128906.fb2 Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Tiamat - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

17

Tak się nie zdarza. Jerusha stała w eleganckiej izdebce rezydencji górnego miasta, trzymając ręce na plecach i wyglądając przez rombowe szybki okna. Między kołami narysowanymi na zniszczonej posadzce tańczyły dzieci, zajęte jakąś swoją nieodgadnioną zabawą — dzieci bogatych Zimaków razem z dziećmi bogatych pozaziemców, obojętne na dzielące ich rodziców odległości czasoprzestrzeni i poglądów. Starała się nie myśleć o odległościach, różnicach, okropieństwach. — Tak się po prostu nie zdarza!

Lecz nawet wściekłe zaprzeczenia nie były w stanie wygnać z niej tych myśli, powstrzymać przed odtwarzaniem nie wyjaśnionych wezwań, które oderwały ją nocą od biurka w komendzie policji, skierowały na mroczne korytarze drugiego poziomu. Nie mogły zapobiec przypominaniu dźwięków — wydawanych nie przez człowieka, lecz przez coś męczonego — które zmusiły ją do otwarcia ostatnich drzwi i zapalenia światła.

Nie krzyczała przez połowę życia, lecz wtedy wrzasnęła. Jeden ochrypły krzyk przeczenia, by nie widzieć beczącego, krwawiącego zwierzęcia, leżącego na podłodze tej śmierdzącej nory… plugawych, bredzących resztek człowieka. I to nie zwykłego, lecz komendanta Policji na cały Tiamat, który wypalił sobie mózg przedawkowaniem k'spagu. Bogowie, nigdy nie zapomni tego widoku, choćby dożyła nowego tysiąclecia! Zamrugała gwałtownie, gdy oczy nie chciały się skupić na dzieciach. Bez względu na to, jak bardzo starała się zapomnieć, ciągnęło się to za nią jak odór śmierci, psujący każde uczucie, każdą myśl. W swej pracy widziała dość ohydności, by uodpornić na nie najsłabszą kobietę, gdy jednak spotkało to jednego z nich… Niezbyt lubiła LiouxSkeda, lecz żaden człowiek nie zasługuje na tak niski upadek na oczach całego świata. Choć on sam przypuszczalnie o to nie dba.

Ma jednak rodzinę. Mantagnes, pełniący teraz obowiązki komendanta, nakazał jej pomagać żonie LiouxSkeda w przygotowaniach do wyjazdu całej rodziny z Tiamat.

— Marika potrzebuje teraz obecności innej kobiety — powiedział, myśląc tak szczerze. Przygryzła język. Do licha, może i tak.

Zastanawiała się, jak zdoła stanąć przed Lesu Marika LiouxSked i dwiema dziewczynkami, mając ciągle w pamięci widok tego, co zobaczyła w nocy. Dzięki dużemu doświadczeniu udało się jej zapanować nad uczuciami, co zdawało się dobrze wpływać na pogrążoną w żalu kobietę.

Podczas ich poprzednich spotkań Lesu Marika okazywała zawsze swą wyższość i niechęć, zwłaszcza wtedy, gdy LiouxSked nakazywał jej udawać ukochaną nianię podczas rodzinnych wypadów do Labiryntu. Podobnie jak większość stacjonujących tu ludzi, łącznie z nią, komendant i jego rodzina pochodzili z Newhaven, dlatego rozmawiali teraz w swym ojczystym języku, jak nieznajomi, którzy spotkali się w obcym kraju. Marika wracała z dziećmi do rodziny i przyjaciół (pojedzie z nimi i komendant, by spędzić resztę życia w zakładzie, lecz o tym nie rozmawiały). Jerusha zachęcała ją do bezpiecznych, ogólnych wspomnień planety, do zobaczenia której wszyscy tęsknili — oślepiającego słońca i upalnych dni; energicznych, ruchliwych ludzi; portów kosmicznych i ośrodków handlowych Miertoles lo Faux, gdzie po raz pierwszy ujrzała chwałę Premiera i zlękła się jego splendoru. Gdzie marzyła o obcych planetach…

