielkim Pierścieniu i świecie Południa.

Ale teraz Martin nie interesował się obcą architekturą. Nawet nie odwrócił się, żeby popatrzeć na Stację, zbudowaną w najlepszych tradycjach aranków – z metalu, szkła i betonu. Martin pokornie przeszedł szybką i uprzejmą kontrolę graniczną. Policjant-arank wbił mu w paszport wizę (arankom strasznie podobała się „zabawa” w straż graniczną) i z uśmiechem zalepił lufę karabinu i rewolweru kawałkami czegoś, co szalenie przypominało przeżutą gumę do żucia. Odblokować lufę można było wyłącznie za pomocą specjalnego rozpuszczalnika, zaś strzelanie z zapieczętowanej broni równało się rozerwaniu lufy. Dopiero po tej procedurze Martinowi pozwolono wyjść poza ogrodzenie. Martin opędził się przed sterczącymi przed Stacją przewodnikami, wydostał się z tłumu, niemal tak samo pstrokatego jak w Moskwie…

…I z radością zauważył malutką restauracyjkę „Smak Ziemi”, stojącą naprzeciwko Stacji. Właśnie stamtąd płynęły czarujące zapachy.

Nie było nic dziwnego w tym, że arankowie pozwolili na stworzenie u siebie ziemskiej restauracji. Arankowie byli humanoidami, przypominającymi ludzi zarówno zewnętrznie, jak i pod względem fizjologii. Istoty humanoidalne stanowiły niemal jedną trzecią wszystkich ras kosmosu, jedni przypominali ludzi mniej, jak na przykład geddarowie, innych ciężko było odróżnić od ziemian – jak mieszkańców Prerii 2 czy aranków. Nic więc dziwnego, że ziemska kuchnia przypadła im do gustu.

Restaurację wypełniali arankowie – zarówno mężczyźni w kolorowych chałatach, jak i kobiety w opiętych trykotach i luźnych bluzach. Zmiany w modzie aranków wyrażały się głównie w rozwiązaniach kolorystycznych, absolutnie nie wpływając na krój ubrań. Zresztą, może pod wpływem egzotycznego wystroju ziemskiej restauracji kilku mężczyzn nosiło marynarki i spodnie, a kilka kobiet suknie i pantofle na wysokich obcasach. Zawszeć to kulturowa ekspansja ludzkości…

Zjawienie się Martina spowodowało ogólne ożywienie. Dopóki szedł przez salę w poszukiwaniu wolnego stolika, goście zdążyli go obejrzeć, obgadać, powitać… i zostawić w spokoju.

Podszedł kelner – ziemianin, młody mężczyzna w klasycznym stroju kelnera. Pomógł Martinowi znaleźć stolik i wręczył mu kartkę z napisem: „Dla gości z Ziemi zniżka 50%”. Martin zerknął na ceny w menu i wzdrygnął się, pojmując mądrość właścicieli zakładu. Musiał szybko omówić z kelnerem kwestię barteru.

Dwie stugramowe torebki z papryką wzbudziły zauważalne zainteresowanie kelnera. Przez kilka minut on i Martin dyskutowali, próbując uzgodnić cenę, w końcu Martin zorientował się, że kelner bierze go za ostatniego frajera i chce obedrzeć ze skóry. Martin wyciągnął portfel i demonstracyjnie pokazał kartę kredytową aranków – srebrzysty, metalowy dysk, jaki mu został z poprzedniej wizyty na Aranku.

Kelner od razu stracił ferwor, podwoił cenę na przyprawę, przyjął zamówienie i poszedł. Martin uśmiechnął się – karta była prawie pusta i na obiad nie starczyłoby z pewnością…

Serwowane w restauracji dania były interesującym efektem kompilacji ziemskich przypraw i miejscowych artykułów spożywczych. Dostarczanie mięsa i warzyw z Ziemi było oczywiście nierealne. Kilka kartofli i papryczek na ogromny kocioł gulaszu, trochę buraków do zupy z miejscowych warzyw oraz pozycja szczególna: prawdziwy ziemski kurczak! Ale za taką cenę, że tańszy byłby zakup całego strusia lub sklonowanie ptaka dront. Albo arankowie nie pozwalali hodować kur na swojej planecie, albo kury się tu nie zaadaptowały…

Kucharze musieli nieźle się nakombinować, przygotowując potrawy według ziemskich przepisów z miejscowych produktów, z dodatkiem ziemskich przypraw. Stąd dominacja kuchni węgierskiej i meksykańskiej – pieprz występował tu w roli wizytówki ziemskiej sztuki kulinarnej.

Przyniesiono gulasz. Martin spróbował pierwszą łyżkę i z aprobatą skinął głową. Smak był niezwykły, ale przyjemny. Również miejscowe piwo – Martin nie odważył się kupić piwa przywiezionego z Ziemi – okazało się całkiem niezłe. Dobrze się składa, że słabe napoje alkoholowe wymyśliły wszystkie rasy humanoidalne. Czasem w oparciu o mleko, czasem na bazie roślin, ale żadna cywilizacja nie zdołała obejść się bez alkoholu.

Również miejscowy chleb (robiony „na ziemskich drożdżach!”, jak podkreślono w menu) był bardzo smaczny. Martin z przyjemnością zjadł obiad, potem, widząc na stole popielniczkę, zapalił cygaro.

Odnalezienie Iriny na Aranku nie powinno nastręczać większych trudności. Cywilizacja na tej planecie przypominała świetlany komunizm nie tylko ze względu na futurologiczne miasta i serdeczność ludności. Wiele usług oferowano bezpłatnie – również gościom planety. Służby informacyjne mogły błyskawicznie udzielić informacji o miejscu pobytu dowolnej istoty rozumnej na planecie – zarówno aborygena, jak i gościa. Martin nie wątpił, że gdyby miał teraz pod ręką terminal informatorium i zadał pytanie o samym sobie, otrzymałby odpowiedź: „Znajduje się w restauracji»Smak Ziemi«, współrzędne…”

Był tylko jeden problem – czy na Aranku rzeczywiście przebywa trzecia Irina Połuszkina. A jeśli tak – czy żyje i czy nie stała się jeszcze ofiarą nieszczęśliwego wypadku…

Martin przyłapał się na tym, że po prostu boi się znaleźć terminal i zadać pytanie. Boi się, że znowu się spóźnił.

Szybko dojadł gulasz, zapłacił, a raczej przyjął na swoją kartę pewną liczbę jednostek płatniczych – cena za paprykę minus wartość obiadu.

I wyruszył na poszukiwania terminalu.

1

Martin uważał się za technokratę i urbanistę, urodził się i dorastał w megapolis. I szczerze życzył Ziemi kontynuowania tej drogi rozwoju.

Ale mimo wszystko miasta aranków budziły w nim lekkie osłupienie. Może dlatego, że był nieprzyzwyczajony? Martin gubił się na ruchomych chodnikach, jego uwagę odwracały śmiałe rozwiązania architektoniczne, łamiące wszelkie wyobrażenia człowieka o wytrzymałości materiałów i architekturze. No bo po co ustawiono półkilometrowy wieżowiec na słupach? Pod wieżowcem mieściła się zielona polanka, podświetlona lampami dziennego światła i ogrodzona, żeby nikt przypadkiem nie wszedł. A w drugim cyklopowym budynku znajdował się ogromny prześwit, przez który przelatywały maszyny latające. Technika aranków stoi na nieprawdopodobnie wysokim poziomie, ale człowiekowi takie zaufanie do techniki wydaje się czymś nienaturalnym.

Niewykluczone, że to właśnie dlatego tylko nieliczni ludzie ryzykowali osiedlenie się na tej gościnnej planecie. Nieludzkie podejście aranków do środowiska nie tylko robiło wrażenie, ale również przerażało.

W końcu Martin zobaczył pomieszczenie informatorium publicznego, przypominające przestronną budkę telefoniczną w stylu europejskim, dla niepełnosprawnych. Rzecz jasna, na Aranku od dawna nie było żadnych inwalidów i w informatorium stał po prostu wygodny, obszerny fotel. Martin usiadł w nim z przyjemnością i zamknął drzwi – szyby budki od razu pociemniały, oddzielając go od świata. Terminal, widocznie ze względu na bliskość Stacji, był dwujęzyczny i reagował na turystyczny. A może arankowie przestawili na dwa języki wszystkie swoje automaty?…

– Chciałbym się dowiedzieć – powiedział Martin do matowego ekranu informatorium – czy na Aranku znajduje się dziewczyna z Ziemi, Irina Połuszkina.

Maszyna odpowiedziała bez wahania:

– Brak danych o Irinie Połuszkinej, człowieku płci żeńskiej z Ziemi.

Martin miał spore doświadczenie z wyszukiwarkami internetowymi i wiedział, jak ważne jest prawidłowe sformułowanie pytania. Wyjął zdjęcie Iriny – nieco już wytarte – odwrócił w stronę monitora i zapytał inaczej:

– Czy na Aranku znajduje się ta istota rozumna?

– Zbyt mało danych do przeprowadzenia dokładnej analizy. Po wyłączeniu zmiennych czynników wyglądu zewnętrznego z prawdopodobieństwem dziewięćdziesięciu dwóch procent podobnie wyglądają następujące istoty rozumne… – oznajmiła maszyna i na ekranie wyświetlił się długi rząd nazwisk z malutkimi zdjęciami.

Martin westchnął – kobiece twarze rzeczywiście przypominały twarz Iriny. Zakładając, że ludność Aranku wynosi dziesięć miliardów i jeśli odrzuci się „zmienne czynniki wyglądu zewnętrznego”, takie jak kolor oczu, włosów, odcień skóry albo figurę, można uzyskać kilka tysięcy sobowtórów Iriny.

– Nowe pytanie – oznajmił po zastanowieniu Martin. – Ile osób pici żeńskiej i pochodzenia ziemskiego przybyło na Arank w ciągu ostatnich siedmiu dni według ziemskiej rachuby czasu?

Krótka przerwa i stanowcza odpowiedź:

– Czterdzieści dwie osoby.

– Zdjęcia – zażądał Martin.

Na ekranie pojawiły się malutkie portrety wszystkich przybyłych. Martin przebiegł je wzrokiem, uśmiechnął się i wskazał palcem jedno ze zdjęć:

– Powiększenie.

Portret Iriny Połuszkinej wypełnił cały ekran. Cóż, w pewnym sensie maszyna miała rację, wspominając o „zmiennych czynnikach”. Irina przefarbowała włosy na czarno.

– Kto to jest? – zapytał po prostu Martin.

– Na kontroli granicznej Stacji 3 osoba ta podała nazwisko Galina Groszewa i oznajmiła, że jest z planety Ziemia – powiedziała maszyna. – Wiek ocenia się na szesnaście-dwadzieścia lat. Cel przybycia na Arank – turystyczny.

– Gdzie znajduje się teraz ta osoba? – zadał pytanie Martin.

– Odpowiedź na to pytanie może być osobistą tajemnicą Galiny Groszewej – odparła surowo maszyna. – Proszę umotywować swoje zapytanie. Uprzedzam o włączonym wykrywaczu kłamstw.

Po zastanowieniu Martin powiedział:

– Rodzice tej dziewczyny prosili mnie, żebym ją znalazł i dowiedział się, czy wszystko z nią w porządku. Niepokój o los młodego osobnika, wydanego na świat, jest naturalną cechą ludzkich rodziców. Wypełniając prośbę rodziców dziewczyny, chciałbym się z nią spotkać i dowiedzieć, czy nie ma problemów z powrotem na Ziemię. Nie mam zamiaru niepokoić jej ani doprowadzać do emocji negatywnych.

– Mówi pan prawdę – orzekło informatorium. – Pańskie zapytanie zostało uznane za umotywowane, ale informacja o dokładnym miejscu pobytu istoty rozumnej jest usługą płatną.

– Dobrze.

– W ciągu ostatnich dwóch dni Galina Groszewa znajdowała się w centrum badań globalnych, położonym w mieście Tyriant. Oto mapa.

Spod ekranu z szelestem wysunęła się plastikowa mapka.

– Dziękuję – powiedział Martin.

– Osiem jednostek rozliczeniowych – przypomniała maszyna. Martin położył kartę kredytową na czytniku i na ekranie zamigotały cyfry przeprowadzanej transakcji.

– Miło było panu pomóc – powiedziała fałszywie maszyna.

Martin zabrał kartę kredytową i mapę, otworzył drzwi i pogwizdując wesoło wyszedł na zewnątrz. Zerknął na mapę. Arankowie nie używali wprawdzie pisemnego turystycznego i legendę wydrukowano w języku aranków, którego Martin nie znał, ale znaczki-piktogramy dawały się zrozumieć bez trudu. Należało dotrzeć ruchomymi chodnikami do przystanku jednoszynowej kolei wiszącej, następnie na lotnisko, później samolotem do Tyriantu, trasa do centrum badań globalnych…

Komu w drogę…

Martin zdążył oddalić się od informatorium na dwadzieścia metrów, gdy budka eksplodowała.

Zresztą, eksplozja to zbyt duże słowo. Budka drgnęła, sklęsła i zaczęła się topić niczym kawałek masła na rozgrzanej patelni. Po dwóch sekundach z informatorium pozostał jedynie plastikowy pagórek, z którego sterczało oparcie fotela i przekrzywiony monitor, oblepiony zdeformowanym plastikiem. Martin wyobraził sobie, jak siedzi w tym fotelu, i zrobiło mu się słabo.

Reakcja przechodniów była bardzo naturalna. Część oddaliła się pospiesznie, a kilku ciekawskich, przeciwnie, podeszło bliżej. Martin przełknął gulę w gardle i zaczął się powoli cofać.

– Przepraszam, czy będę miał słuszność, zwracając się do pana w języku turystycznym? – rozległ się z tyłu dziecięcy głosik. Martin obejrzał się z obawą, ale za nim rzeczywiście stał chłopiec, mniej więcej ośmioletni. Wyglądał jak dobrze wychowane dziecko z czasopisma dla wzorowych rodziców – staranna fryzura, mała błękitna czapeczka i czyściutki chałat w kolorze kanarkowym, spod którego wystawały noski długich, czerwonych butów. Martin zastanawiał się przez chwilę, kogo ten chłopiec bardziej przypomina – Nieznajkę czy małego Muka – i zawyrokował, że Nieznajkę – długie rzęsy, migdałowe oczy i smagła cera, nie mówiąc o ubraniu, przywodziły na myśl arabski koloryt.

– Tak, mówię w języku turystycznym – odparł Martin.

Usatysfakcjonowany chłopiec skinął głową i mówił dalej:

– Tak właśnie pomyślałem. Wygląda pan na mieszkańca Ziemi – świadczy o tym strój i pewne szczegóły zachowania. Proszę mi powiedzieć, czy nie zostawił pan w kabinie bomby termicznej?

Martin pokręcił głową.

– W takim razie był to zamach na pana – zdecydował chłopiec. – Tak? Albo ktoś próbuje pana zastraszyć. Czy ma pan wielu wrogów?

Martin uznał, że najlepiej będzie zaprzeczyć.

– Chodźmy stąd – zaproponował chłopiec. – Wkrótce przybędzie policja i zaczną panu zadawać pytania. Chce pan na nie odpowiadać?

– Nie – odparł stanowczo Martin.

– To chodźmy – powtórzył chłopiec i podał mu rękę.

Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, że to Martin prowadzi chłopca za rękę. Ale w rzeczywistości chłopiec prowadził Martina. Szybko przecięli pasy ruchomych chodników, weszli do jakiejś dekoracyjnej bramy między budynkami, znaleźli się na równoległej ulicy i stanęli przed kawiarnią. Przy stolikach pod kolorowymi parasolami siedziało kilka osób.

– Czuję się bardzo niezręcznie – powiedział chłopiec – ale nie mam karty kredytowej i nie mogę pana zaprosić. Ale może mimo wszystko usiądziemy?

– To ja zapraszam ciebie – rzekł Martin, któremu kręciło się w głowie od stopionej kabiny informatorium i pojawienia się tego nad wiek rozwiniętego dziecka.

– Nie, nie – pokręcił głową chłopiec. – Jedzenie dla dzieci jest bezpłatne. U was jest inaczej?

– U nas wszystko jest inaczej – wyznał ponuro Martin, siadając przy stoliku. – Co najwyżej mamy równie bezczelnych terrorystów.

Chłopiec wdrapał się na krzesło, a Martin z wysiłkiem stłumił pragnienie udzielenia mu pomocy. Nie wiadomo, jak takie dziecko przyjmie pomoc dorosłego. Na przykład to, co powiedział Martin o terrorystach, chłopiec potraktował jako obrazę:

– Ależ nie! To naprawdę zupełnie wyjątkowy przypadek! Zdecydowałem się pana zaczepić tylko dlatego, że byłem mimowolnym świadkiem!

Martin odetchnął głośno:

– Mały, czy u was wszystkie dzieci są takie mądre?

W oczach chłopca pojawił się smutek.

– No co pan… Ja jestem jednym z trzystu najinteligentniejszych dzieci planety. Co prawda, plasuję się pod koniec listy. Przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Gatti. To zdrobniała forma imienia i pomoże pokonać niezręczność. Tak?

– Martin.

Gatti z poważną miną podał Martinowi rękę. Uścisnęli sobie dłonie.

– To ludzki zwyczaj? – upewnił się chłopiec. – Trochę mi się myli, w galaktyce jest tyle rozumnych ras…

Do stolika podszedł kelner. Nie znał turystycznego, ale Gatti wystąpił w charakterze tłumacza i zamówił sobie lody, a Martinowi kawę z koniakiem. Kawa była wprawdzie miejscowa, ale w smaku rzeczywiście przypominała ziemską, a w jej skład wchodził stymulujący alkaloid, niewykluczone, że kofeina. Koniak, czy raczej jego miejscowy odpowiednik, Gatti zasugerował Martinowi sam:

– Jest pan teraz w szoku i niewielka ilość mocnego alkoholu panu nie zaszkodzi.

Martin skinął głową, postanawiając zdać się na bieg wydarzeń. Zapytał tylko:

– Powiedz mi, Gatti, czy znalazłeś się tam przypadkiem?

Chłopiec speszył się i odwrócił wzrok:

– Nie. Obserwowałem pana od chwili, gdy wyszedł pan ze Stacji. Przepraszam.

– Po co?

– Mam zadanie – wyjaśnił chłopiec. Gdyby powiedział: pracuję dla służb specjalnych Aranku, Martin też by uwierzył. Ale chłopiec ciągnął: – Jutro mamy seminarium o ksenopsychologii i chciałem przygotować wykład o zachowaniu humanoida, który po raz pierwszy znalazł się na naszej planecie.

– Pomyliłeś się, byłem już na Aranku – odparł Martin. – Co prawda w innym mieście.

– Zrozumiałem to już, zachowywał się pan bardzo pewnie… – westchnął Gatti. Zerknął na futerał z karabinem i zapytał: – To broń?

– Tak.

– Laserowa?

– Nie, na pociski. Jest zaplombowana. Powiedz mi, przyjacielu, co się stało z kabiną informatorium?

– Sądzę – zaczął chłopiec – że pod wpływem temperatury około dwóch tysięcy stopni molekuły polimerów straciły…

– Nie o to pytam. Skąd wzięła się taka temperatura? To bomba? A może ktoś strzelał?

– Trudne pytanie – westchnął chłopiec. – Myślę, że ktoś strzelał. Lasery bojowe są w stanie wygenerować promień termiczny wystarczającej mocy. Początkowo pomyślałem, że to atak z satelity, ale kabina znajdowała się pod daszkiem budynku, który nie uległ zniszczeniu. Widocznie strzelec siedział w tamtym wieżowcu…

Martin odwrócił się i popatrzył na ścianę z metalu i szkła – to był ten budynek z dziurą w środku, przez którą przelatywały maszyny latające.

– A może strzelano z flaera?… – zastanawiał się dalej chłopiec. – Wówczas bardziej wyglądałoby to na próbę zastraszenia niż na poważny zamach. Więc jednak ma pan wrogów?

– Już powiedziałem, że nie – uciął Martin. – Nie więcej niż każdy człowiek. A już na pewno nie na waszej planecie!

Kelner przyniósł Gattiemu lody – miseczkę z kolorową masą, zaś Martinowi zwykłą filiżankę kawy i kieliszek gęstego, bursztynowego płynu.

– I mimo to sprawa wygląda poważnie – ciągnął chłopiec, gdy kelner odszedł. – Potrzebuje pan pomocy?

– A możesz mi jej udzielić? – Martin postanowił się niczemu nie dziwić.

Chłopiec uśmiechnął się zakłopotany:

– Co też pan, ja jestem jeszcze dzieckiem! Ale mogę poprosić rodziców, żeby panu pomogli. Mój tata jest szanowanym obywatelem, pracuje w merostwie i mógłby zapewnić panu ochronę.

– A jaki ty masz w tym interes? – zapytał podejrzliwie Martin, jakby nie rozmawiał z niewinnym dzieckiem z nieprawdopodobnie cywilizowanego świata, lecz ze starym łajdakiem z dzikiej planety.

– Po pierwsze – zaczął chłopiec, wcale nie zdziwiony pytaniem – nasze narody znajdują się w przyjacielskich stosunkach, a ten incydent jest bardzo nieprzyjemny i chciałbym go jakoś zatrzeć. Po drugie, wydaje mi się, że jest pan dobrym człowiekiem – mam zdolność do empatii i bardzo rzadko mylę się w ocenie ludzi… a obowiązkiem dobrych istot rozumnych jest pomaganie sobie nawzajem. Czyż nie? Po trzecie, chociaż ten motyw nie jest dominujący, jeśli uda mi się panu pomóc i opowie mi pan o swoich przygodach, mimo wszystko będę mógł przygotować wspaniały wykład na seminarium o ksenopsychologii.

– Gatti… – odezwał się Martin po chwili milczenia. – Nie mógłbyś mówić trochę prościej? Jak… jak dziecko?

– Ale przecież świetnie mnie pan rozumie? – zdumiał się chłopiec. – Aha! Peszę pana?

– Trochę – przyznał Martin. – Zresztą, to nieistotne. Mów jak chcesz. Jestem gotów przyjąć twoją propozycję, ale nie mogę obiecać, że dużo ci opowiem.

Gatti uśmiechnął się radośnie:

– Wspaniale! Dokończę tylko lody, bardzo lubię. A potem pójdziemy do mojego ojca i opowiemy o wszystkim.

Martin skinął głową i wypił koniak jednym haustem. Koniak był smaczny.

Na ile mógł się zorientować Martin, stanowisko pana Lergassi-kana, ojca Gattiego, odpowiadało czemuś w rodzaju pomocnika mera albo ministra przy władzach megapolis. Wielki, luksusowy gabinet na jednym z najwyższych pięter, osobisty hangar (przez przezroczystą ścianę widać flaer), siedząca w gabinecie sympatyczna sekretarka i kilku młodych ludzi – referentów, a być może ochroniarzy. Martin rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie coś na temat ustroju społecznego Aranku, ale z pamięci wyłaniały się wyłącznie jakieś brednie. Mimo istnienia rządu ogólnoplanetarnego, władze megapolis posiadały ogromne pełnomocnictwa – w ich gestii były nie tylko same miasta, ale również okoliczne tereny. Czyżby echo poprzedniego ustroju państwowego? Cóż, wówczas ten uśmiechnięty mężczyzna w skromnym, szarym chałacie rzeczywiście był ptakiem wysokich lotów.

– Oburzająca historia – rzekł Lergassi-kan, po wysłuchaniu rzeczowej, niczym raport gorliwego pracownika, opowieści syna. – Sprawdzę, co już wiadomo.

Martin usiadł w fotelu naprzeciwko urzędnika i cierpliwie czekał. Lergassi-kan nie korzystał z żadnego terminalu, położył na karku sprężysty łuk słuchawek emitera falowego i zamarł. Martin z powagą pokiwał głową. Nawet na Aranku bezpośredni kontakt z siecią komputerową nie był w powszechnym użyciu – wymagał ogromnej koncentracji uwagi, samokontroli i dyscypliny. Pewnej ziemskiej korporacji udało się kupić od aranków tę technologię, ale już wkrótce okazało się, że zwykły terminal i klawiatura są znacznie wygodniejsze.

– Cóż za rozpusta! – powiedział z emfazą Lergassi-kan, zdejmując emiter. Popatrzył surowo na syna, który, stając na palcach, z zainteresowaniem zaglądał w papiery leżące na stole ojca. – Kergatti-ken! Przynajmniej ty zachowuj się przyzwoicie!

Nie speszony chłopiec odsunął się od stołu i zapytał:

– Co to takiego: małżeństwo prewencyjne?

– To rozpusta, na którą nie pozwolimy – odpowiedział krótko urzędnik i znowu przeniósł spojrzenie na Martina. – Jako przedstawiciel władzy miejskiej składam panu moje najszczersze przeprosiny. Rzeczywiście próbowano dokonać na pana zamachu. Strzelano z flaera, wynajętego na dziesięć minut przed zamachem. Ponieważ komputer flaera zepsuto, nie znamy cech terrorysty. Nie udało się również pobrać jego zapachu, ktoś wylał w kabinie pół butelki perfum. Broń została porzucona na miejscu zajścia, zaraz ją panu dostarczą…

– Słucham? – nie zrozumiał Martin. Lergassi-kan ze zdumieniem uniósł brwi.

– Przecież on jest z innej planety… – przypomniał chłopiec.

– No to co? – zmarszczył brwi urzędnik. – Ach tak, rzeczywiście… Jako poszkodowany, wobec którego przejawiono maksimum wrogości, otrzymuje pan prawo do majątku przestępcy, jego honoru, własności intelektualnej, potomstwa i partnerów seksualnych.

– Surowo tu u was – zauważył Martin.

– Naturalnie – przyznał Lergassi-kan. – Rzecz jasna, ma pan prawo zrezygnować z tej części kompensaty, która jest panu niepotrzebna. Bo po co panu na przykład zła sława? Ale jeśli przestępca zasłynął jako działacz kultury albo filantrop, otwierają się przed panem ogromne perspektywy… Pamiętam, był taki przypadek, gdy wynalazca…

– Tato – powiedział cicho Gatti.

– Tak, tak, przepraszam – urzędnik skinął głową. – A więc, na razie możemy zaproponować panu jedynie wyrzuconą przez przestępcę broń termiczną. To wyjątkowy przypadek. Jako osoba pochodzenia obcoplanetarnego, nie może pan posiadać broni o wysokim stopniu zaawansowania technicznego. Ale prawa osobiste stoją ponad prawami państwowymi… Wypiszę panu zezwolenie.

– Co powinienem zrobić, panie Lergassi-kan?

– Bez takich ceremonii – skrzywił się urzędnik. – Jest pan przyjacielem mojego syna, a więc również moim. Proszę zwracać się do mnie po prostu Lergassi. Jaki ma pan problem, Martinie?

– Ciągle ten sam – przypomniał Martin. – Próbowano mnie zabić. Boję się o swoje życie.

– Rozsądne podejście – skinął głową Lergassi-kan. – Mogę zaproponować panu uzbrojoną ochronę. Wprawdzie tylko na terenie naszego miasta i okolicy, ale to takie piękne miejsca! Jeziora lacwickie, wodospad Adano, gdzie do dziś odbywają się wspaniałe, starożytne ceremonie, skały wapienne, stary poligon atomowy, brzeg morza ze słynnymi w całej galaktyce kurortami…

– Muszę wyruszyć do innego miasta – przyznał się Martin. Urzędnik skrzywił się:

– Do jakiego konkretnie?

– Do Tyriantu.

Lergassi-kan westchnął:

– Co za nieudany wybór! Są miasta, w których mógłbym panu pomóc, ale Tyriant… – skrzywił się. – Jest pan pewien, że chce pan odwiedzić tę kloakę?

– Przybyłem z Ziemi w poszukiwaniu dziewczyny, która znajduje się właśnie tam – powiedział Martin. – Więc bez względu na wszystko będę zmuszony wyruszyć do Tyriantu.

Lergassi-kan popatrzył na syna i pokiwał pouczająco palcem:

– Gatti! Oto jeden z przykładów właściwego zachowania, jakie daje nam życie. Miłość, silniejsza od strachu i instynktu samozachowawczego! Nie mnie sądzić, czy decyzja naszego gościa jest słuszna, ale ty powinieneś zapamiętać ten czyn!

– Tak zrobię, tato! – skinął głową chłopiec.

– Co mógłbym dla pana zrobić… – zastanawiał się na głos Lergassi-kan. – Broń… hmm, niezły pomysł… robi pan wrażenie dzielnego człowieka… Zdarzało się już panu zabijać istoty rozumne?

Martin drgnął, ale odpowiedział uczciwie: – Tak.

– Znakomicie! Oczywiście, nie mówię o samym fakcie, lecz o pańskiej umiejętności obrony. Rekompensata pieniężna od miasta? Czy jest to niezgodne z pańskimi zasadami moralnymi?

– Nie – powiedział Martin.

– Gatti! – urzędnik znowu odwrócił się do chłopca. – Oto kolejny przykład godnego zachowania! W sytuacjach krytycznych istota rozumna powinna odrzucić tradycyjne normy moralne i skupić się na przetrwaniu!

– Zapamiętam, tato – kiwnął chłopiec.

– Co jeszcze?… – zastanawiał się dalej Lergassi. – Ochrona w mieście… A jeśli spróbują dokonać zamachu w samolocie? Dobrze. Wyruszy pan w absolutnej tajemnicy i zupełnie sam.

– Chciałbym pojechać z Martinem… – wtrącił się Gatti.

– Nie zgadzam się! – urzędnik pokręcił głową. – Rozumiem, że to niezwykle ciekawa i pouczająca przygoda, ale będziesz dla naszego gościa ciężarem.

Chłopiec popatrzył błagalnie na Martina i ten musiał udać, że nie zrozumiał.

– To chyba wszystko… – podsumował Lergassi-kan. – Cóż, cieszę się, że mogłem panu pomóc, drogi gościu!

Audiencja dobiegła końca i Martin wstał. Ale w tym momencie coś pociągnęło go za język:

– Proszę mi wybaczyć ciekawość, panie Lergassi… ale czy mógłbym zadać osobiste pytanie?

– Oczywiście – uśmiechnął się urzędnik.

– Nasze rasy są zbliżone pod względem fizjologicznym, ale różnią się aspektami psychologicznymi…

Lergassi-kan skinął głową:

– Proszę mi powiedzieć – ciągnął Martin – czy rzeczywiście byłby pan gotów pozwolić swojemu synkowi na wyprawę do innego miasta wraz z nieznajomym przybyszem z innej planety, na którego poluje nieznany przestępca?