Jerusha poczuła, że ktoś stanął za nią w milczeniu, obejrzała się i zobaczyła dziesięcioletnią Lesu Andradi, młodszą z dwóch córek LiouxSkeda. Była bystrą, ruchliwą dziewczynką, zupełnie niepodobną do uśmiechającej się głupawo starszej siostry, Jerusha coraz bardziej ją lubiła. A stopniowe dostrzeganie, że trzymające ją za rękę dziecko patrzy na jej mundur z takim samym lękiem, jaki ona czuła wobec umundurowanego ojca i brata, sprawiało, że łatwiej znosiła upokarzające obowiązki niańki.

Andradi bezwiednie naśladowała jej postawę przy oknie — mała, niepocieszona postać w bezkształtnej szarej sukience, z czołem umazanym popiołem. Rodzina nosiła żałobę, jakby LiouxSked już zmarł. Bogowie tego nie sprawili… Bogowie, niech ich piekło! Jerusha zacisnęła wargi. Bogowie nie mają z tym nic wspólnego, pachnie to ludzką zdradą.

Andradi ukradkowo otarła piąstką oczy, przyglądając się zabawie innych dzieci, części świata, która została nagle przed nią zamknięta.

— Chciałabym się pożegnać ze Scelly i Minook. Mama nam jednak nie pozwoliła, bo… bo Tata.

Jerusha zastanowiła się, czyjej matka uznała to za niewłaściwe podczas żałoby, czy też obawiała się, co inne dzieci powiedzą jej córkom. Stwierdziła tylko:

— Zrozumieją.

— Ale ja nie chcę wyjechać i rozstać się z nimi na zawsze! Nienawidzę Newhaven!

Andradi urodziła się na Tiamat, a jej wrażliwi na pozory rodzice przejęli pretensjonalny styl życia mieszkańców Kharemough. Dla dziewczynki rodzinna planeta była pustym dźwiękiem, symbolem wszystkiego złego, które nagle wkroczyło w jej życie.

Jerusha wyciągnęła rękę i objęła wąskie ramiona dziewczynki, patrząc ponad jej głową na czystość i prostotę pokoju. Dobiegały ją stłumione głosy z wyższych pięter, na których Marika wraz ze służbą pakowała ostatnie rzeczy rodziny. Zostawiała większość mebli, Jerusha podejrzewała, że nie tyle ze względu na koszty przewozu, co bolesne skojarzenia z tym miejscem.

— Wiem, Andradi. Teraz nienawidzisz Newhaven, lecz znajdziesz tam nowych przyjaciół, a oni nauczą cię wspinać się na widlaste drzewa, robić kapelusze z ich kory. Zabiorą cię na wyprawę z lampami w poszukiwaniu kwiatów kwitnących tylko nocą; w porze deszczowej woda spada z nieba jak ciepły prysznic, a wszystkie pnącza na waszym podwórku pokryją słodkie jagody. Będziesz mogła łapać w sadzawce lśniące wogsy… — Choć wątpiła bardzo, czy Marika pozwoli córce je chwytać.

— Co… co to jest? — Pociągnęła nosem Andradi.

Jerusha uśmiechnęła się.

— Małe stworzonka przypominające ryby, zamieszkujące zimowe sadzawki. W lecie zagrzebują się w mule i śpią, póki znowu nie spadną deszcze.

— Przez sto lat? — Oczy Andradi się rozszerzyły. — Długo.

Jerysha roześmiała się, gdy zrozumiała nieporozumienie.

— Nie, nie przez sto, zaledwie kilka. Zimy i lata są tam krótsze niż tutaj.

— Och, podwójne szczęście! — Andradi klasnęła w ręce. — To jakby się żyło wiecznie. Jak Królowa Śniegu!

Jerusha skrzywiła się, odsunęła od siebie tę myśl i skinęła zachęcająco głową.

— Pojedziesz tam. Polubisz Newhaven. Wiem o tym. — Miała świadomość, że pomija rzeczy, których sama nie cierpiała podczas dorastania. — Sama chciałabym tam wrócić — wymknęło się jej wbrew woli.