– Więc chce go pan wziąć ze sobą? – zdumiał się Lergassi-kan. – Cóż, wydaje mi się, że mógłby to być początek wspaniałej przyjaźni…

– Nie, nie! – zaprotestował Martin, widząc ożywienie chłopca. – Uważam, że to było nierozsądne i niegodne zachowanie! Ale naturalny strach o życie i bezpieczeństwo…

– A… – skinął głową Lergassi-kan. – Oczywiście, bardzo bym się denerwował, Gatti to mój jedyny syn. Ale aspekt poznawczy takiej przygody przewyższa ewentualne ryzyko. Dlatego w grę wchodzi już tylko pańska wygoda.

Martin pokręcił głową:

– Chyba źle się wyraziłem… Otóż każdy ziemski rodzic, jeśli tylko jest w pełni władz umysłowych, próbuje odgrodzić swoje potomstwo od najmniejszego, nawet hipotetycznego niebezpieczeństwa…

– Życie jest pełne niebezpieczeństw – odparł filozoficznie Lergassi-kan. – Psuje się automatyka flaera i spada pan z ogromnej wysokości. Wyrusza pan na polowanie – i zwierzę okazuje się sprytniejsze od pana. Lekarze nie zdążyli rozpoznać zmutowanego szczepu bakterii – i już pan nie żyje. Po co zamartwiać się hipotetycznymi zagrożeniami? Trzeba unikać realnych problemów!

– Lergassi, niech mi pan powie, czy rzeczywiście wasza rasa nie zna pojęcia „sens życia”? – zapytał ostrożnie Martin.

Lergassi-kan roześmiał się. Cichutko zachichotała sekretarka. Referenci chyba nie znali turystycznego, bo popatrzyli na szefa ze zdumieniem. Nawet nabzdyczony Gatti wesoło chichotał.

– Martinie… – Lergassi-kan położył dłoń na jego ramieniu. – Robi pan standardowy błąd, tak charakterystyczny dla wielu ras… Życie samo w sobie jest sensem i istotą istnienia. Czym wobec tego jest sens życia?

– Sensem sensu? – zasugerował Martin. – Przepraszam, jeśli pana uraziłem…

Jego słowa spowodowały nowy atak śmiechu. Sekretarka śpiewnym głosem przekazała referentom rozmowę i teraz trójka potężnych mężczyzn, siedzących na kanapie pod ścianą, bezskutecznie próbowała powstrzymać śmiech.

– Ależ nie, Martinie, co też pan… – wykrztusił Lergassi-kan. – Wcale mnie pan nie uraził. Zapewne wydaje się panu, że nasza rasa jest w jakiś sposób ułomna? Że jesteśmy pozbawieni czegoś ważnego, intrygującego?

Stropiony Martin skinął głową.

– A nam się wydaje… – zaczął Lergassi-kan, odwrócił się do syna i polecił: – Zatkaj uszy i nie podsłuchuj!

Chłopiec posłusznie zatkał uszy i Lergassi-kan kontynuował:

– A nam się wydaje, że to właśnie wy jesteście ułomni. Że to wy macie coś zbędnego i wstydliwego jak członek, który wyrósł na czole.

– I nawet nie interesuje was, jak to jest: żyć z takim guzem na głowie? – zapytał Martin, już trochę zły.

– Myślę, że bardzo niewygodnie – odpowiedział z uśmiechem Lergassi-kan.

2

Przez całą drogę na lotnisko Martin zastanawiał się nad rozmową z Lergassi-kanem. Urzędnik wyposażył go we flaer i oddał mu do dyspozycji referenta w charakterze pilota i ochroniarza jednocześnie. Gatti, który postanowił odprowadzić ziemianina, nie krył urazy i nie zaczynał rozmowy.

Za słowami Lergassi-kana o sensie życia stała nie tylko psychologia jego rasy. Aranków można by uznać za dziwaków, gdyby nie przesuwające się pod flaerem cudowne miasto – jedno z wielu miast Aranku. Miasto, w którym sąsiadują ze sobą ogromne budynki i dzikie parki; miasto, w którym większość potrzeb obywateli zaspokajana jest bezpłatnie; miasto, w którym przestępstwa są rzadkie, a mieszkańcy serdeczni wobec przybyszów… Nawet próba zamachu nie zmieniła stosunku Martina do tej rasy.

Dlaczego ziemianie uważają się za lepszych od tych spokojnych, pewnych siebie, szczęśliwych braci w rozumie? Ze względu na tysiącletnie rozmyślania o sensie życia? Ileż krwi przelała ludzkość w imię tego sensu, podczas gdy arankowie budowali swój świat… Ze względu na religijność, pozwalającą wierzyć w Boga i rozmyślać o niepojętym? Tylko gdzie są efekty tej religijności…

Byłoby prościej, gdyby arankowie okazali się czerstwi duchowo i pozbawieni emocji. Byłoby łatwiej, gdyby nie znali miłości i współczucia, nie umieli przyjaźnić się i marzyć… Ale oni byli równie emocjonalni jak ludzie! Technokraci odnajdywali na planecie aranków urzeczywistnienie swoich marzeń, naturyści zachwycali się bezkresnymi przestrzeniami dzikiej natury oraz patriarchalnymi obyczajami regionów rolniczych, uczeni zazdrościli arankom wspaniałych laboratoriów, komuniści krzyczeli, że Arank to planeta zwycięskiego komunizmu, a miłośnicy przygód stawiali za wzór ich program kosmiczny. Nawet izolacjoniści i ksenofobi wszelkich maści z aprobatą wypowiadali się o tej ostrożności, z jaką arankowie traktowali dary kluczników…

Czy to znaczy, że historia wszystkich innych cywilizacji w galaktyce jest pomyłką? I tylko niezastanawiający się nad sensem życia arankowie zdołali ten sens odnaleźć? Było w tym coś z rzymskich stoików i greckich cyników… arankowie jakby pozostali w okresie szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa, gdy człowiek jeszcze nie wierzy we własną śmierć, nie zadaje sobie pytań o przyszłość i nie wspomina przeszłości, gdy w całej pełni korzysta z chwili obecnej…

– Gatti – odezwał się Martin. Siedzący miedzy nim i pilotem chłopiec spojrzał na niego pytająco. – Skoro pasjonujesz się ksenopsychologią, słyszałeś zapewne o istnieniu religii?

– Naturalnie – ożywił się chłopiec. – Wiara w Stwórcę wszystkiego, co istnieje, to bardzo interesujący fenomen i jest właściwa wszystkim rasom, prócz kluczników, o których nie ma żadnej informacji, oraz naszej cywilizacji, która jest w pewnym sensie unikatowa.

– I co ty na to?

– To bardzo ciekawe – zapalał się Gatti. – Ponieważ wiara jest ściśle związana z pojęciem sensu życia, nasza rasa nigdy nie miała własnej mitologii. Podchodząc do tego problemu z naukowego punktu widzenia, jesteśmy zmuszeni przyznać zasadniczą niepoznawalność danej kwestii. A ponieważ ten problem nie posiada rozwiązania, zagłębianie się w niego jest niepotrzebne. Dla większości ras wiara stanowi potężny czynnik psychoterapeutyczny i wychowawczy, dlatego też jest zjawiskiem pozytywnym.

– A ty sam nie wierzysz w Boga, w życie po śmierci?… – zaczął Martin.

– Jeśli umrę, ale nadal będę istnieć jako osobowość, kwestia rozwiąże się sama z siebie – wyjaśnił spokojnie Gatti.

– Być może właśnie dlatego warto wierzyć… – Martin zawahał się, dobierając słowa – na wszelki wypadek? Jeśli okaże się, że Bóg istnieje, będziemy wygrani!

– Owszem, ten pomysł przychodził mi do głowy – przyznał pobłażliwie Gatti. – Ale problem polega na tym, że istnieje bardzo wiele religii. Nawet na waszej planecie, prawda? Chrześcijaństwo, islam, buddyzm, gaczczer…

– Gaczczer to religia geddarów – poprawił sucho Martin.

– Ojej, znowu mi się pokręciło… – speszył się Gatti. – Ale skoro religii jest tak dużo i każda twierdzi, że jest tą jedynie słuszną, pojawia się problem wyboru. Znacznie niebezpieczniej byłoby popełnić błąd w wyborze, niż w ogóle nie wierzyć w Boga, prawda? Przecież każda religia jest znacznie bardziej agresywna wobec heretyków niż wobec ludzi niewierzących. Tak?

– Tak – przyznał ponuro Martin.

– Dlatego w ogóle nie zagłębiam się w tę kwestię – dokończył Gatti. – Byłoby przykro przez całe życie wierzyć w Allacha i przestrzegać odnośnych obrzędów, a po śmierci znaleźć się bosymi piętami na ostrzu miecza TajGeddara! Albo przyjąć chrześcijaństwo…

– Wystarczy, zrozumiałem ogólny sens – przerwał Martin.

– Uraziłem twoją wiarę? – domyślił się Gatti. – Przepraszam – zamyślił się na chwilę, po czym przymilnie zapytał: – Martinie, a może opowiedziałbyś mi coś więcej o swojej religii? Postaram się zrozumieć, naprawdę!

Martin roześmiał się mimo woli:

– Sprytny jesteś, mały. Ale i tak nie wezmę cię ze sobą.

Gatti nadął się i zamilkł na dłużej. I dopiero, gdy flaer wyleciał poza granice megapolis, powiedział:

– I tak jesteś moim przyjacielem. Nauczę cię posługiwać się bronią termiczną, chcesz?

Referent zerknął na chłopca i mruknął:

– Tylko nie odbezpieczaj.

Martin rozwinął podłużną paczkę, którą wręczono mu w biurze Lergassi-kana. Broń termiczna przypominała pistolet z bardzo długą lufą, albo obrzyn z podpiłowaną kolbą. Absolutnie hermetyczna, jakby zrobiona z jednego kawałka szaroniebieskiego metalu, miała szeroki spust, migoczący czerwono-biały wskaźnik, owalny guzik na magazynku, a otwór lufy zaciągnięty metalową membraną.

– To bezpiecznik – wyjaśnił Gatti, nie dotykając przycisku palcem. – To spust. Broń generuje drgania o wysokiej częstotliwości, nagrzewające dowolną materię z odległości dwóch kilometrów. Cel powinien znajdować się w polu widzenia, dowolna przeszkoda, nawet szkło czy gałęzie drzew, zatrzyma energię i zostanie uszkodzona jako pierwsza. Wskaźnik pokazuje pozostały czas pracy broni. Teraz zostało tu ładunku… – zamyślił się – na jakieś dwie, trzy minuty.

– Da się regulować moc wystrzału? – zapytał Martin.

– Pięciostopniowa regulacja w zależności od siły naciśnięcia spustu. Wyczujesz palcem, jak spust pokonuje kolejne poziomy…

Gatti spokojnie wsunął palec w kabłąk i nacisnął spust. Martin zamarł z przerażenia – lufa była odwrócona w stronę chłopca.

– O, właśnie tak – wyjaśnił spokojnie chłopiec. – Słyszałeś ciche pstryknięcia?

– Ty idioto! – wrzasnął Martin. – Po co naciskałeś spust?!

Pilot drgnął i popatrzył na niego zdumiony. Gatti też wydawał się stropiony.

– Ale przecież bezpiecznik nie jest naciśnięty! Przecież widziałem!

– Raz do roku strzela nawet nie nabita broń! – krzyczał dalej Martin, pospiesznie zawijając karabin w płachtę miękkiego plastiku.

– Jak to? – Gatti był wstrząśnięty.

Martin popatrzył z wyrzutem na pilota.

– No niechże mu pan wyjaśni! Mógł spalić i siebie, i pana!

Referent wyglądał na speszonego. Popatrzył na Gattiego, potem zerknął na Martina, w końcu uśmiechnął się niepewnie:

– Ale przecież bezpiecznik nie był wciśnięty?… Gatti jest rozsądnym dzieckiem i wie, czym grozi wystrzał z broni termicznej.

– Do tego stopnia ufacie swojej technice? – zapytał Martin przygnębiony. – Ale przecież… jakikolwiek przypadek…

– Zabezpieczona broń nie strzela – powiedział Gatti łagodnie, jakby uspokajał chorego. – Tam jest wielopoziomowa, absolutnie bezpieczna blokada. Zapewne źle to wyjaśniłem. Tak?

– Tak – powtórzył Martin ulubione słówko chłopca. Łatwiej było się zgodzić niż wyjaśniać temu dziecku ziemski stosunek do broni, wynikający zapewne z niezrozumiałego sensu życia i innych ludzkich bredni. Spocony ze strachu, zestresowany Martin nie odezwał się aż do lotniska. Jego towarzysze, wyraźnie zdumieni incydentem, również milczeli.

Najpierw przeprowadzono Martina przez salę rejestracji, bardzo przypominającą te na największych ziemskich lotniskach. Następnie kupiono mu bilet na zwykły lot pasażerski – nie do Tyriantu, lecz do innego miasta – przeprowadzono przez kontrolę. Ponieważ na Aranku odprowadzający mogli wejść nawet do samolotu, Gatti i referent towarzyszyli Martinowi aż na pas startowy, gdzie, nie umawiając się, odciągnęli Martina od autobusu.

Szli chyba z kilometr, ignorując schodzące do lądowania samoloty, przy czym Martin musiał przez cały czas powtarzać sobie, że arankowie nie są pozbawieni instynktu samozachowawczego. Na jednym z pasów stał mały samolocik z wąskimi skrzydłami i otwartymi drzwiami.

– To służbowy samolot merostwa – wyjaśnił referent. – Dostarczy pana do Tyriantu… Cóż, powodzenia w walce o miłość!

W głosie referenta było jednocześnie zrozumienie, współczucie i zachwyt. Martin postanowił nie wyprowadzać mężczyzny z błędu i mocno uścisnął mu dłoń.

– Może jednak… – zaczął żałośnie Gatti.

Martin uśmiechnął się, poklepał chłopca po głowie i wszedł przez luk, który zamknął się za jego plecami. Z malutkiej, nie oddzielonej od pomieszczenia dla pasażerów kabiny pilotów wysunął się poważny arank w podeszłym wieku i łamanym turystycznym – widać, że uczył się sam – powiedział:

– Proszę siadać, startujemy!

W samolocie było tylko sześć foteli – ogromne, masywne, które mogłyby wzbudzić zazdrość ziemskich pasażerów pierwszej klasy – i niewielki stolik między nimi. Martin wrzucił plecak i karabin na półkę na bagaż, usiadł przy iluminatorze i pomachał ręką odprowadzającym. Gatti stał ze smutną miną, trzymał referenta za rękę i chyba pochlipywał. Referent pomachał Martinowi dłonią i zaczął coś poważnie tłumaczyć chłopcu.

Martin odchylił się na oparcie fotela i zamknął oczy. Pakunek z bronią termiczną położył na siedzeniu obok.

Samolot nabierał rozpędu. W odróżnieniu od flaerów, które utrzymywało w powietrzu jakieś pole i które mogły latać tylko nad miastami, samolot był bardziej tradycyjny. Taki sobie „zwykły” samolot z turboodrzutowym silnikiem naddźwiękowym…

– Jak oni mogą żyć bez sensu życia? – mruknął Martin. – No jak?

Ale jeśli nawet gdzieś był ten, który mógłby mu odpowiedzieć, to nie lubił tego robić bardziej niż klucznicy.

Miękkie pchnięcie – samolot podskoczył, wzbijając się w niebo. Pół minuty później ziemia została daleko w dole, a po kilku minutach niebo stało się nienaturalnie gładkie i tak niebieskie, jak tło niezaprogramowanego kanału z napisem „sygnał-zero” w dobrym telewizorze. Martin pomyślał, że ta analogia ma głębszy sens – niebo rzeczywiście nie dawało arankom żadnych sygnałów… Potem niebieski został zastąpiony granatem, granat czernią i Martinowi wydawało się, że widzi gwiazdy. Chwilę później wiedział już, że to nie złudzenie. Gdzieś z tyłu samolotu uspokajająco huczał silnik.