Andradi natychmiast przywarła do niej kurczowo, schowała drobną twarz w tunice Jerushy.

— Och tak, tak, Jerusho, jedź, proszę! Pokażesz mi wszystko, wiesz wszystko, chcę, byś pojechała ze mną. — Zadrżała. — Jesteś dobrą Siną.

Jerusha pogładziła jej ciemne, kędzierzawe włosy, nie potrafiła nic powiedzieć, zrozumiawszy, czym stała się teraz dla tego dziecka, gdy jej dotychczasowy symbol stałości i zaufania zniszczył sam siebie. Pojęła też wreszcie, jak głęboko rozpacz oszołomionej Andradi przebiła się przez jej własne pancerze i zacisnęła uchwyt na sercu.

Rozchyliła ręce dziewczynki, zaciśnięte wokół niej ponad pasem z wyposażeniem, i ujęła jej wąskie, ciepłe dłonie.

— Dziękuję ci, Andradi. Dziękuję za prośbę, chciałabym z tobą pojechać, lecz mam tu zadanie do wykonania. Twój ojciec… twój ojciec nie zrobił tego sobie, Andradi. Cokolwiek by nie mówili ludzie, nigdy w to nie wierz. Ktoś go zmusił. Jeszcze nie wiem kto, lecz do niego dojdę. Upewnię się, że ta osoba zapłaci. A wtedy dostaniesz ode mnie wiadomość, byś wiedziała, kto to jest. Może wtedy będę mogła sama wrócić do domu.

— Zgoda… — Kędzierzawa główka pochyliła się znowu, a potem smutne skośne oczy spojrzały na nią. — Gdy dorosnę, też zostanę Siną.

Jerusha uśmiechnęła się, bez śladu ironii czy łaskawości.

— Tak, sądzę że to możliwe.

Razem spojrzały na wchodzącą Marikę, otuloną w szarość; gestem przywołała do siebie córkę i Andradi odsunęła się niechętnie.

— Wszystko gotowe, Jerusho. — Głos miała równie suchy i szary, co ona sama. — Możesz nas teraz zawieźć do portu gwiezdnego.

Jerusha przytaknęła.

— Tak, pani LiouxSked. — Z chęcią wyszła za nimi z opustoszałego pokoju.

Jerusha zostawiła troskę o samolot technikowi, którego obecność ledwo zauważyła, i podeszła do ciężkich oszklonych drzwi, oddzielających ogromny garaż od pomieszczeń policji. Całą tę aleję zajmowały biura, cele dla zatrzymanych i budynki sądowe, niechlujne plamy na szaleńczej kołdrze moralnej uczciwości Labiryntu. Oficjalnie była to Aleja Oliwinowa, lecz wszyscy, łącznie z jej mieszkańcami, zwali ją Aleją Siną.

Ledwo pamiętała, by zaczekać chwilkę, aż oporne drzwi otworzą się i pozwolą jej przejść do nieokreślonego korytarza. Ciągle myślała o zakończonej właśnie podróży, jej przyczynach, całym niewiarygodnym, wstrętnym łańcuchu wydarzeń, który wstrząsnął wszystkimi w tym…

— Przepraszam, pani policjantko. Przepraszam, pani policjantko. Przepraszam, pani policjantko.

Ktoś szarpał ją za rękaw munduru, gdy wchodziła do zatłoczonego pokoju strażników. Spojrzała z roztargnieniem na pozbawioną twarzy osłonę głowy pełnej mechanicznych mózgów — na polrobota, zagradzającego jej drogę z bezmyślną stanowczością.

— Inspektor — poprawiła go z równie robocią monotonią. Ktoś pchnął ją od tyłu.

— Przepraszam, pani inspektor. Muszę sporządzić raport i wrócić do pracy. Proszę mnie upoważnić. — W mechanicznym głosie wyczuła ślad rozpaczy. — Człowiek z Numeru Czwartego głosił wywrotowe uwagi na temat Hegemonii w barze Gwiezdny Dok. Mówił też miejscowym, że sybille mają dostęp do zakazanej wiedzy. Wydaje się być pod wpływem narkotyków.

— Tak, w porządku, upoważnienie 77A. Sprawdź jego identyfikację, a my go zgarniemy. — Narkotyki. Nie myśleć o narkotykach. Przeszła przez salę, omijając wzrokiem miejsce, gdzie przed miesiącem znajdowało się biuro LiouxSkeda.

— Przepraszam, pani inspektor! — Tym razem kajał się policjant, który wpadł na nią z naręczem hologramów.

— Moja wina; nie uważałam. — Zaczęła już wzbierać powódź danych, oznaczająca koniec ich pobytu na Tiamat. Kupców i innych mieszkających tu pozaziemców dręczyła coraz większa troska o przyszłość lub jej brak; narastała plaga biurokracji wymagająca setek różnych zezwoleń, formularzy i regulaminów, niezbędnych przed ostatecznym opuszczeniem planety. A jeśli już teraz są tacy zajęci, to co będzie za cztery lata… Tak, zajęci, musi być teraz zajęta; zbyt zajęta, by myśleć o tym…

Nic jednak nie było w stanie na tyle mocno zająć jej umysłu, by wymazać na dłużej obrazy grozy i rozpaczy. Nie skłamała, mówiąc Andradi, że jej ojciec nie zamienił się dobrowolnie w śliniące się warzywo. Nie miałoby to sensu — znała tego człowieka, można go było posądzać o wszystko, lecz na pewno nie o pociąg do narkotyków. Do licha, nie tknąłby paczki iestów! W Krwawniku można było jednak znaleźć z pół setki handlarzy, którzy potrafiliby załatwić podanie przesadnej dawki w filiżance herbaty czy talerzu zupy.

A jedna osoba mogła tego pragnąć — Arienrhod. Jerusha pamiętała wyraz jej twarzy, gdy usłyszała o porwaniu Moon, pełen wściekłości i rozpaczy. Nagle zrozumiała, dlaczego Moon Dawntreader sprawiła na niej wrażenie innej kobiety. Wyglądała jak Królowa Zimy! Tylko w jeden sposób całkowicie obca osoba mogła być bliźniakiem Królowej — musiała być jej klonem. Arienrhod miała plany obejmujące tę dziewczynę, plany niewątpliwie związane z nadchodzącą Zmianą, kiedy to pozaziemcy odlecą, a ta planeta przejdzie znowu w ręce Letniaków. Kroniki przekazywały, że każda poprzednia Królowa Śniegu usiłowała w jakiś sposób zachować władzę swą i Zimaków po nadejściu Zmiany. Ta dziewczyna stanowiła część planu Arienrhod, była tego pewna. Mimowolnie zepsuła ten plan, a władczyni nie jest kobietą, która zostawia bez kary takie przewiny. Zemściła się na policji, na LiouxSkedzie; tego też Jerusha była pewna, ale wiedziała przy tym, iż nigdy nie zdoła tego dowieść. Może jednak odnaleźć bezpośredniego sprawce…

Jeśli wcześniej Królowa nie zemści się na niej. Jerusha przełknęła znaną jej dobrze kulkę napięcia, powstałą w gardle. Spośród winnych została tylko ona; jeśli Arienrhod chce kogoś zniszczyć, to właśnie ją. Od tygodnia niemal nic nie jadła i nie piła, obawiając się, że spotka ją to samo co LiouxSkeda. A może oczekiwanie jest częścią kary. Bogowie, może tego nie wytrzymać, skończy jak…

— Pani inspektor.

Wzdrygnęła się, wracając do realnego świata; zamrugała, by ujrzeć korytarz prowadzący do jej biura i zatroskaną twarz Gundhalinu.

— Och… BZ, co tu robicie?

— Czekam na panią. — Zerknął przez ramię w stronę jej biura, znowu z niepokojem na nią. — Inspektorze, w pani gabinecie czeka komendant z głównym sędzią. Nie wiem, czego, u diabła, chcą, sądziłem jednak, że powinienem panią ostrzec.