– Można wstać! – oznajmił wesoło pilot, wychodząc z kabiny.

Martin zerknął przez jego ramię – pilot był tylko jeden, i w kabinie nie było teraz nikogo. Ster kołysał się lekko, przeprowadzając jakieś manewry.

Zapewne, gdyby Martin wyjaśnił pilotowi swój stosunek do techniki w ogóle i bezpieczeństwa w szczególności, pilot wróciłby za stery – wyłącznie z szacunku do gościa z innej planety, który nie przywykł ufać technice.

– Dziękuję, to był bardzo łagodny start – powiedział uprzejmie Martin. – Gdzie tu jest toaleta?

Gdy wrócił z kabiny w ogonie (tam umieszczono nie tylko toaletę, ale również prysznic i niewielką wnękę z podejrzanie szerokim i miękkim łóżkiem), pilot kończył serwowanie obiadu. Na stole pojawiły się różne potrawy i butelka miejscowego wina, a nawet nieduży, szklany świecznik, którego trzy knoty płonęły czerwonym, zielonym i niebieskim płomieniem.

– Bardzo sympatycznie – przyznał Martin. – Dziękuję.

– Długi lot – wyjaśnił pilot. – Trzy godziny. Tyriant… – zastanowił się. – Najbardziej daleki punkt.

– Na drugiej półkuli? – domyślił się Martin. – Ależ interesująco trafiłem…

Znajomość języka obcego to wielka siła. Znając język, zaczynasz rozumieć mentalność obcego. Niektóre rasy nie lubiły, gdy obcy uczyli się ich mowy, za to sami chętnie studiowali inne języki.

Arankowie nie byli ani nazbyt ostrożni, ani nietolerancyjni wobec innych ras. Na Ziemi sprzedawano samouczki ich języka, organizowano kursy… Martin wiedział, że ich język nie należy do szczególnie trudnych, a wielu ludzi chwaliło go za surową logikę struktury i przejrzystą gramatykę.

Niestety, język turystyczny, który otrzymywał każdy podróżnik, przechodząc przez Wrota, nie dał żadnemu z języków szans na rangę galaktycznego esperanto. Wprawdzie był skomplikowany, ale nie trzeba się było go uczyć…

– Przejdę przez Wrota – mówił Martinowi pilot, beztrosko popijając wino. – Obowiązkowo. Można się nauczyć, można mówić. Rozmawiać ze wszystkimi. To dobrze.

– Nie boi się pan, że nie znajdzie pan historii, umożliwiającej powrót? – zapytał Martin. Z pierwszą historią sytuacja była niemal identyczna w przypadku wszystkich ras – klucznicy bardzo cenili autobiografie.

Pilot przez jakiś czas marszczył brwi, w końcu powiedział:

– Nie, nie boję się. Można wybrać ciekawą planetę. Patrzeć, mówić, myśleć. Myśleć i znowu myśleć. Historia będzie.

– To prawda – skinął głową Martin. Pierwsza podróż poza granice własnej planety dostarczała zwykle sporo wrażeń, a przekształcenie ich w opowieść nie stanowiło większego problemu. Problem polegał tylko na wyborze ciekawego miejsca – zwłaszcza, że interesujące planety są z reguły niebezpieczne…

Ale przecież arankowie nie boją się niebezpieczeństw, które jeszcze się nie wydarzyły…

Samolot leciał już ponad dwie godziny. Przelatywali nad oceanem, Martin przyglądał się archipelagowi malutkich wysepek, tysiące kilometrów od kontynentu. Pilot próbował wyjaśnić, z czego słynie ten archipelag, ale zabrakło mu słów. Martin zrozumiał tylko, że bardzo dawno temu był tu kontynent, a teraz nad wodą widać tylko szczyty gór. Cóż, każda szanująca się planeta powinna mieć swoją Atlantydę…

Stopiona kabina informatorium już niemal zatarła się w pamięci. Być może filozoficzne podejście aranków do życia było zaraźliwe – Martin postanowił nie zawracać sobie głowy niezrozumiałym niebezpieczeństwem. Poza tym, dysponował teraz naprawdę potężną bronią, no i będzie znacznie ostrożniejszy… Chociaż, co mu po ostrożności, jeśli śmierć może nadejść z flaera, lecącego w odległości dwóch kilometrów? Pozostawała tylko nadzieja, że Martinowi udało się zatrzeć ślady i nieznany wróg stracił trop.

Po jakimś czasie pilot przeprosił Martina i wrócił do kabiny. Martin sam nie wiedział, czy się z tego cieszyć, czy nie – biorąc pod uwagę ilość wypitego przez pilota wina. Zresztą, wyglądało na to, że lądowanie przeprowadzał automat, a rola pilota ograniczała się do zadań stewarda.

Samolot schodził do ziemi bardzo szybko, dopiero pięćdziesiąt metrów od powierzchni silnik zawył z wysiłkiem i lot się wyrównał. Przesunął się betonowy pas, ukazał się startujący liniowiec – rozdęte cielsko bez iluminatorów. Samoloty startowały i lądowały bez chwili przerwy, srebrzyste cygara płynęły w powietrzu, niczym ławice ryb w ogromnym akwarium.

Zdaje się, że Tyriant, tak pogardliwie nazwany przez Lergassi-kana kloaką, wyróżniał się godną pozazdroszczenia komunikacją powietrzną.

Dopiero w pobliżu granic miasta (Martin skorzystał ze zwykłego – o tyle, o ile jest to możliwe na Aranku – mikrobusu), przyczyna kpin z Tyriantu stała się zrozumiała.

Tyriant był miastem przemysłowym, może nawet największym ośrodkiem przemysłowym planety – Martin nie miał pod ręką ani wiernego przewodnika „Le Petit”, ani przestarzałego, choć solidnego informatora Garnela i Czystiakowej. Rzecz jasna, arankowie bardzo dbali o ekologię i nad ciągnącymi się wzdłuż drogi budynkami fabryk nie wisiały chmury dymu, ale w powietrzu czuło się leciutki kwaskowaty zapach, na samej granicy dostępnych człowiekowi wrażeń zmysłowych. Martin rozsiadł się wygodnie w szerokim, miękkim fotelu, patrzył na fabryki i myślał o Irinie Połuszkinej.

Czego ona tu szuka? Ośrodek badań globalnych… Co tu może robić siedemnastoletnia dziewczyna?

Co tylko zechce.

Nie należy zapominać, że ta dziewczyna znajdowała się jednocześnie na trzech planetach. Nie wolno zapominać, że dwie Iriny zginęły – nawet jeśli te śmierci wydawały się bezsensowne i głupie. Nie powinno się zapominać, że… – Martin zmarszczył brwi – zniknięciem Iriny interesuje się na Ziemi urząd bezpieczeństwa publicznego.

Przez chwilę Martin zapragnął dać sobie spokój. Wrócić na Ziemię, oddać Ernesto żetony, opowiedzieć o wszystkim – w tym również o nieudanym zamachu na swoje życie – i stanowczo odmówić dalszych poszukiwań. Połuszkin coś zataił – tego Martin był już teraz pewien – a klient, który zataił przed detektywem ważną informację, automatycznie przestaje być klientem.

Ale coś powstrzymywało Martina. Może niepokój o dziewczynę? Bez względu na stopień bezczelności czy rozpuszczenia, siedemnastoletnie dziewczęta nie zasługują na przypadkowe kule czy kościane szpikulce…

A może Martina popychał ów świąd, znany jedynie zacofanym rasom, zastanawiającym się nad sensem życia? Gdzieś obok niego żyła tajemnica. Prawdziwa tajemnica, jedna z tych, które trafiają się raz w życiu i to wyłącznie szczęściarzom.

Martin nie uważał się za szczęściarza. I nie miał zamiaru przegapić największej przygody swojego życia.

3

W Rosji takie miejsca noszą miano miasteczek akademickich. Za biegnącym w dal żywopłotem (który mimo swego sympatycznego wyglądu nie pozostawiał żadnych nadziei na samowolne przeniknięcie na teren „miasteczka”), kryły się budynki – niewysokie, pozbawione piętna gigantomanii korpusy instytutów naukowych, parki, krzewy, nawet coś na kształt aquaparku… W każdym razie, obserwując teren ze szklanego pawilonu przejścia, Martin nie znajdował innej analogii. Baseny, zjeżdżalnie wodne… nieźle się żyje tutejszym pracownikom naukowym…

– Nie ma żadnej możliwości wpuszczenia pana – oznajmił ochroniarz po dokładnym przestudiowaniu swoich instrukcji. To już trzeci arank, który próbował rozwiązać jego problem, i pierwszy, który znał turystyczny. Pozostali zarozumiale próbowali porozumieć się z Martinem gestami.

– Ależ ja szukam mojej ukochanej! – Martin powtórzył legendę, która tak świetnie zadziałała na Lergassi-kana.

Ale miejscowi arankowie albo byli mniej sentymentalni, albo nie pozwalali sobie na zbytnie odprężenie w godzinach pracy.

– To niemożliwe – powiedział z westchnieniem ochroniarz. – Zakłóci pan przebieg prac naukowych. Proszę przyjść wieczorem, a dostęp zostanie otwarty.

Organizm Martina twierdził z całą stanowczością, że właśnie jest wieczór. Może nawet noc. Albo wczesny ranek. Cóż, zmiana stref czasowych jest nieunikniona zarówno na Ziemi, jak i na Aranku…

Podobnie jak biurokraci, ten wspaniały podgatunek istot rozumnych wykształcił się we wszystkich znanych Martinowi cywilizowanych rasach. Za szczyt biurokracji uważał on dio-dao, ale ci przynajmniej nie byli humanoidami – z tego względu Martin stosował wobec nich taryfę ulgową.

– Dobrze – powiedział Martin. Przyłapał się na tym, że upór aranka tylko go rozjątrzył, budząc w nim hazard mieszkańca Moskwy, który poznał biurokrację we wszystkich jej przejawach, kształtach, a nawet zboczeniach. – Zrozumiałem. Nie może mnie pan wpuścić aż do wieczora.

Ochroniarz od razu rozluźnił się i uśmiechnął. Walka była wygrana – a przynajmniej on tak uważał.

– Właśnie.

– Proszę mi powiedzieć, w jakim wypadku mógłbym wejść w dzień? – zapytał Martin, już odwracając się do wyjścia.

– Cóż… istnieją różne pilne czy ekstremalne sytuacje, związane z witalnymi potrzebami organizmu, ważnymi informacjami… – oświecił go arank.

Przez kilka sekund Martin walczył z pokusą poinformowania aranka, że umiera na ostry przypadek zatrucia spermą i Galina Groszewa jest mu niezbędna jako najbliższa kobieta ziemskiej rasy.

Ale istniało spore prawdopodobieństwo, że ochroniarz uprzedzi Galinę o celu jego przybycia, co znacznie skomplikowałoby znajomość.

Mógł też powiedzieć, że wiara Martina i Galiny wymaga natychmiastowego przeprowadzenia jakiegoś religijnego rytuału. Na przykład, zaniesienia wspólnej modlitwy do Iwana Płowca: starożytnego patrona wszystkich, którzy utrzymują się na powierzchni wody. Na ziemskich – hiszpańskich – biurokratów zadziałało to kiedyś doskonale.

Ale ochroniarz mógł nie być aż tak wykształcony, jak młody Gatti, a wówczas trzeba by długo wyjaśniać, co to takiego religia.

Dlatego Martin wybrał najprostsze wyjście.

– Wspaniale! – powiedział. – W takim razie niech pan zapomni o tym, co przed chwilą powiedziałem.

Wstrząśnięty ochroniarz zamrugał oczami:

– Jak mógłbym zapomnieć?

– To taka przenośnia – uśmiechnął się Martin. – Otóż wcale nie chodzi mi o Galinę Groszewą. Znacznie ważniejsze jest to, że odkryłem tajemnicę starożytnych ruin, rozrzuconych na wszystkich planetach naszej galaktyki.

Ochroniarz otworzył usta ze zdumienia, ale nic nie powiedział.

– I muszę natychmiast skonsultować się w tej sprawie z koleżanką Groszewą – ciągnął Martin. – Proszę się z nią połączyć i powiedzieć, że człowiek, który przybył z planety Preria 2, pragnie omówić z nią kwestię korelacji między położeniem Stacji kluczników i starożytnych ruin. Może pan również wspomnieć o pustce na miejscu tak zwanych ołtarzy. Pilnie potrzebuję dyskusji naukowej, która wspomoże mój twórczy wysiłek umysłowy!

Ochroniarz wyjął telefon. Ku zdumieniu Martina rozmowa przebiegała w języku aranków, choć było słychać, że arank buduje proste zdania i co jakiś czas powtarza poszczególne kwestie. No, no!

– Pani Groszewa czeka na pana w swoim laboratorium – oznajmił ochroniarz, chowając telefon.

Martin uniósł brwi. Proszę, proszę! W swoim laboratorium! To już nie to samo, co skakanie po kamiennych wysepkach przez kanały!

– Proszę wziąć przewodnik.

Martin wziął mały przezroczysty dysk, w którym strzałka wirowała swobodnie, jak w niesprawnym kompasie. Ochroniarz pochylił się nad terminalem, dotknął jakichś klawiszy na panelu sensorycznym i strzałka w „kompasie” gwałtownie zawirowała, rejestrując kierunek. Martin nie wytrzymał i odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, ale strzałka nie uległa prowokacji i wróciła do prawidłowego położenia.

– Proszę nie zbaczać z drogi – rzekł ochroniarz. – Pańskie miejsce pobytu będzie rejestrowane na pulpicie. Proszę nie nawiązywać żadnych rozmów, chyba że ktoś pana zaczepi.

– Tak jest – powiedział wesoło Martin.

– A broń – dodał ochroniarz, zerkając na ekran – proszę zostawić tutaj. Nie mam pojęcia, jak udało się panu otrzymać zezwolenie na broń termiczną, ale na terenie ośrodka i tak nie będzie panu potrzebna.

Być może w celu podtrzymania kondycji fizycznej, a może z innych, choćby estetycznych względów, na terenie ośrodka badawczego nie było ruchomych chodników. Dróg nie było w ogóle, nie położono nawet ścieżek, a sprężysta, soczyście zielona trawa nie uginała się pod nogami.

– Bardzo odporna trawa – zauważył z uśmiechem Martin. – Nawet wiatr jej nie zgina…

Szedł tak z dziesięć minut, od czasu do czasu zerkając na przewodnik. Gdy tylko zbaczał z kursu o więcej niż piętnaście stopni, urządzenie piszczało cicho. Martin pamiętał instrukcje ochroniarza i nikogo o nic nie pytał, chociaż zobaczył po drodze całe mnóstwo ciekawych rzeczy.

W małym zagajniku ujrzał scenę, która wzruszyłaby Platona: starszawy, siwowłosy arank opowiadał coś grupce młodzieży. Wystarczyłoby zamienić im fartuchy na chitony i można kręcić film o życiu w starożytnej Grecji.

Okazało się też, że aquapark, który Martin miał teraz szansę obejrzeć z bliska, wcale nie jest miejscem rozrywki, lecz potężną, choć niezrozumiałą konstrukcją badawczą. To, co płynęło w rowach, nie było wodą, lecz połyskującym metalicznie niebieskim płynem. Od czasu do czasu rowami toczyły się przezroczyste pęcherzyki metrowej średnicy, wewnątrz których kłębiła się biała mgła. W basenie pęcherze zatrzymywały się i pękały, wypuszczając jakiś gaz. Po terenie aquaparku snuło się ze trzydziestu aranków, zdaniem Martina, zupełnie bez sensu.