— Główny sędzia? — Jej słowa odbiły się pełnym niedowierzania echem. — Cholera! — Zamknęła oczy. — Czekanie się chyba skończyło.

Gundhalinu uniósł brwi.

— Wie pani, o co chodzi?

— Niezupełnie. — Pokręciła głową, czując rodzącą się w żołądku zimną rozpacz. Główny sędzia kierował pozaziemskim wymiarem prawa na Tiamat, tylko on mógł wydawać polecenia komendantowi policji. Nie mogła sobie wyobrazić żadnego powodu, dla którego miałby czekać w jej biurze… żadnego dobrego powodu. A więc taka jest zemsta Arienrhod. Zostanie zdymisjonowana, aresztowana, odesłana; oskarżona o łapówkarstwo, handel niewolnikami, zboczenie seksualne? Tysiące koszmarnych obrazów niewinnie skazanych ludzi wypełniało cichy korytarz jak oddział demonów, czekających z batogami na jej przejście. Może jednak powinnam była zabrać się rano na ten statek z Andradi.

— Dziękuję za ostrzeżenie, BZ — odezwała się cicho i głucho.

— Pani inspektor… — zawahał się Gundhalinu, w oczach miał ciągle pytanie, którego nie miał śmiałości zadać na głos.

— Potem — odetchnęła głęboko. — Zapytacie mnie później, gdy będę znała odpowiedź. — Ruszyła korytarzem, wiedząc, że każdy krok jest najodważniejszym czynem, jakiego kiedykolwiek dokonała.

Dostrzegła ich przez szybę w drzwiach, zanim ją zauważyli. Mantagnes, dotychczasowy główny inspektor, a teraz pełniący obowiązki komendanta, siedział na jej biurku, bębniąc w nie palcami z ledwo skrywanym niezadowoleniem; podstarzały główny sędzia zajmował fotel, wyglądał posępnie w urzędowym, zapiętym pod szyję stroju. Poczuła, jak ślizgają się jej dłonie na matowej, brązowej gałce klamki.

Obaj mężczyźni zerwali się nagle, gdy tylko weszła. Zdumiał ją ten niespodziewany gest; oprzytomniała na tyle, by zasalutować na ułamek sekundy wcześniej, niż uczynił to Mantagnes.

— Komendancie… Panie Sędzio. — Główny sędzia przywitał się, obaj nadal stali. Zastanowiła się, czy czekają, by usiadła pierwsza ze względu na jakieś spaczone rozumienie rycerskości. Zerknęła na pustkę za siebie, jeśli tak, to muszą chyba zakładać, że usiądzie na podłodze. — Proszę,., nie musicie stać z mego powodu. — Grzeczny ton zabrzmiał bardzo fałszywie w małym pomieszczeniu. Nie próbowała wzmocnić go uśmiechem.

Mantagnes wyszedł spoza biurka i w milczeniu wskazał jej fotel. Przeszły ją ciarki na widok gniewu w jego oczach. Był Kharemoughi, jak i główny sędzia — mieszkańcy tej planety często zajmowali naczelne stanowiska, nic w tym dziwnego, skoro to ona rządziła Hegemonią. Wiedziała, że na Kharemough kobiety cieszyły się względnym równouprawnieniem, bo społeczeństwo to od czystej siły fizycznej wyżej ceniło umiejętności i pochodzenie klasowe. Jednakże służba na innych planetach, przyciągająca wielu ochotników z mniej rozwiniętych planet, zdawała się nęcić najbardziej tępych i żądnych władzy obywateli Kharemough, taki też był Mantagnes. Nic nie wiedziała o Hovanesse, głównym sędzi, lecz na jego twarzy nie dostrzegła niczego uspokajającego. Podeszła do biurka i usiadła, znalezienie się na znajomym terenie trochę zmniejszyło jej lęk. Rozejrzała się po ścianach, bardziej niż zwykle żałując, że nie ma tu okna.