Przechadzka po terenie ośrodka okazała się bardzo interesująca i rozpaliła w Martinie ciekawość. I gdy przewodnik pisnął, i wyłączył się przed drzwiami jednego z budynków, Martin był nieco rozczarowany.

W porównaniu z okolicznymi budynkami, laboratorium Galiny Groszewej nie robiło większego wrażenia. Parterowy domek z dachem wyłożonym zieloną dachówką, kilka okien i brak jakichkolwiek dobudówek technicznych, choć między niektórymi budynkami wznosiły się ogromne warsztaty, wysokie wieże, hangary i inne atrybuty poważnej nauki.

Czyżby Irina zajmowała się tutaj przelewaniem różnobarwnych płynów z probówki do probówki? A może garbi się nad starożytnym manuskryptem, rozwiązującym wszystkie zagadki Wszechświata?

Martin zastukał. Poczekał chwilę i uchylił drzwi – nie były zamknięte.

W długim białym korytarzu było pusto i cicho.

– Halo, gospodyni, macie gości! – zawołał zawadiacko Martin.

Bez efektu.

Oczyma wyobraźni Martin zobaczył Irinę, spokojnie dyndającą na sznurze. Albo zastygłą z wytrzeszczonymi oczami, z probówką ze stworzoną przez siebie trucizną w martwej ręce. Albo zmasakrowaną przez szalonego robota, który postanowił pojąć wszystkie tajemnice galaktyki…

Martin wyjął z futerału nóż – w zasadzie nieprzeznaczony do walki, ale w umiejętnych rękach dość pożyteczny. Zrzucił na progu plecak, zdjął zaplombowany karabin… Ech, gdyby dało się wydłubać tę „gumę” z lufy…

I ruszył korytarzem, otwierając po kolei wszystkie boczne drzwi.

Kuchnia. Czysta i przytulna.

Sypialnia. Niezaścielone łóżko.

Jasne. Czyli Irina również tu mieszkała. Bardzo wygodne rozwiązanie.

Dwa pokoje zajmowały laboratoria. Jedno z probówkami i termostatami, zupełnie jak w fantazjach Martina, drugie z przyrządami i komputerami, a nawet działającą tokarką – ostrze wirowało jak szalone, sunąc po skomplikowanym łuku wokół zamocowanego elementu. Martin z zainteresowaniem przez chwilę obserwował tokarkę.

Wszystko pięknie, ale tutaj Irinki też nie było.

Kolejny pokój również miał jakiś związek z nauką, ale jaki – to już otwarta kwestia. Czarne lustra, z których zrobiono ściany, wchłaniały światło. Z sufitu na środku pokoju na cienkich linkach zwisała biała tarcza dwumetrowej średnicy.

Zdegustowany Martin zamknął drzwi – ten pokój sprawiał wyjątkowo nieprzyjemne wrażenie.

I dopiero na końcu korytarza, za szczytowymi drzwiami, Martin spotkał Irinę Połuszkiną.

To był gabinet. Bardzo solidny gabinet, z rodzaju tych, które od razu budzą chęć do pracy. Potężne szafy z książkami, monumentalne drewniane biurko, a na nim – ogromny monitor, komputer, lampa z zielonym kloszem i okrągłe akwarium z kolorowymi rybkami. Na podłodze miękkie dywany. Za oknem – niewielki kwitnący sad, zasłaniający sąsiednie budynki. Wszystko takie akuratne, że Martin poczuł się trochę niezręcznie i zrobiło mu się wstyd za swój wygląd, zwłaszcza za ściskany w ręku nóż.

Ira Połuszkiną stała przy oknie i patrzyła na Martina. Czekała. Widocznie na korytarzu umieszczono jakieś niewidoczne kamery.

– Martin – powiedziała dziewczyna. To nie było ani powitanie, ani pytanie. To była konstatacja faktu.

– Dzień dobry, Iro – odparł Martin. Schował nóż, uśmiechnął się przepraszająco. – Przepraszam, trochę zaniepokoił mnie… wystrój wnętrz.

Irina Połuszkiną wyglądała wspaniale. W prostej, białej sukience z kołnierzykiem i krótkimi rękawami wyglądała jak sympatyczna, młoda dziewczyna, która wybiera się na spacer z rodzicami… Martin uśmiechnął się mimo woli.

– Martinie – powiedziała Irina. – Proszę mi powiedzieć, czemu mnie pan prześladuje?

– Nie mam pojęcia, skąd pani zna moje imię, Irino – rzekł Martin – ale coś się pani pomyliło. Nie prześladuję pani. Jestem zwykłym prywatnym detektywem, który został wynajęty, żeby panią odnaleźć i zapytać, czy nie potrzebuje pani pomocy.

– Kto pana wynajął? – spytała w napięciu Irina.

– Pani ojciec. Jeśli moja osoba nie jest tu mile widziana – odejdę. Ale błagam, niech pani napisze do rodziców choćby krótki list! Proszę im wyjaśnić, dlaczego nie chce pani wracać, powiedzieć, że wszystko z panią w porządku!

W oczach Iriny pojawił się cały ocean rozczarowania. Uśmiechnęła się krzywo i zapytała:

– A co z Prerią 2?

– A, to już moje pytanie – zaprotestował Martin. – Wprawdzie to nie moja sprawa, ale kim była tamta dziewczyna? I kim pani jest?

– Co się z nią stało? – zapytała Irina, nie zawracając sobie głowy odpowiedzią na jego pytanie.

– Udało jej się wziąć udział w kowbojskiej strzelaninie. Próbowała rozdzielić wrogów… i dostała po kilka kul od każdego z nich – odparł twardo Martin.

Twarz Iriny nie drgnęła. Ona wiedziała już o śmierci Iriny z Prerii 2.

– Chce pan powiedzieć, że to nie pan ją zabił?

Martin wytrzeszczył oczy:

– Z jakiej racji? Jestem detektywem, rozumie pani? Nie jestem najlepszym człowiekiem pod słońcem, nie zawsze żyję w zgodzie z prawem i zdarzało mi się już strzelać… ale nie zabijam młodych dziewcząt, nawet takich, które są wobec mnie nieprzyjemne!

– A były?

– Były – skinął głową Martin. – Kpiono ze mnie. Ironizowano. Może to pani nazwać, jak pani chce.

Irina odsunęła się od okna, usiadła przy ogromnym biurku i Martin zauważył, że do otwartej szuflady biurka schowała coś, co trzymała w zaciśniętej pięści.

A niech to! Więc był o włos od śmierci!

– Jeśli mówi pan prawdę, to proszę mi wybaczyć – powiedziała Irina. – Ale wiem tylko, że był pan z… z Iriną w chwili jej śmierci.

– Owszem i to dwukrotnie – burknął Martin. – Pozwoli pani, że usiądę?

Dopiero w tym momencie udało mu się wyprowadzić Irinę z równowagi.

– Jak to… dwukrotnie?

– Biblioteka. Dziewczyna o imieniu Irina Połuszkina zginęła. Atak dzikiego zwierzęcia – wyjaśnił Martin, siadając naprzeciwko Iriny.

– Tam nie ma dzikich zwierząt! – obruszyła się Irina.

– Są, a raczej było – przynajmniej jedno. Zdziczały khannan, przywieziony na Bibliotekę przez geddarów. Zaatakował… – Martin zawahał się i twardo dokończył: – zaatakował panią. Umarła pani na moich rękach, zdążywszy powiedzieć tylko „Preria 2”. Mogłem uznać swoją misję za zakończoną, a jednak wyruszyłem na Prerię. Chciałem się dowiedzieć, co łączy Irinę z tą planetą. I tam znowu spotkałem panią.

– To nie byłam ja – zaprotestowała słabo Irina. W jej oczach pojawił się strach.

– Pani! To była pani, właśnie pani! Albo pani kopia – co za różnica? Rozmawiałem z panią, dostałem list do rodziców i wtedy wywiązała się ta idiotyczna strzelanina. Próbowała pani ochronić małego, łysego kowboja, z którym zaprzyjaźniła się pani w czasie swojego pobytu na planecie…

– Małego łysego kowboja?… – spytała Ira z nutką paniki w glosie.

– Tak! Małego! Łysego! Kowboja! Rosjanina z pochodzenia! Jak sądzę, nie spała z nim pani, ale zaprzyjaźniliście się. I próbowała go pani ochronić przed łowcą nagród. W efekcie pani zginęła. Ale przedtem zapytała mnie, czy nie spotkałem pani na Aranku. I dlatego – Martin rozłożył ręce i już spokojniej dokończył – dlatego jestem tutaj. Może w końcu czegoś się dowiem?

– Jak pan się tu dostał? – zapytała Irina.

– Z problemami – zauważył gorzko Martin. – Strzelano do mnie, gdy tylko pojawiłem się na planecie. Ale udało mi się przeżyć.

– Byłam pewna, że jest pan zabójcą! – wykrzyknęła Irina, a w jej głosie zabrzmiała jednocześnie pokora i wyzwanie. – Jak udało się panu tu dotrzeć…

– Spotkałem dobrych ludzi… to znaczy aranków… przyleciałem prywatnym samolotem.

Irina rozejrzała się bezradnie, potem przysunęła sobie klawiaturę i zaczęła coś pisać.

– Czy otworzy się pode mną loch pełen jadowitych żmij? – zapytał Martin.

– Niech pan będzie cicho, właśnie próbuję pana uratować – wymruczała Irina. – Boże… jaka ze mnie idiotka.

– A więc zamach był dziełem pani rąk? – zapytał Martin.

– To mój przyjaciel… asystent. Jeden z asystentów. Gdy dowiedzieliśmy się o wydarzeniach na Prerii… – Irina zamilkła. – Uznaliśmy, że jest pan najemnym zabójcą. Moi przyjaciele wyruszyli do wszystkich Stacji na Aranku i tam na pana czekali.

– Dziękuję, że zmieniła pani o mnie zdanie – powiedział Martin.

– Jeszcze nie zmieniłam – Irina w milczeniu wzięła ze stołu kartkę, zgniotła i rzuciła w Martina. Zrobił odruchowy unik, ale kulka upadła, dolatując jedynie do środku stołu. – Rozdziela nas pole siłowe – wyjaśniła Irina. – Myślałam, że mnie pan zaatakuje.

– Dom wariatów – warknął Martin ze złością. Zmrużył oczy i poruszył głową, próbując dojrzeć dzielącą ich barierę. Nic nie było widać.

– Niech się pan postawi w mojej sytuacji – wymruczała Irina.

– Niech mi pani cokolwiek wyjaśni, to spróbuję – obiecał Martin.

Dziewczyna nadal majstrowała przy terminalu, w końcu pokręciła głową.

– Niedobrze, jego telefon nie odpowiada…

– Czyj?

– Tego, który do pana strzelał. Przy okazji… miał pana tylko przestraszyć… ostrzec…

– Świetnie mu wyszło – przyznał Martin. – Co pani robi na Aranku, Irino?

Dziewczyna zawahała się, ale w końcu dała spokój terminalowi i spojrzała na Martina.

– Szukam tego, co nie istnieje.

Widocznie na twarzy Martina odbiła się cała jego antypatia do łamigłówek, bo Irina natychmiast dodała:

– Widzi pan, Martinie, istnieje pewna teoria… z pogranicza teologii i psychologii… Wie pan już, że cywilizacja aranków jest na swój sposób unikatowa?

– Wiem – powiedział Martin. – Rozumiem, że szuka pani u nich duszy?

Irina zaczerwieniła się, ale odpowiedziała wyzywająco:

– Tak. Może się pan śmiać, ale próby znalezienia składowej rozumu są prowadzone nieprzerwanie.

– Jakieś sukcesy? – zapytał rzeczowo Martin.

– Nie, ponieważ nie wiadomo, czego właściwie szukać. Ale istnieje teoria, że arankowie są istotami rozumnymi, pozbawionymi duszy.

Martin był zachwycony:

– Ireczko, dostała pani na swoje badania kościelne błogosławieństwo, czy to prywatna inicjatywa?

– Prywatna – odparła Irina i poczerwieniała jeszcze bardziej.

– No i jak? Doszła pani do czegoś?

– Nie udało nam się znaleźć różnicy pomiędzy żywymi istotami – odparła Irina. – Możliwe, że los uśmiechnie się do nas w czasie badania umierającego aranka… a raczej podczas porównania umierającego aranka i umierającego człowieka.

– Ma pani już zgłoszenia ochotników? – dopytywał się Martin.

– Owszem, mamy umowę z miejscowym szpitalem. Arankowie są bardzo tolerancyjni w kwestii badania nieboszczyków.

– Wielu ludzi leczy się w tym szpitalu?

Irina milczała.

– O, czyżby to mnie miał przypaść w udziale zaszczyt bycia królikiem doświadczalnym? – zapytał Martin.

Ira odwróciła wzrok.

– Proszę pozwolić mi się domyślić – ciągnął Martin. – Widziałem tu taki dziwny pokój z lustrzanymi ścianami… To detektory, prawda? Rejestrują wszystko, co się tylko da. Chciała pani umieścić tam umierającego aranka i zbadać, co stanie się w chwili jego śmierci, a następnie powtórzyć eksperyment z umierającym człowiekiem. I gdyby w momencie śmierci zarejestrowano jakieś, dajmy na to, promieniowanie, to by znaczyło, że dusza uleciała. Tak?

– Gdyby mnie pan zaatakował… – wyszeptała Irina.

– To pani, bezpiecznie osłonięta polem siłowym, strzeliłaby do mnie, starając się ranić śmiertelnie. Następnie odciągnęłaby mnie pani do laboratorium i włączyła przyrządy…

Martin wzdrygnął się. Patrzył na Irinę w nadziei, że usłyszy jakieś zaprzeczenie. Irina milczała.

– Co za podłość… – pokręcił głową Martin. – Przepraszam, ale mam spore wątpliwości, czy pani osobiście posiada duszę.

– Sądziłam, że jest pan zabójcą! – powtórzyła Irina. – Zawodowym zabójcą, którego na mnie nasłano.

– I niby kto miał mnie nasłać? – zapytał złośliwie Martin. – Pani rodzice?

Irina energicznie pokręciła głową.

– Dlaczego jest was trzy? – kontynuował przesłuchanie Martin.

– Jest nas więcej… Myślę, że siedem – Irina uśmiechnęła się przepraszająco.

Im dalej, tym gorzej! Martin poruszył się na krześle i zapytał:

– Tyle, ile grzechów śmiertelnych?

– To grzechów nie jest dziesięć? – zdziwiła się Irina.

– Jak na osobę, zajmującą się poszukiwaniem duszy, posiada pani dość skąpą wiedzę – zauważył Martin po chwili milczenia.

– Jestem uczonym, a nie teologiem! – oburzyła się Irina.

– Nie jest pani żadnym uczonym, Irino! – Martin podniósł głos. – Naukowiec nie zarzuca interesującej hipotezy tylko dlatego, że nie można od razu jej udowodnić! Naukowiec przede wszystkim pracuje! A pani… pani galopuje po galaktyce i tryska fontanną surowych pomysłów! Kim pani jest?

Trzeba przyznać, że Martin potraktował dziewczynę dość bezwzględnie. Ale niewiele osób zachowałoby kamienny spokój na wieść, że przeznaczono im rolę królika doświadczalnego.