Stali nadal.

— Inspektorze PalaThion, przypuszczalnie zastanawia się pani, dlaczego tu jesteśmy — powiedział Hovanesse beznadziejnie banalnie.

Zwalczyła nagłą, ogromną chęć wybuchnięcia śmiechem. Czyż nie jest to domyśl tysiąclecia!

— Tak, na pewno, panie sędzio. — Splotła ręce na szarym symbolu dostępu do końcówki komputera, patrzyła, jak bieleją jej kłykcie dłoni ułożonych w geście nadaremnej modlitwy. Dostrzegła na skraju biurka zniszczoną paczkę, odczytała swe nazwisko; pomyślała z roztargnieniem, że nie zna tego charakteru pisma. Nazwisko zostało napisane błędnie. Mam nadzieję, że to bomba.

— O ile wiem… były komendant LiouxSked i jego rodzina odlecieli dziś z Tiamat. Widziała pani to?

— Tak, panie sędzio. Odlecieli zgodnie z rozkładem.

— Oby bogowie strzegli ich drogi. — Spojrzał ponuro na poplamione, stare kafelki podłogi. — Jak mógł zrobić coś takiego swojej rodzinie, skalać swe dobre imię!

— Panie sędzio, nie mogę uwierzyć… — Poczuła, jak Mantagnes spojrzał na nią zimno, i zamilkła. Chcą w to wierzyć; on nie był Kharemoughi.

Główny sędzia szarpnął mocno za ręcznie szyty surdut. Jerusha ukradkiem pociągnęła za kołnierz swej tuniki. Cieszył ją widok takiego jego skrępowania. Mieszkańcy Kharemoughu rodzili się do noszenia mundurów, to obywatele Newhaven źle się czuli w każdym urzędowym stroju.

— Jak pani wie, inspektorze… odejście komendanta LiouxSkeda pozbawia nas oficjalnego dowódcy sił policyjnych na Tiamat. Ze względu na morale musimy oczywiście jak najszybciej znaleźć kogoś na jego miejsce. Odpowiedzialność za to spada na mnie. Jednakże częścią polityki Hegemonii było zawsze zostawianie miejscowym władcom pewnego wpływu na wybór urzędników, z którymi najchętniej będą współpracować.

Jerusha odchyliła się w fotelu, widząc, jak twarz Mantagnesa chmurnieje jeszcze bardziej.

— Królowa Śniegu poprosiła… zażądała, bym wyznaczył panią nowym komendantem.

— Mnie?! — Złapała się za krawędź biurka. — Czy… czy to żart?

— Piramidalny żart — powiedział ponuro Mantagnes. — A my jesteśmy jego ofiarami.

— To znaczy, zgodzicie się na to? Mam przyjąć stanowisko? — Nie mogła uwierzyć w to, co sama powiedziała.

— Oczywiście, że je pani przyjmie — powiedział głucho Hovanesse. — Jeśli tego sobie życzy od policji, która strzeże jej ludu, dostanie to. — Sugerował tonem, że Arienrhod wybrała własną zgubę.

Jerusha wstała powoli, pochyliła się nad biurkiem.

— W takim razie każecie mi zostać komendantem. Nie mam wyboru.

Mantagnes założył ręce na plecach.

— Nie przeszkadzało pani ani trochę, iż zadowoliła Królową, zostając inspektorem, choć inni na to zasługiwali. — Po raz pierwszy ktokolwiek stwierdził to otwarcie. — Myślę, że chwyta się pani szansy zostania komendantem policji, bo jest pani kobietą.

— To lepsze od ciągłego pomijania w awansach ze względu na bycie kobietą. — Poczuła, jak piersi przygniata jej jakiś ciężar, niemal zatrzymując serce. — Ale nie chcę tego! Do licha, nie lubię Królowej bardziej niż wy, nie chcę być komendantem — nie, jeśli oznaczałoby to zostanie marionetką! Pułapka, to pułapka…

— To nie zależy od pani, komendancie PalaThion… chyba że złoży pani dymisję — powiedział Hovanesse. — Dopilnuję jednak, by pani wątpliwości, dotyczące własnych możliwości zadowalającego pełnienia obowiązków komendanta, zostały wiernie zarejestrowane.

Nic nie rzekła, niezdolna do wymyślenia krótkiej, właściwej odpowiedzi.

Mantagnes sięgnął do swego kołnierza i odczepił oznaki, które niewątpliwie miał nadzieję nosić zawsze. Rzucił je na biurko, wyciągnęła rękę, łapiąc je, nim stoczyły się na podłogę.

— Gratulacje. — Zasalutował z wielką precyzją.

Sztywno skinęła głową.

— Jesteście wolni… inspektorze Mantagnes.

Obaj mężczyźni wyszli bez słowa.

Jerusha usiadła w fotelu. Zacisnęła dłonie na skrzydełkach insygniów komendanta, poczuła, jak wrzynają się jej w palce. To sprawka Arienrhod, jej zemsta. Komendant PalaThion… Królowa postawiła ją wysoko, by zachwiała się na wietrze, rzuciła jej wyzwanie, które według Arienrhod ma zniszczyć jej karierę.

Ale na Bękarta, nie została Siną, bo jest słaba i łatwo się zniechęca. A skoro teraz jest komendantem PalaThion, do licha, wykorzysta to! Wstała z wielką rozwagą i przypięła oznaki do kołnierza.

— Jeśli sądzisz, że mnie zrujnujesz, jeśli myślisz, że zawiodę — powiedziała głośno Królowej Powietrza — to pomyliłaś się po raz drugi. — Dłonie jej jednak drżały. Nie zawiodę! Jestem równie dobra co każdy mężczyzna! Poczuła ból starych, głębokich ran, które osłabiały jej wiarę w siebie.

Wysunęła szufladę biurka, sięgnęła po paczkę iestów. Zobaczyła jednak skręconą w agonii twarz LiouxSkeda i zacisnęła pustą dłoń. Zamknęła szufladę. Od jego przedawkowania ani razu nie tknęła paczki iestów.

Ponownie spostrzegła tajemniczą paczkę, przesunęła ją po biurku, by zająć czymś ręce i myśli. Rozplatała sznurek, rozwinęła szorstką brązową tkaninę, otulającą niezdarne pudełko. Wyglądało na dostarczone z daleka statkiem kupieckim, a nie było nikogo na terenach, które odwiedzała, kto mógłby wysłać paczkę inspektorowi policji.

Otworzyła pudełko i wyjęła ostrożnie jego zawartość — muszlę wielkości dwóch otwartych dłoni, z jednym kolczastym wyrostkiem odłamanym od kruchej skorupki. Była barwy zachodzącego słońca, powierzchnię miała cierpliwie wypolerowaną — lśniła niby niebo o świcie. Ostatnio widziała ją i podziwiała na półce ponad kominkiem w domu na plantacji Ngeneta ran Ahase Miroe… kiedy to wsłuchiwała się w płomienie trzaskające w ciszy, popijając mocną czarną herbatę, którą wmusił w nią gospodarz, nim odleciała do Krwawnika. Przypomniała sobie teraz z ukojeniem bardzo wyraźnie tę zdumiewająco spokojną chwilę. Co za ironia losu, że jedyne przyjemne odwiedziny towarzyskie, jakie mogła sobie przypomnieć spośród dziesięciu lat, jakie przeżyła na tej planecie, to piętnaście minut spędzonych z mężczyzną, który prawdopodobnie złamał prawo…

Pogrzebała palcami we wnętrzu muszli, wyjęła wszystko z pudełka, lecz nie znalazła żadnej wiadomości dla siebie. Westchnęła — nie wiedziała, czego się spodziewać, lecz mimo to poczuła rozczarowanie. — Winszuję ci awansu, Geio Jerusho — powiedziała znużonym głosem. Podniosła znów muszlę i zamknęła oczy. Trzymając ją przy uchu w sposób wskazany przez Ngeneta, wsłuchiwała się w głos Morza.