– Próbuję uratować galaktykę! – Teraz to Irina podniosła głos. – Nic pan nie rozumie, wdepnął pan w to przypadkiem, więc niech pan nie pogarsza sytuacji… Adeass, nie!

Martin odwrócił się – w drzwiach stał niewiele starszy od Iriny arank i mierzył w pierś Martina z broni termicznej.

– Czy pole siłowe jest włączone? – zapytał arank.

– Nie strzelaj, Adeass! – Irina zerwała się. – On nie jest zabójcą! To pomyłka!

– Przeleciał całą planetę, żeby cię odnaleźć. Dowiedziałem się też, że jest zawodowym najemnikiem i zdarzało mu się zabijać istoty rozumne – powiedział Adeass, nie podnosząc głosu.

– Jestem prywatnym detektywem i chronię niewinnych, ale czasem muszę się bronić! – zawołał szybko Martin. – Niech mnie pan najpierw wysłucha, a potem podejmie decyzję, Adeassie!

– Pole włączone? – zapytał tym samym rzeczowym tonem Adeass.

– Adeassie, ja mu wierzę! On jest niewinny! – Irina zrobiła krok w stronę aranka i zatrzymała się, jakby wpadła na niewidoczną przegrodę. – Stój!

– Włączone – uśmiechnął się arank.

W następnej sekundzie Martin zerwał się, kopniakiem posyłając krzesło w twarz aranka. Adeass nacisnął spust i krzesło zapłonęło oślepiającym białym płomieniem. Powietrze w gabinecie zrobiło się suche i gorące, jak w saunie. Arank zwrócił broń w stronę Martina.

Nie było czasu do namysłu. Arank stał zbyt daleko, żeby się na niego rzucić, więc Martin chwycił ze stołu akwarium i rzucił w Adeassa – w tym samym momencie, gdy ten wystrzelił.

Szklane odłamki przeleciały przez pokój, wbijając się w książki, ściany i żywe ciała. Martin zdążył się odwrócić i wcisnąć głowę w ramiona, chroniąc szyję. Dobrze zrobił – w plecy wbiło mu się kilka szkieł. Gabinet, a raczej jego połowę wypełniła gorąca para, sauna błyskawicznie przemieniła się w rosyjską łaźnię-parówkę. Arank zaczął krzyczeć – eksplodujące akwarium było bliżej niego niż Martina i w twarz Adeassa buchnęła rozpalona para.

Martin skoczył na wroga. Uderzył go w rękę, wytrącając mu broń termiczną, i podciął nogi, przewracając na podłogę. Irina krzyczała przenikliwie. Pole siłowe zniknęło z trzaskiem i para rozpłynęła się po całym pokoju. Było łatwiej oddychać.

– Okazałeś się silniejszym przeciwnikiem – powiedział arank. Jego źrenice dziwnie pulsowały… Martin obrzucił Obcego szybkim spojrzeniem i drgnął. Długi odłamek szkła wbił się Adeassowi w lewą stronę piersi.

Z tego, co wiedział Martin, osobniki z sercem umieszczonym bardziej z prawej strony zdarzały się na Aranku równie rzadko, co na Ziemi. Wstał i pokręcił głową. Było mu żal nieszczęsnego chłopaka. Bez względu na wszystko.

– Adeass-kan, nie trzeba było strzelać – wyszeptała Irina, pochylając się nad arankiem. – Trzymaj się, wezwę pomoc…

– Za późno… umieram… – wyszeptał arank. – Irina-kan, praca z tobą była bardzo ciekawa…

Martin wzdrygnął się.

– Osierdzie zostało przecięte, mózg umrze za jakieś trzy minuty – oznajmił spokojnie arank. – Dowiedz się, czy mam duszę… – uśmiechnął się nagle. – I jeśli okaże się, że tak – pomódl się za mnie do waszego Boga.

– Adeass!

– Zanieś mnie do sali z detektorami – głos aranka słabł. – A to ostatni prezent…

Podniósł rękę i Martin zobaczył w jego dłoni mały, metalowy przedmiot. Mały przedmiot z małą lufą, wycelowaną w Martina…

Sekunda rozciągnęła się w wieczność. Martin patrzył na wąski kanał lufy i zastanawiał się, jaka będzie śmierć.

– Nie! – Irina nagle ścisnęła mocno dłoń aranka. – Nie…

– Czemu… – wyszeptał arank i zamknął oczy. Ręka bezwolnie opadła, mały metalowy przedmiot, prawie wcale nie przypominający broni, potoczył się po podłodze…

Irina wstała. Była blada jak chusta, ale jej głos brzmiał twardo:

– Proszę mi pomóc!

– Co? – nie zrozumiał Martin.

– Słyszał pan, co on powiedział? Mamy tylko kilka minut! To ostatnia wola umierającego!

W jej glosie brzmiała niespodziewana siła i szczery smutek. Martin postanowił na razie nie zaprzątać sobie głowy szklanymi odłamkami w plecach. We dwójkę przenieśli aranka do pokoju z czarnymi lustrami i położyli na białej tarczy. Wybiegli na korytarz, Irina zamknęła drzwi, przesunęła dłonią po ścianie – otworzył się ekran.

– On jeszcze żyje – wyszeptała Irina. – Mózg umiera, ale on nadal żyje…

Ściana zawibrowała delikatnie. Irina zerknęła na Martina i wyjaśniła:

– Wszystko w porządku, pola siłowe są włączone. Teraz ten pokój jest odizolowany od całego Wszechświata. Na tyle, na ile jest to w ogóle możliwe. Jeśli istnieje technologia, zdolna schwytać duszę, schwytamy ją.

– Najpierw niech mi pani wyjmie szkło z pleców – mruknął Martin.

– Proszę się odwrócić.

Martin ze stoickim spokojem wytrzymał kilka sekund bólu. Irina wyjmowała szklane igły, nie szczędząc ani jego, ani siebie. Po jej palcach też spływała krew…

– Nikt nie oskarży pana o zabójstwo… wszystko, co się tu wydarzyło, zostało zarejestrowane na taśmie – powiedziała Irina, jakby nie zauważając swoich zakrwawionych rąk.

– Dziękuję – odparł Martin. Był wstrząśnięty cynizmem, z jakim Irina planowała badanie ostatnich chwil życia przyjaciela.

– To już koniec. Umarł – oznajmiła Irina, zerkając na ekran. – Poczekamy jeszcze kilka minut… żeby się upewnić.

– Czy pani w ogóle ma jakieś uczucia? – nie wytrzymał Martin. – I po co go pani powstrzymała? Niechby strzelił – miałaby pani swojego umierającego człowieka.

– On strzelił – powiedziała Irina, patrząc na ekran.

– Jak to? – Martin poczuł chłód. – Jak to strzelił?

Irina w milczeniu pokazała mu dłoń, z której, niczym połyskliwa drzazga, sterczał cienki metalowy szpikulec.

– Tam jest trucizna, zabijająca w ciągu dziesięciu minut po dotarciu do krwiobiegu – wyjaśniła Irina. – Zasłoniłam lufę dłonią.

– Pani oszalała!

– Zapewne – Irina uśmiechnęła się z goryczą. – Zaraz wyniesiemy ciało i ja zajmę miejsce Adeass-kana. Naciśnie pan ten przycisk, wszystko jest zautomatyzowane. Jeśli między moją śmiercią a śmiercią aranka będzie jakaś różnica, na ekranie pojawi się informacja. Zna pan ich język?

Martin pokręcił głową.

– Przełączę na turystyczny…

– Irino, niech pani wezwie lekarza!

– Antidotum nie istnieje – wyjaśniła spokojnie Irina. – Może mi pan wierzyć.

Martin popatrzył jej w oczy i zrozumiał, że dziewczyna nie kłamie.

– Irino, dlaczego jest was siedem? Gdzie pozostałe?

– Nic panu nie powiem – odparła twardo dziewczyna. – Nie powinien się pan w to pchać, sam pan widzi, do czego to prowadzi…

– Irino, ja muszę…

– Nic pan nie musi, Martinie – Irina wzruszyła ramionami. – Ja sama wdepnęłam w to przypadkiem. Niczego nie rozumiałam i narobiłam głupstw, a teraz jest już za późno, żeby się wycofać. Niech pan w to nie wchodzi. Niech mi pan wybaczy i nie powtarza moich błędów.

– Wybaczam pani – powiedział Martin i poczuł, że mówi absolutnie szczerze. – Głupia dziewczyno, coś ty narobiła!

Irina zachwiała się, jakby chciała się przytulić do Martina i odchyliła się. W jej oczach pojawił się strach.

– Czuję coś… a przecież obiecali, że to będzie bezbolesne… Martinie, błagam pana, niech mi pan pomoże! Ma pan rację, beznadziejny ze mnie uczony… Ale proszę mi pomóc doprowadzić ten eksperyment do końca!

Wynieśli ciało aranka i dziewczyna zajęła jego miejsce na białej tarczy. Martin zamknął drzwi i nacisnął przycisk na ścianie.

Znowu zawibrowały ściany, izolując pokój. Martin stał i czekał, aż Irina umrze. Zajęło to nie dziesięć minut, lecz kwadrans i przez ostatnią minutę dziewczyna cicho jęczała.

Następnie komputer oznajmił, że żadnych znaczących różnic pomiędzy śmiercią aranka i śmiercią człowieka nie zarejestrowano.

Trzecia hipoteza naukowa Iriny Połuszkinej upadła równie błyskotliwie, jak dwie pierwsze.

Martin zaniósł ciało dziewczyny do sypialni, przeniósł tam również martwego Adeass-kana.

A później poszedł do gabinetu i po krótkiej walce z terminalem wezwał ochronę.

4

Bez względu na opinię Lergassi-kana o Tyriancie, w miejscowym merostwie ojciec Gattiego zachowywał się niezwykle uprzejmie.

Martin siedział z boku i czekał, aż ceremonia powitania dobiegnie końca. Dwóch urzędników – Lergassi-kan i jego tyriancki kolega – trzymali się za ręce i rozpływali w wyszukanych komplementach. W każdym razie takie wrażenie odniósł Martin – rozmowa toczyła się w języku aranków. Na zakończenie Lergassi-kan i jego kolega ucałowali się i z zadowolonymi minami usiedli w fotelach.

Martin czekał.

– Zapraszam do nas – powiedział wesoło Lergassi-kan. – Wszystko w porządku, nie jest pan już podejrzany.

Martin wymacał powietrze przed sobą i przekonał się, że odgradzające go od świata pole siłowe zniknęło. Podszedł do Lergassi-kana, usiadł obok i zapytał:

– A o co byłem podejrzany?

– O bezprawne posiadanie broni termicznej – wyjaśnił Lergassi-kan. – Pańskie zachowanie w laboratorium zostało uznane za właściwe zaraz po obejrzeniu taśm.

Martin skinął głową. Cóż, nie miał pretensji do miejscowej policji. Nawet nie przedstawiono mu zarzutu, tylko bardzo stanowczo poproszono o pozostanie w Tyriancie do czasu wyjaśnienia wszystkich szczegółów zdarzenia.

– Bardzo smutna historia – powiedział Lergassi-kan, klepiąc Martina po ramieniu. – Pogoń za wiedzą prowadzi czasem do utraty zasad moralnych… na Ziemi jest inaczej?

– Dokładnie tak samo – wyznał Martin.

Lergassi-kan pokiwał głową. Zapytał o coś swojego kolegę, ten zaś odpowiedział w turystycznym:

– Oczywiście, to byłoby nieuprzejme z naszej strony… Martinie, został pan uznany za stronę poszkodowaną na skutek działań Adeass-kana. Otrzymuje pan prawo do jego żony… – na ekranie pojawił się obraz sympatycznej, krótko ostrzyżonej kobiety, córki – komputer pokazał uśmiechającą się szczęśliwie dwuletnią dziewczynkę, oraz majątku, włączając flaer sportowy i dom za miastem. Do Adeass-kana należały również cztery prace naukowe, tytuł mistrza walki wręcz i puchar w zawodach strzeleckich. To wszystko przechodzi na pana.

Arank zamilkł, z wyraźną ciekawością czekając na odpowiedź Martina.

Martin westchnął i pokręcił głową, próbując się uśmiechnąć:

– Wydaje mi się, że tytuł mistrza walki wręcz i puchar nieszczególnie pomogły Adeass-kanowi. Rezygnuję z nich. Oczywiście, zrzekam się również jego żony, córki… oraz całej własności ruchomej i nieruchomej – na rzecz wdowy i dziecka.

Obaj urzędnicy skinęli głowami i uśmiechnęli się. Widocznie właśnie takiej decyzji oczekiwali.

– Co się zaś tyczy prac naukowych nieboszczyka – ciągnął Martin – proszę przekazać je konsulowi rosyjskiemu.

Arankowie popatrzyli na siebie. Tyriancki urzędnik zerknął na ekran i powiedział:

– Nie sądzę, żeby technologia przetwarzania włókna monopolimerów trójwęglanu na coś się wam przydała, w każdym razie w ciągu najbliższego półwiecza. Niezbędne są odpowiednie moce produkcyjne i technologie. Ale to pańskie prawo…

– Oczywiście – przyznał Martin. – Tym bardziej, że owe technologie mogą się przydać wam. I my z przyjemnością je wam sprzedamy.

Obaj urzędnicy zachichotali radośnie.

– Sam widzisz – zwrócił się do swojego kolegi Lergassi-kan – że to bardzo rozsądny człowiek. Wspaniała decyzja! Martinie, nie sądzę, by wasze państwo szczególnie się wzbogaciło, Adeass-kan nie był, niestety, geniuszem, ale co nieco zyskacie – choćby na utrzymanie konsulatu.

– Rad jestem, że mogę przysłużyć się mojemu państwu – powiedział skromnie Martin.

Lergassi-kan pogroził mu palcem.

– Tę mowę wygłosi pan przed swoim rządem. Cóż, cieszę się, że tak mądrze rozporządził pan swoimi prawami. Proszę pokwitować przyjęcie prac naukowych i formalną rezygnację z całej reszty.

Martin podpisał kilka blankietów, a następnie, na prośbę Lergassi-kana, wygłosił do kamery krótką przemowę dla wdowy. Wyjaśnił, że jego odmowa w żaden sposób nie wiąże się z jej osobą, że jest wstrząśnięty walorami jej urody i zaletami charakteru, ale nie chce swoją obecnością przypominać o tragedii.

– Rzecz w tym – wyjaśnił Lergassi-kan – że prawo o przejęciu partnerów seksualnych wywodzi się z klasycznej sytuacji trójkąta i współzawodnictwa z powodu kobiety czy mężczyzny. Rezygnując z pani Adeass poniżyłby ją pan i zadał ciężki cios psychiczny. A przecież nie czuje pan do niej antypatii?

– Najmniejszej – przyznał Martin. – Ale sądzę, że ona do mnie czuje, i gdybym nawet zgodził się zostać jej mężem, natychmiast zażądałaby rozwodu.

– Tak by właśnie było – skinął głową Lergassi-kan. – A potem musiałby pan płacić alimenty na utrzymanie jej córki. Pańska decyzja była nader rozsądna!

Wszedł młody chłopak z tacą. Postawił przed zebranymi filiżanki, kilka małych czajniczków oraz miseczki ze słodyczami.

– Proszę skosztować tej herbaty – poradził Lergassi-kan. – Piłem ziemską herbatę i jestem w stanie porównać. Ten napar jest najbliższy jej pod względem smaku.

Martin wypił odrobinę aromatycznego naparu ziołowego. Musiał przyznać, że smak miał całkiem niezły.

– Co mamy zrobić z ciałem pani Groszewej? – zapytał urzędnik z Tyriantu.

– Połuszkinej. Przybyła tu pod cudzym nazwiskiem. Nazywa się Irina Połuszkina i należy pochować ją zgodnie z ziemskimi zwyczajami – nie kremując.

– To jest możliwe – zgodził się wielkodusznie urzędnik. – To będzie osobliwość ośrodka problemów globalnych. Mamy w mieście jednego człowieka, wyznającego ziemski kult religijny – zerknął na ekran. – Nazywa się ksiądz. Może być?

Martin wzruszył ramionami.

– Mysie, że w sumie tak. On wam podpowie, jak powinno się to odbyć.

– W pogrzebie wezmą udział współpracownicy pani Iriny – skinął głową urzędnik. – Zdołała zainteresować swoją ideą szerokie grono młodzieży… Szkoda, że hipoteza upadła.

– Wolałby się pan dowiedzieć, że różnicie się od innych ras? – zapytał Martin.

Arankowie popatrzyli na siebie.

– Szczerze mówiąc – westchnął Lergassi-kan – gdyby okazało się, że pani Irina ma rację, byłoby to dla nas szalenie nieprzyjemne. Zapoznałem się z jej teorią… i przeraziłem się. Powodzenie eksperymentu oznaczałoby istnienie czegoś dla nas niepojętego… generalnie niepojętego…

– Boga? – podsunął Martin.

– Tak, właśnie Boga. I wyszłoby na to, że jesteśmy jedynymi istotami we Wszechświecie pozbawionymi duszy – urzędnik rozłożył ręce. – Ładne odkrycie, prawda?

– Owszem, mało przyjemne – przyznał Martin. – Ale nie sądzę, żeby Irina miała najmniejszą szansę na sukces. Nie rozumiem nawet, jak wpadła na pomysł takiego eksperymentu – jej własne wyobrażenia religijne były szalenie powierzchowne.

– Tak czy inaczej, cieszę się, że się pomyliła – powiedział Lergassi-kan. – A w każdym razie na obecnym etapie rozwoju nauki możemy uznać jej teorię za błędną.

– A gdyby eksperyment się udał? – zapytał Martin. – Gdyby przyrządy zarejestrowały w momencie śmierci Iriny jakąś zmianę… gdyby z jej ciała wydzieliła się jakaś substancja, nieistniejąca u was?

Arankowie znowu popatrzyli na siebie.

– Rozumiem – rzekł Martin. – Możecie nie odpowiadać.

– Naszym obowiązkiem wobec rasy byłoby utajnienie tego odkrycia – powiedział Lergassi-kan – za wszelką cenę. Wybacz, Martinie. Postaralibyśmy się zachować pańskie życie, ale musielibyśmy odizolować pana… na przykład na jakiejś tropikalnej wyspie.

– A potem musielibyśmy zakończyć nasze własne istnienia – dodał urzędnik Tyriantu. – W celu wykluczenia ryzyka przecieku informacji. Zresztą, jaki byłby sens istnienia, gdybyśmy wiedzieli, że nasze życie jest skończone, podczas gdy pozostałe rasy są nieśmiertelne?

– Dość egoistyczne – skinął Martin. – Ale rozumiem wasze obawy. Biedna Ireczka. Nawet się nie zastanawiała, jaki szok może wywołać jej odkrycie.

Dopili herbatę i jeszcze trochę porozmawiali o najróżniejszych sprawach – od pogody do perspektyw stosunków przyjacielskich Ziemi i Aranku. Martin dostał żeton Iriny – już trzeci w jego „kolekcji” i zrozumiał, że pora się żegnać. Poprosił Lergassi-kana, by przekazał pozdrowienia Gattiemu i opowiedział mu o tym, co się stało. Lergassi-kan i jego kolega, który się nie przedstawił, pożegnali go serdecznie i poprosili, żeby Martin jak najczęściej bywał na Aranku.

Martin obiecał.

Stacja kluczników w Tyriancie została zbudowana w stylu wielkomiejskim. Piramida ze szkła i metalu, sunące po przezroczystych ścianach ogniki i migocząca na wysokości stu metrów latarnia – niezbyt potrzebna na tak cywilizowanej planecie, ale z uporem stawiana przez kluczników na każdej Stacji.

Martin wszedł do jednego z wejść po ruchomej spiralnej pochylni. Przed wejściem owiało go ciepłe, przyjemnie pachnące powietrze, zaś sunące w półprzezroczystej podłodze wskaźniki świetlne skierowały Martina do wolnego klucznika. Tutaj, w dużej i ożywionej Stacji, ogromną salę zastawiono, niczym w restauracji, małymi dwuosobowymi stolikami. Przy każdym stoliku siedział znudzony klucznik i czekał na zajmującą historię.

Martin podszedł do fotela, obok którego w matowej płytce podłogi wirował wskaźnik, łudząco podobny do plemnika, usiadł wygodnie, popatrzył w smutne oczy klucznika i zaczął swoją historię:

– Dawno, dawno temu żył sobie człowiek…

– Zawsze lubiłem ten początek – powiedział z aprobatą klucznik i podsunął Martinowi czystą szklankę i butelkę wina.

Martin nalał sobie wina i mówił dalej:

– Żył sobie człowiek, a potem, jak to zwykle bywa, umarł. Po śmierci popatrzył na siebie i bardzo się zdziwił. Jego ciało leżało na łóżku i zaczynało się powolutku rozkładać, a została mu tylko dusza. Golutka, przezroczysta – od razu było widać, co i jak. Człowiek stropił się – bez ciała czuł się dziwnie i niezręcznie. Wszystkie jego myśli pływały w duszy jak kolorowe rybki. Wszystkie wspomnienia leżały na dnie duszy – tylko brać i wspominać. Były wśród nich piękne i dobre, były takie, które przyjemnie wziąć w ręce. Ale były również takie, od których człowiekowi włos się jeży, złe i nieprzyjemne. Próbował wytrząsnąć z duszy brzydkie wspomnienia, ale nie udało mu się. Wobec tego postanowił położyć na wierzchu te, które podobały mu się najbardziej – jak pierwszy raz się zakochał, jak opiekował się swoją starą, chorą ciocią, jak płakał, gdy zdechł mu pies, i jak ucieszył go świt, który zobaczył w górach pod długiej, przerażającej burzy śnieżnej.

I człowiek poszedł wyznaczoną mu drogą.

Bóg spojrzał przelotnie na człowieka i nic nie powiedział. Człowiek pomyślał, że Bóg w pośpiechu nie zauważył innych wspomnień: jak zdradził swoją ukochaną, jak się cieszył, gdy ciotka zmarła, zostawiając mu w spadku mieszkanie, jak po pijanemu kopnął łaszącego się psa, jak gryzł w ciemnym, zimnym namiocie schowaną czekoladę, gdy jego głodni przyjaciele spali, i wiele innych rzeczy, których nie chciał pamiętać. Człowiek ucieszył się i wszedł do raju, ponieważ Bóg nie zamknął przed nim Wrót.

Minął jakiś czas, trudno powiedzieć jak długi, ponieważ tam, dokąd trafił człowiek, czas płynął zupełnie inaczej niż na ziemi. I człowiek wrócił do Boga. „Czemu wróciłeś? – zdumiał się Bóg. – Przecież nie zamykałem przed tobą Wrót raju”. „Panie – powiedział człowiek – jest mi źle w twoim raju. Boję się zrobić choćby krok – tak mało dobrego jest w mojej duszy. Boję się, że wszyscy widzą, jaki jestem zły”. „Więc czego chcesz ode mnie?” – zapytał Bóg, ponieważ to on był stwórcą czasu i miał go wystarczająco dużo, by odpowiedzieć każdemu. „Jesteś wszechmocny i miłosierny – rzekł człowiek – widziałeś moją duszę na wylot, ale nie zatrzymałeś mnie, gdy próbowałem ukryć moje grzechy. Zlituj się nade mną, zabierz z mojej duszy całe zło, które w niej jest!” „Spodziewałem się zupełnie innej prośby – rzekł Bóg. – Ale uczynię to, o co prosisz”.

I Bóg wyjął z duszy człowieka wszystko, czego ten się wstydził. Wyjął pamięć o zdradach i chciwości, tchórzostwie i podłości, kłamstwach i oszczerstwach, lenistwie i pożądaniu. Ale zapominając o nienawiści, człowiek zapomniał o miłości, zapominając o swoich upadkach, zapomniał również o wzlotach. Dusza stała przed Bogiem zupełnie pusta – bardziej pusta niż wtedy, gdy człowiek przychodzi na świat…

Martin napił się wina.

Klucznik wzruszył ramionami i rzekł:

– Smutno tu i samotnie, wędrowcze. Słyszałem wiele takich historii…

– Jeszcze nie skończyłem – odparł Martin. – Dusza stała przed Bogiem zupełnie pusta – bardziej pusta niż wtedy, gdy człowiek przychodzi na świat. Ale miłosierny Bóg z powrotem włożył w nią to, co ją wypełniało. I wtedy człowiek znowu zapytał: „Cóż więc mam czynić, Panie? Jeśli dobro i zło są we mnie tak złączone, to dokąd mam iść? Czyżby do piekła?” „Wracaj do raju – rzekł Stwórca – albowiem nie stworzyłem nic prócz raju. Piekło sam nosisz w sobie”.

Martin popatrzył na klucznika. Klucznik obracał szklankę w ręku.

– Smutno tu i samotnie… – powiedział.

– Nie skończyłem – powtórzył Martin. – „Wracaj do raju – rzekł Stwórca – albowiem nie stworzyłem nic prócz raju. Piekło sam nosisz w sobie”. I człowiek wrócił do raju. Ale minął jakiś czas i znowu stanął przed Bogiem. „Stwórco – powiedział człowiek. – Jest mi źle w twoim raju. Jesteś wszechmocny i miłosierny, zlituj się nade mną, wybacz mi moje grzechy!” „Spodziewałem się zupełnie innej prośby – rzekł Bóg – ale zrobię to, o co prosisz”.

I Bóg wybaczył człowiekowi wszystkie jego złe uczynki, i człowiek wrócił do raju. Ale minął pewien czas i on znowu powrócił do Boga. „Czego chcesz tym razem?” – zapytał Bóg. „Stwórco! – zakrzyknął człowiek. – Jest mi źle w twoim raju. Jesteś wszechmocny i miłosierny, i wybaczyłeś mi. Ale ja sam nie mogę sobie wybaczyć. Pomóż mi!” „Właśnie tej prośby się spodziewałem – odparł Bóg. – Ale to jest kamień, którego podnieść nie potrafię”.

– Chciałbym się dowiedzieć, co stało się później – rzekł klucznik.

– Ja również – przyznał Martin. – Ale to jest ten kamień, którego ja nie potrafię podnieść.

Klucznik skinął głową.

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swoją drogę.

– Dziękuję. – Martin dopił wino i wstał.

– Poznanie życiowej filozofii aranków zrobiło na tobie wrażenie – klucznik uśmiechnął się blado.

Martin wzruszył ramionami.

– Oczywiście. Ale cieszę się, że oni też mają duszę.

– A nie chciałbyś dla odmiany rozpatrzyć wersji, że to wy nie macie duszy? – zainteresował się klucznik.

Martin pokręcił głową.

– Nie. To bardzo przykra wersja.

Klucznik uśmiechnął się.

– Twoja wiara zawiera przekaz o czasach prehistorycznych, gdy Synowie Boży zstępowali z niebios i brali sobie za żony ludzkie kobiety, które rodziły im dzieci. To zakłopotało wielu teologów, ponieważ Synami Bożymi nazywano wyłącznie aniołów, a przyjęto uważać, że aniołowie nie mają płci. A jednak to ciekawa kwestia – czy potomstwo ludzi i aniołów miałoby płeć.

– Chciałbym usłyszeć twoją wersję – powiedział ostrożnie Martin.

Klucznik uśmiechnął się tylko.

– Czy ktokolwiek kiedykolwiek usłyszy od was odpowiedź choćby na jedno pytanie? – wykrzyknął Martin.

Klucznik uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Martin nie od razu wyruszył na Ziemię. Przede wszystkim wyspał się – głowa mu ciążyła, aż dziw, że klucznik przyjął wymyśloną na poczekaniu historię. Obudził się przed świtem, przegryzł coś i usiadł przy oknie, patrząc na Tyriant nocą.

W górze płynęły różnokolorowe iskry flaerów, świeciły się okna wieżowców. Reklam nie było, co bardzo się Martinowi podobało. Otworzył okno i wciągnął cieple, czyste powietrze. Z dołu, z ulicy dobiegał śmiech i czyjeś wesołe głosy. Życie nie zamierało tu nawet na chwilę. Jeśli Tyriant uważany jest tu za kloakę, jak wyglądały inne miasta? Martin był na Aranku już drugi raz i ciągle tak niewiele widział i wiedział…

A w niebie, ledwie widoczne w światłach iluminacji, migotały odległe, obce gwiazdy. Na jednych już był, na innych jeszcze zdąży być, a na niektóre nie trafi nigdy…

Martin czuł ucisk w piersi i gorycz – taką gorycz, jaką czuje się po największych fiaskach i niepowodzeniach. Jego pogoń za Iriną Połuszkiną dobiegła końca. Wszystkich gwiazd i tak nie odwiedzi. Każda planeta, włączona do sieci transportowej kluczników, była pod jakimś względem niezwykła. Gdzie mogą być pozostałe cztery Iriny? Na starożytnej planecie Galel, gdzie biolog Dawid ujrzał ożywionego satelitę? Na obłąkanych planetach dio-dao? Na pustej, martwej planecie, gdzie niestrudzeni uczeni wykopali kolejny artefakt? Jak znaleźć wspólny mianownik między ćwiczeniami lingwistycznymi na Bibliotece, wykopaliskami archeologicznymi na Prerii 2 i poszukiwaniem duszy na Aranku?

Wszystkich planet nie da się odwiedzić.

A najsmutniejsze było to, że teraz Martin nie miał już wątpliwości – nad Irą Połuszkiną zawisło jakieś fatum – trzy śmierci pod rząd, trzy głupie śmierci nie mogły być zbiegiem okoliczności.

A będą jeszcze cztery.

Zresztą, skąd pewność, że pozostałe cztery Iriny nadal żyją?

Martin popatrzył na żeton. Cóż, pora udać się z raportem do Ernesto Połuszkina. Nie zdołał wykonać zadania, ale nie sądził, żeby jego wykonanie było w ludzkiej mocy.

Martin siedział przy oknie do rana, wdychał powietrze obcej planety i myślał o klucznikach, arankach i Irinie Połuszkinej.

5

Gdy Martin wrócił do Moskwy, również była noc. Skoki po galaktyce były cięższe niż przeloty z jednej strefy czasowej do drugiej – zmieniało się powietrze, zmieniała się grawitacja… Szarpany rytm nocy i dnia był w sumie najmniejszym złem.

Smętny pogranicznik sprawdził jego dokumenty i wbił wizę wjazdową. Tym razem nie padło standardowe pytanie „jak się panu udaje tak często podróżować?” Przynajmniej tyle.

Martin miał do tego stopnia wszystkiego dość, że nie wybierał taksówki, tylko wsiadł do pierwszego lepszego samochodu przy Stacji i bez targowania się zapłacił żądaną sumę. Uradowany kierowca przez całą drogę zabawiał go ostatnimi ziemskimi nowinami.

W nowinach nie było nic ciekawego. Fanatykiem piłki nożnej Martin nie był, polityką nie interesował się z zasady, a kolejny spadek dolara w stosunku do euro raczej go cieszył.

Przed klatką Martin długo szukał klucza, znalazł go na samym dnie plecaka, nie tam, gdzie go włożył, pakując się. Widocznie poprzekładali mu rzeczy w czasie rewizji na Aranku. A może podczas rewizji na Prerii 2? Nie ma co, udała mu się ta podróż…

Gdy Martin znalazł się wreszcie w mieszkaniu, przede wszystkim poszedł się wykąpać. Po kąpieli włożył szlafrok i zerknął na swoje odbicie w lustrze. Wypisz-wymaluj arank… jeszcze tylko tiubietiejka na głowę… a może tiubietiejki noszą tam tylko dzieci? Martin zastanowił się i doszedł do wniosku, że dorośli arankowie obchodzili się bez nakryć głowy…

Z łazienki Martin poszedł do kuchni, zrobił sobie prostą, niemal plebejską kanapkę – z chleba, sera i kiełbasy, posmarował słodką burżuazyjną musztardą, zalał wrzątkiem torebkę zielonej, aromatyzowanej jaśminem herbaty i poszedł do gabinetu. Ponieważ i tak nie chciało mu się spać, więc postanowił odebrać pocztę, pogrzebać w Internecie, dowiedzieć się, co myślą poszczególne wyznania o obecności duszy u kosmitów (Martin niejasno pamiętał, że chrześcijanie, a zwłaszcza prawosławni, podchodzili do tej kwestii z dużą ostrożnością). Mógł również włączyć jakąś grę strategiczną i do rana zajmować się rozwiązywaniem globalnych problemów, prowadzić wojny kosmiczne, tworzyć i niszczyć korporacje, kolonizować obce planety… Krótko mówiąc, prowadzić normalne życie normalnego człowieka i zapomnieć o siedmiu Irinach i arankach, którzy nie zastanawiają się nad sensem życia.

Ale w gabinecie czekała Martina niespodzianka.

Niespodzianka siedziała w fotelu dla klientów, była płci męskiej, miała czterdzieści lat i wyglądała dość niepozornie. Ten nie zwracający uwagi wygląd najlepiej świadczył o tym, że gość, zgodnie z zasadami Feliksa Edmundowicza, ma chłodną głowę, ręce – na cześć Dzierżyńskiego i Botkina – czyste (bo umyte), a serce – zgodnie z regułą wielkiego czekisty (i fizjologią) – gorące.

– Dobry wieczór – powiedział Martin i usiadł w swoim fotelu przy biurku. Nieproszony gość nie protestował, ba, nawet uśmiechnął się przepraszająco i rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „Nic nie poradzę, taka praca…”

– Witam z powrotem, Martinie – rzekł mężczyzna. – Proszę się do mnie zwracać Juriju Siergiejewiczu.

– Wedle życzenia, Juriju Siergiejewiczu – zgodził się Martin obojętnie. – W czym mogę pomóc?

– Przepraszam, że zakłócam panu odpoczynek – przeprosił gość – ale…

Martin rzucił okiem na czerwoną legitymację, ale nie miał zamiaru jej otwierać. Podczas jego nieobecności w mieszkaniu włączony był alarm, nawet teraz na ścianie mrugało czerwone oko czujnika ruchu. Skoro ochrona nie przyjechała, to znaczy, że ktoś serdecznie poprosił milicję, żeby nie przeszkadzać.

– Wie pan, czym spowodowana jest moja wizyta? – zapytał gość.

– Pozwoli pan, że wysłucham pańskiej wersji? – odpowiedział pytaniem Martin.

Jurij Siergiejewicz nie kłócił się.

– Irina Połuszkina. Zajmował się pan poszukiwaniem jej.

– Zgadza się – skinął głową Martin. – Zajmowałem. Do dzisiaj.

– Ależ my absolutnie nie chcemy, żeby rezygnował pan z poszukiwań! – zaniepokoił się Jurij Siergiejewicz.

– To wcale nie z pańskiego powodu. Po prostu moje zadanie jest już skończone.

– Znalazł ją pan! – ucieszył się gość.

– W pewnym sensie. Jutro rano jadę do jej rodziców.

Jurij Siergiejewicz skinął głową:

– Doskonale! Ale najpierw niech mi pan wszystko opowie.

– To łamanie moich praw jako prywatnego detektywa – zauważył Martin.

Gość stropił się.

– Martinie… No, co też pan, jak słowo daję… czy naprawdę musimy pana zatrzymać i pokazać nakaz o wszczęciu śledztwa? Czy muszę szukać na pana materiałów kompromitujących, przypominać drobne psoty z podatkami i kontrabandą, wytoczyć panu sprawę o przekroczenie granic samoobrony… nieustannie ociera się pan o ten artykuł. Ma pan konto walutowe w zachodnim banku, prawda? A to już pachnie kryminałem. Pliki umów z klientami trzyma pan pod szyfrem? Kolejny artykuł. Praw jest wiele, Martinie, znajdzie się coś na każdego. Jak będzie trzeba, to nawet Ławra beknie z kodeksu karnego. I proszę zauważyć – wszystko absolutnie zgodnie z prawem!

Martin wysłuchał cierpliwie do końca i powiedział:

– Nie zrozumiał mnie pan. Nie odmawiam współpracy. Zauważyłem tylko, że dzieląc się poufnymi informacjami, łamię prawa mojego klienta. A tego bardzo bym nie chciał.

– Trzeba było tak od razu – uśmiechnął się Jurij Siergiejewicz. – Łamanie własnych zasad, nawet w drobiazgach, nigdy nie jest przyjemne. Chciałoby się żyć na świecie, w którym zło zostało wytrzebione i w którym triumfuje dobro… ale jest pan rozsądnym człowiekiem i zawsze chętnie zgadzał się pan na współpracę.

– Posłusznie – poprawił Martin.

– Słucham? – nie zrozumiał Jurij Siergiejewicz.

– Posłusznie, a nie chętnie. To różnica. I to właśnie dlatego, że jestem rozsądnym człowiekiem. Ma pan włączony dyktafon?

– Tak – skinął głową gość. – Proszę opowiadać.

– Nie sądzę, żeby ta sprawa zainteresowała wasze biuro – powiedział Martin. Na twarzy Jurija Siergiejewicza pojawił się lekki uśmiech. – Ernesto Siemionowicz Połuszkin, świetnie prosperujący biznesmen, zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc. Dostępne mi źródła twierdzą, że nie ma na swoim koncie żadnych kryminalnych sprawek… Wiem, wiem, na każdego znajdzie się paragraf… Jego córka uciekła z domu. Dziewczyna ma siedemnaście lat, przeszła przez moskiewskie Wrota i już nie wróciła. Początkowo uznałem sprawę za całkiem banalną…

Martin rzeczowo, bez zbędnych szczegółów, opowiedział Jurijowi Siergiejewiczowi o swojej wizycie na Bibliotece, o śmierci Iriny, decyzji sprawdzenia Prerii 2, o drugiej Irinie, kolejnej idiotycznej śmierci, o podróży do aranków… Jurij Siergiejewicz słuchał z wzrastającym zainteresowaniem, w pewnych momentach ze smutkiem kiwał głową, w innych zadawał pytania.

Martin opowiedział o otrzymanej od aranków broni termicznej i oddał ją gościowi wraz z napisanym jeszcze na Aranku oświadczeniem do organów spraw wewnętrznych. W oświadczeniu Martin szczegółowo opisał okoliczności otrzymania broni i podkreślił, że sam z niej nie strzelał.

– Jest pan bardzo przewidujący – zauważył z zadowoleniem Jurij Siergiejewicz. – Myślę, że będzie najlepiej, jeśli zabiorę broń.

– I zostawi mi pan pokwitowanie – dodał Martin.

– Oczywiście.

Zdobycz nie wywołała żywiołowej radości i Martin domyślił się, że broń termiczna trafiała już na Ziemię, została dokładnie zbadana i okazało się, że nie da się jej produkować na obecnym poziomie ziemskiej technologii.

– A co pan myśli o tym, co się stało? – zapytał Jurij Siergiejewicz, gdy Martin zakończył swoją opowieść.

Martin milczał, próbując ująć swoje przemyślenia w precyzyjne sformułowania.

– Wydaje mi się, że Irina Połuszkina jakimś cudem otrzymała dostęp do tajnych informacji, dotyczących Biblioteki, Prerii 2, Aranku i najwidoczniej kilku innych planet. Jakieś opracowanie odpowiednich instytucji. Być może znajdowała się tam również metoda, umożliwiająca skopiowanie siebie w kilku egzemplarzach. Irina jest dziewczyną ambitną i niegłupią, ale jednocześnie powierzchowną, taki słomiany ogień. Wybrała te planety, gdzie spodziewała się osiągnąć błyskotliwy sukces. Niestety, nie sposób rozwiązać zagadek Wszechświata od pierwszego podejścia. W tak zwanym międzyczasie wyszło na jaw, że tajne informacje zniknęły – Martin uśmiechnął się – i pan zainteresował się mną.

– Prawie wszystko się zgadza – skinął głową Jurij Siergiejewicz. – Pozwoli pan, że podzielę się z panem jednym szczegółem – my nie wiemy, jak można rozmnożyć się do siedmiu sztuk.

– Ach tak? – wymamrotał Martin. – Cóż, w takim razie dziewczynie udało się dokonać przynajmniej jednego odkrycia.

– Ma pan jakieś domysły, jak mogła to zrobić? – zapytał gość.

– Być może jest to sprawka kluczników. Przecież nie wiemy nawet, na jakiej zasadzie działają Wrota. Być może nasze ciała są kopiowane i rekonstruowane na innej planecie? Wtedy zrobienie nie jednej kopii, lecz siedmiu – czy nawet siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu – nie stanowiłoby większego problemu.

– W sieci kluczników znajduje się w chwili obecnej czterysta dziewięć planet – burknął Jurij Siergiejewicz. – Chociaż… wcale nie mamy pewności, że podali nam całą listę… Jak można namówić kluczników, żeby rozmnożyli klienta?

– Nijak – Martin pokręcił głową. – Oni nie odpowiadają na pytania. Mogą opowiedzieć coś interesującego, czy nawet podarować jakąś ciekawą zabawkę, ale to zawsze ich własna inicjatywa. Widocznie skopiowanie dziewczyny, która nie potrafiła zdecydować, na jaką planetę wyruszyć, uznali za zabawne.

– Bydlaki! – zaklął Jurij Siergiejewicz. Martinowi wydawało się, że niezadowolenie gościa spowodowane jest bardziej uporem kluczników niż okrutnym eksperymentem z młodziutką dziewczyną, ale wolał tego nie precyzować. – Martinie, a co pan powie o tych… – gość zawahał się – o tych trzech śmierciach?

– Być może nawet zabójstwach – skinął głową Martin. – Nie wiem. Z pozoru wyglądało to na przypadek. Jeśli za zabójstwami rzeczywiście ktoś stoi, to nie jesteśmy w stanie go zdemaskować.

– Klucznicy – zasugerował w zadumie Jurij Siergiejewicz. – Oni dali życie, oni je odebrali… Pan na pewno nie ma z tym nic wspólnego?

– Proszę przeczytać jeszcze raz zeznanie Klima – nie wytrzymał Martin.

– Skąd pan… – zdenerwował się Jurij Siergiejewicz, ale opanował się szybko i pokręcił głową: – Jest pan znacznie inteligentniejszy, niż chce pan pokazać.

– Pan również – burknął Martin. I po co denerwował czekistę? Ale się wykazał inteligencją…

Jurij Siergiejewicz westchnął i powiedział – z tą szczerością, pod którą prawie zawsze kryje się drugie dno:

– Ależ ja panu wierzę… Jest pan normalnym, porządnym facetem. Nie ma pan nic szczególnego na sumieniu. Więcej takich jak pan, a szybciej dogonilibyśmy Europę. Nikt nie ma zamiaru pana prześladować… A za informacje dziękuję…

Zakręcił się na fotelu, ale nie spieszył się z wychodzeniem, starannie odgrywając wahanie. Martin poskromił swój zbyt szybki język i czekał.

– Martinie, gdzie należałoby szukać czterech pozostałych dziewcząt?

– Zastanawiałem się nad tym – powiedział Martin. – I właśnie dlatego postanowiłem zrezygnować z poszukiwań. Gdyby było wiadomo, jakie zagadki zawierała ta baza informacji, która wpadła w ręce Iriny, można by zawęzić krąg poszukiwań. A tak… czterysta dziewięć planet, mówi pan? Zostało jeszcze czterysta sześć.

– W bazie były informacje o wszystkich planetach – powiedział Jurij Siergiejewicz z takim rozdrażnieniem, że Martin mu uwierzył. – Na tym właśnie polega problem. W galaktyce jest tyle niezbadanych rzeczy, że wystarczy wskazać palcem dowolną planetę, by znaleźć jakiś cud. Był pan na planecie Topiel?

– Tak – skinął głową Martin.

– Słyszał pan o gerilongu?

Martin zastanowił się.

– To ten wywar z wodorostów? Podobno wydłuża życie…

– Właśnie. Wydłuża życie… Doświadczalna grupa myszy żyje już sześć lat. U naczelnych rezultat nie robi aż takiego wrażenia, ale można osiągnąć dziesięć lat aktywnej starości. Proszę zwrócić uwagę – aktywnej! Odnawia się potencja, zwiększa się aktywność plemników, pojawia się owulacja, wyostrza wzrok… Rosną zęby! Zęby i włosy! Wraca świeżość emocji, rosną zdolności twórcze… Laureaci nagrody Nobla otrzymują gerilong razem z czekiem. Ale nie chodzi nawet o to… Ludzie, którzy biorą gerilong, zaczynają widzieć w ultrafioletowej części spektrum i słyszeć długofalowe promieniowanie radiowe!

– Ho, ho! – zachwycił się Martin.

– To jest jawna informacja, jedynie pogrzebana w czasopismach naukowych. Ludzie zaczynają słyszeć fale radiowe, nie tylko szum, ale również umieją go rozkodować. Słyszą muzykę, głos spikera… a przy tym nie ma żadnych widocznych zmian. Czy łowią te fale mózgiem? I tak jest na każdej planecie. Wystarczy, żeby była planeta, a zagadki same się znajdą.

Jurij Siergiejewicz zamilkł na chwilę, potem dodał:

– Słusznie pan sądzi, że Irina otrzymała dostęp do informacji. Nie ma pan racji pod innym względem. To nie było tajne, lecz zwykłe opracowanie – zebrano wszystkie plotki, odkrycia, rewelacje, wszystkie publikacje z czasopism popularnych i naukowych, potem przeprowadzono wstępny odsiew i odrzucono wierutne brednie. W ten sposób powstał dokument „DSP”, który wcale nie był ściśle tajny. Nie musi pan sobie łamać głowy nad jego zawartością. Znaczną część archiwum znajdzie pan w pierwszym lepszym brukowcu.

– Rozumiem – powiedział Martin. – Pana nie interesują te tajemnice, które próbuje rozwiązać Irina.

Jurij Siergiejewicz skinął głową.

– Jeśli domyśle się, jak Irinie udało się skopiować samą siebie, powiadomię pana.

Gość położył na stole wizytówkę – tylko imię i numer telefonu – uścisnął Martinowi dłoń i w milczeniu wyszedł z gabinetu. Martin zauważył, że nie włączał światła w przedpokoju. Oto prawdziwy profesjonalista z doskonałą pamięcią wzrokową!

Martin posiedział chwilę, zastanawiając się nad tą rozmową, westchnął, przypominając sobie nie wypróbowaną broń termiczną i wziął się za sprawdzanie poczty.